19.12.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 16 dni.
WTOREK (13.12)
No i od rana czułem dużą ulgę w kierunku radości.
Z blogiem byłem na bieżąco, jak to mówią za pan brat! Docyzelowałem poprawiając mnóstwo błędów stylistycznych, w tym powtórzeń, gramatycznych, wiele literówek i jeden błąd ortograficzny!
Rano, zanim zeszła Żona, gdy otworzyłem laptopa, uderzyła mnie data 13. grudnia. Minęło już 41 lat. I wróciły wspomnienia tamtej niedzieli, pierwszego zimowego dnia stanu wojennego. Wspomnienia nostalgiczno-gorzkie. Nostalgiczne, bo miałem wtedy tylko 31 lat i byłem świadkiem niesamowitej postawy Polaków i wzajemnej bezinteresownej pomocy. Musi być zryw i musi być wspólny wróg. Tacy jesteśmy. Gorzkie, bo ileś ludzi straciło życie w pierwszych dniach terroru i później również. I miliony przez lata cierpiały. Wśród nich byłem ja. Narzekam? Nie! Złorzeczę? Tak! Bo sprawcy w taki czy inny sposób uniknęli kary.
Po I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu na zakupy. Były takie w kierunku świątecznym, skoro kupiliśmy choinkę i Stumbrasa. A stamtąd wybraliśmy się do Mądrego Leśnika, chociaż to nie po żadnej drodze. Ale zrobiła się zima, nawet śniegu napadało na 2 cm, więc smolaki nabrały szczególnej wartości. Odpalił nam aż 8 klocków każąc oszczędzać. Dwa przekazałem Szczecinianinowi z tą samą dyspozycją.
Wieczorem obejrzałem pierwszy z dwóch półfinałów - Argentyna - Chorwacja (3:0). Kibicowałem Chorwatom. Po wszystkim jednak, po tym co zrobił Messi w akcji i asyście na 3:0, życzę jemu i Argentynie mistrzowskiego tytułu. Nie, jeśli w finale będą grali z Maroko.
ŚRODA (14.12)
No i dzień rozpoczął się fajnie.
Od razu odnotowałem wyraźny chłód. Gdy sprawdziłem w Internecie (zwykłego termometru nie mamy, co jest pewnym skandalem), na dworze panował mróz -9 st., ale nie to przecież stanowiło problem tego dnia.
Zaraz potem zadzwonił Wielki Woźny, kolega ze studiów z informacją, że zmarł jeden z naszych kolegów. Doznałem szoku, bo przecież widzieliśmy się stosunkowo niedawno (09.09) na pogrzebie innego naszego kolegi, bo jakżeby inaczej.
Byzio co prawda od dwóch lat nie bywał na zjazdach, bo w tym czasie przeszedł dwie operacje stawu biodrowego, ale na pogrzebie był i dość żwawo poruszał się o kulach. A na spotkaniu w kawiarni tryskał dobrym humorem, opowiadał dowcipy, takie cyniczno-sarkastyczne, co zawsze robił, takie, które trafiały w moje poczucie humoru. I niczego złego nie było po nim widać z wyjątkiem tych dwóch kul, oczywiście. I okazało się, że nowotwór spowodował, że się tak szybko zwinął.
Później napisał do mnie Profesor Noblista z tą samą wiadomością i z prośbą, żebym tę informację przesłał do wszystkich Bo masz najbardziej aktualną listę adresową.
To fakt, bo z racji organizacji zjazdu, listę kontaktów żmudnie dopieściłem. Ale przez to trafiła mi się fajna fucha - informowanie o śmierci i pogrzebach naszych koleżanek i kolegów. W tym roku już trzy razy. Robię to z ciężkim sercem i z obowiązku.
Potem dostałem smsa od Syna, że mój kolega (Syn go zna ze wspólnych katolickich środowisk) leży nieprzytomny w szpitalu i nie ma z nim kontaktu.
Ten, jeden z trzech z mojej ogólniakowej klasy, który w tamtym czasie miał istotny wpływ na moje życie i na moją postawę.
