poniedziałek, 26 grudnia 2022

26.12.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 23 dni.
 
WTOREK (20.12)
No i dzień po publikacji.
 
Wielka ulga. Że na bieżąco. Ale już na horyzoncie zbierają się blogowe chmury - wyjazd do Metropolii, powrót z dwoma Wnukami, wyjazd z nimi do Synowej i Syna na Wigilię, powrót w pierwszy dzień Świąt do Wakacyjnej Wsi. I kiedy tu, panie, pisać?

O 11.30, w pewnym stresie, wyjechałem do Metropolii i jeszcze kawałek za nią na pogrzeb Byzia.
Byzio wraz z żoną mieszkał w tej kolejnej sypialni Metropolii lata i tam chciał być pochowany.
Stres mi przeszedł, gdy zobaczyłem naszych. Stawiło się 17 osób. Ceremonia pogrzebowa, w każdym calu religijna, katolicka, zrobiła na mnie wrażenie z wielu powodów. Trwała 1 godz. 45 minut, a na cmentarz liczni żałobnicy musieli dojechać samochodami. Nie zdawałem sobie sprawy, że Byzio był tak religijny i tak zaangażowany w życie swojej parafii, co wielokrotnie podkreślał ksiądz prowadzący uroczystość, bo kolega i potrafił się napić, i rzucić całkiem pieprznymi dowcipami. Słowem był normalny. Taka zmyła. Jedną z jego wielu aktywności było uczestniczenie w kościelnym chórze, co mogłoby powodować w moim odbiorze przynajmniej  drobne lekceważenie. I tu kolejna zmyła. Przez całą mszę chór (chyba trzy-cztery panie i dwóch panów - nie widziałem, bo byli cały czas na chórze) uświetniał mszę św. i robił to, przy czasami trudnych do zniesienia pieniach kościelnych, bardzo dobrze, a na koniec, gdy zaśpiewał Zegarmistrz światła (pierwotne wykonanie Tadeusza Woźniaka), to normalnie ciary szły po plecach.

Po pogrzebie umówiliśmy się na spotkanie w Starbuck Coffee. W miejscu, na peryferiach Metropolii, w którym kiedyś były pola, potem pojawiły się potężne markety i zaczęło się tworzyć sztuczne miasto handlowe najpierw zajmujące powierzchnię kilku hektarów, potem kilkuset, a teraz chyba to trzeba mierzyć w km2 i końca rozwoju tego potworka, raczej potwora, nie widać. Nic więc dziwnego, że emeryci dotarli w dane miejsce po wielu trudach, błądzeniach i telefonach naprowadzających. Ale się udało. Na miejsce dojechało 15 osób, w tym mąż koleżanki, więc naszych było czternastu. Co to znaczy determinacja i chęć zobaczenia się i wspólnego przebywania wśród swoich.
Spotkanie różniło się o tyle od ostatnich, z serii pogrzebowych, że nastąpiła w nim próba zamachu stanu, czyli rewolta, pucz, wszystko to zakończone burzą w szklance wody. Otóż nasz kolega, którego z Żoną bardzo lubimy i sporo mu zawdzięczamy wymyślił nowe miejsce naszego przyszłorocznego zjazdu i "przesunął" termin z września na początek czerwca. Trzeba mu oddać, że w tej sprawie w ostatnich kilku miesiącach dzwonił do mnie ze cztery razy i mękolił, a ja mu dawałem odpór. Więc wykorzystał sytuację. A ponieważ mówił mocno sugestywnie, populistycznie nie przedstawiając żadnych racjonalnych argumentów przeciw ustalonemu przeze mnie i Mineraloga miejscu zjazdu w Pięknej Dolinie, więc natychmiast zyskał poklask kilku koleżanek i w ten sposób utworzyła się grupa puczystów. I żeby było śmieszniej, ta grupa uważała, że przecież będąc dobrym organizatorem nadal powinienem organizować zjazd. Umyłem od tego ręce. Tłumaczyłem, że z tak postawioną sprawą nie mogę się utożsamiać i nie mogę brać odpowiedzialności. Ale już Mineralog dał się przekabacić i dolał oliwy do ognia mówiąc, że on może taki zjazd w nowym miejscu zorganizować. Padł więc zarzut, że zostałem w opozycji sam i gołym uchem było słychać, że zostało przemycane bez wyraźnych powodów wotum nieufności w stosunku do mojej osoby. Byłem skłonny "podać się do dymisji" z deklaracją stałej i ciągłej mojej pomocy "nowemu" organizatorowi, ale jednocześnie tłumaczyłem racjonalnie, że mandat na działanie otrzymałem na ostatnim zjeździe przez grupę naszych koleżanek i kolegów, których liczba przewyższała czternastokrotnie obecną liczbę wichrzycieli (trzy osoby, w porywach cztery - reszta się w ogóle nie odzywała widocznie mając niezły ubaw, bo tylko cały czas się podśmiechiwała), ale nic to nie dawało. Nawet została podważona ankieta przygotowana przeze mnie i Żonę, wysłana i wypełniona przez blisko 80 osób, które ostatecznie zaakceptowały miejsce i czas zjazdu.
W sumie mnie to dosyć bawiło, ale też było widać, że brakuje mi autorytetu, który do tej pory posiadała grupa stałych organizatorów pracujących na politechnice w Metropolii namaszczonych w sposób oczywisty przez resztę i przez ponad 40 lat organizacji zjazdów. W końcu głos zabrał Wielki Woźny, jeden z tych autorytetów, głos rozsądku, i wyjaśnił jasno i dobitnie, że nawet gdyby istniały jakiekolwiek przesłanki, aby zmieniać miejsce, a zwłaszcza czas zjazdu, to jest na to grubo, grubo za późno. Puczyści zamilkli.
Tak więc próba zamachu spełzła na niczym. To nie przeszkodziło nam w serdecznych i ciepłych pożegnaniach. Było jak zwykle niezwykle sympatycznie.

Jednego z kolegów odwiozłem na dworzec kolejowy, a koleżankę do autobusu. Sam zaś pognałem do Teściowej. Tego dnia mieliśmy mieć u niej doroczne spotkanie z właścicielem mieszkania, ale gość zachorzał. Więc się umówiliśmy na kontakt po świętach. 
Wobec tego moja wizyta miała tylko dwa cele - zjeść coś ciepłego, i tu Teściowa stanęła na wysokości zadania serwując krupniczek z dwoma skrzydełkami, a ja w zamian stanąłem na wysokości zadania i pomierzyłem lodówkę, tapczan i baterię kuchenną, wszystko to, co właściciel powinien wymienić z racji zużycia tych przedmiotów.
Gdy wracałem na nocleg do Nie Naszego Mieszkania, uzmysłowiłem sobie, że popełniłem drobny taktyczny błąd i z domu nie wziąłem sobie Pilsnera Urquella. W Biedrze kupiłem dwa, ale przy książce wypiłem tylko jednego. Jakoś się nie składało. Bo nagle zrobiło mi się smutno i nijako. Na pewno z powodu pogrzebu kolegi, może z racji puczu, może z powodu nagłego poczucia samotności i tęsknoty za Żoną.
Raczej z powodu wszystkiego razem.
 
ŚRODA (21.12)
No i rano pławiłem się w Nie Naszym Mieszkaniu w niespieszności.
 
Od Synowej dostałem smsem dodatkowe pół godziny: Przyjedź tak z pol godziny później, ok. 9.30 bo jade jeszcze z nimi do spowiedzi a reszta śpi wiec może nikt nie słyszeć, ze dzwonisz :) (pis. oryg.).
Odpisałem tylko Dobrze:) nie przekazując jej mojego zdziwienia, czepialstwa i analizy dość karkołomnej treści smsa i jej wieloznaczności zdając sobie sprawę, ile Synowa ma na głowie, zwłaszcza przed katolickimi świętami i w związku z tym nawet ja wiedziałem, że nie mogę jej dokładać durnowatego Teścia.
Zjadłem więc przy książeczce z wielkim spokojem jajecznicę i stawiłem się po Wnuki o 09.50. Bo jak się wypadnie z dyscyplinujących torów, to potem się wszystko sypie.
Długo nie zabawiłem i z Wnukiem-III i IV ruszyliśmy w drogę do Wakacyjnej Wsi. Jadąc po nich mijałem wielokilometrowy korek samochodów chcących dostać się do Metropolii przez newralgiczne miejsce nad główną metropolialną rzeką, nad którą budowane są nowe mosty z przeprawą również dla tramwajów (Sajgon nie do opisania). Myśl o tym, że za chwilę w drodze powrotnej będę tam stał (o godzinę dłuższa podróż, czyli prawie tyle samo czasu, ile mi zajmowała sama dotychczasowa jazda netto), spowodowała kombinowanie, jak tu nadłożyć drogi, byleby jechać jechać, a nie jechać, czyli stać. Syn wybił mnie z tej paniki.
- Tato, od wczoraj oddana jest do użytku wschodnia obwodnica Metropolii!
Było pięknie! Pięćdziesiąt pięć minut jazdy umilonej równoległym śpiewaniem Wnuków do wybranych przez siebie piosenek z moim dyskretnym duszeniem się ze śmiechu, bo "wykonywali" każdy utwór świetnie równolegle, idealnie prowadząc melodykę, naśladując wszelkiego rodzaju przeszkadzajki i uczestnicząc bez żadnego skrępowania w różnych muzycznych niuansach. Celował w tym zwłaszcza Wnuk-III.

Do Domu Dziwa nawet nie wchodziliśmy. Żona zaraz przyszła i natychmiast pojechaliśmy do Sąsiedniego Powiatu chcąc rozminąć się z jego godzinami szczytu.
Zaczęliśmy od Kawiarni W Której Rodzą Się Pomysły. Oczywiście przy Wnukach nic nie mogło się urodzić. Obaj czuli się, jak ryby w wodzie zamawiając podwójne naleśniki Bo jesteśmy bardzo głodni! Ciekawe, bo od ich śniadania mogły minąć zaledwie trzy godziny. Wnuk-III spokojnie podołał dużej porcji, Wnuk-IV w połowie padł, ale Żona zabroniła mi pożreć drugiego naleśnika. Chyba i tak bym sam z siebie odpuścił, bo nie dość że był już zimny, to dodatkowo gruby placek (gustuję w cienkim) był nafaszerowany serkiem homogenizowanym, a ja uwielbiam rozgryzać w naleśniku serową grudkowość.
Posileni wybraliśmy się do Kauflandu na zakupy. Trzeba powiedzieć, że tam również czuli się, jak ryby w wodzie. Po pierwszej kłótni o to, który z nich ma pchać wózek, kiedy to musiałem ten jeden raz zainterweniować podsuwając im proste rozwiązanie naprzemiennego pchania, każdy w swojej kauflandowej strefie, reszta szła, jak z płatka. Pomagali wkładać towar do wózka nosząc każdy zakup z najodleglejszych zakątków sklepu, przypominali o czymś z kartki, bez pudła wybrali dwie takie same czekolady, największe z możliwych według znanej i prostej filozofii Wnuka-IV, a później towar wykładali przy kasie na taśmę i z powrotem pakowali do wózka. I nie było kłótni przy samochodzie, kto wózek odstawi, bo mądry dziadek przewidując taką ewentualność zdusił ją w zanadrzu każąc to zrobić Wnukowi-IV.

Do domu udało się nam wrócić za jasnego.
Natychmiast musiałem wprowadzić ordnung (stopień wyższy od porządku) i zadysponować rozpakowanie zakupów oraz przeniesienie na górę ich bagaży. Musiałem od razu skorzystać z rozpędu, bo wiedziałem, że potem wyciągnięcie czegokolwiek od Wnuków będzie kosztować mnie dwa razy więcej wysiłku.
Wczesnym wieczorem zagraliśmy w kierki, a późnym oni siedzieli przed laptopem przy jakiejś grze, a my skończyliśmy oglądanie drugiej połowy Buntownika z wyboru.
 
Dzisiaj o 22.58 napisał Po Morzach Pływający:
Gratulacje. Wyszedłeś na prostą.
U mnie tylko jeszcze jeden wyjazd do Gdyni i Koszalina, ale to już po Nowym Roku.
Po co się uczyć w wieku 7- 26 lat skoro można w wieku 22-57😉
Słonecznej pogody Wam życzę.
PMP

 
CZWARTEK (22.12)
No i rano nawet dało się z Wnukami przeprowadzić nasze rytuały.
 
Tylko dlatego, że dość długo i karnie spali.
Ale, gdy tylko zeszli na dół, od razu zaczęły się pytania A kiedy będzie śniadanie? i/lub Co będzie na śniadanie?
W tej kwestii, zwłaszcza zimą, sprawa jest prosta. Kuchnia hula, w duchówce gorąco, więc wystarczy do niej wstawić blachę z tostami i jest po zawodach. Po pierwszej zjedzonej partii zbieram u chłopaków już precyzyjne zamówienie na partię drugą i ją, tak jak zresztą pierwszą, robię. I jest z głowy.
W południe przyszedł Szczecin się pożegnać, bo wyjeżdżał do Szczecina na święta, a może nawet do końca roku, ale to się miało okazać na bieżąco.
Była piękna pogoda, ciepło, więc siłą rzeczy wszystkich wyciągało na dwór. Wnukowie sami z siebie wynieśli z Dużego Gospodarczego dwie piłki i przez bite dwie godziny mieliśmy ich z głowy. Cały czas dziękowałem temu komuś, kto ten rodzaj rozrywki, ten specyficzny sport, tę formę ruchu i zużytkowania energii wymyślił. To jedyny sport, gdzie w zasadzie wystarczy kawałek byle jakiego placu, bo resztę łatwo jest uzyskać. Kopać można wszystko - piłkę, a gdy jej nie ma, jakąś szmaciankę, puszkę po piwie i co tam przyjdzie do głowy. Zrobienie bramek, które często okazują się zbędne, z belek, kamieni, cegieł, czy nawet z odzieży jest śmiesznie proste. I już można grać.
Owszem, potencjalnie jeszcze mniej wymagającym sportem są biegi, ale tu przecież wieje nudą.
Ja wykorzystałem ten czas na usunięcie wielu kretowisk, które nagle powyłaziły spod stopionego śniegu i na przygotowanie sporego zapasu drewna, żeby w razie czego być przygotowanym, gdyby Wnuki miały jakieś dezorganizujące pomysły.  

