poniedziałek, 12 grudnia 2022

12.12.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 9 dni.

WTOREK (06.12)
No i dzień po publikacji.

Jak zwykle rano temu faktowi towarzyszyła ulga powoli zmieniająca się w rozprężenie.

We wtorek, 22.11, przypomnę, po wizycie PostDoc Wędrującej, życie zaczęło wracać na tory. Wstałem o 06.30 i odbyły się wszelkie poranne procedury i rytuały. Obejrzałem cały mecz naszej grupy Argentyna - Arabia Saudyjska (1:2). Wynik zaskoczył cały piłkarski świat. To właśnie dzięki takim niemożliwościom piłka nożna jest tak piękna. Ale przez ten wynik w naszej grupie wszystko od razu stanęło na głowie i wcale nie wiem, czy to dla nas dobrze.

W Powiecie i u Sąsiadów zrobiliśmy szybkie zakupy i pędem wróciliśmy do Wakacyjnej Wsi. Na mecz Meksyk - Polska (0:0). Nigdy się nie dowiemy, dlaczego Lewy w trakcie rozbiegu charakterystycznie nie przyhamował  przy egzekwowaniu karnego. Chciał lepiej względem swojego stylu, zawsze dobrego...? Przecież lepsze jest wrogiem...
Niestety, gra naszej drużyny nie zachwyciła.

Wieczorem obejrzeliśmy ostatni odcinek III sezonu Peaky Blinders. Żona zakomunikowała, że ma już dosyć tego serialu.
- Na razie go zawieszam. - podsumowała. - Ale gdybyś chciał oglądać...
Ciekawe kiedy? Przeprowadziliśmy na ten temat kwadratową rozmową. Ale ostatecznie z porozumieniem, czyli nie na zasadzie Dziad swoje, baba swoje.
 
W środę, 23.11, wiedziałem, że Po Morzach Pływający się odezwie. Skoro zamieściłem cytat o statku... Na zasadzie "uderz w stół, a..." 
Sparafrazuję
Statek jest bezpieczny w porcie, ale nie po to buduje się statki 
Sobotnio- niedzielny postój w La Pallice pozwolił naładować akumulatory. W sobotę wybrałem się na spacer. Zupełnie przypadkowo z krótkiego spaceru zrobił się 12 kilometrowy maraton. Maraton ponieważ rzadko pokonuję takie odległości na lądzie. 
Słoneczna pogoda, wolny dzień, powolny spacer oraz cisza wokół nastrajały do takiego wyczynu. Okazało się, że to co do tej pory uznawałem za małe miasteczko jest bardzo duże i rozciągnięte wzdłuż wybrzeża. Nie przymierzając jak Sianożęty i Ustronie Morskie razem.. Bardzo ładne miejsce do  niedzielnego wypoczynku. Zdjęcia w Messengerze. 
Teraz sztorm i powoli wleczemy się w kierunku Leixoes.
PMP (pis. oryg.; zmiana moja)

Od rana pospiesznie ogarnialiśmy Dom Dziwo i teren dla oglądaczy. O 10.30 przyjechała czwórka. Ona, ta niby zainteresowana, lat około 35, Polka mieszkająca od 13 lat w Londynie (mąż Anglik), z córeczką oraz z matką i jej facetem (oboje mieszkają w Pięknej Dolinie, więc przy ich pospolitych twarzach przynajmniej było o czym rozmawiać). Młoda nawet nieźle wypadła - inteligentna, kulturalna, absolutnie nie chce brytyjskiego obywatelstwa i... to wszystko. Ubrana jak na wyjście do londyńskiej restauracji, biedna trzęsła się bardzo szybko z zimna mając na sobie cienki, czarny elegancki płaszczyk, czarne pończochy lub rajstopy i takież w kolorze welurowe szpilki. Nic na szyi i na głowie, bo to, zdaje się, zepsułoby cały szyk. Głupi by zauważył, że ta wieś to nie dla niej, chociaż cały czas deklarowała, że absolutnie chce wrócić w swoje rodzinne strony.
 
O 14.00 obejrzałem mecz Niemcy - Japonia (1:2) . Znowu świetnie wybrałem. Miałem nosa. Japończycy zaimponowali mi swoją determinacją, wybieganiem, brakiem kompleksów i... techniką wygrywając sensacyjnie.
Po meczu zabrałem się wreszcie za porządki w sypialni i w klubowni. Wreszcie, bo od wielu miesięcy dokuczał i doskwierał mi tamtejszy bajzel wynikający z niewłaściwego podejścia do złudnej tymczasowości, która, nie wiedzieć kiedy, stała się stanem trwałym i obowiązującym. Gdy musiałem zasiąść do stołu (quasi-biurka), dostawałem odruchów wymiotnych z racji leżących na nim bez ładu i składu mnóstwa dupereli, fatalnej przez to organizacji prowadzonej przeze mnie papierologii oraz z racji wszechobecnego kurzu. 
Stan taki trwał i trwał. W końcu przekroczył barierę potencjału. Zabrałem się za pracę od podstaw dotykając każdej rzeczy, wyrzucając niektóre, segregując i łącząc w logiczne zestawy - wszelkie pisaki w jeden pojemniczek, inne biurowe w drugi, książki do książek, papiery do segregatorów, itd. Nagle stół przejrzał, że aż głupio. Po prostu pojawiła się spora pusta powierzchnia, przez to w jakimś sensie zimna. Wystarczyło odkurzyć, zetrzeć na mokro i można było mieć poczucie dobrze wykonanej roboty.
Ta chińszczyzna zajęła sporo czasu, więc resztę musiałem zostawić na jutro. Ale kładłem się z dużą satysfakcją.
 
Wieczorem obejrzeliśmy ... pierwszy odcinek piątego sezonu The Crown. Żona zadowolona, to i ja zadowolony. Pozdrawiam!
 