Potem okazało się, że jednak leży w domu, a opiekują się nim trzy osoby z jego wspólnoty katolicko-parafialnej oraz siostra. I właśnie z nią rozmawiałem. Według niej, a przedstawiała to spokojnie, pogodzona z nieuchronnym, jest to kwestia dni, może nawet godzin. Umówiłem się, że dopyta brata, czy będzie w stanie przyjąć moją wizytę, bo miałbym taką możliwość w najbliższy wtorek.
- Wiesz, on czasami jest przytomny i rozmawia, ale widać, jak dalece jest nieobecny, jak już odszedł od realiów i jak ma wszystkiego dosyć. - Po prostu cierpi...
Naprawdę trzeba było dużego wysiłku z mojej strony, żeby dzisiaj normalnie funkcjonować. I to funkcjonowanie w kontekście tego, co usłyszałem, było brutalne. Bo życie w makroskali nie znosi próżni i ogólnie rzecz biorąc ma w dupie czyjąś śmierć. Show must go on!
Musiałem się wziąć w garść, ale codzienność, zwłaszcza -9, bardzo mi pomogły.
Po I Posiłku zaprosiliśmy Szczecinian na kawę, a Milkę na zabawę z Bertą. One wyraźnie tylko na to czekają, bo zawsze od razu, bez zbędnych ceregieli A czy dobrze się czujesz?, Może akurat nie masz ochoty?, Jak minęła noc? przechodzą do sedna i do upadłego się kotłują, ganiają, nadgryzają (stały numer, gdy Milka trzyma w paszczy nadmiar bertowej skóry, a wtedy Berta nieruchomieje, nic sobie z tego nie robiąc i tylko czeka, aż tamtej się znudzi) i sapią rozwartymi paszczami, paszcza przy paszczy.
W trakcie pobytu Szczecinian zadzwoniłem do Sąsiada Od Drewna, czy dzisiaj na pewno przyjedzie, Bo będę prosił o pomoc przy przeniesieniu pralki z dolnego mieszkania gości do górnego. Ponieważ nie był pewny, co mu powie leśniczy, zadzwoniłem do Gruzina.
- Cześć Emeryciuś! - No co tam?
Wyłuszczyłem prośbę.
- To kiedy mam być? - zapytał bez zbędnych słów.
- A dasz radę teraz?
- Już idę!
Natychmiast pogoniłem Szczecinian, którzy wyraźnie interpretowali Już idę! w normalny sposób - za 15 minut, może za pół godziny.
Ledwo wyszliśmy, Gruzin już był. Twierdził, że o 06.00, gdy Gruzinka jechała do pracy do Metropolii, było -12.
Ze Szczecinianinem przenieśli pralkę w trymiga. Ja udawałem, że jestem pomocny starając się jak najmniej przeszkadzać.
- Żona powiedziała, że na moją propozycję, żeby podziękować ci wręczając zgrzewkę piwa, się obrazisz. - powiedziałem na do widzenia.
- A idź przestań! - tylko się obruszył nie komentując dosadniej nasz pomysł z podziękowaniem. Wstrzymał się ze względu na Szczecinianina, którego widział pierwszy raz. Ale i tak od razu nim dyrygował Weź złap za nóżki!, Idź tyłem!, Postaw na chwilę i otwórz drzwi!, a ja się dusiłem ze śmiechu, bo Szczecinianin w ogóle się nie odzywał, tylko wszystko bez słowa robił tak, jak mu kazał Gruzin.
Po południu, za jasnego, Sąsiad Od Drewna przywiózł kolejne 3m3 dębu. Nawet nie zauważyłem kiedy Szczecinianin je ułożył. Stachanowiec normalny.
Z Sąsiadem Od Drewna poszliśmy w okolice Stawu. Zgodnie z sugestią Mądrego Leśnika, że drzewa zakażone trzeba usunąć, umówiliśmy się na po świętach na wycięcie sześciu świerków. Żal serce ściska - piękne drzewa, w tym jedno dorodne, czterdziestoletni świerk. Wszystkie wyschnięte na wiór.
Sąsiad Od Drewna powtórzył słowa Mądrego Leśnika Taka natura i nic się nie poradzi!
- Jeden robak, kurwa, ratuje drzewo, a drugi, kurwa, go niszczy. - dodał od siebie.