Po południu zagrałem z Wnukami w Bankruta. Długo mnie musieli do tego namawiać, bo nieznana mi gra była bodajże od ośmiu lat, a to było dla mnie o pięć za dużo. Zasadzała się mniej więcej na tym, że należało zbierać karty w określonej sekwencji, a przede wszystkim, żeby do takiej sekwencji mogło dojść, trzeba było każdą nową odkrytą kartę sobie z wielkim refleksem wyrywać. A to wiązało się z wielkimi emocjami, wrzaskami i kłótniami. Bardzo szybko załapałem system, co w tej grze okazało się być kluczowe i po całym cyklu (trzy rundy) ... wygrałem mając 2 punkty przewagi nad Wnukiem-III.
- W życiu się nie zgadzam, żebyście następnym razem grali tutaj, na dole. - Głowa mnie zaczęła boleć przez te wasze wrzaski! - Wynocha na górę! - Żona jasno przedstawiła swoje stanowisko.
Musieliśmy wyciszyć aurę i emocje. Wnuki poszły na górę grać na laptopie, a ja spokojnie mogłem wysłać świąteczne i noworoczne życzenia do wszystkich koleżanek i kolegów ze studiów. A potem urodzinowo i świątecznie porozmawiać z Kobietą Pracującą. Właśnie skończyła 67 lat, oczywiście nie wyliczając.
Po II Posiłku graliśmy w kierki. Ciekawe, bo sił i entuzjazmu starczyło wszystkim, bez wyjątku, tylko na pierwszą połowę. Więc bez problemów przerzuciliśmy się na górę. Oni kończyli wieczór grą na laptopie, a my oglądaniem brytyjskiego komediodramatu z 2013 roku Czas na miłość. Bardzo szybko się zorientowaliśmy, że go już oglądaliśmy, ale to nam nie przeszkadzało.
 
Dzisiaj otrzymałem smsa od siostry Zbyszka - Zająca.
Emerycie, Zbyszek odszedł pół godziny temu. Pozdrawiam Cię serdecznie. (zmiana moja)
Nie mogłem po prostu zostawić tej wiadomości tylko dla siebie mimo, że wiedziałem, że zbliżają się Święta. Zadzwoniłem do Profesora Belwederskiego i do Kapitana. 
 
PIĄTEK (23.12)
No i Synowa dopadła mnie z rana smsem.
 
O 09.00 Wnuk-IV ma język polski online, który bardzo lubi. Przesyłam ci linka. Z resztą on już sobie sam poradzi. (zmiana moja)
Stanęliśmy z Żoną w gotowości. Cała akcja spaliła jednak na panewce, bo w Internecie coś nie stykło i nie dało się połączyć. Ponoć to nie pierwszy raz, więc Wnuk-IV przeszedł nad tym do porządku dziennego, zwłaszcza, że dziadek wsparł go i brata pysznymi grzankami. 
O 10.00, tylko z Żoną, wybraliśmy się na spacer nad Staw, żeby spotkać się z naszym stałym gościem i jego nowym nabytkiem, sunią ze schroniska. Wszystko się odbywało pod hasłem NIECH SIĘ PIESKI POZNAJĄ I POBAWIĄ! Ale akcja za bardzo się nie powiodła, bo nie dość, że mocno siąpiło, to sunia, Tosia, sama dość słusznego wzrostu, nie mogła zaakceptować kolubrynatowości i bryłowatości Berty.
Umówiliśmy się na I dzień Świąt.

Przed południem zadzwonił Mineralog. Ten przekabacony przez puczystów, ten, który wyraził ochotę na organizowanie zjazdu w nowym miejscu i w nowym terminie.
- To oczywiste - powiedział, jak gdyby nigdy nic - że zjazd organizujemy we wrześniu i w Pięknej Dolinie, bo przecież tak dawno postanowiliśmy.
Nagłe prawdy objawione, odkrywanie Ameryki - kocham to.

Zaraz po południu pojechaliśmy do Powiatu na drobne uzupełniające zakupy i do Kawiarnio-Cukierni. Wnuk-III był oburzony, gdy jego i brata posadziłem przed grami interaktywnymi.
- Ale dziadek! - To jest dla dzieci od lat trzech do ośmiu!
Nie komentowałem. Czekałem, aż mu przejdzie. Za chwilę się przypiął do ekranu. Na pewno mu pomógł olbrzymi czekoladowy deser. Wnuk-IV z niczego nie robił problemu.

Po południu montowaliśmy choinkę. Wszystko było, co potrzeba, wszystko działało, więc można było skoncentrować się na zabawie i wygłupach, i na, oczywiście, wymądrzaniu się Wnuków. Choinka stanęła piękna.
Poszliśmy więc po wszystkim na górę, na Bankruta. Tym razem byłem trzy punkty za Wnukiem-III.
- Mam dość! - usłyszeliśmy ledwo tylko pojawiając się na dole. - I Berta też! - Żona nie pozostawiała wątpliwości.
Na szczęście jutro z Wnukami wyjeżdżałem.

Po II Posiłku dokończyliśmy wczorajsze kierki. Potem chłopaki zajęły się sobą, co przyszło łatwo, bo nie trzeba było ich namawiać na gry na laptopie. Ja zaś mogłem spokojnie gotować ziemniaki i marchew do warzywnej sałatki. A potem spokojnie i długo mogliśmy porozmawiać z córką właścicieli Polanicy. Rozmowa była serdeczna, ciepła, dokumentująca, że nadal darzymy się sympatią. Życzyliśmy sobie pomyślności w naszych poczynaniach, a Córce dodatkowo zdrowia, bo zachorzała tuż przed Świętami. Dopadła ją jakaś fruwająca w powietrzu menda.

SOBOTA (24.12)
No i Wigilia. 

Zaraz rano przeczytałem maila od Kapitana. Pogrzeb Zbyszka, zawsze zwanego przez nas Zającem, odbędzie się w piątek, 30 grudnia, w Metropolii. Trochę głupawo jeździć teraz do Metropolii tylko w takim celu. Ale widać takie czasy.
 
Rano od A do Z sam zrobiłem warzywną sałatkę - ziemniaki, cebula, marchew, groszek, ogórki kiszone, jabłka, jajka, majonez, sól . Najpierw chciałem zaangażować do pomocy Wnuków, ale z racji braku czasu stwierdziłem, że to mógłby być przysłowiowy gwóźdź do wszystkiego, a przede wszystkim do zaplanowanych terminów. Więc najpierw chłopaki zajmowały się sobą, co wiązało się z nieodzownymi wrzaskami i łomotem, a gdy już z Żoną mieliśmy dość, "przywiązałem" ich do laptopa.
Gwałtem zrobiłem dla Żony zapasy drewna, wykąpałem się i ogoliłem. Przy pakowaniu przezornie nie zapomniałem o dwóch butelkach Pilsnera Urquella, ale również nie zapomniałem o uroczystym stroju, który miał obowiązywać na Wigilii.
Wyjechaliśmy o 14.00 i za 53 minuty byliśmy na miejscu. Wschodnia obwodnica Metropolii załatwiła sprawę.
 
U dzieci zastałem osłabionego Syna i dwóch starszych Wnuków, którzy, owszem choinkę postawili, ale żadnemu nie uśmiechało zabrać się za jej strojenie. Tę sprawę profesjonalnie załatwili świeżo przybyli Wnuk-III i IV. Wyluzowany patrzyłem na to widowisko.
- Zapytam głupio... - zagadałem do Synowej - ... Bo wziąłem ze sobą dwa Pilsnery Urquelle. - To można ich się teraz napić? 
- Tak. - całkiem normalnie odpowiedziała, czym mnie bardzo zaskoczyła. - Bylebyś nie pił w trakcie wigilijnej kolacji.
No, taki to ja już nie jestem! Ale niezwłocznie przystąpiłem do konsumpcji, żeby zdążyć.
W trakcie przebierania się na wieczorną uroczystość coś mnie wzięło na ważenie się. Od jakiegoś czasu sam sobie doskwierałem. Wnuk-II uczynnie przyniósł wagę i dwukrotnie odczytał wynik-wyrok - 76,5 - 77 kg. Zakląłem szpetnie pod nosem, a potem głośno protestowałem. Przytyłem 5 kg i tego nie mogłem zaakceptować. Postanowiłem Żonie zdać meldunek wiedząc, że ona sprawę zdiagnozuje i coś wymyśli. 

Wigilia dla mnie miała dwa oblicza. Pierwsze było bardzo uroczyste i katolickie, co nie mogło mnie zaskoczyć. Stroje uczestników, zastawiony i przyozdobiony stół, a przede wszystkim ceremoniał. Przy Ojcze Nasz nawet ja wstałem. Chwilę potem Syn wziął do ręki Pismo Święte i zapytał, kto odczyta jego stosowny fragment. Nikt się specjalnie nie kwapił, więc zapytałem, czy ja mogę. Protestów żadnych nie było.
- A tato, mogę to sfilmować? - zapytał Syn.
- Oczywiście. - odparłem krótko.
U Synowej upewniłem się odkąd i dokąd mam czytać i poszło całkiem gładko ze stosownym zaangażowaniem, akcentowaniem i intonacją. Fragment dotyczył oczywiście narodzin Dzieciątka Jezus. 
Następnie połamaliśmy się opłatkiem i złożyliśmy sobie życzenia, co samo w sobie było sympatyczne i nawet humorystyczne.
Przy stole sytuacja wróciła do pewnych standardów. A dlaczego on ma więcej uszek?! Nieprawda, rozłożyłam wszystkim po równo! Ale ja tego jeść nie będę! Spróbuj ryby, bo tylko byś jadł pierogi!..., itd., itd.
Tęskniłem za Żoną i nie mogłem się opędzić od myśli, jak teraz spędza czas, co robi i jak się czuje.
 
Druga część wieczoru wigilijnego była luźna, żeby nie powiedzieć luzacka. A to mnie nawet pozytywnie zaskoczyło. Nie było żadnego śpiewania kolęd. Nie przeszkadzało mi to zupełnie, choć śpiewać lubię. I nie dopytywałem się i nie sugerowałem. Syn smartfonem połączył się z elektronicznym fortepianem i przez jego głośniki puszczał swoisty koncert życzeń. Co kto chciał, wybierał sobie z Internetu. Był więc sympatyczny misz masz z oczywistymi kłótniami w tle Teraz ja! Ale on już dwa razy wybrał! A dlaczego nie mogę!..., itd., itd.
 
W okolicach północy przeprowadziliśmy dyskusję w gronie Synowa, Syn, Wnuk-I i ja. Sprawa dotyczyła powrotu Wnuka-I do nauczania domowego z wersją spotykania się w tygodniu w Sypialni Dzieci z rówieśnikami jemu podobnymi. Przy czym wcześniej i Synowa, i Syn mnie uprzedzili, że Wnuk-I tego absolutnie nie chce.
A sprawa wzięła się z tego, że z powodu remontów i budowy nowych mostów nad główną metropolialną rzeką, Wnuk-I rano dojeżdża do szkoły często ponad dwie godziny, od miesiąca nie był na pierwszych dwóch lekcjach polskiego (przedmiot maturalny) i potrafi się nawet spóźnić na lekcję trzecią. Synowej jest już głupio pisać usprawiedliwienia. Z kolei, gdy zajęcia kończy o 15.30, w domu potrafi być o 18.00, zwłaszcza wtedy, gdy musi "iść z buta" 4 km (40 minut) z pętli autobusowej, bo akurat Syn i Synowa nadal pracują i nie mogą po niego pojechać.
Słowem dziecko może się wykończyć, nie mówiąc o efektach i wynikach nauki. Słusznie więc optowałem za wersją Synowej i Syna, co im bardzo odpowiadało, bo mógł zadziałać autorytet dziadka (jeśli go mam - domysł mój). Ale Wnuk-I dalej się zapierał, że on ma tak fajną klasę, że w życiu nie zrezygnuje.
Później jednak w rozmowie okazało się, że raz w tygodniu, gdy Wnuk-I ma zajęcia pozaszkolne, nocuje u babci (matki Synowej), więc ma lżej, bo stamtąd jest blisko do szkoły.
Przyklasnąłem pomysłowi.
- No tak, tato! - syn się od razu zirytował. - Ale on potrafi sobie przedłużać pobyt o kolejną noc, a nawet się zdarzało, że jeszcze o kolejną, bo u babci ma raj, żadnych wymagań i obowiązków.
- A w "jego" pokoju na dodatek stoi komputer, więc nie wiadomo, co on tam robi! - ze zgrozą dodała Synowa.
Wystarczyło tylko dyskretnie spojrzeć na Wnuka-I i na jego specyficzny półuśmieszek, żeby było wiadomo co. 
- Mama (I Żona - dop. mój) zaproponowała, żeby u niej nocował raz, czy dwa razy w tygodniu, ale co drugi  tydzień i wiem, że go by przypilnowała. - dodał Syn. - Mógłby więc raz nocować u jednej babci, raz u drugiej.
Natychmiast zapaliłem się do tego pomysłu robiąc wyraźną i nieskrywaną woltę i odrzucając nauczanie domowe. Syn się znowu zirytował.
- Ale ja chcę mieć kontakt z własnym synem!
- A co powiesz, jak inni w jego wieku od poniedziałku do piątku są w internacie i do domu przyjeżdżają w weekendy? - dolewałem oliwy do  ognia. - Zresztą, ani się obejrzycie, jak chłopak wyfrunie z domu. - Jakieś studia w Londynie?...
Nie chciałem już dodawać, że jaka to jest jakość kontaktu w tygodniu, gdy Wnuk-I wraca późno i wykończony, musi coś ogarnąć i odrobić lekcje, a oboje rodzice po pracy również są wykończeni, zwłaszcza że mają świadomość czekających ich domowych obowiązków.
Wnukowi-I taka postawa wyraźnie się podobała. A mogło być inaczej, skoro ma świetną klasę (na najbliższego Sylwestra sporą grupą zbierają się u swojej koleżanki), a myśl o nauczaniu domowym, czytaj: porzuceniu kolegów i koleżanek, stałym i praktycznie ciągłym siedzeniu w domu z braćmi, musiała go nieźle mierzić? Przecież dopiero niedawno wyrwał się w świat!
Stanęło na status quo. Syn twierdził, że za jakiś miesiąc, dwa, korki powinny się rozładować przez nowo powstałą obwodnicę, Synowa zaś, że klasa druga, do której chodzi Wnuk-I jest najbardziej obciążona i że w klasie trzeciej powinno być lżej. No i zawsze w odwodzie pozostają babcie.

