26.12.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 23 dni.
WTOREK (20.12)
No i dzień po publikacji.
Wielka ulga. Że na bieżąco. Ale już na horyzoncie zbierają się blogowe chmury - wyjazd do Metropolii, powrót z dwoma Wnukami, wyjazd z nimi do Synowej i Syna na Wigilię, powrót w pierwszy dzień Świąt do Wakacyjnej Wsi. I kiedy tu, panie, pisać?
O 11.30, w pewnym stresie, wyjechałem do Metropolii i jeszcze kawałek za nią na pogrzeb Byzia.
Byzio wraz z żoną mieszkał w tej kolejnej sypialni Metropolii lata i tam chciał być pochowany.
Stres mi przeszedł, gdy zobaczyłem naszych. Stawiło się 17 osób. Ceremonia pogrzebowa, w każdym calu religijna, katolicka, zrobiła na mnie wrażenie z wielu powodów. Trwała 1 godz. 45 minut, a na cmentarz liczni żałobnicy musieli dojechać samochodami. Nie zdawałem sobie sprawy, że Byzio był tak religijny i tak zaangażowany w życie swojej parafii, co wielokrotnie podkreślał ksiądz prowadzący uroczystość, bo kolega i potrafił się napić, i rzucić całkiem pieprznymi dowcipami. Słowem był normalny. Taka zmyła. Jedną z jego wielu aktywności było uczestniczenie w kościelnym chórze, co mogłoby powodować w moim odbiorze przynajmniej drobne lekceważenie. I tu kolejna zmyła. Przez całą mszę chór (chyba trzy-cztery panie i dwóch panów - nie widziałem, bo byli cały czas na chórze) uświetniał mszę św. i robił to, przy czasami trudnych do zniesienia pieniach kościelnych, bardzo dobrze, a na koniec, gdy zaśpiewał Zegarmistrz światła (pierwotne wykonanie Tadeusza Woźniaka), to normalnie ciary szły po plecach.
Po pogrzebie umówiliśmy się na spotkanie w Starbuck Coffee. W miejscu, na peryferiach Metropolii, w którym kiedyś były pola, potem pojawiły się potężne markety i zaczęło się tworzyć sztuczne miasto handlowe najpierw zajmujące powierzchnię kilku hektarów, potem kilkuset, a teraz chyba to trzeba mierzyć w km2 i końca rozwoju tego potworka, raczej potwora, nie widać. Nic więc dziwnego, że emeryci dotarli w dane miejsce po wielu trudach, błądzeniach i telefonach naprowadzających. Ale się udało. Na miejsce dojechało 15 osób, w tym mąż koleżanki, więc naszych było czternastu. Co to znaczy determinacja i chęć zobaczenia się i wspólnego przebywania wśród swoich.
Spotkanie różniło się o tyle od ostatnich, z serii pogrzebowych, że nastąpiła w nim próba zamachu stanu, czyli rewolta, pucz, wszystko to zakończone burzą w szklance wody. Otóż nasz kolega, którego z Żoną bardzo lubimy i sporo mu zawdzięczamy wymyślił nowe miejsce naszego przyszłorocznego zjazdu i "przesunął" termin z września na początek czerwca. Trzeba mu oddać, że w tej sprawie w ostatnich kilku miesiącach dzwonił do mnie ze cztery razy i mękolił, a ja mu dawałem odpór. Więc wykorzystał sytuację. A ponieważ mówił mocno sugestywnie, populistycznie nie przedstawiając żadnych racjonalnych argumentów przeciw ustalonemu przeze mnie i Mineraloga miejscu zjazdu w Pięknej Dolinie, więc natychmiast zyskał poklask kilku koleżanek i w ten sposób utworzyła się grupa puczystów. I żeby było śmieszniej, ta grupa uważała, że przecież będąc dobrym organizatorem nadal powinienem organizować zjazd. Umyłem od tego ręce. Tłumaczyłem, że z tak postawioną sprawą nie mogę się utożsamiać i nie mogę brać odpowiedzialności. Ale już Mineralog dał się przekabacić i dolał oliwy do ognia mówiąc, że on może taki zjazd w nowym miejscu zorganizować. Padł więc zarzut, że zostałem w opozycji sam i gołym uchem było słychać, że zostało przemycane bez wyraźnych powodów wotum nieufności w stosunku do mojej osoby. Byłem skłonny "podać się do dymisji" z deklaracją stałej i ciągłej mojej pomocy "nowemu" organizatorowi, ale jednocześnie tłumaczyłem racjonalnie, że mandat na działanie otrzymałem na ostatnim zjeździe przez grupę naszych koleżanek i kolegów, których liczba przewyższała czternastokrotnie obecną liczbę wichrzycieli (trzy osoby, w porywach cztery - reszta się w ogóle nie odzywała widocznie mając niezły ubaw, bo tylko cały czas się podśmiechiwała), ale nic to nie dawało. Nawet została podważona ankieta przygotowana przeze mnie i Żonę, wysłana i wypełniona przez blisko 80 osób, które ostatecznie zaakceptowały miejsce i czas zjazdu.