O 20.00 obejrzałem drugi półfinał Francja - Maroko (2:0). Co z tego, że Marokańczycy grali lepiej i w sposób zdecydowany posiadali piłkę? Mogli wygrać. Ich porażki upatruję w egoizmie pewnych piłkarzy. Będąc w potencjalnie dobrych sytuacjach strzeleckich starali się strzelać nie zauważając kolegi, który był w podobnej, ale stuprocentowej. Lub też na polu karnym Francuzów zbyt długo "bawili się" piłką starając się dopieścić sytuację i wyłożyć ją koledze, aby mógł strzelać. Ale było już za późno. Bo decydowały ułamki sekund i okazja mijała bezpowrotnie.
Powtórzę się - chciałbym jednak, żeby tak grała nasza reprezentacja nawet, gdyby przegrywała.
CZWARTEK (15.12)
No i dzisiaj stosunkowo wcześnie, jak na nas, pojechaliśmy do Powiatu, żeby uniknąć powiatowskich zakupowych godzin szczytu.
Poprzednim razem w nie wpadliśmy, jakbyśmy nie wyciągnęli żadnych wniosków z szesnastoletniego życia w Pięknej Dolinie i dopiero co w niej zamieszkali.
Głównym powodem wyjazdu był jednak ZUS. Trzeba było zamknąć temat ratalnego spłacania zadłużenia. A to się wiązało z wypełnieniem kolejnego rozbudowanego druku, który mógłby równie dobrze nosić tytuł, zamiast odhumanizowanego RSR, SPS (SPOWIEDŹ PŁATNIKA SKŁADEK), co nawet my, ateiści, bez problemów byśmy zrozumieli.
Dni, w których myślałem, żeby to cholerstwo wypełnić, trochę mi się kisiły z racji drobnego stresu i ciągłego siedzenia tematu z tyłu głowy, ale gdy się w końcu za to zabrałem, zajęło mi to może 10-15 minut i było po sprawie. I Żona, i ja tak mamy, że do pewnych tematów podchodzimy, jak pies do jeża. A one zawsze potem okazują się trywialnymi i każą się nam zastanawiać, skąd w nas ta chęć do uprawiania psychicznego masochizmu.
Krótko mówiąc, w ZUS-ie czuliśmy się, jak ryby w wodzie i, na przykład, pozwalaliśmy sobie na żarciki a propos naszej sytuacji.
- To proszę napisać w rubryce "uzasadnienie wniosku", że mąż pomoże pani w spłacie zadłużenia. - pani, jak wszystkie inne w tym oddziale była miła, uczynna i chciała pomóc.
- A to się może okazać! - zareagowałem. - Bo może będzie jakiś mały rozwodzik.
- Nie będzie ten mąż, to będzie inny. - zripostowała Żona.
Panią było stać, aby się ubawić, a to zawsze humanizuje urząd. I ładnie się znajdowała dziękując za nasze komplementy dotyczące jej i całego oddziału. Trudno było się dziwić, skoro w Powiatowstwie taki klient to gratka. Rozumie, co się do niego mówi, umie wypełnić druk, podejść do sprawy rzeczowo a jednocześnie lekko, z humorem. Prawdziwa przyjemność dla obu stron.
Odwrotnie niż przy sąsiednim stanowisku. Jakaś kobiecina coś składała i niczego nie rozumiała, co pani urzędnik do niej mówi i co jej podpowiada. W końcu pani urzędnik "wyszła z nerw" i zaczęła się na kobiecinę wydzierać. A kobiecina nic. Przecież to normalne - ona prosta, a urzędnik kształcony, kumaty, czytać i pisać umie. Trzeba znać swoje miejsce w szeregu.
Pobyt i załatwienie spraw uczciliśmy w Kawiarnio-Cukierni.
W drodze powrotnej w Zaprzyjaźnionej Hurtowni kupiliśmy podstawowe urządzenie do czyszczenia rur kominkowych - drucianą szczotkę na metrowej rączce. W tamtym roku pałowałem się kulą kominiarską pożyczoną od Zadokładnej.