W czwartek, 24.11, zaraz po I Posiłku kleciłem nasze łoże. Piszę łoże, bo jest olbrzymie. Oprócz porządnej długości (i jej 80% na mnie by starczyło) ma szerokość dwóch metrów, na tyle dużą, że często musimy szukać swoich dłoni, bo trzymając je wzajemnie lubimy sobie tak oglądać coś z Netflixu. Często okazuje się to zdradą, bo nie wiedzieć kiedy, jedno z nas zaczyna zasypiać. Ale po latach wypracowaliśmy sobie mechanizm. Ledwo tylko pojawi się jakikolwiek syndrom zasypiania, osoba zasypiająca natychmiast wyrywa swoją dłoń z ciepłej, bezpiecznej i atawistystycznej pułapki i jakoś dociągamy do końca odcinka serialu lub filmu. Ale czasami się nie udaje i jest za późno.
Łóżko jest spadkiem, odkupionym i zapłaconym, po poprzedniej właścicielce Naszego Miasteczka. Rozebrane na części stało jakiś czas w stodole w Naszej Wsi, a potem w trakcie remontu w Dużym Gospodarczym w Wakacyjnej Wsi. Mimo że, gdy obchodziłem siedemdziesiątkę, remont nie był jeszcze skończony, zmontowałem je i ustawiłem w sypialni, żeby pierwsi goście, Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający, mogli dostąpić zaszczytu spania na nim.
Potem remont wrócił do tej części domu, którą na czas imprezy zaanektowaliśmy, i łóżko było wielokrotne przestawiane, to znaczy przesuwane. A to mu specjalnie nie służyło. Mogłem je oczywiście z powrotem rozmontować, ale gdy sobie pomyślałem...
Te łóżkowe przesuwania oczywiście naruszyły jego stabilność. Gdy ostatecznie stanęło na swoim miejscu, bardzo szybko puściła jedna z czterech śrub i boczna ścianka wylazła swoimi dwoma kołkami z gniazd ścianki poprzecznej, głównej, z tej strony od głowy. Znalazłem więc jedną z trzech skrzynek narzędziowych, której wysokość była idealna, podparłem ściankę-burtę i było fertig. Gdy się kładłem, wystające kołki i puste ciemne gniazda kłuły mnie w oczy, a pięty i łydki nieprzyjemnie uderzały w skrzynkę, ale przecież bardzo szybko się przyzwyczaiłem.
I tak zeszło półtora roku. Przez ten czas obiecywałem Żonie, która nie miała pełnego komfortu spania, ale to mi wyznała po ponownym montażu, że kiedyś to łóżko zmontuję bardzo solidnie. I ten czas, według mojej świętej filozofii reprezentowanej przez powiedzenie Wszystko w swoim czasie! z modyfikacją Samo przyjdzie..., właśnie nadszedł.
Żona już po pierwszej nocy spędzonej na "nowym" łóżku twierdziła, że spało jej się znacznie lepiej.
- Miałam takie poczucie bezpieczeństwa i nie musiałam myśleć przed zaśnięciem, czy to akurat ta noc, w czasie której łóżko gruchnie na podłogę...
Bagatelizowałem sprawę.
- Wielkie mi gruchnięcie! - raptem 20 cm. Żony to przez ten cały czas nie uspokajało.
O dziwo, mnie też się lepiej spało. Też miałem poczucie solidności montażu i stabilności. Nic nie trzeszczało w nocy, a w trakcie kładzenia się lub wstawania pięty i łydki mogły swobodnie zmieścić się pod boczną ścianką łóżka. Komfort wzrósł niewspółmiernie, jak przy tej kozie.
A co takiego zrobiłem? Po prostu miejsca trzymania śrub wzmocniłem długimi dodatkowymi wkrętami, a w to feralne miejsce wkręciłem aż trzy. Ale uwaga! Bez Żony bym tego nie zrobił. Była po prostu w pewnych momentach potrzebna druga para rąk.
A dlaczego tak zwlekałem? Mechanizm jest prosty. Ta główna, przyjemna robota, połączona z myślą inżynierską, z finezją, dająca satysfakcję, tu ponowny montaż łóżka, zajmuje do 30% całej pracy. Resztę zawsze stanowią przygotowania, robienie najpierw bałaganu, a potem sprzątanie. Dlatego dawniej mistrz miał czeladników i uczniów, którzy odwalali te 70 % roboty. Miało to sens i było mocno wychowawcze.

Ponieważ zamknąłem poważny etap prac w ramach sprzątania, który przyniósł ogrom satysfakcji, zabrałem się za dalsze porządki, bo było jeszcze na dworze jasno. Ale było oczywistym, że schyłkowość dnia i moja osobista spowodują, że tylko trochę posymuluję i na tym zakończę. Za dużo  naraz. Zostawiłem sobie na jutro, bo praca nie zając, no i trzeba umiejętnie dozować sobie wysiłek fizyczny, zwłaszcza gdy jest spożytkowany przy tak nieciekawych i upierdliwych pracach.
W związku z opisanymi zajęciami dzisiaj... nie oglądałem żadnego meczu. I nie cierpiałem z tego powodu.
Wieczorem obejrzeliśmy drugi odcinek The Crown.

W piątek, 25.11, rano, na kawę i na pogaduszki wprosiła się Szczecinianka. Pierwsza ich część była bardzo ciekawa, bo jak nie mogą nią być pojebane układy rodzinne. W drugiej nie uczestniczyłem i zmyłem się na górę. Nie chciałem, bez złośliwości, słuchać o kolejnych chętnych na zakup domu Szczecinian wiedząc, że później Żona mi to po prostu streści.
Odkurzałem sypialnię, łazienkę i klubownię. Blat mojego stołu raził z daleka swoją idealną, pustą płytą stadionową.  Głupio było patrzeć, gdy wiała z niego pustka i zimny, laboratoryjny porządek.
- Nie jest tak źle - pocieszała mnie Żona. - Drewno, kolor i tradycyjne formy mebli niwelują to wrażenie.
No tak, ale trzeba będzie się od nowa przyzwyczaić.
 
W międzyczasie paliłem w górnym gościowym mieszkaniu. Przeczuwaliśmy kolejny gwiaździsty zlot, jak my to z Żoną nazywamy. Doświadczenie nas nie zawiodło. Przyjechali dwoma samochodami z różnych części Polski. Wakacyjna Wieś leżała mniej więcej pośrodku względem ich miejsc zamieszkania. Czuliśmy, że jesteśmy zbędni, że zawracamy im głowę różnymi informacjami i że chcą, abyśmy jak najszybciej spadali.
Nie za bardzo nasi goście, ale na pozasezonowym bezrybiu, każdy gość, to ryba.

W drugiej części dnia wykończyło mnie szorowanie ścian w klubowni na odcinku, na którym Berta po wstaniu z legowiska i przejściu precyzyjnie 4. metrów zawsze się wytrzepuje. Wtedy gluty chlastają na lewo i prawo przyklejając się do ścian, po czym bardzo szybko... wysychają tworząc ciekawą mozaikę i syfiasty surrealistyczny obraz.
Wysiłek, a przede wszystkim niewygodna, taka bardziej paralityczna pozycja mnie wykończyły. Jeszcze o 17.00 obejrzałem mecz Holandia - Ekwador (1:1 - kibicowałem Ekwadorowi), ale po nim bardzo szybko wyparował mi poranny plan, żeby o 20.00 obejrzeć mecz Anglia - USA. Chciałem do łóżka.
Stać mnie było tylko na obejrzenie trzeciego odcinka The Crown.
 
W sobotę, 26.11, o 12.00 przyszedł najstarszy syn Szczecinian. Wręczył mi nowy podbierak, idealnie taki sam, jak był podniszczył w trakcie wyławiania lodu ze Stawu. Głównym jednak celem jego wizyty była chęć wystąpienia w klarnetowym koncercie, którego był solistą. Od września razem z o rok młodszym bratem chodzą do muzycznej szkoły w Powiecie. 
Zupełnie się nie przejmował, że ma 10 lat, że nie jest u siebie i że występuje wobec dorosłych osób. Może i żarła go trema, ale niczego takiego po nim nie można było dostrzec. Można by powiedzieć, że nawet z pewną swadą, jak na takiego dziesięciolatka, opowiadał nam o budowie klarnetu, co z niego i jak można wydobyć i wyjaśniał meandry zapisów nutowych. I bez żadnego skrępowania dodawał, że tego lub tamtego jeszcze nie potrafi.
Podziwialiśmy z Żoną nagradzając oklaskami. Ja dodatkowo wracałem myślami do siebie samego będącego w takim wieku. Wołami by mnie nie wyciągnięto w obce miejsce, do dorosłych, przed którymi na dodatek miałbym cokolwiek zaprezentować i na dodatek odzywać się.
 