W sumie mnie to dosyć bawiło, ale też było widać, że brakuje mi autorytetu, który do tej pory posiadała grupa stałych organizatorów pracujących na politechnice w Metropolii namaszczonych w sposób oczywisty przez resztę i przez ponad 40 lat organizacji zjazdów. W końcu głos zabrał Wielki Woźny, jeden z tych autorytetów, głos rozsądku, i wyjaśnił jasno i dobitnie, że nawet gdyby istniały jakiekolwiek przesłanki, aby zmieniać miejsce, a zwłaszcza czas zjazdu, to jest na to grubo, grubo za późno. Puczyści zamilkli.
Tak więc próba zamachu spełzła na niczym. To nie przeszkodziło nam w serdecznych i ciepłych pożegnaniach. Było jak zwykle niezwykle sympatycznie.
Jednego z kolegów odwiozłem na dworzec kolejowy, a koleżankę do autobusu. Sam zaś pognałem do Teściowej. Tego dnia mieliśmy mieć u niej doroczne spotkanie z właścicielem mieszkania, ale gość zachorzał. Więc się umówiliśmy na kontakt po świętach.
Wobec tego moja wizyta miała tylko dwa cele - zjeść coś ciepłego, i tu Teściowa stanęła na wysokości zadania serwując krupniczek z dwoma skrzydełkami, a ja w zamian stanąłem na wysokości zadania i pomierzyłem lodówkę, tapczan i baterię kuchenną, wszystko to, co właściciel powinien wymienić z racji zużycia tych przedmiotów.
Gdy wracałem na nocleg do Nie Naszego Mieszkania, uzmysłowiłem sobie, że popełniłem drobny taktyczny błąd i z domu nie wziąłem sobie Pilsnera Urquella. W Biedrze kupiłem dwa, ale przy książce wypiłem tylko jednego. Jakoś się nie składało. Bo nagle zrobiło mi się smutno i nijako. Na pewno z powodu pogrzebu kolegi, może z racji puczu, może z powodu nagłego poczucia samotności i tęsknoty za Żoną.
Raczej z powodu wszystkiego razem.
ŚRODA (21.12)
No i rano pławiłem się w Nie Naszym Mieszkaniu w niespieszności.
Od Synowej dostałem smsem dodatkowe pół godziny: Przyjedź tak z pol godziny później, ok. 9.30 bo jade jeszcze z nimi do spowiedzi a reszta śpi wiec może nikt nie słyszeć, ze dzwonisz :) (pis. oryg.).
Odpisałem tylko Dobrze:) nie przekazując jej mojego zdziwienia, czepialstwa i analizy dość karkołomnej treści smsa i jej wieloznaczności zdając sobie sprawę, ile Synowa ma na głowie, zwłaszcza przed katolickimi świętami i w związku z tym nawet ja wiedziałem, że nie mogę jej dokładać durnowatego Teścia.
Zjadłem więc przy książeczce z wielkim spokojem jajecznicę i stawiłem się po Wnuki o 09.50. Bo jak się wypadnie z dyscyplinujących torów, to potem się wszystko sypie.
Długo nie zabawiłem i z Wnukiem-III i IV ruszyliśmy w drogę do Wakacyjnej Wsi. Jadąc po nich mijałem wielokilometrowy korek samochodów chcących dostać się do Metropolii przez newralgiczne miejsce nad główną metropolialną rzeką, nad którą budowane są nowe mosty z przeprawą również dla tramwajów (Sajgon nie do opisania). Myśl o tym, że za chwilę w drodze powrotnej będę tam stał (o godzinę dłuższa podróż, czyli prawie tyle samo czasu, ile mi zajmowała sama dotychczasowa jazda netto), spowodowała kombinowanie, jak tu nadłożyć drogi, byleby jechać jechać, a nie jechać, czyli stać. Syn wybił mnie z tej paniki.
- Tato, od wczoraj oddana jest do użytku wschodnia obwodnica Metropolii!
Było pięknie! Pięćdziesiąt pięć minut jazdy umilonej równoległym śpiewaniem Wnuków do wybranych przez siebie piosenek z moim dyskretnym duszeniem się ze śmiechu, bo "wykonywali" każdy utwór świetnie równolegle, idealnie prowadząc melodykę, naśladując wszelkiego rodzaju przeszkadzajki i uczestnicząc bez żadnego skrępowania w różnych muzycznych niuansach. Celował w tym zwłaszcza Wnuk-III.
Do Domu Dziwa nawet nie wchodziliśmy. Żona zaraz przyszła i natychmiast pojechaliśmy do Sąsiedniego Powiatu chcąc rozminąć się z jego godzinami szczytu.