Wieczorem, gdy już byłem sam, przepraszam, w towarzystwie chomika, który nie dawał znaku życia, na dobre zatęskniłem za Żoną, zwłaszcza że przysłała dwa smsy, takie w swoim stylu ze śmiesznymi przeinaczeniami wymagającymi sprostowań w drugim, co zawsze tylko podkreśla komizm wcześniejszej wypowiedzi.
 
NIEDZIELA (25.12)
No i spałem całkiem nieciekawie.
 
I to wcale nie przez chomika, którego ani przez moment nie słyszałem. Może zdechł?
Przyczyną było jedzenie, popijanie po nim i ciasto. A wszystko bardzo późno. Więc w nocy pojawił się upierdliwy refluks, który nieźle dał mi w kość.
Stąd rano jadłem świąteczne śniadanie bardzo skromnie i ostrożnie. Tym razem obowiązywała pewna dowolność strojów, wszakże białe koszule musiały być.

Do czasu mojego wyjazdu udało się jeszcze przeprowadzić niespodziewanie kilka rzeczy. Wnuk-I rozniósł mnie w szachach, zremisowałem z Wnukiem-IV w warcabach i wziąłem udział w ogólnym łomocie biorącym się stąd, że wszyscy strzelali gole szmacianą piłką na bramkę (drzwi tarasowe), w której stał Wnuk-IV.
Na koniec Synowi udało się połączyć z Córcią. Można więc było się zobaczyć i usłyszeć oraz złożyć sobie życzenia. Wnuk-V akurat spał, a Wnuczka brylowała przed licznym męskim audytorium, które widziała na ekranie i popisywała się nowo poznanym powiedzeniem. Nikt z nas nie mógł zrozumieć, co mówi, więc powtarzała na naszą prośbę wielokrotnie z takim samym skutkiem, aż w końcu Córcia przetłumaczyła na nasze: Święta, święta i po świętach!
Przez cały czas trwania połączenia Zięć siedział gdzieś w głębi salonu z książką przy stole i zachowywał się, jakby go nie było, co nie było prawdą, albo jakby nas nie było, co ostatecznie prawdą było. Nie tykałem go, ale Syn w pewnym momencie niepotrzebnie zagadał przyjaźnie i w dobrych intencjach O, widzę, że szwagier siedzi przy jakiejś lekturze. Nadal ani Zięcia, ani Syna nie było. Rodzina.

W domu byłem po 53. minutach jazdy. Zrobiliśmy z Żoną kilka rund wokół Stawu, żeby się nagadać.
A było wyłącznie o moim zdrowiu. Żona natychmiast wymyśliła niezbędne zmiany, więc z miejsca poczułem się lepiej. Nawet wydawało mi się, że rozpoczął się proces chudnięcia. A potem w kuchni przy Pilsnerze Urquellu i czarnym Kozelu omówiliśmy nasze Wigilie. No i zabraliśmy się za prezenty, bo takie dwie śliczne paczuszki leżały sobie pod choinką. 
W tym roku udało się nam nas wzajemnie zaskoczyć. 
Żona w życiu by nie podejrzewała, że otrzyma bawełniany komin, bajerancki beret (jest jej świetnie we wszelkiego rodzaju nakryciach głowy) i mitenki. Duża w tym była zasługa Pasierbicy, z którą tajniacko przed Świętami knowałem wyłącznie mailowo, żeby Żona niczego się nie domyśliła. Telefonowanie Pasierbicy, a nawet jej smsy na pewno natychmiast spotkałyby się z czujnym żoninym A co tam? I wtopa gotowa, bo na pewno uwikłałbym się w niefortunne tłumaczenia i zmyślanie, co Żona natychmiast by wychwyciła.
Więc Pasierbica co rusz przysyłała kolejne linki, a ja je oglądałem porankami, żeby Żona sprytnie nie mogła mi zajrzeć "niechcąca" przez ramię na ekran, a potem, po moim wybraniu, przeprowadziła, Pasierbica, nie Żona oczywiście,  całą akcję zakupowo-kurierską. I musiała założyć kasę, bo przelewy  nie wchodziły w grę z tych samych powodów - niezwykłej czujności Żony.
Ja zaś w ogóle nie spodziewałem się takiego prezentu. Nawet, gdy jeszcze przed ostatecznym rozpakowaniem stało się jasne, że muszą to być kieliszki do wódki Bo ciągle narzekasz, że nie ma w domu kieliszków!, to i tak niespodzianka ciągle na mnie czekała. Każdy kieliszek (sztuk 6), wielkością i formą idealny dla mnie, miał wygrawerowany w trzech liniach napis: - I'am - Pepys - 1950. Zatkało mnie, bo rzeczywiście w ostatnim czasie dwie książki, każda inaczej, zrobiły na mnie wielkie wrażenie - Słownik Mitów i Tradycji Kultury Władysława Kopalińskiego i Pamiętniki Samuela Pepysa. Od razu musiała też powstać nowa miara określająca pojemność. Zaczęliśmy wymyślać - Strzelę sobie jednego pepysa, Walnę sobie pół pepysa i tak w tym tonie. Genialne!
 
Po południu, gdy się ściemniło, wydawało się nam, że jest Wigilia, bo Żona robiła sos tatarski, ja zaś z lodówki Szczecinian, tj. naszej, przyniosłem sałatkę i wędzonego karpia (skoro lodówka i tak, i tak chodzi) i o 17.00 siedliśmy do posiłku. Walnąłem sobie dwa pepysy.

Wieczorem zaczęliśmy oglądać nowy amerykański serial Homeland (pierwsza emisja 2011 rok). Jakiś straszny tasiemiec - 8 sezonów. Obliczyłem, że gdy wypali, to wystarczy przy naszym trybie oglądania (jeden odcinek dziennie, jakieś wyjazdy, zasypianie, poniedziałkowe późne publikacje) na cztery miesiące. Zobaczymy.
 
PONIEDZIAŁEK (26.12)
No i spałem 10 godzin.
 
Jak dziecko. Żadnych niedomagań, refluksów. Co tu dużo mówić? - dom i Żona.
Gdyby nie dzisiejsza świadomość, że jest to dzień publikacji i moje ślęczenie przy laptopie, to głowę bym dał, że to I dzień Świąt, a nie żaden poniedziałek.

Z rozrywek dnia dzisiejszego należy wymienić dwie. 
O 10.00 przyszedł przed swoim wyjazdem nasz stały gość z sunią, żeby pieski mogły się pobawić. Był czas, żeby mu powiedzieć o naszych kombinacjach ze Szczecinem i z Uzdrowiskiem. Jemu jedynemu z naszych gości to się po prostu należało. Zachował się jak zwykle. Z umiarem. W żadnym momencie, ani w żadnej mowie ciała nie można było się dopatrzeć pukania po głowie.
Druga zaczęła się z chwilą, gdy Syn przysłał mi mmsa. Na zdjęciu widniał but dziwnie podobny do mojego. W te pędy pobiegłem na górę, żeby obejrzeć tę parę, którą wczoraj przywiozłem od Syna. Na pierwszy rzut oka identico, ale wydawały się trochę za duże. Żonie, którą ta sprawa dziwnie zainteresowała, gdy przyszła za mną na górę, pokazałem na spodzie numer - 44. A i ona, i ja, wiemy, że noszę 42.
- Nie chce mi się tego nawet komentować! - podsumowała załamana i zeszła na dół. Ja zaś dostałem spazmów śmiechu, gdy sobie wyobraziłem, jak Syn stara się wzuć mojego buta.
- Tato! - Podkosiłeś mi buty! - za chwilę otrzymałem smsa.
Umówiliśmy się, że w piątek dokonamy zamiany, bo Syn też będzie na pogrzebie.
Ciekawszą znacznie historię z Synem miałem, gdy razem z nim byłem u mojej siostry w Hamburgu. Bodajże w 1989 roku. Przez 10 dni. Siostra dała nam na pobyt oczywiście dwa ręczniki. W przedostatni dzień jakoś tak się złożyło, że wieczorem przez chwilę obaj byliśmy w łazience. I ujrzałem, że Syn, wtedy Synuś, wyciera się moim ręcznikiem.
- Ale to jest mój ręcznik! - zaprotestowałem. 
- Nie tato! - To jest mój ręcznik!
- Synuś! - Ale jak to może być twój, skoro ja się nim wycierałem przez dziewięć dni!
- Nie tato! - To ja się nim wycierałem przez dziewięć dni!
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dziesięć razy i wysłał jednego smsa o próbie dodzwonienia się. Biedny.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz podwójnym lampucerowatym jednoszczekiem. Na wiewiórkę. Akurat byłem na posesji, więc mogłem pławić się w akustycznych doznaniach. A w poniedziałek, gdy wydawało się, że już z siebie niczego nie wydobędzie, zaskoczyła nas wszystkich. Gdy krążyliśmy wokół Stawu z naszym stałym gościem, jego sunia się rozhasała. Co chwilę przebiegała niczym pershing pod nosem Berty i w oka mgnieniu znajdowała się po drugiej stronie Stawu, idealnie po przekątnej, zatrzymywała się i patrzyła prowokująco na koleżankę. I właśnie w takich sytuacjach Berta wielokrotnie szczekała na naszych oczach jednoszczekiem. I głupi by się domyślił, co mówiła: Ale co ty wyprawiasz z tym bieganiem?! To ma być zabawa?!  Musiałabyś zobaczyć, jak wygląda prawdziwa zabawa, np. z Milką. Stoimy koło siebie, sapiemy paszcza przy paszczy, łapiemy się za skórę lub łapy i się szturchamy albo naskakujemy na siebie! I tak w nieskończoność. Nawet, gdy jesteśmy zmęczone, to wszystko to robimy na leżąco. To jest zabawa!
Sunia-pershing ani razu nie dała się przekonać.
Godzina publikacji 21.48.

I cytat tygodnia:
Gdy światło gaśnie, jest o wiele ciemniej, niż byłoby, gdyby nigdy nie świeciło. - John Steinbeck (amerykański pisarz i dziennikarz, laureat nagrody Nobla w dziedzinie literatury z 1962).

poniedziałek, 19 grudnia 2022

19.12.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 16 dni.
 
WTOREK (13.12)
No i od rana czułem dużą ulgę w kierunku radości. 

Z blogiem byłem na bieżąco, jak to mówią za pan brat! Docyzelowałem poprawiając mnóstwo błędów stylistycznych, w tym powtórzeń, gramatycznych, wiele literówek i jeden błąd ortograficzny!
 
Rano, zanim zeszła Żona, gdy otworzyłem laptopa, uderzyła mnie data 13. grudnia. Minęło już 41 lat.   I wróciły wspomnienia tamtej niedzieli, pierwszego zimowego dnia stanu wojennego. Wspomnienia nostalgiczno-gorzkie. Nostalgiczne, bo miałem wtedy tylko 31 lat i byłem świadkiem niesamowitej postawy Polaków i wzajemnej bezinteresownej pomocy. Musi być zryw i musi być wspólny wróg. Tacy jesteśmy. Gorzkie, bo ileś ludzi straciło życie w pierwszych dniach terroru i później również. I miliony przez lata cierpiały. Wśród nich byłem ja. Narzekam? Nie! Złorzeczę? Tak! Bo sprawcy w taki czy inny sposób uniknęli kary.

Po I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu na zakupy. Były takie w kierunku świątecznym, skoro kupiliśmy choinkę i Stumbrasa. A stamtąd wybraliśmy się do Mądrego Leśnika, chociaż to nie po żadnej drodze. Ale zrobiła się zima, nawet śniegu napadało na 2 cm, więc smolaki nabrały szczególnej wartości. Odpalił nam aż 8 klocków każąc oszczędzać. Dwa przekazałem Szczecinianinowi z tą samą dyspozycją.