Tak dokulturalniony rozpocząłem o 14.00 oglądanie meczu Polska - Arabia Saudyjska. Po wielkich emocjach wygraliśmy 2:0. Czego tam nie było: pierwszy z goli Zielińskiego, drugi Lewandowskiego, jego pierwszy na mistrzostwach świata, z jego łzami w oczach, nastrzelona przez Milika poprzeczka, a przez Lewandowskiego słupek , no i przede wszystkim karny dla Arabii obroniony, przy stanie 1:0 dla nas, przez Szczęsnego z powtórną, w ułamku sekundy, obroną dobitki.
Ale gra naszych nadal mnie nie zachwyciła.
Przed meczem postawiłem 2:0 dla Polski. Taki wynik podałem Żonie oraz smsami Synowi, Konfliktów Unikającemu oraz Koledze Inżynierowi(!). Zostałem potraktowany następująco, w całej możliwej skali:  niedowierzanie z lekceważeniem, lekkie pukanie się po głowie, mocne pukanie się po głowie, szydzenie z pomstowaniem.
Emocje jednak były olbrzymie. Nawet po meczu zadzwoniła do mnie Pasierbica, żeby wspólnie przewałkować to, co już przeszło do historii.
 
O 17.00 oglądałem bardzo ciekawy mecz Francja - Dania (2:1). Francuzi jako pierwsi na tych mistrzostwach wyszli z grupy. A o 20.00 drugi mecz naszej grupy - Argentyna - Meksyk (2:0). Tak się porobiło, że wszystko w naszej grupie rozstrzygnie się w trzecich meczach.
 
W niedzielę, 27.11, wstałem niedzielnie, po siódmej. Praktycznie cały dzień starałem się pisać z przerwami, które w dziwny sposób się wydłużały. Bo wolałem przygotować jedną skrzynię do siania lub sadzenia na wiosnę, nawieźć drewna, narąbać szczap, zrobić wstępne porządki po gościach i nawet powalczyć z kretowiskami. I tak zeszło do meczu, jedynego, który dzisiaj postanowiłem oglądać - Hiszpania - Niemcy. Postawiłem na 2:2, było 1:1.

W poniedziałek, 28.11, po wczorajszym ostatnim meczu dnia, musiałem trochę dłużej pospać. Do 07.15. 
Po I posiłku pojechaliśmy do Powiatu na zakupy. A potem cały czas żmudnie pisałem.
O 20.00 jednak zaliczyłem mecz. Portugalia - Urugwaj (2:0). Coś w końcu musiałem obejrzeć, bo zrobiło mi się żal. Żeby tak mistrzostwa przepuszczać między palcami.

Dzisiaj przyszła informacja od koleżanki ze studiów, że nasza koleżanka, ta mieszkająca we Francji, nie żyje. Ta, z którą nie mieliśmy kontaktu i do której postanowiłem wysłać pocztą list. Co tu dodać?
 
We wtorek, 29.11, wstałem aż o 07.30. Swoje po meczu trzeba było odespać. 
Zimą, do czasu aż zasiądę do pierwszej kawy, łazienka, czyszczenie kozy i rozpalanie w niej oraz w kuchni, przygotowanie solnych napojów zajmują mi 50 minut. A dzisiaj Żona perfidnie zeszła na dół przed ósmą i mnie zaskoczyła. Do pierwszej kawy miałem daleko. Natychmiast wkradła się we mnie dezorganizacja.  Ale poranny rozgardiasz udało się opanować, z tym że I Posiłek jadłem dopiero w południe.
Po nim zawitała do nas Szczecinianka ze średnim  synem i z Milką. Od razu potworzyły się naturalne pary i wszyscy byli zadowoleni. Psy się bawiły, panie rozmawiały, a ja z łepkiem kopałem piłkę.
Mimo wtorkowego rozluźnienia po publikacji trochę starałem się pisać przeplatając to z pracami przy drewnie.
O 16.00 obejrzałem mecz Ekwador - Senegal 1:2. Z grupy A do 1/8 wyszli Holandia i Senegal. Zaś o 20.00 mecz z podtekstami Iran : USA (0:1). Obyło się bez afer.
 
W środę, 30.11, znowu po meczu spałem do 07.30. Ale tym razem Żona zeszła na dół na tyle przyzwoicie późno, że wszelkie rytuały przebiegły bardzo gładko, bez żadnych zacięć.
Rano niepokoiła mnie i dezorientowała kompletna cisza za ścianą. Nie wiedziałem, co jest grane, a w miarę upływu czasu mój niepokój wzrastał. Gdy po jakimś czasie pojawił się ich samochód, uspokoiłem się. Okazało się, że Szczecinianin wyjechał na dość długo do Szczecina w sprawach, a Szczecinianka odwiozła go rano do Powiatu na pociąg, żeby mógł z przesiadką w Metropolii jechać dalej.
Nieźle.
 
Po I Posiłku wysłałem do Syna, Córci, Brata, Pasierbicy, Q-Zięcia, Konfliktów Unikającego, Kolegi Inżyniera(!) i do Byłego Teścia Żony smsa w sprawie dzisiejszego meczu.
Jak by kto pytał: Polska - Argentyna 2:0. Gdyby ktoś pomyślał, że się pomyliłem w zapisie, to podam słownie - Polska wygra dwa zero!...
To bodajże nazywa się hurraoptymizm. Ale nikt nie szydził, jak przed meczem z Arabią Saudyjską.

Gdy woziłem sobie drewno do domu, zadzwoniła Szczecinianka.
- Dzień dobry. - Mam takie pytanie i prośbę... - Czy mógłby mi pan pokazać, jak się rozpala w kozie? - Bo już próbowałam dwa razy bez rezultatu.
Nieźle.
Dałem się nabrać na mokre dębowe szczapy Szczecinianina i też się nieźle pałowałem aż przez godzinę. Dopiero, gdy uporządkowałem wszystko po swojemu, w końcu przekroczyłem barierę potencjału i poszła fala ognia. Zawsze tak jest, że gdy się źle zacznie rozpalać, to potem na 100% następuje kaplica. Dla porównania - to samo u nas w kuchni rano robię w 50 sekund, a koza zajmuje mi, z opróżnieniem popiołu, czyszczeniem szyby i pozamiataniem wokół niej i starciem na mokro, 6 minut.
No cóż, Szczecinianka została rzucona przez męża na głęboką wodę. Czy mogłem dopuścić, żeby marzła, a zwłaszcza jej dzieci? Wszystko przygotowałem jej porządnie i z zapasem.
Wystartowała do mnie z mmsem obrazującym ułożone drewno koło kozy i piękny ogień z dopiskiem ...jestem Panu dłużna pyszne winko. Odpisałem, że przecież nie o to chodzi i żeby się nie ważyła.