Zaczęliśmy od Kawiarni W Której Rodzą Się Pomysły. Oczywiście przy Wnukach nic nie mogło się urodzić. Obaj czuli się, jak ryby w wodzie zamawiając podwójne naleśniki Bo jesteśmy bardzo głodni! Ciekawe, bo od ich śniadania mogły minąć zaledwie trzy godziny. Wnuk-III spokojnie podołał dużej porcji, Wnuk-IV w połowie padł, ale Żona zabroniła mi pożreć drugiego naleśnika. Chyba i tak bym sam z siebie odpuścił, bo nie dość że był już zimny, to dodatkowo gruby placek (gustuję w cienkim) był nafaszerowany serkiem homogenizowanym, a ja uwielbiam rozgryzać w naleśniku serową grudkowość.
Posileni wybraliśmy się do Kauflandu na zakupy. Trzeba powiedzieć, że tam również czuli się, jak ryby w wodzie. Po pierwszej kłótni o to, który z nich ma pchać wózek, kiedy to musiałem ten jeden raz zainterweniować podsuwając im proste rozwiązanie naprzemiennego pchania, każdy w swojej kauflandowej strefie, reszta szła, jak z płatka. Pomagali wkładać towar do wózka nosząc każdy zakup z najodleglejszych zakątków sklepu, przypominali o czymś z kartki, bez pudła wybrali dwie takie same czekolady, największe z możliwych według znanej i prostej filozofii Wnuka-IV, a później towar wykładali przy kasie na taśmę i z powrotem pakowali do wózka. I nie było kłótni przy samochodzie, kto wózek odstawi, bo mądry dziadek przewidując taką ewentualność zdusił ją w zanadrzu każąc to zrobić Wnukowi-IV.
Do domu udało się nam wrócić za jasnego.
Natychmiast musiałem wprowadzić ordnung (stopień wyższy od porządku) i zadysponować rozpakowanie zakupów oraz przeniesienie na górę ich bagaży. Musiałem od razu skorzystać z rozpędu, bo wiedziałem, że potem wyciągnięcie czegokolwiek od Wnuków będzie kosztować mnie dwa razy więcej wysiłku.
Wczesnym wieczorem zagraliśmy w kierki, a późnym oni siedzieli przed laptopem przy jakiejś grze, a my skończyliśmy oglądanie drugiej połowy Buntownika z wyboru.
Dzisiaj o 22.58 napisał Po Morzach Pływający:
Gratulacje. Wyszedłeś na prostą.
U mnie tylko jeszcze jeden wyjazd do Gdyni i Koszalina, ale to już po Nowym Roku.
Po co się uczyć w wieku 7- 26 lat skoro można w wieku 22-57😉
Słonecznej pogody Wam życzę.
PMP
U mnie tylko jeszcze jeden wyjazd do Gdyni i Koszalina, ale to już po Nowym Roku.
Po co się uczyć w wieku 7- 26 lat skoro można w wieku 22-57😉
Słonecznej pogody Wam życzę.
PMP
CZWARTEK (22.12)
No i rano nawet dało się z Wnukami przeprowadzić nasze rytuały.
Tylko dlatego, że dość długo i karnie spali.
Ale, gdy tylko zeszli na dół, od razu zaczęły się pytania A kiedy będzie śniadanie? i/lub Co będzie na śniadanie?
W tej kwestii, zwłaszcza zimą, sprawa jest prosta. Kuchnia hula, w duchówce gorąco, więc wystarczy do niej wstawić blachę z tostami i jest po zawodach. Po pierwszej zjedzonej partii zbieram u chłopaków już precyzyjne zamówienie na partię drugą i ją, tak jak zresztą pierwszą, robię. I jest z głowy.
W południe przyszedł Szczecin się pożegnać, bo wyjeżdżał do Szczecina na święta, a może nawet do końca roku, ale to się miało okazać na bieżąco.
Była piękna pogoda, ciepło, więc siłą rzeczy wszystkich wyciągało na dwór. Wnukowie sami z siebie wynieśli z Dużego Gospodarczego dwie piłki i przez bite dwie godziny mieliśmy ich z głowy. Cały czas dziękowałem temu komuś, kto ten rodzaj rozrywki, ten specyficzny sport, tę formę ruchu i zużytkowania energii wymyślił. To jedyny sport, gdzie w zasadzie wystarczy kawałek byle jakiego placu, bo resztę łatwo jest uzyskać. Kopać można wszystko - piłkę, a gdy jej nie ma, jakąś szmaciankę, puszkę po piwie i co tam przyjdzie do głowy. Zrobienie bramek, które często okazują się zbędne, z belek, kamieni, cegieł, czy nawet z odzieży jest śmiesznie proste. I już można grać.
Owszem, potencjalnie jeszcze mniej wymagającym sportem są biegi, ale tu przecież wieje nudą.
Ja wykorzystałem ten czas na usunięcie wielu kretowisk, które nagle powyłaziły spod stopionego śniegu i na przygotowanie sporego zapasu drewna, żeby w razie czego być przygotowanym, gdyby Wnuki miały jakieś dezorganizujące pomysły.