Późnym popołudniem rozmawiałem z Wielkim Woźnym i koleżanką, która dotarła do wiadomości o śmierci i pogrzebie naszej koleżanki, "Francuzki". Ustaliliśmy, że żałobny wieniec prześlemy do Kielc za pomocą usług internetowych, bo nie można było liczyć, że ktoś z naszych zjawi się osobiście na pogrzebie. Z każdej strony Polski było za daleko, a w pobliżu nikt z naszych nie mieszkał.
Te informacje przesłałem do wszystkich koleżanek i kolegów. Zdaje się, że te ostatnie maile ode mnie do nich niezbyt dobrze wpływają na moją psychikę.
Trochę udało się mnie wyrwać z tego nastroju Koledze Inżynierowi(!). Napisał w smsie:
- Wychodzi na to, że na tegorocznym Mundialu przegraliśmy tylko z mistrzem i wicemistrzem świata. Brązowy medal należy nam się jak psu buda.
I w drugim uzupełnił: N'est ce pas?
Nie mogłem nie wykorzystać okazji.
- Oui, bien sur! A ten francuski to pod wpływem Modliszki? A może ona wcale nie istnieje, jak żona Colombo?
- Może... - odpisał.
I gadaj tu z takim.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek The Crown.
PIĄTEK (16.12)
No i dzisiaj rano w kozie w salonie nie paliłem.
Głupio było tak porannie siedzieć przy martwej ciemnej czeluści. Źródłem ciepła na dole był grzejnik elektryczny włączony wczoraj wieczorem, no i kuchnia oczywiście. Pod względem temperaturowym było znośnie. Także na górze, w sypialni, wyjątkowo włączyliśmy na noc grzejnik. Po to były kupione, żeby pełnić alternatywne rolę źródła ciepła.
To podstawowe wymagało mojej interwencji. A ją odwlekałem, jak tylko mogłem. Rok temu czyściłem cały system rur, co jeszcze nie było najgorsze, ale ich demontaż, a zwłaszcza montaż był dość trudny.
Więc zabierałem się, jak pies do jeża. Ale w końcu pałowanie się z rozpalaniem i paleniem, a przede wszystkim z wydostającymi się do salonu chmarami dymu, gdy tylko otwierało się drzwiczki, stawało się nieznośne na tyle, że musiałem się za to zabrać i przywrócić cug. I to za dnia.
Wszystkie rury były od wewnątrz oblepione sadzą, ale nie one zmniejszały cug. Robił to skutecznie poziomy odcinek w ścianie budynku, którędy spaliny wydostawały się do komina. Średnica prześwitu wynosiła ok. 4 cm, zamiast nominalnej 12. Jak po wszystkim policzyłem, przekrój był 11 razy mniejszy. Ponad rząd!
Skrupulatnie zacząłem drucianą szczotką czyścić prześwit. W którymś momencie nastąpiła blokada, zrobiło się śmiesznie, a potem jeszcze śmieszniej, gdy na chama chcąc z otworu wyjąć szczotkę, zostałem tylko z drewnianą rączką. Reszta tkwiła w środku. Używszy myśli inżynierskiej dodatkowym metalowym prętem naprowadziłem szczotkę na oś rury i udało mi się ją wyjąć. Druty z jednej strony były nieziemsko poskręcane i zgniecione, więc na piechotę musiałem je po kolei prostować, żeby narzędziu nadać jego pierwotny kształt i żeby szczotka mogła ponownie funkcjonować.
Usmołowałem się i usadziłem na czarno, jak nieboskie stworzenie. Czyszczenie rur, już na zewnątrz, w tym kontekście stanowiło prawdziwą przyjemność.
Do montażu potrzebne były dodatkowo dwie ręce Żony. Trzeba powiedzieć, że za pierwszym razem tak zmontowaliśmy, że mucha nie siadała. Gdy w końcu rozpaliłem, rozkoszowaliśmy się pięknym ciągiem, przepraszam - cugiem. Sprawdziłem szczelność i można było dodatkowo rozkoszować się gorącymi rurami, które poprzednio takimi być nie mogły w związku z grubą wewnętrzną warstwą sadzy, świetnego termicznego izolatora.