O 16.00 obejrzałem mecz Australia - Dania (1:0). Australia wyszła więc z grupy. Czyżby w 1/8 miała grać z Polską?  Za niecałe 4 godziny wszystko miało się wyjaśnić.
I się wyjaśniło. Najpierw dwa razy przed meczem byłem w toalecie, a potem przegraliśmy 0:2. Ale wyszliśmy z grupy kosztem Meksyku, który swój ostatni mecz wygrał z Arabią 2:1! Bardzo długo o awansie decydowała jedna bramka. Gdyby Meksyk przy stanie swojego meczu 2:0 strzelił trzeciego gola, wyrzuciłby nas z mundialu. To samo stałoby się, gdyby Argentyna strzeliła nam trzecią bramkę. Ale Argentyna tego nie zrobiła. Gołym okiem było widać, że pod koniec nas oszczędzała nie przeprowadzając żadnych akcji ofensywnych wyraźnie pokazując, że wolą, aby to Meksyk odpadł. Zawsze mieli między sobą mnóstwo animozji. Jak to wszędzie na durnowatym ludzkim świecie.
A pod koniec Arabia strzeliła Meksykowi bramkę i mogłem się uspokoić. Ale się nie uspokoiłem. Graliśmy dennie, tragicznie, kompromitująco. Przez cały mecz nie oddaliśmy na bramkę Argentyny jednego strzału. Jedyną gwiazdą na panteonie nieudolności był Szczęsny. Obronił rzut karny wykonany przez ... Messiego. I uwaga - nie odmawiam naszym chłopakom poświęcenia i walki. Problem leżał w założeniach taktycznych, w ustawieniu drużyny, w jej morale nastawionym choro na ultradefensywę, czyli w trenerze.
Zajmując drugie miejsce w grupie trafialiśmy na Francję, obrońcę tytułu mistrza świata sprzed czterech lat. 
Na moje typowanie spuszczam zaś zasłonę miłosierdzia. Ostateczny wynik i tak nie oduczy mnie optymizmu lub hurra optymizmu. Taki gen.
 
W czwartek, 01.12, gdy rano odsłoniłem tarasowe zasłony, doznałem szoku. Za drzwiami stał biało-czarny potwór i, gdy mnie ujrzał, zaczął zachęcająco merdać ogonem. 
Milkę już dawno przekupiłem smaczkami. Na początku naszej znajomości chciała mnie nawet chapsnąć zębiskami, bo moją zachętę do zabawy odczytała, jako agresję. A jak pies coś sobie zapamięta...
Teraz to nawet daje się głaskać i klepać po klacie, co więcej, podrzuca mi paszczą rękę, gdy przestaję.
Jak się dostała rano na naszą stronę, nie dochodziłem, ale smaczka dałem.

Rano Szczecinianka miała rozpalać od moim nadzorem, ale zadzwoniła, że teraz z kolei jest chory najstarszy, że moje przychodzenie to jak wejście w gniazdo os i że wstawała w nocy i podrzucała, więc jest ciepło i nie wygasło, że najmłodszy jest w przedszkolu, a ona jedzie do Sąsiedniego Powiatu po specjalne medykamenty, bo w naszym takich wynalazków nie ma.
Gdy wróciła nadal się paliło, więc pod tym względem mogliśmy być spokojni.
To kolejna sytuacja z cyklu "Woda na młyn Kolegi Inżyniera(!)". Bo ma on swoje zdanie na temat naszej bieżącej sytuacji i nas tym nie zaskoczył. A by nas zawiódł, gdyby go nie miał wcale lub gdyby go nie miał dokładnie takiego, jakie zaprezentował. Na razie bez szczegółów.
 
Dzisiaj postanowiłem się totalnie odgruzować. A co! Czy to trzeba czekać do soboty, jak drzewiej?! 
Świeżutki obejrzałem tylko jeden mecz, bo zacząłem czuć przesyt - Chorwacja - Belgia (0:0). W ten sposób Belgia,  trzecia drużyna ubiegłych mistrzostw, wypadła poza mundial.
Wieczorem z przyjemnością obejrzałem z Żoną kolejny odcinek The Crown.
 
W piątek, 02.12, od rana dość mocno się sprężaliśmy, żeby zrealizować bogaty plan dnia.
Po I Posiłku pojechaliśmy na zakupy do Powiatu, stamtąd po prowiant do Sąsiadów i dalej do Zaprzyjaźnionego Wulkanizatora. Uważałem za swój osobisty sukces fakt, że już w grudniu udało mi się zmienić opony na zimowe. Bo z tym bywało różnie. Potrafiłem dociągnąć na letnich nawet do marca, kiedy praktycznie zima się kończyła.

Już całkiem spokojnie pojechaliśmy do Sąsiedniego Powiatu. Żona z okazji moich urodzin zaprosiła mnie na uroczysty obiad do Meksykańskiej. Była okazja poużywać. Osobiście powitał nas przy stoliku szef, Meksykanin, którego było stać nawet na dowcip językowy (na moje 72 lata odpowiedział ze śmiechem Chyba 27?!), a później przez jakiś czas towarzyszyła nam jego żona zachwycona, że zamówiliśmy tak, jak zamówiliśmy zabawiając nas kolejnymi opowiastkami o Meksyku. Wiedzieliśmy z poprzedniego pobytu, na co ją stać, ale jednak znalazła umiar i dała nam spokojnie się podelektować.
 
Baliśmy się, że trafimy na sąsiedzkopowiatowe godziny szczytu (16.00), bo po uroczystym obiedzie(?) zaplanowaliśmy zakupy w Kauflandzie, ale w środku były pustki. Stąd uwinęliśmy się błyskiem.
 
Dzisiaj nie oglądałem żadnego meczu. Tylko skróty. Ale za to  wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek The Crown.
 
W sobotę, 03.12,  skończyłem 72 lata. Trudno świetnie. 
Na tę okoliczność przyroda rano zaskoczyła mnie lekkim śniegowym przyprószeniem. Miłe.
Po I Posiłku zawitała do nas... Szczecinianka z chłopakami i z psem. Całkowicie towarzysko. Co na to Kolega Inżynier(!)?

Dzisiaj oglądałem dwa mecze 1/8 finału - Holandia - USA (3:1) i Argentyna - Australia (2:1). Przy drugim laptopa wyłączyłem po pierwszej połowie, gdy Argentyna prowadziła 2:0.
 
Przez cały dzień przyjmowałem życzenia telefonicznie, mailowo i smsowo.
 
W niedzielę, 04.12, od rana starałem się pisać. Zaczęło mi się palić pod stopami. Ale gdy po południu wyszło słoneczko, trudno było wysiedzieć w domu.
Mniej więcej do 15.00 nakazałem sobie być spokojnym, ale w końcu wewnętrzne napięcie wzięło górę. Do "wszystkich" wysłałem smsa z wynikiem meczu Francja - Polska 0:2. Prawie nikt nie zareagował, bo o czym i ile można dyskutować z oszołomem?
O 16.00 mój organizm osiągnął jednak właściwy poziom adrenaliny i ciśnienia, ale dzięki Francuzom dość szybko wrócił do stanu równowagi. Przegraliśmy 1:3, ale chciałbym, żeby  nasza drużyna zawsze tak grała odważnie. 
W jakimś sensie poczułem ulgę - wreszcie będę mógł spokojnie oglądać mundial.

O 20.00 rozpocząłem oglądanie meczu Anglia - Senegal (3:0), ale gdy do przerwy Anglicy prowadzili  2:0, przestałem.