Po południu zagrałem z Wnukami w Bankruta. Długo mnie musieli do tego namawiać, bo nieznana mi gra była bodajże od ośmiu lat, a to było dla mnie o pięć za dużo. Zasadzała się mniej więcej na tym, że należało zbierać karty w określonej sekwencji, a przede wszystkim, żeby do takiej sekwencji mogło dojść, trzeba było każdą nową odkrytą kartę sobie z wielkim refleksem wyrywać. A to wiązało się z wielkimi emocjami, wrzaskami i kłótniami. Bardzo szybko załapałem system, co w tej grze okazało się być kluczowe i po całym cyklu (trzy rundy) ... wygrałem mając 2 punkty przewagi nad Wnukiem-III.
- W życiu się nie zgadzam, żebyście następnym razem grali tutaj, na dole. - Głowa mnie zaczęła boleć przez te wasze wrzaski! - Wynocha na górę! - Żona jasno przedstawiła swoje stanowisko.
Musieliśmy wyciszyć aurę i emocje. Wnuki poszły na górę grać na laptopie, a ja spokojnie mogłem wysłać świąteczne i noworoczne życzenia do wszystkich koleżanek i kolegów ze studiów. A potem urodzinowo i świątecznie porozmawiać z Kobietą Pracującą. Właśnie skończyła 67 lat, oczywiście nie wyliczając.
Po II Posiłku graliśmy w kierki. Ciekawe, bo sił i entuzjazmu starczyło wszystkim, bez wyjątku, tylko na pierwszą połowę. Więc bez problemów przerzuciliśmy się na górę. Oni kończyli wieczór grą na laptopie, a my oglądaniem brytyjskiego komediodramatu z 2013 roku Czas na miłość. Bardzo szybko się zorientowaliśmy, że go już oglądaliśmy, ale to nam nie przeszkadzało.
Dzisiaj otrzymałem smsa od siostry Zbyszka - Zająca.
Emerycie, Zbyszek odszedł pół godziny temu. Pozdrawiam Cię serdecznie. (zmiana moja)
Nie mogłem po prostu zostawić tej wiadomości tylko dla siebie mimo, że wiedziałem, że zbliżają się Święta. Zadzwoniłem do Profesora Belwederskiego i do Kapitana.
PIĄTEK (23.12)
No i Synowa dopadła mnie z rana smsem.
O 09.00 Wnuk-IV ma język polski online, który bardzo lubi. Przesyłam ci linka. Z resztą on już sobie sam poradzi. (zmiana moja)
Stanęliśmy z Żoną w gotowości. Cała akcja spaliła jednak na panewce, bo w Internecie coś nie stykło i nie dało się połączyć. Ponoć to nie pierwszy raz, więc Wnuk-IV przeszedł nad tym do porządku dziennego, zwłaszcza, że dziadek wsparł go i brata pysznymi grzankami.
O 10.00, tylko z Żoną, wybraliśmy się na spacer nad Staw, żeby spotkać się z naszym stałym gościem i jego nowym nabytkiem, sunią ze schroniska. Wszystko się odbywało pod hasłem NIECH SIĘ PIESKI POZNAJĄ I POBAWIĄ! Ale akcja za bardzo się nie powiodła, bo nie dość, że mocno siąpiło, to sunia, Tosia, sama dość słusznego wzrostu, nie mogła zaakceptować kolubrynatowości i bryłowatości Berty.
Umówiliśmy się na I dzień Świąt.
Przed południem zadzwonił Mineralog. Ten przekabacony przez puczystów, ten, który wyraził ochotę na organizowanie zjazdu w nowym miejscu i w nowym terminie.
- To oczywiste - powiedział, jak gdyby nigdy nic - że zjazd organizujemy we wrześniu i w Pięknej Dolinie, bo przecież tak dawno postanowiliśmy.
Nagłe prawdy objawione, odkrywanie Ameryki - kocham to.
Zaraz po południu pojechaliśmy do Powiatu na drobne uzupełniające zakupy i do Kawiarnio-Cukierni. Wnuk-III był oburzony, gdy jego i brata posadziłem przed grami interaktywnymi.
- Ale dziadek! - To jest dla dzieci od lat trzech do ośmiu!
Nie komentowałem. Czekałem, aż mu przejdzie. Za chwilę się przypiął do ekranu. Na pewno mu pomógł olbrzymi czekoladowy deser. Wnuk-IV z niczego nie robił problemu.
Po południu montowaliśmy choinkę. Wszystko było, co potrzeba, wszystko działało, więc można było skoncentrować się na zabawie i wygłupach, i na, oczywiście, wymądrzaniu się Wnuków. Choinka stanęła piękna.
Poszliśmy więc po wszystkim na górę, na Bankruta. Tym razem byłem trzy punkty za Wnukiem-III.
- Mam dość! - usłyszeliśmy ledwo tylko pojawiając się na dole. - I Berta też! - Żona nie pozostawiała wątpliwości.
Na szczęście jutro z Wnukami wyjeżdżałem.