I na dole i na górze panował niezły syf. Ale sił mi starczyło tylko na zgrubne odkurzenie. Miałem ambicje, żeby zrobić to dokładnie i dodatkowo zetrzeć na mokro, ale na nich się skończyło. Powiedzieliśmy sobie, że jutro też jest dzień.
Ledwo zdążyłem umyć ręce z grubej warstwy sadzy, a już przyjechał nasz stały gość. Z psem i dwoma kotami. Na 10 dni. Na dzień dobry wręczył nam jak zwykle dwa wina i jakieś słodycze. Już dawno przestaliśmy mu mówić, że nie trzeba i że jest nam głupio. Nic to nie dawało. I w związku z tym nie śmiemy mu mówić, że wina to my bardzo chętnie przyjmujemy, ale słodyczy już nie.
Pod wieczór zadzwoniła Córcia. Dosłownie ledwo żywa. Jednym zdaniem poinformowała, że się czuje fatalnie i że do Rodzinnego Miasta w niedzielę nie przyjedzie, i że za jakiś czas zadzwoni.
A za chwilę odezwał się Wielki Woźny i podał szczegóły pogrzebu naszego kolegi. We wtorek będę uczestniczył, ciągle jeszcze czynnie, już w czwartym pogrzebie moich kolegów w tym roku. Dwóch z ogólniaka i dwóch ze studiów.
Znowu, przygnębiony, napisałem do wszystkich.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek The Crown.
SOBOTA (17.12)
No i wyczytałem, że dzisiaj jest Dzień Bez Przekleństw.
Będzie ciężko.
Wiele mi nie potrzeba. Ale rano nie mogłem wymyślić, co by mnie mogło sprowokować. Pierwszy element (emelent), koza, działał bez zarzutu. Paliło się wzorcowo bez dymienia, długiego żarzenia, bez żmudnego przekraczania bariery potencjału, mimo że przecież drewno nie było suche. Wystarczyło tylko powiększyć wewnętrzną powierzchnię rury (prześwit) 11 razy. Obiecałem sobie, a później Żonie, gdy zeszła na swoje 2K+2M, że za jakiś sensowny czas zdemontuję tylko ostatni odcinek (kolanka) i wyczyszczę newralgiczne miejsce i będzie pięknie.
Dość szybko wrzucając kolejne bierwiono do kozy powiedziałem bez żadnego uzasadnienia (szczególików sytuacji nie pamiętam) Mam to w dupie i że coś jest, ale nie pamiętam co, Zasrane.
- No, i widzisz, jednak mi się wypsnęło, mimo tego dnia. - poskarżyłem się Żonie.
- "Mam to w dupie" jest całkiem zwyczajnym wyrażeniem i miałeś prawo tak powiedzieć.
- A "zasrane"? - dopytałem.
- Nie jest aż tak straszne, ale mogłeś sobie darować.
Moja wizyta u Brata z niedzieli na poniedziałek została odwołana. Już wcześniej widziałem w oczach Żony, że mój wyjazd się jej nie podoba ze względu na warunki pogodowe. A dzisiaj rano, gdy tylko zobaczyłem, że zarypało śniegiem, tylko czekałem. Oczywiście "zarypało" brzmi śmiesznie, jeśli widzi się warstwę góra ośmiocentymetrową.
- Ale ja się martwię twoim wyjazdem. - odezwała się w pewnej chwili ewidentnie na skutek realizacji jednej z porannych składowych, tj. MYŚLENIA.
- Też o tym myślałem, ale postanowiłem jechać trochę dłuższą trasą, drogami o pierwszej kolejności odśnieżania. - starałem się ją uspokoić.
- Ale będziesz musiał do nich dojechać... - Nie możesz przesunąć na inny termin? - Córcia jest chora... - A później moglibyście się spotkać razem...
- Przesunę. - odparłem natychmiast bez żadnych ceregieli.
- To mogę być spokojna?
- Tak.
Natychmiast przeszła do MYŚLENIA o innych sprawach.
O 14.00, w trakcie sprzątania dołu, zadzwoniłem do Brata. Wiedziałem, że się szykował na mój przyjazd, ale wcześniej uprzedzić go nie mogłem, bo spał po nocce. Wykazał pełne zrozumienie, ale szkoda, że nie obejrzę z nim finału.