Wieczorem obejrzałem pierwszy z dwóch półfinałów - Argentyna - Chorwacja (3:0). Kibicowałem Chorwatom. Po wszystkim jednak, po tym co zrobił Messi w akcji i asyście na 3:0, życzę jemu i Argentynie mistrzowskiego tytułu. Nie, jeśli w finale będą grali z Maroko.

ŚRODA (14.12)
No i dzień rozpoczął się fajnie.
 
Od razu odnotowałem wyraźny chłód. Gdy sprawdziłem w Internecie (zwykłego termometru nie mamy, co jest pewnym skandalem), na dworze panował mróz -9 st., ale nie to przecież stanowiło problem tego dnia.
Zaraz potem zadzwonił Wielki Woźny, kolega ze studiów z informacją, że zmarł jeden z naszych kolegów. Doznałem szoku, bo przecież widzieliśmy się stosunkowo niedawno (09.09) na pogrzebie innego naszego kolegi, bo jakżeby inaczej.
Byzio co prawda od dwóch lat nie bywał na zjazdach, bo w tym czasie przeszedł dwie operacje stawu biodrowego, ale na pogrzebie był i dość żwawo poruszał się o kulach. A na spotkaniu w kawiarni tryskał dobrym humorem, opowiadał dowcipy, takie cyniczno-sarkastyczne, co zawsze robił, takie, które trafiały w moje poczucie humoru. I niczego złego nie było po nim widać z wyjątkiem tych dwóch kul, oczywiście. I okazało się, że nowotwór spowodował, że się tak szybko zwinął.
Później napisał do mnie Profesor Noblista z tą samą wiadomością i z prośbą, żebym tę informację przesłał do wszystkich Bo masz najbardziej aktualną listę adresową. 
To fakt, bo z racji organizacji zjazdu, listę kontaktów żmudnie dopieściłem. Ale przez to trafiła mi się fajna fucha - informowanie o śmierci i pogrzebach naszych koleżanek i kolegów. W tym roku już trzy razy. Robię to z ciężkim sercem i z obowiązku.

Potem dostałem smsa od Syna, że mój kolega (Syn go zna ze wspólnych katolickich środowisk) leży nieprzytomny w szpitalu i nie ma z nim kontaktu.
Ten, jeden z trzech z mojej ogólniakowej klasy, który w tamtym czasie miał istotny wpływ na moje życie i na moją postawę. 
Potem okazało się, że jednak leży w domu, a opiekują się nim trzy osoby z jego wspólnoty katolicko-parafialnej oraz siostra. I właśnie z nią rozmawiałem. Według niej, a przedstawiała to spokojnie, pogodzona z nieuchronnym, jest to kwestia dni, może nawet godzin. Umówiłem się, że dopyta brata, czy będzie w stanie przyjąć moją wizytę, bo miałbym taką możliwość w najbliższy wtorek.
- Wiesz, on czasami jest przytomny i rozmawia, ale widać, jak dalece jest nieobecny, jak już odszedł od realiów i jak ma wszystkiego dosyć. - Po prostu cierpi...

Naprawdę trzeba było dużego wysiłku z mojej strony, żeby dzisiaj normalnie funkcjonować. I to funkcjonowanie w kontekście tego, co usłyszałem, było brutalne. Bo życie w makroskali nie znosi próżni i ogólnie rzecz biorąc ma w dupie czyjąś śmierć. Show must go on!
Musiałem się wziąć w garść, ale codzienność, zwłaszcza -9, bardzo mi pomogły.
Po I Posiłku zaprosiliśmy Szczecinian na kawę, a Milkę na zabawę z Bertą. One wyraźnie tylko na to  czekają, bo zawsze od razu, bez zbędnych ceregieli A czy dobrze się czujesz?, Może akurat nie masz ochoty?, Jak minęła noc? przechodzą do sedna i do upadłego się kotłują, ganiają, nadgryzają (stały numer, gdy Milka trzyma w paszczy nadmiar bertowej skóry, a wtedy Berta nieruchomieje, nic sobie z tego nie robiąc i tylko czeka, aż tamtej się znudzi) i sapią rozwartymi paszczami, paszcza przy paszczy.
W trakcie pobytu Szczecinian zadzwoniłem do Sąsiada Od Drewna, czy dzisiaj na pewno przyjedzie, Bo będę prosił o pomoc przy przeniesieniu pralki z dolnego mieszkania gości do górnego. Ponieważ nie był pewny, co mu powie leśniczy, zadzwoniłem do Gruzina.
- Cześć Emeryciuś! - No co tam?
Wyłuszczyłem prośbę.
- To kiedy mam być? - zapytał bez zbędnych słów.
- A dasz radę teraz?
- Już idę! 
Natychmiast pogoniłem Szczecinian, którzy wyraźnie interpretowali Już idę! w normalny sposób - za 15 minut, może za pół godziny.
Ledwo wyszliśmy, Gruzin już był. Twierdził, że o 06.00, gdy Gruzinka jechała do pracy do Metropolii, było -12.
Ze Szczecinianinem przenieśli pralkę w trymiga. Ja udawałem, że jestem pomocny starając się jak najmniej przeszkadzać.
- Żona powiedziała, że na moją propozycję, żeby podziękować ci wręczając zgrzewkę piwa, się obrazisz. - powiedziałem na do widzenia.
- A idź przestań! - tylko się obruszył nie komentując dosadniej nasz pomysł z podziękowaniem. Wstrzymał się ze względu na Szczecinianina, którego widział pierwszy raz. Ale i tak od razu nim dyrygował Weź złap za nóżki!, Idź tyłem!, Postaw na chwilę i otwórz drzwi!, a ja się dusiłem ze śmiechu, bo Szczecinianin w ogóle się nie odzywał, tylko wszystko bez słowa robił tak, jak mu kazał Gruzin.

Po południu, za jasnego, Sąsiad Od Drewna przywiózł kolejne 3m3 dębu. Nawet nie zauważyłem kiedy Szczecinianin je ułożył. Stachanowiec normalny.
Z Sąsiadem Od Drewna poszliśmy w okolice Stawu. Zgodnie z sugestią Mądrego Leśnika, że drzewa zakażone trzeba usunąć, umówiliśmy się na po świętach na wycięcie sześciu świerków. Żal serce ściska - piękne drzewa, w tym jedno dorodne, czterdziestoletni świerk. Wszystkie wyschnięte na wiór.
Sąsiad Od Drewna powtórzył słowa Mądrego Leśnika Taka natura i nic się nie poradzi! 
- Jeden robak, kurwa, ratuje drzewo, a drugi, kurwa, go niszczy. - dodał od siebie.

O 20.00 obejrzałem drugi półfinał Francja - Maroko (2:0). Co z tego, że Marokańczycy grali lepiej i w sposób zdecydowany posiadali piłkę? Mogli wygrać. Ich porażki upatruję w egoizmie pewnych piłkarzy. Będąc w potencjalnie dobrych sytuacjach strzeleckich starali się strzelać nie zauważając kolegi, który był w podobnej, ale stuprocentowej. Lub też na polu karnym Francuzów zbyt długo "bawili się" piłką starając się dopieścić sytuację i wyłożyć ją koledze, aby mógł strzelać. Ale było już za  późno. Bo decydowały ułamki sekund i okazja mijała bezpowrotnie.
Powtórzę się - chciałbym jednak, żeby tak grała nasza reprezentacja nawet, gdyby przegrywała.
 
CZWARTEK (15.12)
No i dzisiaj stosunkowo wcześnie, jak na nas, pojechaliśmy do Powiatu, żeby uniknąć powiatowskich zakupowych godzin szczytu. 

Poprzednim razem w nie wpadliśmy, jakbyśmy nie wyciągnęli żadnych wniosków z szesnastoletniego życia w Pięknej Dolinie i dopiero co w niej zamieszkali.
Głównym powodem wyjazdu był jednak ZUS. Trzeba było zamknąć temat ratalnego spłacania zadłużenia. A to  się wiązało z  wypełnieniem kolejnego rozbudowanego druku, który mógłby równie dobrze nosić tytuł, zamiast odhumanizowanego RSR, SPS (SPOWIEDŹ PŁATNIKA SKŁADEK), co nawet my, ateiści, bez problemów byśmy zrozumieli.
Dni, w których myślałem, żeby to cholerstwo wypełnić, trochę mi się kisiły z racji drobnego stresu i ciągłego siedzenia tematu z tyłu głowy, ale gdy się w końcu za to zabrałem, zajęło mi to może 10-15 minut i było po sprawie. I Żona, i ja tak mamy, że do pewnych tematów podchodzimy, jak pies do jeża. A one zawsze potem okazują się trywialnymi i każą się nam zastanawiać, skąd w nas ta chęć do uprawiania psychicznego masochizmu.
Krótko mówiąc, w ZUS-ie czuliśmy się, jak ryby w wodzie i, na przykład, pozwalaliśmy sobie na żarciki a propos naszej sytuacji.
- To proszę napisać w rubryce "uzasadnienie wniosku", że mąż pomoże pani w spłacie zadłużenia. - pani, jak wszystkie inne w tym oddziale była miła, uczynna i chciała pomóc.
- A to się może okazać! - zareagowałem. - Bo może będzie jakiś mały rozwodzik.
- Nie będzie ten mąż, to będzie inny. - zripostowała Żona.
Panią było stać, aby się ubawić, a to zawsze humanizuje urząd. I ładnie się znajdowała dziękując za nasze komplementy dotyczące jej i całego oddziału. Trudno było się dziwić, skoro w Powiatowstwie taki klient to gratka. Rozumie, co się do niego mówi, umie wypełnić druk, podejść do sprawy rzeczowo a jednocześnie lekko, z humorem. Prawdziwa przyjemność dla obu stron. 
Odwrotnie niż przy sąsiednim stanowisku. Jakaś kobiecina coś składała i niczego nie rozumiała, co pani urzędnik do niej mówi i co jej podpowiada. W końcu pani urzędnik "wyszła z nerw" i zaczęła się na kobiecinę wydzierać. A kobiecina nic. Przecież to normalne - ona prosta, a urzędnik kształcony, kumaty, czytać i pisać umie. Trzeba znać swoje miejsce w szeregu.

Pobyt i załatwienie spraw uczciliśmy w Kawiarnio-Cukierni.
W drodze powrotnej w Zaprzyjaźnionej Hurtowni kupiliśmy podstawowe urządzenie do czyszczenia rur kominkowych - drucianą szczotkę na metrowej rączce. W tamtym roku pałowałem się kulą kominiarską pożyczoną od Zadokładnej. 

Późnym popołudniem rozmawiałem z Wielkim Woźnym i koleżanką, która dotarła do wiadomości o śmierci i pogrzebie naszej koleżanki, "Francuzki". Ustaliliśmy, że żałobny wieniec prześlemy do Kielc za pomocą usług internetowych, bo nie można było liczyć, że ktoś z naszych zjawi się osobiście na pogrzebie. Z każdej strony Polski było za daleko, a w pobliżu nikt z naszych nie mieszkał.
Te informacje przesłałem do wszystkich koleżanek i kolegów. Zdaje się, że te ostatnie maile ode mnie do nich niezbyt dobrze wpływają na moją psychikę.

Trochę udało się mnie wyrwać z tego nastroju Koledze Inżynierowi(!). Napisał w smsie:
- Wychodzi na to, że na tegorocznym Mundialu przegraliśmy tylko z mistrzem i wicemistrzem świata. Brązowy medal należy nam się jak psu buda.
I w drugim uzupełnił: N'est ce pas? 
Nie mogłem nie wykorzystać okazji.
- Oui, bien sur! A ten francuski to pod wpływem Modliszki? A może ona wcale nie istnieje, jak żona Colombo?
- Może... - odpisał.
I gadaj tu z takim.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek The Crown.

PIĄTEK (16.12)
No i dzisiaj rano w kozie w salonie nie paliłem.
 