W poniedziałek, 05.12, pisałem i pisałem robiąc przerwy na krety, drewno i wystawienie worów z  plastikiem i szkłem. A ponieważ wpis w sporym zakresie dotyczył PostDoc Wędrującej, to dzwoniłem do niej wielokrotnie, żeby przekonsultować daty i miejsca faktów, o których pisałem.
Przy okazji dowiedzieliśmy się, że chińskie zwierzchnictwo wyraziło zgodę na jej fizyczną nieobecność na szanghajskim uniwersytecie do 15. marca przyszłego roku. Druga zaś wiadomość dała nam nadzieję, że może PostDoc Wędrująca już do Chin nie wróci. Pojawiła się bowiem możliwość uzyskania przez nią tytułu profesora belwederskiego bez konieczności robienia habilitacji, co byłoby jej niezwykłym sukcesem i otworzyłoby szereg furtek, bram a nawet wierzei. Ponadto jakaś włoska uczelnia wykazała nią zainteresowanie. A tam to nawet można pojechać samochodem.

O 16.00 obejrzałem mecz 1/8 finału Japonia - Chorwacja (1:1; 1:3 w karnych). Kibicowałem Japonii, która po drodze wygrała z Niemcami i z Hiszpanią. Już w normalnym czasie było 1:1, a dogrywka niczego nie zmieniła. Japończycy wykonywali rzuty karne fatalnie i odpadli. Football jest brutalny.
O 20.00 zacząłem oglądanie meczu Brazylia - Korea Płd (4:1) . Przy stanie 4:0 do przerwy dla Brazylii przerwałem oglądanie.
Mogłem spokojnie opublikować ułomny wpis.

Dzisiaj, we wtorek 06.12, wstałem o 07.10. Jak nie ja od razu odsłoniłem zasłony na drzwiach tarasowych. Tego nigdy o tej porze roku nie robię, bo nie lubię ledwo otworzywszy oczy od razu patrzeć na naturalną ciemnicę. Wschód słońca o 07.28, miłego brzasku nie ma, niska powała chmur i mokro. Dopiero jako tako dzień zaczyna wyglądać w okolicach ósmej. Dlatego wolę ciemnicę sztuczną, domową.
Gdy oporządziłem kozę w salonie i w niej rozpaliłem, wróciłem do kuchni. Mogłem w niej nie być z 5 minut. I te 5 minut wykorzystał sprytnie Mikołaj ze Szczecina. Gdy wróciłem, za drzwiami stał koszyk z prezentami oplecionymi świecidełkami na baterie. W pierwszym momencie myślałem, że to refleksy w szybie od kuchennej lampy stojącej vis a vis. Tym większe było zaskoczenie.
Żona dostała zieloną choinkę-świeczkę, ja Pilsnera Urquella, a Berta cztery smaczki ładnie zapakowane w metalowe serduszko. Co tu dużo mówić! Było nam miło. Zwłaszcza, że nie podejrzewałem, że prezenty mikołajkowe mogą dostać również dorośli. A nie tylko dzieci. Wziąwszy pod uwagę fakt, że w dorosłym siedzi małe dziecko... zwłaszcza u mężczyzn... Z prezentu wynikała jeszcze jedna rzecz, mianowicie, potwierdziło się, że Mikołaj daje prezenty ludziom grzecznym.
Co na to Kolega Inżynier(!)?

Po I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu na zakupy. Fakt ten uczciliśmy krótkim pobytem w Kawiarnio-Cukierni.
Na stacji paliwowej dałem odpór propozycjom składanym przez młodego pana (brzmi dwuznacznie:) ) i regulowałem należność, gdy przy sąsiedniej kasie młodzian, na oko 18 lat, zagadał do pani sprzedawczyni:
- Niebieskie peesy.
- Słucham?... - nie było wiadomo, czy pani rzeczywiście nie dosłyszała, czy też była oburzona formą prośby(?), czy też rozkazu(?). 
Liczyłem, że się zachowa, jak w tej znanej tramwajowej sytuacji.
- Bileciki! - zwraca się kontroler do pasażera.
- Trąbka!
- Co trąbka?!
- Co bileciki?!
Ale się zawiodłem.
- Niebieskie peesy - powtórzył młodzian.
- Poooprooszę! - trochę się wydarłem na młodzieńca.
- Poproszę! - natychmiast powtórzył patrząc na panią, by za chwilę naturalnie uśmiechnąć się do mnie z przekazem No, oczywiście!
Był grzeczny. A może cwany? Może jednak nie miał osiemnastu lat i wolał być grzeczny, byleby tylko kupić fajki.

Po południu miał przyjechać z drewnem Sąsiad Od Drewna. Nie przyjechał, ani nie zadzwonił. Prawdę powiedziawszy zaczynam mieć dosyć tego Powiatowstwa.
- Miał pan być dzisiaj z drewnem... - zadzwoniłem i zawiesiłem głos.
- No, nie przyjechałem... - odpowiedział po chwili ciszy. Ani żadnego wyjaśnienia, ani przepraszam.
- Ale daj spokój - skomentowała Żona. - On taki jest i go nie zmienisz.
I właśnie o to chodzi. Tacy są ci ludzie. I decydują o twoim losie idąc na wybory i wybierając PiS Bo on daje!

Wieczorem obejrzałem 1/8 Maroko - Hiszpania. W normalnym czasie i po dogrywce było 0:0.
W rzutach karnych 3:0 dla Maroko, za którym kibicowałem. Odpadł kolejny kolos na glinianych nogach.
A później 1/8 Portugalia - Szwajcaria. Do przerwy było 2:0 dla Portugalii, więc poszedłem na górę. Mecz zakończył się wynikiem 6:1. Z całej ósemki, która weszła do ćwierćfinałów efektowny football prezentowali Brazylia, Francja, Portugalia i... Maroko. Co oczywiście nie musiało mieć żadnego znaczenia w dalszej fazie rozgrywek.

ŚRODA (07.12)
No i dzisiaj Sąsiad Od Drewna drewno przywiózł.
 
Tym razem wykiprował je koło mieszkań gości z przeznaczeniem przede wszystkim dla Szczecinian.
Żona się cieszyła.
- No co, nie cieszysz się?! - zapytała widząc moją skwaszoną minę.
- Cieszę się, cieszę. - No, oczywiście że się cieszę...
Co miałem odpowiedzieć. Że w komunie po tylu zabiegach, telefonach, monitach, przypominaniach, umawianiach się, to bym naprawdę skakał do góry z radości, że załatwiłem sprawę! Bo wtedy nie wystarczyło móc zapłacić. A teraz byłem przecież w kapitalizmie. A może tylko tak mi się naiwnie wydaje i nie zauważam, jak od 2015 roku nasza gospodarcza rzeczywistość się zmienia. Jeśli po 7. latach takich rządów doszło już do "załatwiania", to co będzie po dalszych siedemnastu? Szkody będą znaczne większe, zwłaszcza w mentalności ludzi. Niesłowność, niezabieganie o klienta, bylejakość. Cholera, już to raz przez kilkadziesiąt lat przeżyłem!

Od rana Szczecinianka zaczęła przeprowadzać się na górę. Dół musiał być zwolniony, bo w grudniu i na przełomie roku przyjadą goście, którzy już dawno dokonali rezerwacji.