Umówiliśmy się na jego 68. urodziny, a dokładniej dzień po, 29 stycznia 2023, w niedzielę.
Spróbujemy powtórzyć plan i spotkać się u niego razem z Córcią i Wnukami.
Poweru starczyło mi tylko na dół. Górę musiałem zostawić na jutro. Sprzątanie zrobiłem takie w stylu świątecznym z postanowieniem, że tuż przed nimi tego wysiłku powtarzać już nie będę.
O 16.00 obejrzałem mecz Chorwacja - Maroko (2:1). Dobry. Tak więc Chorwacja (4,5 mln mieszkańców) zajęła w Mistrzostwach Świata w Katarze trzecie miejsce. Przypomnę, że cztery lata temu w Moskwie zostali wicemistrzami świata.
Wieczorem obejrzeliśmy ostatni odcinek sezony piątego The Crown. Będziemy czekać na sezon szósty.
NIEDZIELA (18.12)
No i zima dalej trzyma.
Jest pięknie, jest biało, nie ma chlapy. Wieczorami, gdy wychodzę z Bertą na ostatni siusialny spacer, specjalnie i świadomie chłonę ciszę, która jest inna niż normalna. Każdy dźwięk jest pochłaniany przez śnieg i jest po prostu głucho.
Na 12.00 zaprosiliśmy Szczecinian na blogową kawę i na pogaduszki, a Milkę na zabawę z Bertą. Wszystko ładnie wypaliło. Dobrze skonstruowany paczwork.
Potem będąc w poważnym niedoczasie udało mi się mocno zmobilizować i wysprzątać górę. Ale cyzelowanie trzeba było odłożyć na za kilka dni, bo były inne priorytety, a zwłaszcza jeden.
O 16.00 obejrzałem finał Mistrzostw Świata w Katarze Argentyna - Francja (3:3 po dogrywce, 4:2 w karnych dla Argentyny). Argentyna została po raz trzeci w historii mistrzem świata, a po raz pierwszy... Messi. Takiego genialnego finału nie widziałem nigdy w swoim, było nie było, długim życiu. A potrafiły one być w niektórych mistrzostwach najnudniejszym widowiskiem. Dramaturgia, zwroty akcji, bramki, postawa dwóch liderów - Messiego i Nbappe. Pierwszy strzelił dwa gole, pierwszego z karnego na 1:0 dla Argentyny i w dogrywce dla niej na 3:2, a drugi z karnego na 2:1, by w końcówce strzelić na 2:2 doprowadzając do dogrywki. W niej z karnego strzelił na 3:3 (hat-trick). Najpiękniejszą akcję meczu i chyba w całym turnieju przeprowadziła Argentyna. Została przeprowadzona z głębi połowy Argentyny za pomocą finezyjnych, precyzyjnych czterech podań bez przyjmowania piłki. Szła ona od nogi do nogi jak po sznurku, by dotrzeć w polu karnym do Di Marii, który również z pierwszej piłki wyprowadził Argentynę na 2:0.
No i nasi sędziowie, główny, Szymon Marciniak, i liniowi oraz szef zespołu VAR. Pracowali bezbłędnie. Głównie bałem się o Marciniaka, któremu życzyłem jak najlepiej. I się nie zawiodłem. Oprócz emocji, które mi towarzyszyły w związku z rywalizacją dwóch godnych siebie rywali, emocjonowałem się jego postawą. Byłem pełen podziwu. Decyzje o trzech karnych były bezbłędne, nie wahał się wlepić kilku żółtych kartek, w tym jedną Francuzowi za próbę symulowania faulu i wymuszania karnego dla Francji. Nasz sędzia ani razu nie korzystał z pomocy VAR-u i nie musiał zmieniać swoich decyzji, co tylko go uwiarygadniało. Po prostu panował na boisku. Z kolei liniowi idealnie wyłapywali centymetrowe spalone, co tylko za chwilę VAR mógł potwierdzać na specjalnej wizualizacji.
Słowem uczta!