Głupio było tak porannie siedzieć przy martwej ciemnej czeluści. Źródłem ciepła na dole był grzejnik elektryczny włączony wczoraj wieczorem, no i kuchnia oczywiście. Pod względem temperaturowym było znośnie. Także na górze, w sypialni, wyjątkowo włączyliśmy na noc grzejnik. Po to były kupione, żeby pełnić alternatywne rolę źródła ciepła.
To podstawowe wymagało mojej interwencji. A ją odwlekałem, jak tylko mogłem. Rok temu czyściłem cały system rur, co jeszcze nie było najgorsze, ale ich demontaż, a zwłaszcza montaż był dość trudny.
Więc zabierałem się, jak pies do jeża. Ale w końcu pałowanie się z rozpalaniem i paleniem, a przede wszystkim z wydostającymi się do salonu chmarami dymu, gdy tylko otwierało się drzwiczki, stawało się nieznośne na tyle, że musiałem się za to zabrać i przywrócić cug. I to za dnia.
Wszystkie rury były od wewnątrz oblepione sadzą, ale nie one zmniejszały cug. Robił to skutecznie poziomy odcinek w ścianie budynku, którędy spaliny wydostawały się do komina. Średnica prześwitu wynosiła ok. 4 cm, zamiast nominalnej 12. Jak po wszystkim policzyłem, przekrój był 11 razy mniejszy. Ponad rząd!
Skrupulatnie zacząłem drucianą szczotką czyścić prześwit. W którymś momencie nastąpiła blokada, zrobiło się śmiesznie, a potem jeszcze śmieszniej, gdy na chama chcąc z otworu wyjąć szczotkę, zostałem tylko z drewnianą rączką. Reszta tkwiła w środku. Używszy myśli inżynierskiej dodatkowym metalowym prętem naprowadziłem szczotkę na oś rury i udało mi się ją wyjąć. Druty z jednej strony były nieziemsko poskręcane i zgniecione, więc na piechotę musiałem je po kolei prostować, żeby  narzędziu nadać jego pierwotny kształt i żeby szczotka mogła ponownie funkcjonować.
Usmołowałem się i usadziłem na czarno, jak nieboskie stworzenie. Czyszczenie rur, już na zewnątrz, w tym kontekście stanowiło prawdziwą przyjemność.
Do montażu potrzebne były dodatkowo dwie ręce Żony. Trzeba powiedzieć, że za pierwszym razem tak zmontowaliśmy, że mucha nie siadała. Gdy w końcu rozpaliłem, rozkoszowaliśmy się pięknym ciągiem, przepraszam - cugiem. Sprawdziłem szczelność i można było dodatkowo rozkoszować się gorącymi rurami, które poprzednio takimi być nie mogły w związku z grubą wewnętrzną warstwą sadzy, świetnego termicznego izolatora.
I na dole i na górze panował niezły syf. Ale sił mi starczyło tylko na zgrubne odkurzenie. Miałem ambicje, żeby zrobić to dokładnie i dodatkowo zetrzeć na mokro, ale na nich się skończyło. Powiedzieliśmy sobie, że jutro też jest dzień.
 
Ledwo zdążyłem umyć ręce z grubej warstwy sadzy, a już przyjechał nasz stały gość. Z psem i dwoma kotami. Na 10 dni. Na dzień dobry wręczył nam jak zwykle dwa wina i jakieś słodycze. Już dawno przestaliśmy mu mówić, że nie trzeba i że jest nam głupio. Nic to nie dawało. I w związku z tym nie śmiemy mu mówić, że wina to my bardzo chętnie przyjmujemy, ale słodyczy już nie.

Pod wieczór zadzwoniła Córcia. Dosłownie ledwo żywa. Jednym zdaniem poinformowała, że się czuje fatalnie i że do Rodzinnego Miasta w niedzielę nie przyjedzie, i że za jakiś czas zadzwoni.
A za chwilę odezwał się Wielki Woźny i podał szczegóły pogrzebu naszego kolegi. We wtorek będę uczestniczył, ciągle jeszcze czynnie, już w czwartym pogrzebie moich kolegów w tym roku. Dwóch z ogólniaka i dwóch ze studiów.
Znowu, przygnębiony, napisałem do wszystkich.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek The Crown.

SOBOTA (17.12)
No i wyczytałem, że dzisiaj jest Dzień Bez Przekleństw.
 
Będzie ciężko.
Wiele mi nie potrzeba. Ale rano nie mogłem wymyślić, co by mnie mogło sprowokować. Pierwszy element (emelent), koza, działał bez zarzutu. Paliło się wzorcowo bez dymienia, długiego żarzenia, bez żmudnego przekraczania bariery potencjału, mimo że przecież drewno nie było suche. Wystarczyło tylko powiększyć wewnętrzną powierzchnię rury (prześwit) 11 razy. Obiecałem sobie, a później Żonie, gdy zeszła na swoje 2K+2M, że za jakiś sensowny czas zdemontuję tylko ostatni odcinek (kolanka) i wyczyszczę newralgiczne miejsce i będzie pięknie.
Dość szybko wrzucając kolejne bierwiono do kozy powiedziałem bez żadnego uzasadnienia (szczególików sytuacji nie pamiętam) Mam to w dupie i że coś jest, ale nie pamiętam co, Zasrane.
- No, i widzisz, jednak mi się wypsnęło, mimo tego dnia. - poskarżyłem się Żonie.
- "Mam to w dupie" jest całkiem zwyczajnym wyrażeniem i miałeś prawo tak powiedzieć.
- A "zasrane"? - dopytałem.
- Nie jest aż tak straszne, ale mogłeś sobie darować.
 
Moja wizyta u Brata z niedzieli na poniedziałek została odwołana. Już wcześniej widziałem w oczach Żony, że mój wyjazd się jej nie podoba ze względu na warunki pogodowe. A dzisiaj rano, gdy tylko zobaczyłem, że zarypało śniegiem, tylko czekałem. Oczywiście "zarypało" brzmi śmiesznie, jeśli widzi się warstwę góra ośmiocentymetrową.
- Ale ja się martwię twoim wyjazdem. - odezwała się w pewnej chwili ewidentnie na skutek realizacji jednej z porannych składowych, tj. MYŚLENIA.
- Też o tym myślałem, ale postanowiłem jechać trochę dłuższą trasą, drogami o pierwszej kolejności odśnieżania. - starałem się ją uspokoić.
- Ale będziesz musiał do nich dojechać... - Nie możesz przesunąć na inny termin? - Córcia jest chora... - A później moglibyście się spotkać razem...
- Przesunę. - odparłem natychmiast bez żadnych ceregieli.
- To mogę być spokojna?
- Tak.
Natychmiast przeszła do MYŚLENIA o innych sprawach.
 
O 14.00, w trakcie sprzątania dołu, zadzwoniłem do Brata. Wiedziałem, że się szykował na mój przyjazd, ale wcześniej uprzedzić go nie mogłem, bo spał po nocce. Wykazał pełne zrozumienie, ale szkoda, że nie obejrzę z nim finału.
Umówiliśmy się na jego 68. urodziny, a dokładniej dzień po, 29 stycznia 2023, w niedzielę.
Spróbujemy powtórzyć plan i spotkać się u niego razem z Córcią i Wnukami.
 
Poweru starczyło mi tylko na dół. Górę musiałem zostawić na jutro. Sprzątanie zrobiłem takie w stylu świątecznym z postanowieniem, że tuż przed nimi tego wysiłku powtarzać już nie będę.
O 16.00 obejrzałem mecz Chorwacja - Maroko (2:1). Dobry. Tak więc Chorwacja (4,5 mln mieszkańców) zajęła w Mistrzostwach Świata w Katarze trzecie miejsce. Przypomnę, że cztery lata temu w Moskwie zostali wicemistrzami świata.

Wieczorem obejrzeliśmy ostatni odcinek sezony piątego The Crown. Będziemy czekać na sezon szósty.

NIEDZIELA (18.12)
No i zima dalej trzyma. 

Jest pięknie, jest biało, nie ma chlapy. Wieczorami, gdy wychodzę z Bertą na ostatni siusialny spacer, specjalnie i świadomie chłonę ciszę, która jest inna niż normalna. Każdy dźwięk jest pochłaniany przez śnieg i jest po prostu głucho.

Na 12.00 zaprosiliśmy Szczecinian na blogową kawę i na pogaduszki, a Milkę na zabawę z Bertą. Wszystko ładnie wypaliło. Dobrze skonstruowany paczwork.
Potem będąc w poważnym niedoczasie udało mi się mocno zmobilizować i wysprzątać górę. Ale cyzelowanie trzeba było odłożyć na za kilka dni, bo były inne priorytety, a zwłaszcza jeden.

O 16.00 obejrzałem finał Mistrzostw Świata w Katarze Argentyna - Francja (3:3 po dogrywce, 4:2 w karnych dla Argentyny). Argentyna została po raz trzeci w historii mistrzem świata, a po raz pierwszy... Messi. Takiego genialnego finału nie widziałem nigdy w swoim, było nie było, długim życiu. A potrafiły one być w niektórych mistrzostwach najnudniejszym widowiskiem. Dramaturgia, zwroty akcji, bramki, postawa dwóch liderów - Messiego i Nbappe. Pierwszy strzelił dwa gole, pierwszego z karnego na 1:0 dla Argentyny i w dogrywce dla niej na 3:2, a drugi z karnego na 2:1, by w końcówce strzelić na 2:2 doprowadzając do dogrywki. W niej z karnego strzelił na 3:3 (hat-trick). Najpiękniejszą akcję meczu i chyba w całym turnieju przeprowadziła Argentyna. Została przeprowadzona z głębi połowy Argentyny za pomocą finezyjnych, precyzyjnych czterech podań bez przyjmowania piłki. Szła ona od nogi do nogi jak po sznurku, by dotrzeć w polu karnym do Di Marii, który również z pierwszej piłki wyprowadził Argentynę na 2:0.
No i nasi sędziowie, główny, Szymon Marciniak, i liniowi oraz szef zespołu VAR. Pracowali bezbłędnie. Głównie bałem się o Marciniaka, któremu życzyłem jak najlepiej. I się nie zawiodłem. Oprócz emocji, które mi towarzyszyły w związku z rywalizacją dwóch godnych siebie rywali, emocjonowałem się jego postawą. Byłem pełen podziwu. Decyzje o trzech karnych były bezbłędne, nie wahał się wlepić kilku żółtych kartek, w tym jedną Francuzowi za próbę symulowania faulu i wymuszania karnego dla Francji. Nasz sędzia ani razu nie korzystał z pomocy VAR-u i nie musiał zmieniać swoich decyzji, co tylko go uwiarygadniało. Po prostu panował na boisku. Z kolei liniowi idealnie wyłapywali centymetrowe spalone, co tylko za chwilę VAR mógł potwierdzać na specjalnej wizualizacji.
Słowem uczta!

Wieczorem obejrzeliśmy połowę Buntownika z wyboru, amerykański film z 1997 roku, z rolami Matta Damona i Bena Afflecka (ich scenariusz nagrodzony Oscarem) i Robina Williamsa (Oscar za rolę drugoplanową), który już oglądaliśmy, ale dawno, a był godny ponownego obejrzenia.

PONIEDZIAŁEK (19.12)
No i moje, a w zasadzie światowe, na gorąco, reakcje na finał. 
 
Myślę, że z mojej strony ostatnie. Cytuję:
- Być może najlepszy finał w historii piłki nożnej!
- Szymon Marciniak otrzymał od niemieckich znawców piłki ocenę 1 ( 1 w skali 1-10 oznacza ocenę najlepszą - klasa światowa). Francuzi przydzielili mu 2, co oczywiste.
- To był najlepszy sędziowski występ w historii mistrzostw świata. Jestem taki dumny! - angielski sędzia Howard Webb.
- Polacy, powinniście być dumni! - Pierluigi Collina, były znakomity sędzia, Włoch, szef sędziów FIFA, który mianował polskich sędziów do poprowadzenia finału Argentyna - Francja.
Więc jestem dumny, ale to bardzo dumny!
- Ale nie jest ci żal, że się już skończyło? - Żona zapytała rano, gdy zeszła na dół i gdy z emocjami zdawałem jej relację z wczorajszego widowiska. 
- Naprawdę nie. - I nie chodzi tutaj o pewne przemęczenie materiału i nasycenie. - Wszystko, więc i to musi mieć swój początek i koniec. - Inaczej nie byłoby sensu.

Dzień się zapowiadał dość spokojnie, ale jeden telefon pani z ZUS-u wywrócił go do góry nogami. Okazało się, że pani sprawdziła, że nasza działalność wcale nie jest zlikwidowana, zamknięta tylko zawieszona A to duża różnica!
Więc, żeby jej nie było, w te pędy, po I Posiłku, popędziliśmy do Powiatu, do Urzędu Gminy, gdzie w siedem minut z zegarkiem w ręku działalność zamknęliśmy. Po czym Żona zadzwoniła do Pani z ZUS-u i było... prawie po sprawie. Prawie Bo trzeba będzie się jeszcze raz do nas pofatygować, bo brak podpisów.
Ciekawe, że gdy składaliśmy papiery w oddziale według pani przyjmującej wszystko było w porządku. Może niepotrzebnie ją zdekoncentrowaliśmy durnowatymi żarcikami o rozwodziku i jak nie będzie ten mąż, to będzie inny?...
 
A skoro byliśmy już w Powiecie, to postanowiliśmy pojechać do Sąsiadów po prowiant. Żeby nie było na ostatnią chwilę. Długo nie mogliśmy zabawić, bo publikacja, no i czekał mnie jutro dość trudny wyjazd do Metropolii.
Pod wieczór zadzwoniła Córcia. Cały ich dom chory. Jej przyjazd do Wakacyjnej Wsi na pierwszy lub drugi dzień Świąt nie wchodził w rachubę.
 
To już ostatni wpis przed Świętami. Następny będzie publikowany co prawda w drugi dzień Świąt, ale czytany dzień po.
To zdrowych, spokojnych i radosnych Świąt!
A propos Świąt. Już dawno Po Morzach Pływający krótko poinformował mnie, że w domu będzie od 15. grudnia po dokształcającym kursie w Gdyni. Święta więc spędzi w domowych pieleszach.
 
 
 
 W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzynaście razy i wysłał smsa informującego o doskonałej okazji w związku z końcem roku. Wzruszyłem się. A potem drugiego, bardzo troskliwego. Też się wzruszyłem. Padalce jedne!
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu, chociaż potencjalnie miała wiele okazji.
Godzina publikacji 22.17.