Do Metropolii wyjechaliśmy o 13.30. W Nie Naszym Mieszkaniu wypakowaliśmy rzeczy, odsikaliśmy Pieska i za "głębokiego" dnia wybraliśmy się do Krajowego Grona Szyderców. Głównym pretekstem wizyty był Mikołaj.
- A wiecie, że chyba coś Mikołajowi się pomyliło... - zagadaliśmy na "dzień dobry" - i myślał, że wy jesteście w Wakacyjnej Wsi i zostawił dla was prezenty. - A ponieważ bardzo się spieszył, to obiecaliśmy mu, że my je wam przywieziemy.
Słodkie było to, że nawet ośmioletni Q-Wnuk wierzył w ten kit, bo Ofelia na pewno.
- A jeszcze Mikołaj zostawił dla nas prezenty u babci (babcia Q-Zięcia), w szkole i przedszkolu i u dziadków (Byłych Teściów Żony) - zaaferowany Q-Wnuk tylko potwierdził nasze przypuszczenia.
Nie mogli ich dostać na czas, bo oboje się poprzeziębiali i musieli siedzieć w domu.
Ciężko im będzie, gdy magia zniknie i brutalna prawda wyjdzie na jaw. Ale paczworkowość pozostanie. Z biegiem lat tylko, siłą rzeczy, zacznie się kurczyć.
My też  dostaliśmy od nich prezenty. Żona dwa piękne serduszka, ja jakiegoś potwora z Minecraftu i piłkę, wszystko w postaci breloczków. Powstały one z różnokolorowego tworzywa, które dzieci po zakomponowaniu i ułożeniu zaprasowały gorącym żelazkiem. Zapewne z pomocą rodziców.
 
Wieczorem, czyli za dnia, czyli normalnie, z pracy wrócił Q-Zięć. Dowiedzieliśmy się, że są odzewy z Europy na składane przez niego aplikacje. Najbardziej zaangażował się Berlin, z którym w najbliższy wtorek Q-Zięć będzie rozmawiał (to już IV etap castingu na stanowisko). Od razu zaczęliśmy im urządzać życie w Niemczech - mieszkanie pod Berlinem, bo taniej, szkoła i przedszkole, praca dla Pasierbicy. Ona sama nie wyglądała na uszczęśliwioną.
Nie mogło  się obyć bez meczu. Wygrałem 10:4 prowadząc już nawet 8:0. Śmiałem się w duchu, gdy było widać zmiany w Q-Wnuku. Powoli staje się dla niego ważne coś innego - sama radość z gry. Cały czas mu się podobało, nie cierpiał, dlatego że przegrywał i potrafił z naszych starć czerpać satysfakcję i zauważać humorystyczne elementy (emelenty). 
Miał być rewanż, ale tak mu w płucach chrypiało i taki był rozgrzany, że rodzice zaprotestowali, a on sam nie marudził.
 
Gdy się zbieraliśmy do wyjścia, tajemniczo podeszły do mnie Żona, a za nią Pasierbica. 
- Zgadzam się! - wydobyłem z siebie natychmiast, zanim rzekły słowo.
Ale ostatecznie się nie zgodziłem, bo propozycja była karkołomna, rozwalająca całą logistykę jutrzejszego dnia. Zaproponowałem prostsze rozwiązanie.
- Teraz zabierzemy Q-Wnuki do Nie Naszego Mieszkania, jutro rano zawieziemy je do szkoły i przedszkola, o 14.00 pojedziemy do Byłych Teściów Żony, a po pracy Pasierbica do nich przyjedzie i zabierze foteliki i manele. Cała trójka się zgodziła i przybiła piątkę.
Nadaremno. Nasze ustalenia nie zdały się psu na budę i można je było sobie... Żadne z dzieci nie chciało jechać. Nie naciskaliśmy. Dało to o tyle efekt, że nagle Ofelia sama z siebie zrobiła woltę i stwierdziła, że ona pojedzie sama bez brata. Wyraźny gen babci (Żony) - nie naciskać, a uzyskasz wiele!
Rodzicom to specjalnie nic nie dawało, bo i wieczór był zaabsorbowany przez W-Wnuka, a rano i tak, i tak trzeba go było wieźć.
Sytuacja rozwiązała się sama, bo nagle Q-Wnuk stwierdził ze śmiechem, że on też jedzie. Kuliśmy żelazo, póki gorące. Tak szybko nigdy się z dziećmi i z manelami nie wybraliśmy.

Ich pobyt w Nie Naszym Mieszkaniu okazał się być jednym z przyjemniejszych. Może przez fakt, że dawno tam razem nie byliśmy, może przez świadomość, że to tylko jedna noc, może dlatego, że jednak Q-Wnuki są starsze i potrafią albo zająć się sobą (Ofelia), albo już dużo potrafią (oboje), albo wszystko razem. Babcia razem z Q-Wnukiem rysowała przestrzenne, geometryczne figury na bazie gry Minecraft, Ofelia w milczeniu coś kolorowała, a ja mogłem spokojnie zabrać się za futbolową grę dla jednej osoby, którą na Mikołaja Q-Wnuk dostał od dziadka (Były Mąż Żony), produkcji belgijskiej. Dawałem radę, mimo że gra była dla dzieci od lat ośmiu. Zaliczyłem tego wieczoru nawet dwa poziomy (levele, gdyby ktoś nie zrozumiał)
- Babcia, ale ja się nudzę! - nagle w ciszy rozległ się głos Ofelii.
Dzieci, zwłaszcza te dzieci, doskonale wiedzą, od czego jest babcia, a od czego dziadek i nigdy funkcji im, dziadkom, przypisanych nie mieszają. Bo gdy trzeba było znaleźć jakiś kolorowy pisak, albo spinacz, kartkę w kratkę lub gładką, gdy trzeba było naostrzyć ołówek, Ofelia bezbłędnie przychodziła do mnie i z nabożną czcią, w milczeniu, z uważnym ofeliowym spojrzeniem czekała na efekt. Babcia zaś od razu wymyśliła jej robienie figur z papieru i ich kolorowanie. Ofelia inspirowała się co prawda Minecraftem, ale robiła po swojemu, bo tak, jak babci, nie wolno jej mówić, jak ma robić. Gotowe figury co jakiś czas musiały być mi pokazane.
- A mogę od ciebie pożyczyć tę grę? - zapytałem Q-Wnuka. - Skończyłem dwa poziomy, pozostały jeszcze dwa. - Oddałbym ci do świąt...
- Ale dziadek, ja ją mam dopiero od wtorku od dziadka, żebyś mi nic nie zgubił!
Obiecałem solennie.
 
Za wieczór zabraliśmy się późnym wieczorem. Ale dzieci obiecały, że jutro rano wstaną bez marudzenia. Więc tradycyjnie było oglądanie bajek i nasze czytanie/słuchanie książek w łóżku.
 
CZWARTEK (08.12)
No i noc była fajna.
 