Wieczorem obejrzeliśmy połowę Buntownika z wyboru, amerykański film z 1997 roku, z rolami Matta Damona i Bena Afflecka (ich scenariusz nagrodzony Oscarem) i Robina Williamsa (Oscar za rolę drugoplanową), który już oglądaliśmy, ale dawno, a był godny ponownego obejrzenia.
PONIEDZIAŁEK (19.12)
No i moje, a w zasadzie światowe, na gorąco, reakcje na finał.
Myślę, że z mojej strony ostatnie. Cytuję:
- Być może najlepszy finał w historii piłki nożnej!
- Szymon Marciniak otrzymał od niemieckich znawców piłki ocenę 1 ( 1 w skali 1-10 oznacza ocenę najlepszą - klasa światowa). Francuzi przydzielili mu 2, co oczywiste.
- To był najlepszy sędziowski występ w historii mistrzostw świata. Jestem taki dumny! - angielski sędzia Howard Webb.
- Polacy, powinniście być dumni! - Pierluigi Collina, były znakomity sędzia, Włoch, szef sędziów FIFA, który mianował polskich sędziów do poprowadzenia finału Argentyna - Francja.
Więc jestem dumny, ale to bardzo dumny!
- Ale nie jest ci żal, że się już skończyło? - Żona zapytała rano, gdy zeszła na dół i gdy z emocjami zdawałem jej relację z wczorajszego widowiska.
- Naprawdę nie. - I nie chodzi tutaj o pewne przemęczenie materiału i nasycenie. - Wszystko, więc i to musi mieć swój początek i koniec. - Inaczej nie byłoby sensu.
Dzień się zapowiadał dość spokojnie, ale jeden telefon pani z ZUS-u wywrócił go do góry nogami. Okazało się, że pani sprawdziła, że nasza działalność wcale nie jest zlikwidowana, zamknięta tylko zawieszona A to duża różnica!
Więc, żeby jej nie było, w te pędy, po I Posiłku, popędziliśmy do Powiatu, do Urzędu Gminy, gdzie w siedem minut z zegarkiem w ręku działalność zamknęliśmy. Po czym Żona zadzwoniła do Pani z ZUS-u i było... prawie po sprawie. Prawie Bo trzeba będzie się jeszcze raz do nas pofatygować, bo brak podpisów.
Ciekawe, że gdy składaliśmy papiery w oddziale według pani przyjmującej wszystko było w porządku. Może niepotrzebnie ją zdekoncentrowaliśmy durnowatymi żarcikami o rozwodziku i jak nie będzie ten mąż, to będzie inny?...
A skoro byliśmy już w Powiecie, to postanowiliśmy pojechać do Sąsiadów po prowiant. Żeby nie było na ostatnią chwilę. Długo nie mogliśmy zabawić, bo publikacja, no i czekał mnie jutro dość trudny wyjazd do Metropolii.
Pod wieczór zadzwoniła Córcia. Cały ich dom chory. Jej przyjazd do Wakacyjnej Wsi na pierwszy lub drugi dzień Świąt nie wchodził w rachubę.
To już ostatni wpis przed Świętami. Następny będzie publikowany co prawda w drugi dzień Świąt, ale czytany dzień po.
To zdrowych, spokojnych i radosnych Świąt!
A propos Świąt. Już dawno Po Morzach Pływający krótko poinformował mnie, że w domu będzie od 15. grudnia po dokształcającym kursie w Gdyni. Święta więc spędzi w domowych pieleszach.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzynaście razy i wysłał smsa informującego o doskonałej okazji w związku z końcem roku. Wzruszyłem się. A potem drugiego, bardzo troskliwego. Też się wzruszyłem. Padalce jedne!
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu, chociaż potencjalnie miała wiele okazji.
Godzina publikacji 22.17.