Po II Posiłku dokończyliśmy wczorajsze kierki. Potem chłopaki zajęły się sobą, co przyszło łatwo, bo nie trzeba było ich namawiać na gry na laptopie. Ja zaś mogłem spokojnie gotować ziemniaki i marchew do warzywnej sałatki. A potem spokojnie i długo mogliśmy porozmawiać z córką właścicieli Polanicy. Rozmowa była serdeczna, ciepła, dokumentująca, że nadal darzymy się sympatią. Życzyliśmy sobie pomyślności w naszych poczynaniach, a Córce dodatkowo zdrowia, bo zachorzała tuż przed Świętami. Dopadła ją jakaś fruwająca w powietrzu menda.
No i Wigilia.
Zaraz rano przeczytałem maila od Kapitana. Pogrzeb Zbyszka, zawsze zwanego przez nas Zającem, odbędzie się w piątek, 30 grudnia, w Metropolii. Trochę głupawo jeździć teraz do Metropolii tylko w takim celu. Ale widać takie czasy.
Rano od A do Z sam zrobiłem warzywną sałatkę - ziemniaki, cebula, marchew, groszek, ogórki kiszone, jabłka, jajka, majonez, sól . Najpierw chciałem zaangażować do pomocy Wnuków, ale z racji braku czasu stwierdziłem, że to mógłby być przysłowiowy gwóźdź do wszystkiego, a przede wszystkim do zaplanowanych terminów. Więc najpierw chłopaki zajmowały się sobą, co wiązało się z nieodzownymi wrzaskami i łomotem, a gdy już z Żoną mieliśmy dość, "przywiązałem" ich do laptopa.
Gwałtem zrobiłem dla Żony zapasy drewna, wykąpałem się i ogoliłem. Przy pakowaniu przezornie nie zapomniałem o dwóch butelkach Pilsnera Urquella, ale również nie zapomniałem o uroczystym stroju, który miał obowiązywać na Wigilii.
Wyjechaliśmy o 14.00 i za 53 minuty byliśmy na miejscu. Wschodnia obwodnica Metropolii załatwiła sprawę.
U dzieci zastałem osłabionego Syna i dwóch starszych Wnuków, którzy, owszem choinkę postawili, ale żadnemu nie uśmiechało zabrać się za jej strojenie. Tę sprawę profesjonalnie załatwili świeżo przybyli Wnuk-III i IV. Wyluzowany patrzyłem na to widowisko.
- Zapytam głupio... - zagadałem do Synowej - ... Bo wziąłem ze sobą dwa Pilsnery Urquelle. - To można ich się teraz napić?
- Tak. - całkiem normalnie odpowiedziała, czym mnie bardzo zaskoczyła. - Bylebyś nie pił w trakcie wigilijnej kolacji.
No, taki to ja już nie jestem! Ale niezwłocznie przystąpiłem do konsumpcji, żeby zdążyć.
W trakcie przebierania się na wieczorną uroczystość coś mnie wzięło na ważenie się. Od jakiegoś czasu sam sobie doskwierałem. Wnuk-II uczynnie przyniósł wagę i dwukrotnie odczytał wynik-wyrok - 76,5 - 77 kg. Zakląłem szpetnie pod nosem, a potem głośno protestowałem. Przytyłem 5 kg i tego nie mogłem zaakceptować. Postanowiłem Żonie zdać meldunek wiedząc, że ona sprawę zdiagnozuje i coś wymyśli.
Wigilia dla mnie miała dwa oblicza. Pierwsze było bardzo uroczyste i katolickie, co nie mogło mnie zaskoczyć. Stroje uczestników, zastawiony i przyozdobiony stół, a przede wszystkim ceremoniał. Przy Ojcze Nasz nawet ja wstałem. Chwilę potem Syn wziął do ręki Pismo Święte i zapytał, kto odczyta jego stosowny fragment. Nikt się specjalnie nie kwapił, więc zapytałem, czy ja mogę. Protestów żadnych nie było.
- A tato, mogę to sfilmować? - zapytał Syn.
- Oczywiście. - odparłem krótko.
U Synowej upewniłem się odkąd i dokąd mam czytać i poszło całkiem gładko ze stosownym zaangażowaniem, akcentowaniem i intonacją. Fragment dotyczył oczywiście narodzin Dzieciątka Jezus.
Następnie połamaliśmy się opłatkiem i złożyliśmy sobie życzenia, co samo w sobie było sympatyczne i nawet humorystyczne.
Przy stole sytuacja wróciła do pewnych standardów. A dlaczego on ma więcej uszek?! Nieprawda, rozłożyłam wszystkim po równo! Ale ja tego jeść nie będę! Spróbuj ryby, bo tylko byś jadł pierogi!..., itd., itd.
Tęskniłem za Żoną i nie mogłem się opędzić od myśli, jak teraz spędza czas, co robi i jak się czuje.