I cytat tygodnia:
Człowiek poświęca swoje zdrowie, by zarabiać pieniądze, następnie zaś poświęca pieniądze, by odzyskać zdrowie. Oprócz tego, jest tak zaniepokojony swoją przyszłością, że nie cieszy się z teraźniejszości. W rezultacie nie żyje ani w teraźniejszości, ani w przyszłości; żyje tak, jakby nigdy nie miał umrzeć, po czym umiera, tak naprawdę nie żyjąc." - Dalajlama [(Tenzin Gjaco - obecny czternasty Dalajlama <zgodnie z tybetańskim światopoglądem, jest tylko jeden dalajlama, a kolejne numery oznaczają jedynie kolejne wcielenia tej samej osoby>). Czyli, że, konkretnie, Tenzin Gjaco jest duchowym i politycznym przywódcą narodu tybetańskiego i laureatem Pokojowej Nagrody Nobla.
 
Musiałem się skonfrontować z tym, co powiedział Dalajlama. I cytat przemyśleć w kontekście mojego, a przede wszystkim naszego, z Żoną, życia. Przemyślenia były ostatecznie dla nas bardzo budujące, bo:
- nie podlega dyskusji, że poświęcaliśmy swoje zdrowie, żeby zarabiać pieniądze, ale ostatecznie mądrze je spożytkowaliśmy czerpiąc satysfakcję, ale cierpiąc jednak wielokrotnie po drodze na skutek popełnianych dziesiątków błędów. Uczciwie muszę dodać, że byłoby ich znacznie mniej, gdybym "słuchał się Żony".
- nie poświęcamy pieniędzy, żeby zdrowie odzyskać, bo uważam, że, na całe szczęście, je nie utraciliśmy. A jeśli jednak poświęcamy, to tylko po to, żeby mądrze je utrzymać w sensownej kondycji.
- jesteśmy tylko troszeczkę zaniepokojeni przyszłością niepokojem "normalnym" wynikającym z sytuacji geopolitycznych, polskich politycznych i oczywiście bieżących wynikających a to z powiązań rodzinnych, a to ze znajomymi i naszych własnych, pojawiających się i znikających, często cyklicznie.
Staramy się te niepokoje przyjmować racjonalnie jako coś, co w życiu musi istnieć, i "uczestniczymy" w tych, na które mamy jakikolwiek wpływ. Te, na które wpływu nie mamy, odrzucamy, odpychamy, unikamy - nie chcemy o nich niczego wiedzieć. I nie ma to nic wspólnego z chowaniem głowy w piasek.
- zawsze cieszymy się teraźniejszością, codziennością, która, mimo swoich powtarzalności, przecież zawsze jest inna. Nie jest nudna. Nauczyliśmy się z niej czerpać przyjemność, satysfakcję, często radość.
- żyjemy więc w teraźniejszości będąc w niej głęboko zakotwiczonymi. Bardzo rzadko nie możemy doczekać się przyszłości, ale i ona jest mierzona góra miesiącami. Mamy bowiem na uwadze tę mądrą przypowieść:
Pewien człowiek narzekał na różne ciężkie, trudne lub/i doskwierające momenty swojego życia. Zawsze wtedy, gdy się pojawiały, mówił do siebie "Ile bym dał, żeby to już mieć za sobą!"  albo "Nie mogę się już doczekać!"  W końcu pojawił się pewien czarnoksiężnik, który mu wręczył metr, taki krawiecki, ze słowami: "Ten metr to twoje życie. Jeśli kiedykolwiek będziesz chciał ominąć jakąś trudną chwilę, ją przeskoczyć, odetnij z niego centymetr. Możesz więcej, jeśli tak będziesz uważał". Człowiek był zachwycony. W obliczu jakiegokolwiek trudu odcinał sobie kawałek metra i było po udrękach, znoju lub zwykłym kłopocie. Zanim się spostrzegł, został mu centymetr ostatni.
- żyję (teraz śmiem mówić tylko za siebie, chociaż czuję, że Żona ma podobnie) ze świadomością mojej śmierci. Zwłaszcza teraz, w tym wieku. Ale już kilkadziesiąt lat temu i obecnie również codziennie rano (rzadko kiedy nie), gdy budzę się sam lub budzi mnie budzik, przez ułamki sekund towarzyszy mi dojmująca myśl, do której nawet zdążyłem się przyzwyczaić, Może właśnie wstałem ostatni raz? Po czym, jak gdyby nigdy nic, wstaję i zabieram się za codzienność. I mam świadomość, że umrę przeżywszy życie.




poniedziałek, 12 grudnia 2022

12.12.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 9 dni.

WTOREK (06.12)
No i dzień po publikacji.

Jak zwykle rano temu faktowi towarzyszyła ulga powoli zmieniająca się w rozprężenie.

We wtorek, 22.11, przypomnę, po wizycie PostDoc Wędrującej, życie zaczęło wracać na tory. Wstałem o 06.30 i odbyły się wszelkie poranne procedury i rytuały. Obejrzałem cały mecz naszej grupy Argentyna - Arabia Saudyjska (1:2). Wynik zaskoczył cały piłkarski świat. To właśnie dzięki takim niemożliwościom piłka nożna jest tak piękna. Ale przez ten wynik w naszej grupie wszystko od razu stanęło na głowie i wcale nie wiem, czy to dla nas dobrze.

W Powiecie i u Sąsiadów zrobiliśmy szybkie zakupy i pędem wróciliśmy do Wakacyjnej Wsi. Na mecz Meksyk - Polska (0:0). Nigdy się nie dowiemy, dlaczego Lewy w trakcie rozbiegu charakterystycznie nie przyhamował  przy egzekwowaniu karnego. Chciał lepiej względem swojego stylu, zawsze dobrego...? Przecież lepsze jest wrogiem...
Niestety, gra naszej drużyny nie zachwyciła.

Wieczorem obejrzeliśmy ostatni odcinek III sezonu Peaky Blinders. Żona zakomunikowała, że ma już dosyć tego serialu.
- Na razie go zawieszam. - podsumowała. - Ale gdybyś chciał oglądać...
Ciekawe kiedy? Przeprowadziliśmy na ten temat kwadratową rozmową. Ale ostatecznie z porozumieniem, czyli nie na zasadzie Dziad swoje, baba swoje.
 
W środę, 23.11, wiedziałem, że Po Morzach Pływający się odezwie. Skoro zamieściłem cytat o statku... Na zasadzie "uderz w stół, a..." 
Sparafrazuję
Statek jest bezpieczny w porcie, ale nie po to buduje się statki 
Sobotnio- niedzielny postój w La Pallice pozwolił naładować akumulatory. W sobotę wybrałem się na spacer. Zupełnie przypadkowo z krótkiego spaceru zrobił się 12 kilometrowy maraton. Maraton ponieważ rzadko pokonuję takie odległości na lądzie. 
Słoneczna pogoda, wolny dzień, powolny spacer oraz cisza wokół nastrajały do takiego wyczynu. Okazało się, że to co do tej pory uznawałem za małe miasteczko jest bardzo duże i rozciągnięte wzdłuż wybrzeża. Nie przymierzając jak Sianożęty i Ustronie Morskie razem.. Bardzo ładne miejsce do  niedzielnego wypoczynku. Zdjęcia w Messengerze. 
Teraz sztorm i powoli wleczemy się w kierunku Leixoes.
PMP (pis. oryg.; zmiana moja)

Od rana pospiesznie ogarnialiśmy Dom Dziwo i teren dla oglądaczy. O 10.30 przyjechała czwórka. Ona, ta niby zainteresowana, lat około 35, Polka mieszkająca od 13 lat w Londynie (mąż Anglik), z córeczką oraz z matką i jej facetem (oboje mieszkają w Pięknej Dolinie, więc przy ich pospolitych twarzach przynajmniej było o czym rozmawiać). Młoda nawet nieźle wypadła - inteligentna, kulturalna, absolutnie nie chce brytyjskiego obywatelstwa i... to wszystko. Ubrana jak na wyjście do londyńskiej restauracji, biedna trzęsła się bardzo szybko z zimna mając na sobie cienki, czarny elegancki płaszczyk, czarne pończochy lub rajstopy i takież w kolorze welurowe szpilki. Nic na szyi i na głowie, bo to, zdaje się, zepsułoby cały szyk. Głupi by zauważył, że ta wieś to nie dla niej, chociaż cały czas deklarowała, że absolutnie chce wrócić w swoje rodzinne strony.
 
O 14.00 obejrzałem mecz Niemcy - Japonia (1:2) . Znowu świetnie wybrałem. Miałem nosa. Japończycy zaimponowali mi swoją determinacją, wybieganiem, brakiem kompleksów i... techniką wygrywając sensacyjnie.
Po meczu zabrałem się wreszcie za porządki w sypialni i w klubowni. Wreszcie, bo od wielu miesięcy dokuczał i doskwierał mi tamtejszy bajzel wynikający z niewłaściwego podejścia do złudnej tymczasowości, która, nie wiedzieć kiedy, stała się stanem trwałym i obowiązującym. Gdy musiałem zasiąść do stołu (quasi-biurka), dostawałem odruchów wymiotnych z racji leżących na nim bez ładu i składu mnóstwa dupereli, fatalnej przez to organizacji prowadzonej przeze mnie papierologii oraz z racji wszechobecnego kurzu. 
Stan taki trwał i trwał. W końcu przekroczył barierę potencjału. Zabrałem się za pracę od podstaw dotykając każdej rzeczy, wyrzucając niektóre, segregując i łącząc w logiczne zestawy - wszelkie pisaki w jeden pojemniczek, inne biurowe w drugi, książki do książek, papiery do segregatorów, itd. Nagle stół przejrzał, że aż głupio. Po prostu pojawiła się spora pusta powierzchnia, przez to w jakimś sensie zimna. Wystarczyło odkurzyć, zetrzeć na mokro i można było mieć poczucie dobrze wykonanej roboty.
Ta chińszczyzna zajęła sporo czasu, więc resztę musiałem zostawić na jutro. Ale kładłem się z dużą satysfakcją.
 
Wieczorem obejrzeliśmy ... pierwszy odcinek piątego sezonu The Crown. Żona zadowolona, to i ja zadowolony. Pozdrawiam!
 
W czwartek, 24.11, zaraz po I Posiłku kleciłem nasze łoże. Piszę łoże, bo jest olbrzymie. Oprócz porządnej długości (i jej 80% na mnie by starczyło) ma szerokość dwóch metrów, na tyle dużą, że często musimy szukać swoich dłoni, bo trzymając je wzajemnie lubimy sobie tak oglądać coś z Netflixu. Często okazuje się to zdradą, bo nie wiedzieć kiedy, jedno z nas zaczyna zasypiać. Ale po latach wypracowaliśmy sobie mechanizm. Ledwo tylko pojawi się jakikolwiek syndrom zasypiania, osoba zasypiająca natychmiast wyrywa swoją dłoń z ciepłej, bezpiecznej i atawistystycznej pułapki i jakoś dociągamy do końca odcinka serialu lub filmu. Ale czasami się nie udaje i jest za późno.
Łóżko jest spadkiem, odkupionym i zapłaconym, po poprzedniej właścicielce Naszego Miasteczka. Rozebrane na części stało jakiś czas w stodole w Naszej Wsi, a potem w trakcie remontu w Dużym Gospodarczym w Wakacyjnej Wsi. Mimo że, gdy obchodziłem siedemdziesiątkę, remont nie był jeszcze skończony, zmontowałem je i ustawiłem w sypialni, żeby pierwsi goście, Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający, mogli dostąpić zaszczytu spania na nim.
Potem remont wrócił do tej części domu, którą na czas imprezy zaanektowaliśmy, i łóżko było wielokrotne przestawiane, to znaczy przesuwane. A to mu specjalnie nie służyło. Mogłem je oczywiście z powrotem rozmontować, ale gdy sobie pomyślałem...
Te łóżkowe przesuwania oczywiście naruszyły jego stabilność. Gdy ostatecznie stanęło na swoim miejscu, bardzo szybko puściła jedna z czterech śrub i boczna ścianka wylazła swoimi dwoma kołkami z gniazd ścianki poprzecznej, głównej, z tej strony od głowy. Znalazłem więc jedną z trzech skrzynek narzędziowych, której wysokość była idealna, podparłem ściankę-burtę i było fertig. Gdy się kładłem, wystające kołki i puste ciemne gniazda kłuły mnie w oczy, a pięty i łydki nieprzyjemnie uderzały w skrzynkę, ale przecież bardzo szybko się przyzwyczaiłem.
I tak zeszło półtora roku. Przez ten czas obiecywałem Żonie, która nie miała pełnego komfortu spania, ale to mi wyznała po ponownym montażu, że kiedyś to łóżko zmontuję bardzo solidnie. I ten czas, według mojej świętej filozofii reprezentowanej przez powiedzenie Wszystko w swoim czasie! z modyfikacją Samo przyjdzie..., właśnie nadszedł.
Żona już po pierwszej nocy spędzonej na "nowym" łóżku twierdziła, że spało jej się znacznie lepiej.
- Miałam takie poczucie bezpieczeństwa i nie musiałam myśleć przed zaśnięciem, czy to akurat ta noc, w czasie której łóżko gruchnie na podłogę...
Bagatelizowałem sprawę.
- Wielkie mi gruchnięcie! - raptem 20 cm. Żony to przez ten cały czas nie uspokajało.
O dziwo, mnie też się lepiej spało. Też miałem poczucie solidności montażu i stabilności. Nic nie trzeszczało w nocy, a w trakcie kładzenia się lub wstawania pięty i łydki mogły swobodnie zmieścić się pod boczną ścianką łóżka. Komfort wzrósł niewspółmiernie, jak przy tej kozie.
A co takiego zrobiłem? Po prostu miejsca trzymania śrub wzmocniłem długimi dodatkowymi wkrętami, a w to feralne miejsce wkręciłem aż trzy. Ale uwaga! Bez Żony bym tego nie zrobił. Była po prostu w pewnych momentach potrzebna druga para rąk.
A dlaczego tak zwlekałem? Mechanizm jest prosty. Ta główna, przyjemna robota, połączona z myślą inżynierską, z finezją, dająca satysfakcję, tu ponowny montaż łóżka, zajmuje do 30% całej pracy. Resztę zawsze stanowią przygotowania, robienie najpierw bałaganu, a potem sprzątanie. Dlatego dawniej mistrz miał czeladników i uczniów, którzy odwalali te 70 % roboty. Miało to sens i było mocno wychowawcze.