W jej środku przyszedł do nas Q-Wnuk, bo mu się coś śniło. Chyba przez ten kaszel. Kaszel w nocy nie zniknął, a nawet w dziwny sposób się wzmógł i nagłośnił. Swoje "z daleka" dokładała Ofelia. Wprost upojnie.
Rano dzieci wstały bez szemrania, jak obiecały. Podziwiałem. My też. Nieprzytomni, zwłaszcza Żona. Ale twardo chciała uczestniczyć w zawiezieniu robaczków do szkoły i przedszkola.
Przed szkołą zaproponowałem, że wezmę ten ciężki plecak, ale Q-Wnuk nie pozwolił. Jeszcze by jakiś kolega zobaczył i obciach gotowy.
Nadal nieprzytomni wróciliśmy do Nie Naszego Mieszkania. Po I Posiłku pojechaliśmy, Żona do Wielkiej Galerii, ja do... Szkoły. Chciałem zrobić niespodziankę, ale na miejscu to Szkoła mi ją zrobiła.
Najlepsza Sekretarka w UE była chora. Gdy zadzwoniłem, okazało się, że jest po Covidzie, ale najgorsze samopoczucie ma za sobą. Tak więc mieliśmy się zobaczyć dopiero w nowym roku.
Za to Nowy Dyrektor znalazł dla mnie czas, mimo że prowadził zajęcia. Sympatycznie porozmawialiśmy sobie o sprawach szkolnych i prywatnych. Niestety ta pierwsza błyskawicznie mi podniosła ciśnienie, bo nie byłem w stanie strawić chamskiej polityki ministerstwa, chociaż, dla własnego zdrowia, powinienem mieć to w dupie.
Głównym celem mojego przyjazdu było jednak odebranie zapasowych kluczy do Nie Naszego Mieszkania, które swego czasu najlepsza Sekretarka w UE schowała w swoim biurku. Idea była taka, że złożone w Szkole dawały spokój, bo gdybyśmy jadąc do Metropolii naszych zapomnieli, zawsze można byłoby zapasowe odebrać. Ale sytuacja się zmieniła i było to trochę bez sensu. Zapasowe postanowiliśmy zostawić u Krajowego Grona Szyderców. Logiczniejsze.

W Wielkiej Galerii kupiliśmy wino i kwiatki w związku z czekającą nas wizytą u Byłych Teściów Żony, i wróciliśmy do Nie Naszego Mieszkania. Mieliśmy czas wolny. Czy pisałem?  Nie. Sporo zdobyłem z poziomu trzeciego w tej piłkarskiej grze dla osób od lat ośmiu. Byłem z siebie dumny. 
O 14.00 byliśmy już u Byłych Teściów Żony. Pojechaliśmy oczywiście Inteligentnym Autem z fotelikami i dziecinnymi manelami. Nie cierpiałem z tego tytułu nie mogąc się napić wina Byłego Teścia Żony, które obficie polewał. Wyżera była wyśmienita, trzeba powiedzieć z gatunku tych wyrafinowanych, z wszelkimi szykanami - przystawki, dania główne, desery, kawy, herbaty. No i rozmowa - zawsze nam dająca przyjemność i satysfakcję. Mogłaby ona być trochę usprawniona, gdyby Były Teść Żony na jednym uchu nosił aparat słuchowy. Ale tego nie doczekamy, bo wielokrotnie przez ostatnie lata zaznaczał, że on ma to w dupie. Poniekąd go rozumiem, a poniekąd...

Pasierbica przyjechała po pracy. Zgrabnie, bo co to dla nas, i profesjonalnie wszystko przepakowaliśmy z auta to auta. I o 18.00 musieliśmy się rozstawać, bo o 18.30 trzeba było być z powrotem w Nie Naszym Mieszkaniu. Jak zwykle było ono na czarnej liście tych, które nie zostało udostępnione dla prowadzących pomiary szczelności instalacji gazowej.
My się takimi sprawami przejmujemy, skoro w jakimś sensie wzięliśmy na siebie za nie odpowiedzialność. Ale bez przesady. Ogłoszenie na drzwiach budynku informowało, żeby być obecnym w godzinach 16.00 - 19.00. Żmudną drogą dotarłem do szefa firmy prowadzącej pomiary i wyłuszczyłem mu problem. Poprosiłem, żeby pracownicy dotarli do nas pod koniec swojej pracy, bo wtedy będziemy już w mieszkaniu. Usłyszałem, że nie da rady. Argumentowałem logicznie, ale debil okopał się w swoim Nie da rady!
- To znaczy, że w tym mieszkaniu pomiarów nie będzie?! - zapytałem wkurzony.
- Nie będzie! - odparł stanowczo i się rozłączył.
Sumienie miałem czyste. Tym bardziej, że gdy wychodziliśmy zostawiłem na drzwiach przyklejoną kartkę, idealną informację dla złodziei-włamywaczy, że mieszkanie będzie dostępne od 18.30 do 21.00. Napisałem tak dlatego, bo liczyłem, że może pracownicy tego debila wykażą się większym rozsądkiem.
Nie wykazali się. Żona już dawno po ostatniej wspaniałej nocy poszła do łóżka, a ja spokojnie do 21.00 czekałem pokonując ostatecznie poziom trzeci piłkarskiej gry. Nikt nie przyszedł.

Natychmiast postępami w grze pochwaliłem się smsem Pasierbicy i Q-Wnukowi.
- Skończyłem z powodzeniem poziom EXPERT i przede mną ostatni MASTER!
Według relacji Pasierbicy biedny Q-Wnuk cierpiał w dwójnasób.
- Ale właśnie Q-Wnuczuś jest smutny, bo jednak nie bardzo chciał Ci pożyczyć tę układankę, bo dopiero ją dostał... A do tego trochę gorzej się czuje i więcej kaszle i jutro zostaje w domu i chciał to robić.
Obiecałem, że jutro wracając do Wakacyjnej Wsi mu ją podrzucimy. Poziom MASTER nie zając.
 
PIĄTEK (09.12)
No i odespaliśmy Q-Wnuki. 

Wstaliśmy o 08.00 po dziesięciu godzinach snu.
Tylko wyszedłem na poranny spacer z Bertą, potem wypiliśmy kawę, spakowaliśmy się i wyjechaliśmy.
Q-Wnuk był w domu z tatą. Kaszlał jak gruźlik, ale na nasz widok, a zwłaszcza na widok gry, bardzo się ucieszył. A Q-Zięć milcząco się od nas opędzał, bo siedział przed laptopem i prowadził jakiś poważny audyt. Więc się natychmiast zmyliśmy.
 
W Domu Dziwie natychmiast rozpaliłem w trzech punktach, co pozwoliło uzyskać jakie takie wrażenie ciepła już o 14.00. Dopiero wtedy mogliśmy się rozpakować.
W trakcie naszego miotania się wrócił Szczecinianin. Po 10 dniach nieobecności. Nie żebym mu wyliczał. Ale ulgę poczułem.

O 16.00 obejrzałem pierwszy mecz 1/4 finału, Chorwacja - Brazylia. W normalnym czasie 0:0. W  pierwszej połowie dogrywki błysk geniuszu Neymara i 1:0 dla Brazylii. Wydawało się, że jest po meczu. Ale Chorwaci są znani z żelaznej dyscypliny, psychicznej odporności nie mówiąc o świetnym wyszkoleniu technicznym i posiadaniu świadomości o własnej wartości. Doprowadzili do stanu 1:1, a potem do rzutów karnych. A w nich byli zimnokrwiści i bezwzględni. Wygrali 4:2. Brazylia pojedzie do domu. To oczywiście nie ma nic do rzeczy, ale jednak - Brazylia liczy 214 mln mieszkańców, Chorwacja 4,5 mln.

O 20.00 obejrzałem drugi z ćwierćfinałów - Holandia - Argentyna. W normalnym czasie wynik brzmiał 2:2. Argentyna długo prowadziła 2:0, by stracić prowadzenie w doliczonym czasie gry po rzucie wolnym egzekwowanym przez Holendrów. Czegoś tak kapitalnego nie widziałem w swoim piłkarskim życiu. Dogrywka niczego nie zmieniła, a w karnych wygrała Argentyna 4:3.
Mecz dla hiszpańskiego sędziego był niezwykle trudny do sędziowania.