Druga część wieczoru wigilijnego była luźna, żeby nie powiedzieć luzacka. A to mnie nawet pozytywnie zaskoczyło. Nie było żadnego śpiewania kolęd. Nie przeszkadzało mi to zupełnie, choć śpiewać lubię. I nie dopytywałem się i nie sugerowałem. Syn smartfonem połączył się z elektronicznym fortepianem i przez jego głośniki puszczał swoisty koncert życzeń. Co kto chciał, wybierał sobie z Internetu. Był więc sympatyczny misz masz z oczywistymi kłótniami w tle Teraz ja! Ale on już dwa razy wybrał! A dlaczego nie mogę!..., itd., itd.
W okolicach północy przeprowadziliśmy dyskusję w gronie Synowa, Syn, Wnuk-I i ja. Sprawa dotyczyła powrotu Wnuka-I do nauczania domowego z wersją spotykania się w tygodniu w Sypialni Dzieci z rówieśnikami jemu podobnymi. Przy czym wcześniej i Synowa, i Syn mnie uprzedzili, że Wnuk-I tego absolutnie nie chce.
A sprawa wzięła się z tego, że z powodu remontów i budowy nowych mostów nad główną metropolialną rzeką, Wnuk-I rano dojeżdża do szkoły często ponad dwie godziny, od miesiąca nie był na pierwszych dwóch lekcjach polskiego (przedmiot maturalny) i potrafi się nawet spóźnić na lekcję trzecią. Synowej jest już głupio pisać usprawiedliwienia. Z kolei, gdy zajęcia kończy o 15.30, w domu potrafi być o 18.00, zwłaszcza wtedy, gdy musi "iść z buta" 4 km (40 minut) z pętli autobusowej, bo akurat Syn i Synowa nadal pracują i nie mogą po niego pojechać.
Słowem dziecko może się wykończyć, nie mówiąc o efektach i wynikach nauki. Słusznie więc optowałem za wersją Synowej i Syna, co im bardzo odpowiadało, bo mógł zadziałać autorytet dziadka (jeśli go mam - domysł mój). Ale Wnuk-I dalej się zapierał, że on ma tak fajną klasę, że w życiu nie zrezygnuje.
Później jednak w rozmowie okazało się, że raz w tygodniu, gdy Wnuk-I ma zajęcia pozaszkolne, nocuje u babci (matki Synowej), więc ma lżej, bo stamtąd jest blisko do szkoły.
Przyklasnąłem pomysłowi.
- No tak, tato! - syn się od razu zirytował. - Ale on potrafi sobie przedłużać pobyt o kolejną noc, a nawet się zdarzało, że jeszcze o kolejną, bo u babci ma raj, żadnych wymagań i obowiązków.
- A w "jego" pokoju na dodatek stoi komputer, więc nie wiadomo, co on tam robi! - ze zgrozą dodała Synowa.
Wystarczyło tylko dyskretnie spojrzeć na Wnuka-I i na jego specyficzny półuśmieszek, żeby było wiadomo co.
- Mama (I Żona - dop. mój) zaproponowała, żeby u niej nocował raz, czy dwa razy w tygodniu, ale co drugi tydzień i wiem, że go by przypilnowała. - dodał Syn. - Mógłby więc raz nocować u jednej babci, raz u drugiej.
Natychmiast zapaliłem się do tego pomysłu robiąc wyraźną i nieskrywaną woltę i odrzucając nauczanie domowe. Syn się znowu zirytował.
- Ale ja chcę mieć kontakt z własnym synem!
- A co powiesz, jak inni w jego wieku od poniedziałku do piątku są w internacie i do domu przyjeżdżają w weekendy? - dolewałem oliwy do ognia. - Zresztą, ani się obejrzycie, jak chłopak wyfrunie z domu. - Jakieś studia w Londynie?...
Nie chciałem już dodawać, że jaka to jest jakość kontaktu w tygodniu, gdy Wnuk-I wraca późno i wykończony, musi coś ogarnąć i odrobić lekcje, a oboje rodzice po pracy również są wykończeni, zwłaszcza że mają świadomość czekających ich domowych obowiązków.
Wnukowi-I taka postawa wyraźnie się podobała. A mogło być inaczej, skoro ma świetną klasę (na najbliższego Sylwestra sporą grupą zbierają się u swojej koleżanki), a myśl o nauczaniu domowym, czytaj: porzuceniu kolegów i koleżanek, stałym i praktycznie ciągłym siedzeniu w domu z braćmi, musiała go nieźle mierzić? Przecież dopiero niedawno wyrwał się w świat!
Stanęło na status quo. Syn twierdził, że za jakiś miesiąc, dwa, korki powinny się rozładować przez nowo powstałą obwodnicę, Synowa zaś, że klasa druga, do której chodzi Wnuk-I jest najbardziej obciążona i że w klasie trzeciej powinno być lżej. No i zawsze w odwodzie pozostają babcie.
Wieczorem, gdy już byłem sam, przepraszam, w towarzystwie chomika, który nie dawał znaku życia, na dobre zatęskniłem za Żoną, zwłaszcza że przysłała dwa smsy, takie w swoim stylu ze śmiesznymi przeinaczeniami wymagającymi sprostowań w drugim, co zawsze tylko podkreśla komizm wcześniejszej wypowiedzi.