I cytat tygodnia:
Człowiek poświęca swoje zdrowie, by zarabiać pieniądze, następnie zaś poświęca pieniądze, by odzyskać zdrowie. Oprócz tego, jest tak zaniepokojony swoją przyszłością, że nie cieszy się z teraźniejszości. W rezultacie nie żyje ani w teraźniejszości, ani w przyszłości; żyje tak, jakby nigdy nie miał umrzeć, po czym umiera, tak naprawdę nie żyjąc." - Dalajlama [(Tenzin Gjaco - obecny czternasty Dalajlama <zgodnie z tybetańskim światopoglądem, jest tylko jeden dalajlama, a kolejne numery oznaczają jedynie kolejne wcielenia tej samej osoby>). Czyli, że, konkretnie, Tenzin Gjaco jest duchowym i politycznym przywódcą narodu tybetańskiego i laureatem Pokojowej Nagrody Nobla.
Musiałem się skonfrontować z tym, co powiedział Dalajlama. I cytat przemyśleć w kontekście mojego, a przede wszystkim naszego, z Żoną, życia. Przemyślenia były ostatecznie dla nas bardzo budujące, bo:
- nie podlega dyskusji, że poświęcaliśmy swoje zdrowie, żeby zarabiać pieniądze, ale ostatecznie mądrze je spożytkowaliśmy czerpiąc satysfakcję, ale cierpiąc jednak wielokrotnie po drodze na skutek popełnianych dziesiątków błędów. Uczciwie muszę dodać, że byłoby ich znacznie mniej, gdybym "słuchał się Żony".
- nie poświęcamy pieniędzy, żeby zdrowie odzyskać, bo uważam, że, na całe szczęście, je nie utraciliśmy. A jeśli jednak poświęcamy, to tylko po to, żeby mądrze je utrzymać w sensownej kondycji.
- jesteśmy tylko troszeczkę zaniepokojeni przyszłością niepokojem "normalnym" wynikającym z sytuacji geopolitycznych, polskich politycznych i oczywiście bieżących wynikających a to z powiązań rodzinnych, a to ze znajomymi i naszych własnych, pojawiających się i znikających, często cyklicznie.
Staramy się te niepokoje przyjmować racjonalnie jako coś, co w życiu musi istnieć, i "uczestniczymy" w tych, na które mamy jakikolwiek wpływ. Te, na które wpływu nie mamy, odrzucamy, odpychamy, unikamy - nie chcemy o nich niczego wiedzieć. I nie ma to nic wspólnego z chowaniem głowy w piasek.
- zawsze cieszymy się teraźniejszością, codziennością, która, mimo swoich powtarzalności, przecież zawsze jest inna. Nie jest nudna. Nauczyliśmy się z niej czerpać przyjemność, satysfakcję, często radość.
- żyjemy więc w teraźniejszości będąc w niej głęboko zakotwiczonymi. Bardzo rzadko nie możemy doczekać się przyszłości, ale i ona jest mierzona góra miesiącami. Mamy bowiem na uwadze tę mądrą przypowieść:
Pewien człowiek narzekał na różne ciężkie, trudne lub/i doskwierające momenty swojego życia. Zawsze wtedy, gdy się pojawiały, mówił do siebie "Ile bym dał, żeby to już mieć za sobą!" albo "Nie mogę się już doczekać!" W końcu pojawił się pewien czarnoksiężnik, który mu wręczył metr, taki krawiecki, ze słowami: "Ten metr to twoje życie. Jeśli kiedykolwiek będziesz chciał ominąć jakąś trudną chwilę, ją przeskoczyć, odetnij z niego centymetr. Możesz więcej, jeśli tak będziesz uważał". Człowiek był zachwycony. W obliczu jakiegokolwiek trudu odcinał sobie kawałek metra i było po udrękach, znoju lub zwykłym kłopocie. Zanim się spostrzegł, został mu centymetr ostatni.
- żyję (teraz śmiem mówić tylko za siebie, chociaż czuję, że Żona ma podobnie) ze świadomością mojej śmierci. Zwłaszcza teraz, w tym wieku. Ale już kilkadziesiąt lat temu i obecnie również codziennie rano (rzadko kiedy nie), gdy budzę się sam lub budzi mnie budzik, przez ułamki sekund towarzyszy mi dojmująca myśl, do której nawet zdążyłem się przyzwyczaić, Może właśnie wstałem ostatni raz? Po czym, jak gdyby nigdy nic, wstaję i zabieram się za codzienność. I mam świadomość, że umrę przeżywszy życie.