Ponieważ zamknąłem poważny etap prac w ramach sprzątania, który przyniósł ogrom satysfakcji, zabrałem się za dalsze porządki, bo było jeszcze na dworze jasno. Ale było oczywistym, że schyłkowość dnia i moja osobista spowodują, że tylko trochę posymuluję i na tym zakończę. Za dużo  naraz. Zostawiłem sobie na jutro, bo praca nie zając, no i trzeba umiejętnie dozować sobie wysiłek fizyczny, zwłaszcza gdy jest spożytkowany przy tak nieciekawych i upierdliwych pracach.
W związku z opisanymi zajęciami dzisiaj... nie oglądałem żadnego meczu. I nie cierpiałem z tego powodu.
Wieczorem obejrzeliśmy drugi odcinek The Crown.

W piątek, 25.11, rano, na kawę i na pogaduszki wprosiła się Szczecinianka. Pierwsza ich część była bardzo ciekawa, bo jak nie mogą nią być pojebane układy rodzinne. W drugiej nie uczestniczyłem i zmyłem się na górę. Nie chciałem, bez złośliwości, słuchać o kolejnych chętnych na zakup domu Szczecinian wiedząc, że później Żona mi to po prostu streści.
Odkurzałem sypialnię, łazienkę i klubownię. Blat mojego stołu raził z daleka swoją idealną, pustą płytą stadionową.  Głupio było patrzeć, gdy wiała z niego pustka i zimny, laboratoryjny porządek.
- Nie jest tak źle - pocieszała mnie Żona. - Drewno, kolor i tradycyjne formy mebli niwelują to wrażenie.
No tak, ale trzeba będzie się od nowa przyzwyczaić.
 
W międzyczasie paliłem w górnym gościowym mieszkaniu. Przeczuwaliśmy kolejny gwiaździsty zlot, jak my to z Żoną nazywamy. Doświadczenie nas nie zawiodło. Przyjechali dwoma samochodami z różnych części Polski. Wakacyjna Wieś leżała mniej więcej pośrodku względem ich miejsc zamieszkania. Czuliśmy, że jesteśmy zbędni, że zawracamy im głowę różnymi informacjami i że chcą, abyśmy jak najszybciej spadali.
Nie za bardzo nasi goście, ale na pozasezonowym bezrybiu, każdy gość, to ryba.

W drugiej części dnia wykończyło mnie szorowanie ścian w klubowni na odcinku, na którym Berta po wstaniu z legowiska i przejściu precyzyjnie 4. metrów zawsze się wytrzepuje. Wtedy gluty chlastają na lewo i prawo przyklejając się do ścian, po czym bardzo szybko... wysychają tworząc ciekawą mozaikę i syfiasty surrealistyczny obraz.
Wysiłek, a przede wszystkim niewygodna, taka bardziej paralityczna pozycja mnie wykończyły. Jeszcze o 17.00 obejrzałem mecz Holandia - Ekwador (1:1 - kibicowałem Ekwadorowi), ale po nim bardzo szybko wyparował mi poranny plan, żeby o 20.00 obejrzeć mecz Anglia - USA. Chciałem do łóżka.
Stać mnie było tylko na obejrzenie trzeciego odcinka The Crown.
 
W sobotę, 26.11, o 12.00 przyszedł najstarszy syn Szczecinian. Wręczył mi nowy podbierak, idealnie taki sam, jak był podniszczył w trakcie wyławiania lodu ze Stawu. Głównym jednak celem jego wizyty była chęć wystąpienia w klarnetowym koncercie, którego był solistą. Od września razem z o rok młodszym bratem chodzą do muzycznej szkoły w Powiecie. 
Zupełnie się nie przejmował, że ma 10 lat, że nie jest u siebie i że występuje wobec dorosłych osób. Może i żarła go trema, ale niczego takiego po nim nie można było dostrzec. Można by powiedzieć, że nawet z pewną swadą, jak na takiego dziesięciolatka, opowiadał nam o budowie klarnetu, co z niego i jak można wydobyć i wyjaśniał meandry zapisów nutowych. I bez żadnego skrępowania dodawał, że tego lub tamtego jeszcze nie potrafi.
Podziwialiśmy z Żoną nagradzając oklaskami. Ja dodatkowo wracałem myślami do siebie samego będącego w takim wieku. Wołami by mnie nie wyciągnięto w obce miejsce, do dorosłych, przed którymi na dodatek miałbym cokolwiek zaprezentować i na dodatek odzywać się.
 
Tak dokulturalniony rozpocząłem o 14.00 oglądanie meczu Polska - Arabia Saudyjska. Po wielkich emocjach wygraliśmy 2:0. Czego tam nie było: pierwszy z goli Zielińskiego, drugi Lewandowskiego, jego pierwszy na mistrzostwach świata, z jego łzami w oczach, nastrzelona przez Milika poprzeczka, a przez Lewandowskiego słupek , no i przede wszystkim karny dla Arabii obroniony, przy stanie 1:0 dla nas, przez Szczęsnego z powtórną, w ułamku sekundy, obroną dobitki.
Ale gra naszych nadal mnie nie zachwyciła.
Przed meczem postawiłem 2:0 dla Polski. Taki wynik podałem Żonie oraz smsami Synowi, Konfliktów Unikającemu oraz Koledze Inżynierowi(!). Zostałem potraktowany następująco, w całej możliwej skali:  niedowierzanie z lekceważeniem, lekkie pukanie się po głowie, mocne pukanie się po głowie, szydzenie z pomstowaniem.
Emocje jednak były olbrzymie. Nawet po meczu zadzwoniła do mnie Pasierbica, żeby wspólnie przewałkować to, co już przeszło do historii.
 
O 17.00 oglądałem bardzo ciekawy mecz Francja - Dania (2:1). Francuzi jako pierwsi na tych mistrzostwach wyszli z grupy. A o 20.00 drugi mecz naszej grupy - Argentyna - Meksyk (2:0). Tak się porobiło, że wszystko w naszej grupie rozstrzygnie się w trzecich meczach.
 
W niedzielę, 27.11, wstałem niedzielnie, po siódmej. Praktycznie cały dzień starałem się pisać z przerwami, które w dziwny sposób się wydłużały. Bo wolałem przygotować jedną skrzynię do siania lub sadzenia na wiosnę, nawieźć drewna, narąbać szczap, zrobić wstępne porządki po gościach i nawet powalczyć z kretowiskami. I tak zeszło do meczu, jedynego, który dzisiaj postanowiłem oglądać - Hiszpania - Niemcy. Postawiłem na 2:2, było 1:1.

W poniedziałek, 28.11, po wczorajszym ostatnim meczu dnia, musiałem trochę dłużej pospać. Do 07.15. 
Po I posiłku pojechaliśmy do Powiatu na zakupy. A potem cały czas żmudnie pisałem.
O 20.00 jednak zaliczyłem mecz. Portugalia - Urugwaj (2:0). Coś w końcu musiałem obejrzeć, bo zrobiło mi się żal. Żeby tak mistrzostwa przepuszczać między palcami.

Dzisiaj przyszła informacja od koleżanki ze studiów, że nasza koleżanka, ta mieszkająca we Francji, nie żyje. Ta, z którą nie mieliśmy kontaktu i do której postanowiłem wysłać pocztą list. Co tu dodać?
 
We wtorek, 29.11, wstałem aż o 07.30. Swoje po meczu trzeba było odespać. 
Zimą, do czasu aż zasiądę do pierwszej kawy, łazienka, czyszczenie kozy i rozpalanie w niej oraz w kuchni, przygotowanie solnych napojów zajmują mi 50 minut. A dzisiaj Żona perfidnie zeszła na dół przed ósmą i mnie zaskoczyła. Do pierwszej kawy miałem daleko. Natychmiast wkradła się we mnie dezorganizacja.  Ale poranny rozgardiasz udało się opanować, z tym że I Posiłek jadłem dopiero w południe.
Po nim zawitała do nas Szczecinianka ze średnim  synem i z Milką. Od razu potworzyły się naturalne pary i wszyscy byli zadowoleni. Psy się bawiły, panie rozmawiały, a ja z łepkiem kopałem piłkę.
Mimo wtorkowego rozluźnienia po publikacji trochę starałem się pisać przeplatając to z pracami przy drewnie.
O 16.00 obejrzałem mecz Ekwador - Senegal 1:2. Z grupy A do 1/8 wyszli Holandia i Senegal. Zaś o 20.00 mecz z podtekstami Iran : USA (0:1). Obyło się bez afer.
 
W środę, 30.11, znowu po meczu spałem do 07.30. Ale tym razem Żona zeszła na dół na tyle przyzwoicie późno, że wszelkie rytuały przebiegły bardzo gładko, bez żadnych zacięć.
Rano niepokoiła mnie i dezorientowała kompletna cisza za ścianą. Nie wiedziałem, co jest grane, a w miarę upływu czasu mój niepokój wzrastał. Gdy po jakimś czasie pojawił się ich samochód, uspokoiłem się. Okazało się, że Szczecinianin wyjechał na dość długo do Szczecina w sprawach, a Szczecinianka odwiozła go rano do Powiatu na pociąg, żeby mógł z przesiadką w Metropolii jechać dalej.
Nieźle.
 
Po I Posiłku wysłałem do Syna, Córci, Brata, Pasierbicy, Q-Zięcia, Konfliktów Unikającego, Kolegi Inżyniera(!) i do Byłego Teścia Żony smsa w sprawie dzisiejszego meczu.
Jak by kto pytał: Polska - Argentyna 2:0. Gdyby ktoś pomyślał, że się pomyliłem w zapisie, to podam słownie - Polska wygra dwa zero!...
To bodajże nazywa się hurraoptymizm. Ale nikt nie szydził, jak przed meczem z Arabią Saudyjską.

Gdy woziłem sobie drewno do domu, zadzwoniła Szczecinianka.
- Dzień dobry. - Mam takie pytanie i prośbę... - Czy mógłby mi pan pokazać, jak się rozpala w kozie? - Bo już próbowałam dwa razy bez rezultatu.
Nieźle.
Dałem się nabrać na mokre dębowe szczapy Szczecinianina i też się nieźle pałowałem aż przez godzinę. Dopiero, gdy uporządkowałem wszystko po swojemu, w końcu przekroczyłem barierę potencjału i poszła fala ognia. Zawsze tak jest, że gdy się źle zacznie rozpalać, to potem na 100% następuje kaplica. Dla porównania - to samo u nas w kuchni rano robię w 50 sekund, a koza zajmuje mi, z opróżnieniem popiołu, czyszczeniem szyby i pozamiataniem wokół niej i starciem na mokro, 6 minut.
No cóż, Szczecinianka została rzucona przez męża na głęboką wodę. Czy mogłem dopuścić, żeby marzła, a zwłaszcza jej dzieci? Wszystko przygotowałem jej porządnie i z zapasem.
Wystartowała do mnie z mmsem obrazującym ułożone drewno koło kozy i piękny ogień z dopiskiem ...jestem Panu dłużna pyszne winko. Odpisałem, że przecież nie o to chodzi i żeby się nie ważyła.

O 16.00 obejrzałem mecz Australia - Dania (1:0). Australia wyszła więc z grupy. Czyżby w 1/8 miała grać z Polską?  Za niecałe 4 godziny wszystko miało się wyjaśnić.
I się wyjaśniło. Najpierw dwa razy przed meczem byłem w toalecie, a potem przegraliśmy 0:2. Ale wyszliśmy z grupy kosztem Meksyku, który swój ostatni mecz wygrał z Arabią 2:1! Bardzo długo o awansie decydowała jedna bramka. Gdyby Meksyk przy stanie swojego meczu 2:0 strzelił trzeciego gola, wyrzuciłby nas z mundialu. To samo stałoby się, gdyby Argentyna strzeliła nam trzecią bramkę. Ale Argentyna tego nie zrobiła. Gołym okiem było widać, że pod koniec nas oszczędzała nie przeprowadzając żadnych akcji ofensywnych wyraźnie pokazując, że wolą, aby to Meksyk odpadł. Zawsze mieli między sobą mnóstwo animozji. Jak to wszędzie na durnowatym ludzkim świecie.
A pod koniec Arabia strzeliła Meksykowi bramkę i mogłem się uspokoić. Ale się nie uspokoiłem. Graliśmy dennie, tragicznie, kompromitująco. Przez cały mecz nie oddaliśmy na bramkę Argentyny jednego strzału. Jedyną gwiazdą na panteonie nieudolności był Szczęsny. Obronił rzut karny wykonany przez ... Messiego. I uwaga - nie odmawiam naszym chłopakom poświęcenia i walki. Problem leżał w założeniach taktycznych, w ustawieniu drużyny, w jej morale nastawionym choro na ultradefensywę, czyli w trenerze.
Zajmując drugie miejsce w grupie trafialiśmy na Francję, obrońcę tytułu mistrza świata sprzed czterech lat. 
Na moje typowanie spuszczam zaś zasłonę miłosierdzia. Ostateczny wynik i tak nie oduczy mnie optymizmu lub hurra optymizmu. Taki gen.
 