NIEDZIELA (25.12)
No i spałem całkiem nieciekawie.
I to wcale nie przez chomika, którego ani przez moment nie słyszałem. Może zdechł?
Przyczyną było jedzenie, popijanie po nim i ciasto. A wszystko bardzo późno. Więc w nocy pojawił się upierdliwy refluks, który nieźle dał mi w kość.
Stąd rano jadłem świąteczne śniadanie bardzo skromnie i ostrożnie. Tym razem obowiązywała pewna dowolność strojów, wszakże białe koszule musiały być.
Do czasu mojego wyjazdu udało się jeszcze przeprowadzić niespodziewanie kilka rzeczy. Wnuk-I rozniósł mnie w szachach, zremisowałem z Wnukiem-IV w warcabach i wziąłem udział w ogólnym łomocie biorącym się stąd, że wszyscy strzelali gole szmacianą piłką na bramkę (drzwi tarasowe), w której stał Wnuk-IV.
Na koniec Synowi udało się połączyć z Córcią. Można więc było się zobaczyć i usłyszeć oraz złożyć sobie życzenia. Wnuk-V akurat spał, a Wnuczka brylowała przed licznym męskim audytorium, które widziała na ekranie i popisywała się nowo poznanym powiedzeniem. Nikt z nas nie mógł zrozumieć, co mówi, więc powtarzała na naszą prośbę wielokrotnie z takim samym skutkiem, aż w końcu Córcia przetłumaczyła na nasze: Święta, święta i po świętach!
Przez cały czas trwania połączenia Zięć siedział gdzieś w głębi salonu z książką przy stole i zachowywał się, jakby go nie było, co nie było prawdą, albo jakby nas nie było, co ostatecznie prawdą było. Nie tykałem go, ale Syn w pewnym momencie niepotrzebnie zagadał przyjaźnie i w dobrych intencjach O, widzę, że szwagier siedzi przy jakiejś lekturze. Nadal ani Zięcia, ani Syna nie było. Rodzina.
W domu byłem po 53. minutach jazdy. Zrobiliśmy z Żoną kilka rund wokół Stawu, żeby się nagadać.
A było wyłącznie o moim zdrowiu. Żona natychmiast wymyśliła niezbędne zmiany, więc z miejsca poczułem się lepiej. Nawet wydawało mi się, że rozpoczął się proces chudnięcia. A potem w kuchni przy Pilsnerze Urquellu i czarnym Kozelu omówiliśmy nasze Wigilie. No i zabraliśmy się za prezenty, bo takie dwie śliczne paczuszki leżały sobie pod choinką.
W tym roku udało się nam nas wzajemnie zaskoczyć.
Żona w życiu by nie podejrzewała, że otrzyma bawełniany komin, bajerancki beret (jest jej świetnie we wszelkiego rodzaju nakryciach głowy) i mitenki. Duża w tym była zasługa Pasierbicy, z którą tajniacko przed Świętami knowałem wyłącznie mailowo, żeby Żona niczego się nie domyśliła. Telefonowanie Pasierbicy, a nawet jej smsy na pewno natychmiast spotkałyby się z czujnym żoninym A co tam? I wtopa gotowa, bo na pewno uwikłałbym się w niefortunne tłumaczenia i zmyślanie, co Żona natychmiast by wychwyciła.
Więc Pasierbica co rusz przysyłała kolejne linki, a ja je oglądałem porankami, żeby Żona sprytnie nie mogła mi zajrzeć "niechcąca" przez ramię na ekran, a potem, po moim wybraniu, przeprowadziła, Pasierbica, nie Żona oczywiście, całą akcję zakupowo-kurierską. I musiała założyć kasę, bo przelewy nie wchodziły w grę z tych samych powodów - niezwykłej czujności Żony.
Ja zaś w ogóle nie spodziewałem się takiego prezentu. Nawet, gdy jeszcze przed ostatecznym rozpakowaniem stało się jasne, że muszą to być kieliszki do wódki Bo ciągle narzekasz, że nie ma w domu kieliszków!, to i tak niespodzianka ciągle na mnie czekała. Każdy kieliszek (sztuk 6), wielkością i formą idealny dla mnie, miał wygrawerowany w trzech liniach napis: - I'am - Pepys - 1950. Zatkało mnie, bo rzeczywiście w ostatnim czasie dwie książki, każda inaczej, zrobiły na mnie wielkie wrażenie - Słownik Mitów i Tradycji Kultury Władysława Kopalińskiego i Pamiętniki Samuela Pepysa. Od razu musiała też powstać nowa miara określająca pojemność. Zaczęliśmy wymyślać - Strzelę sobie jednego pepysa, Walnę sobie pół pepysa i tak w tym tonie. Genialne!