SOBOTA (10.12)
No i obudziłem się trochę nieprzytomny.
 
Zasrany sport! Z dogrywkami i rzutami karnymi!
Wstać trzeba było normalnie, bo obowiązki poranne pozostały przecież bez zmian.

O 10.00 Szczecin (sami rodzice) pojawił się u nas na kawę. W sprawie miesięcznych rozliczeń, różnych ustaleń i na ploty. Okazało się jednak, że Mikołaj przyszedł do nas w nocy, dokładnie o północy. Konkretów, tych istotnych, nie było. Nadal status quo.
 
Pisanie przerywałem drobnymi pracami - krety, drewno, szczapy i kartony. Najciekawszy i najbardziej ożywczy był wyjazd do DINO.
- A ty przypadkiem nie masz nic do kupienia w DINO?... - Żona pytając z tarasu zastała mnie przy drewnie.
- Czego potrzebujesz?! - od razu przeszedłem do rzeczy widząc, że się czai.
- A masz coś?... - kontynuowała według swojej linii charakterologicznej.
- Czego potrzebujesz? - Mów! - Pojadę. - przerwałem jej.
- A bo stęskniłam się za czarnym Kozelem.
Cały czas powtarzam Moja krew!

O 16.00 obejrzałem ćwierćfinał Maroko - Portugalia. Kolejna mega niespodzianka, chyba nawet sensacja. Maroko wygrało w normalnym czasie 1:0. Jemu kibicowałem.
A o 20.00 mecz Anglia - Francja. 1:2 w regulaminowym czasie. Ciekawy i emocjonujący.

NIEDZIELA (11.12)
No i praktycznie cały dzień pisałem z rekreacyjnymi przerwami na drewno.
 
Jednocześnie, na nasz i mój użytek, ustaliłem harmonogram ostatnich dwóch dekad grudnia i początku stycznia przyszłego roku. Musiałem to zrobić, żeby czegoś nie przegapić, nie pogubić się i się uspokoić.  Oto co mi wyszło:
- 16.12 przyjeżdża nasz stały gość jeszcze z czasów Naszej Wsi, ten od psów i kotów. Będzie do 26.12.
- 18.12 jadę do Rodzinnego Miasta do Brata. Ma przyjechać Córcia z Wnukami i razem mamy wybrać się na groby (inicjatywa Córci). Po obiedzie ona ma wracać do domu, a ja zostaję na noc. Razem z Bratem obejrzymy finał Mistrzostw Świata. Mam nadzieję Maroko - Chorwacja.
- 20.12 jadę do Metropolii do Teściowej. Spotkam się z właścicielem mieszkania na coroczne rozliczenia i ustalenia.
- 21.12 po noclegu w Nie Naszym Mieszkaniu jadę do Wnuków. Zabieram ze sobą Wnuka-III i IV i jedziemy do Wakacyjnej Wsi.
- 24.12, w Wigilię, wracamy do Sypialni Dzieci. Po 22. latach razem z Synem, Synową i Wnukami spędzę wspólnie Wigilię. I po raz pierwszy po 22. latach będziemy tego dnia z Żoną oddzielnie. 
- 25.12, w Pierwszy Dzień Świąt, wracam do Wakacyjnej Wsi. Możliwy przyjazd tego dnia lub następnego Krajowego Grona Szyderców i/lub Córci z Wnukami.
- 30.12 przyjeżdżają dwie panie, nasze gościny, które już u nas były. Będą do 04.01.
- 31.12 - Sylwester. Nie wiadomo jaki i gdzie.
- 05.01 odwozimy Teściową do sanatorium do Uzdrowiska II. A sami zostajemy w Uzdrowisku. Obejrzymy nowe nieruchomości, które pojawiły się jakiś czas temu, a które pozwoliły nam wyrwać się z depresyjnej pułapki. Do Wakacyjnej Wsi wracamy 07.01.
Czy można mi się dziwić, że wolałem to wszystko zebrać do kupy?! Zwłaszcza, że na Święta do Szczecina wyjeżdżają Szczecinianie.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek The Crown.
 
PONIEDZIAŁEK (12.12)
No i cały dzień pisałem z drobnymi przerwami.
 
Zaparłem się, że właśnie teraz jest ta chwila, żeby usunąć przykre zaległości. 
Nie czarujmy się i spójrzmy prawdzie w oczy - wzięły się one w wyniku rozpanoszenia się we mnie Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej w Katarze. Patrząc przez ich pryzmat można powiedzieć, że na bloga wywarły wpływ negatywny. Ale na pozostałe dziedziny naszego, z Żoną, życia już nie, zwłaszcza że jednak wykazywałem się umiarem. Co więcej, w jednym elemencie (emelencie) mistrzostwa miały nawet wpływ humorystyczny.
- A ty chcesz II Posiłek przed meczem, w przerwie, czy po nim? - zapytała mnie wczoraj Żona gdzieś w okolicach 15.00, mimo że jej powtarzałem Dzisiaj żadnego meczu nie ma. Godzina 16.00 po prostu zdążyła się jej wdrukować.
Dzisiaj zrobiła to ponownie, ale już w pełni świadomie wiedząc, że meczu nie ma i śmiejąc się przy tym. Natychmiast podłapałem. I tak oto do kanonów naszych powiedzeń dotyczących terminu II Posiłku weszło określenie: Przed meczemW przerwiePo meczu.

Po południu zadzwoniła Córcia z informacją, że właśnie Wnuczka zachorowała.
- Tato dzwonię, żebyś w razie czego przygotował sobie plan B.
- Plan B jest u mnie prosty. - odpowiedziałem zmartwiony, ale i pogodzony. - Tak czy owak jadę do Brata, a ty dojedziesz lub nie.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek The Crown

No cóż, udało się. Pozostawiam do osobistych przemyśleń i analiz, co w tym wpisie dominowało.  Uzmysłowiłem sobie, że przecież cztery lata temu też były mistrzostwa. W Rosji. Te, w których dla zaoszczędzenia kosztów po grupowych rozgrywkach wspólnym pociągiem wracały do domu reprezentacje Niemiec i Polski. Może naszym udało się nawet za darmo, bo przecież Niemcy jechali dalej i mogli przygarnąć. A co było w tym roku? My wyszliśmy z grupy, Niemcy nie. Czy jesteśmy od nich lepsi. Nie! To kolejna perfidia footballu (futbolu).
Dotarło do mnie, że o tamtych mistrzostwach musiałem pisać, skoro blog istniał już prawie od roku. Ciekawe, jak to robiłem. Może do tamtych wpisów zajrzę?...
 
 
 
W tym tygodniu Bocian nie zadzwonił ani razu, ale wysłał jednego troskliwego smsa w związku ze zbliżającym się końcem roku A Ty jeszcze nie...
W tym tygodniu Berta na pewno szczekała lub poszczekiwała. Ale chyba zdążyłem się w tym pogubić.
Godzina publikacji 19.48.

I cytat tygodnia:
Rzadko udawało mi się dostrzec okazję, dopóki nie przestała nią być. - Mark Twain (amerykański pisarz pochodzenia szkockiego, satyryk, humorysta, wolnomularz)