Po południu, gdy się ściemniło, wydawało się nam, że jest Wigilia, bo Żona robiła sos tatarski, ja zaś z lodówki Szczecinian, tj. naszej, przyniosłem sałatkę i wędzonego karpia (skoro lodówka i tak, i tak chodzi) i o 17.00 siedliśmy do posiłku. Walnąłem sobie dwa pepysy.
Wieczorem zaczęliśmy oglądać nowy amerykański serial Homeland (pierwsza emisja 2011 rok). Jakiś straszny tasiemiec - 8 sezonów. Obliczyłem, że gdy wypali, to wystarczy przy naszym trybie oglądania (jeden odcinek dziennie, jakieś wyjazdy, zasypianie, poniedziałkowe późne publikacje) na cztery miesiące. Zobaczymy.
PONIEDZIAŁEK (26.12)
No i spałem 10 godzin.
Jak dziecko. Żadnych niedomagań, refluksów. Co tu dużo mówić? - dom i Żona.
Gdyby nie dzisiejsza świadomość, że jest to dzień publikacji i moje ślęczenie przy laptopie, to głowę bym dał, że to I dzień Świąt, a nie żaden poniedziałek.
Z rozrywek dnia dzisiejszego należy wymienić dwie.
O 10.00 przyszedł przed swoim wyjazdem nasz stały gość z sunią, żeby pieski mogły się pobawić. Był czas, żeby mu powiedzieć o naszych kombinacjach ze Szczecinem i z Uzdrowiskiem. Jemu jedynemu z naszych gości to się po prostu należało. Zachował się jak zwykle. Z umiarem. W żadnym momencie, ani w żadnej mowie ciała nie można było się dopatrzeć pukania po głowie.
Druga zaczęła się z chwilą, gdy Syn przysłał mi mmsa. Na zdjęciu widniał but dziwnie podobny do mojego. W te pędy pobiegłem na górę, żeby obejrzeć tę parę, którą wczoraj przywiozłem od Syna. Na pierwszy rzut oka identico, ale wydawały się trochę za duże. Żonie, którą ta sprawa dziwnie zainteresowała, gdy przyszła za mną na górę, pokazałem na spodzie numer - 44. A i ona, i ja, wiemy, że noszę 42.
- Nie chce mi się tego nawet komentować! - podsumowała załamana i zeszła na dół. Ja zaś dostałem spazmów śmiechu, gdy sobie wyobraziłem, jak Syn stara się wzuć mojego buta.
- Tato! - Podkosiłeś mi buty! - za chwilę otrzymałem smsa.
Umówiliśmy się, że w piątek dokonamy zamiany, bo Syn też będzie na pogrzebie.
Ciekawszą znacznie historię z Synem miałem, gdy razem z nim byłem u mojej siostry w Hamburgu. Bodajże w 1989 roku. Przez 10 dni. Siostra dała nam na pobyt oczywiście dwa ręczniki. W przedostatni dzień jakoś tak się złożyło, że wieczorem przez chwilę obaj byliśmy w łazience. I ujrzałem, że Syn, wtedy Synuś, wyciera się moim ręcznikiem.
- Ale to jest mój ręcznik! - zaprotestowałem.
- Nie tato! - To jest mój ręcznik!
- Synuś! - Ale jak to może być twój, skoro ja się nim wycierałem przez dziewięć dni!
- Nie tato! - To ja się nim wycierałem przez dziewięć dni!
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dziesięć razy i wysłał jednego smsa o próbie dodzwonienia się. Biedny.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz podwójnym lampucerowatym jednoszczekiem. Na wiewiórkę. Akurat byłem na posesji, więc mogłem pławić się w akustycznych doznaniach. A w poniedziałek, gdy wydawało się, że już z siebie niczego nie wydobędzie, zaskoczyła nas wszystkich. Gdy krążyliśmy wokół Stawu z naszym stałym gościem, jego sunia się rozhasała. Co chwilę przebiegała niczym pershing pod nosem Berty i w oka mgnieniu znajdowała się po drugiej stronie Stawu, idealnie po przekątnej, zatrzymywała się i patrzyła prowokująco na koleżankę. I właśnie w takich sytuacjach Berta wielokrotnie szczekała na naszych oczach jednoszczekiem. I głupi by się domyślił, co mówiła: Ale co ty wyprawiasz z tym bieganiem?! To ma być zabawa?! Musiałabyś zobaczyć, jak wygląda prawdziwa zabawa, np. z Milką. Stoimy koło siebie, sapiemy paszcza przy paszczy, łapiemy się za skórę lub łapy i się szturchamy albo naskakujemy na siebie! I tak w nieskończoność. Nawet, gdy jesteśmy zmęczone, to wszystko to robimy na leżąco. To jest zabawa!
Sunia-pershing ani razu nie dała się przekonać.
Godzina publikacji 21.48.
I cytat tygodnia:
Gdy światło gaśnie, jest o wiele ciemniej, niż byłoby, gdyby nigdy nie świeciło. - John Steinbeck (amerykański pisarz i dziennikarz, laureat nagrody Nobla w dziedzinie literatury z 1962).