W czwartek, 01.12, gdy rano odsłoniłem tarasowe zasłony, doznałem szoku. Za drzwiami stał biało-czarny potwór i, gdy mnie ujrzał, zaczął zachęcająco merdać ogonem. 
Milkę już dawno przekupiłem smaczkami. Na początku naszej znajomości chciała mnie nawet chapsnąć zębiskami, bo moją zachętę do zabawy odczytała, jako agresję. A jak pies coś sobie zapamięta...
Teraz to nawet daje się głaskać i klepać po klacie, co więcej, podrzuca mi paszczą rękę, gdy przestaję.
Jak się dostała rano na naszą stronę, nie dochodziłem, ale smaczka dałem.

Rano Szczecinianka miała rozpalać od moim nadzorem, ale zadzwoniła, że teraz z kolei jest chory najstarszy, że moje przychodzenie to jak wejście w gniazdo os i że wstawała w nocy i podrzucała, więc jest ciepło i nie wygasło, że najmłodszy jest w przedszkolu, a ona jedzie do Sąsiedniego Powiatu po specjalne medykamenty, bo w naszym takich wynalazków nie ma.
Gdy wróciła nadal się paliło, więc pod tym względem mogliśmy być spokojni.
To kolejna sytuacja z cyklu "Woda na młyn Kolegi Inżyniera(!)". Bo ma on swoje zdanie na temat naszej bieżącej sytuacji i nas tym nie zaskoczył. A by nas zawiódł, gdyby go nie miał wcale lub gdyby go nie miał dokładnie takiego, jakie zaprezentował. Na razie bez szczegółów.
 
Dzisiaj postanowiłem się totalnie odgruzować. A co! Czy to trzeba czekać do soboty, jak drzewiej?! 
Świeżutki obejrzałem tylko jeden mecz, bo zacząłem czuć przesyt - Chorwacja - Belgia (0:0). W ten sposób Belgia,  trzecia drużyna ubiegłych mistrzostw, wypadła poza mundial.
Wieczorem z przyjemnością obejrzałem z Żoną kolejny odcinek The Crown.
 
W piątek, 02.12, od rana dość mocno się sprężaliśmy, żeby zrealizować bogaty plan dnia.
Po I Posiłku pojechaliśmy na zakupy do Powiatu, stamtąd po prowiant do Sąsiadów i dalej do Zaprzyjaźnionego Wulkanizatora. Uważałem za swój osobisty sukces fakt, że już w grudniu udało mi się zmienić opony na zimowe. Bo z tym bywało różnie. Potrafiłem dociągnąć na letnich nawet do marca, kiedy praktycznie zima się kończyła.

Już całkiem spokojnie pojechaliśmy do Sąsiedniego Powiatu. Żona z okazji moich urodzin zaprosiła mnie na uroczysty obiad do Meksykańskiej. Była okazja poużywać. Osobiście powitał nas przy stoliku szef, Meksykanin, którego było stać nawet na dowcip językowy (na moje 72 lata odpowiedział ze śmiechem Chyba 27?!), a później przez jakiś czas towarzyszyła nam jego żona zachwycona, że zamówiliśmy tak, jak zamówiliśmy zabawiając nas kolejnymi opowiastkami o Meksyku. Wiedzieliśmy z poprzedniego pobytu, na co ją stać, ale jednak znalazła umiar i dała nam spokojnie się podelektować.
 
Baliśmy się, że trafimy na sąsiedzkopowiatowe godziny szczytu (16.00), bo po uroczystym obiedzie(?) zaplanowaliśmy zakupy w Kauflandzie, ale w środku były pustki. Stąd uwinęliśmy się błyskiem.
 
Dzisiaj nie oglądałem żadnego meczu. Tylko skróty. Ale za to  wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek The Crown.
 
W sobotę, 03.12,  skończyłem 72 lata. Trudno świetnie. 
Na tę okoliczność przyroda rano zaskoczyła mnie lekkim śniegowym przyprószeniem. Miłe.
Po I Posiłku zawitała do nas... Szczecinianka z chłopakami i z psem. Całkowicie towarzysko. Co na to Kolega Inżynier(!)?

Dzisiaj oglądałem dwa mecze 1/8 finału - Holandia - USA (3:1) i Argentyna - Australia (2:1). Przy drugim laptopa wyłączyłem po pierwszej połowie, gdy Argentyna prowadziła 2:0.
 
Przez cały dzień przyjmowałem życzenia telefonicznie, mailowo i smsowo.
 
W niedzielę, 04.12, od rana starałem się pisać. Zaczęło mi się palić pod stopami. Ale gdy po południu wyszło słoneczko, trudno było wysiedzieć w domu.
Mniej więcej do 15.00 nakazałem sobie być spokojnym, ale w końcu wewnętrzne napięcie wzięło górę. Do "wszystkich" wysłałem smsa z wynikiem meczu Francja - Polska 0:2. Prawie nikt nie zareagował, bo o czym i ile można dyskutować z oszołomem?
O 16.00 mój organizm osiągnął jednak właściwy poziom adrenaliny i ciśnienia, ale dzięki Francuzom dość szybko wrócił do stanu równowagi. Przegraliśmy 1:3, ale chciałbym, żeby  nasza drużyna zawsze tak grała odważnie. 
W jakimś sensie poczułem ulgę - wreszcie będę mógł spokojnie oglądać mundial.

O 20.00 rozpocząłem oglądanie meczu Anglia - Senegal (3:0), ale gdy do przerwy Anglicy prowadzili  2:0, przestałem.

W poniedziałek, 05.12, pisałem i pisałem robiąc przerwy na krety, drewno i wystawienie worów z  plastikiem i szkłem. A ponieważ wpis w sporym zakresie dotyczył PostDoc Wędrującej, to dzwoniłem do niej wielokrotnie, żeby przekonsultować daty i miejsca faktów, o których pisałem.
Przy okazji dowiedzieliśmy się, że chińskie zwierzchnictwo wyraziło zgodę na jej fizyczną nieobecność na szanghajskim uniwersytecie do 15. marca przyszłego roku. Druga zaś wiadomość dała nam nadzieję, że może PostDoc Wędrująca już do Chin nie wróci. Pojawiła się bowiem możliwość uzyskania przez nią tytułu profesora belwederskiego bez konieczności robienia habilitacji, co byłoby jej niezwykłym sukcesem i otworzyłoby szereg furtek, bram a nawet wierzei. Ponadto jakaś włoska uczelnia wykazała nią zainteresowanie. A tam to nawet można pojechać samochodem.

O 16.00 obejrzałem mecz 1/8 finału Japonia - Chorwacja (1:1; 1:3 w karnych). Kibicowałem Japonii, która po drodze wygrała z Niemcami i z Hiszpanią. Już w normalnym czasie było 1:1, a dogrywka niczego nie zmieniła. Japończycy wykonywali rzuty karne fatalnie i odpadli. Football jest brutalny.
O 20.00 zacząłem oglądanie meczu Brazylia - Korea Płd (4:1) . Przy stanie 4:0 do przerwy dla Brazylii przerwałem oglądanie.
Mogłem spokojnie opublikować ułomny wpis.

Dzisiaj, we wtorek 06.12, wstałem o 07.10. Jak nie ja od razu odsłoniłem zasłony na drzwiach tarasowych. Tego nigdy o tej porze roku nie robię, bo nie lubię ledwo otworzywszy oczy od razu patrzeć na naturalną ciemnicę. Wschód słońca o 07.28, miłego brzasku nie ma, niska powała chmur i mokro. Dopiero jako tako dzień zaczyna wyglądać w okolicach ósmej. Dlatego wolę ciemnicę sztuczną, domową.
Gdy oporządziłem kozę w salonie i w niej rozpaliłem, wróciłem do kuchni. Mogłem w niej nie być z 5 minut. I te 5 minut wykorzystał sprytnie Mikołaj ze Szczecina. Gdy wróciłem, za drzwiami stał koszyk z prezentami oplecionymi świecidełkami na baterie. W pierwszym momencie myślałem, że to refleksy w szybie od kuchennej lampy stojącej vis a vis. Tym większe było zaskoczenie.
Żona dostała zieloną choinkę-świeczkę, ja Pilsnera Urquella, a Berta cztery smaczki ładnie zapakowane w metalowe serduszko. Co tu dużo mówić! Było nam miło. Zwłaszcza, że nie podejrzewałem, że prezenty mikołajkowe mogą dostać również dorośli. A nie tylko dzieci. Wziąwszy pod uwagę fakt, że w dorosłym siedzi małe dziecko... zwłaszcza u mężczyzn... Z prezentu wynikała jeszcze jedna rzecz, mianowicie, potwierdziło się, że Mikołaj daje prezenty ludziom grzecznym.
Co na to Kolega Inżynier(!)?

Po I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu na zakupy. Fakt ten uczciliśmy krótkim pobytem w Kawiarnio-Cukierni.
Na stacji paliwowej dałem odpór propozycjom składanym przez młodego pana (brzmi dwuznacznie:) ) i regulowałem należność, gdy przy sąsiedniej kasie młodzian, na oko 18 lat, zagadał do pani sprzedawczyni:
- Niebieskie peesy.
- Słucham?... - nie było wiadomo, czy pani rzeczywiście nie dosłyszała, czy też była oburzona formą prośby(?), czy też rozkazu(?). 
Liczyłem, że się zachowa, jak w tej znanej tramwajowej sytuacji.
- Bileciki! - zwraca się kontroler do pasażera.
- Trąbka!
- Co trąbka?!
- Co bileciki?!
Ale się zawiodłem.
- Niebieskie peesy - powtórzył młodzian.
- Poooprooszę! - trochę się wydarłem na młodzieńca.
- Poproszę! - natychmiast powtórzył patrząc na panią, by za chwilę naturalnie uśmiechnąć się do mnie z przekazem No, oczywiście!
Był grzeczny. A może cwany? Może jednak nie miał osiemnastu lat i wolał być grzeczny, byleby tylko kupić fajki.

Po południu miał przyjechać z drewnem Sąsiad Od Drewna. Nie przyjechał, ani nie zadzwonił. Prawdę powiedziawszy zaczynam mieć dosyć tego Powiatowstwa.
- Miał pan być dzisiaj z drewnem... - zadzwoniłem i zawiesiłem głos.
- No, nie przyjechałem... - odpowiedział po chwili ciszy. Ani żadnego wyjaśnienia, ani przepraszam.
- Ale daj spokój - skomentowała Żona. - On taki jest i go nie zmienisz.
I właśnie o to chodzi. Tacy są ci ludzie. I decydują o twoim losie idąc na wybory i wybierając PiS Bo on daje!

Wieczorem obejrzałem 1/8 Maroko - Hiszpania. W normalnym czasie i po dogrywce było 0:0.
W rzutach karnych 3:0 dla Maroko, za którym kibicowałem. Odpadł kolejny kolos na glinianych nogach.
A później 1/8 Portugalia - Szwajcaria. Do przerwy było 2:0 dla Portugalii, więc poszedłem na górę. Mecz zakończył się wynikiem 6:1. Z całej ósemki, która weszła do ćwierćfinałów efektowny football prezentowali Brazylia, Francja, Portugalia i... Maroko. Co oczywiście nie musiało mieć żadnego znaczenia w dalszej fazie rozgrywek.

ŚRODA (07.12)
No i dzisiaj Sąsiad Od Drewna drewno przywiózł.
 
Tym razem wykiprował je koło mieszkań gości z przeznaczeniem przede wszystkim dla Szczecinian.
Żona się cieszyła.
- No co, nie cieszysz się?! - zapytała widząc moją skwaszoną minę.
- Cieszę się, cieszę. - No, oczywiście że się cieszę...
Co miałem odpowiedzieć. Że w komunie po tylu zabiegach, telefonach, monitach, przypominaniach, umawianiach się, to bym naprawdę skakał do góry z radości, że załatwiłem sprawę! Bo wtedy nie wystarczyło móc zapłacić. A teraz byłem przecież w kapitalizmie. A może tylko tak mi się naiwnie wydaje i nie zauważam, jak od 2015 roku nasza gospodarcza rzeczywistość się zmienia. Jeśli po 7. latach takich rządów doszło już do "załatwiania", to co będzie po dalszych siedemnastu? Szkody będą znaczne większe, zwłaszcza w mentalności ludzi. Niesłowność, niezabieganie o klienta, bylejakość. Cholera, już to raz przez kilkadziesiąt lat przeżyłem!

Od rana Szczecinianka zaczęła przeprowadzać się na górę. Dół musiał być zwolniony, bo w grudniu i na przełomie roku przyjadą goście, którzy już dawno dokonali rezerwacji.

Do Metropolii wyjechaliśmy o 13.30. W Nie Naszym Mieszkaniu wypakowaliśmy rzeczy, odsikaliśmy Pieska i za "głębokiego" dnia wybraliśmy się do Krajowego Grona Szyderców. Głównym pretekstem wizyty był Mikołaj.
- A wiecie, że chyba coś Mikołajowi się pomyliło... - zagadaliśmy na "dzień dobry" - i myślał, że wy jesteście w Wakacyjnej Wsi i zostawił dla was prezenty. - A ponieważ bardzo się spieszył, to obiecaliśmy mu, że my je wam przywieziemy.
Słodkie było to, że nawet ośmioletni Q-Wnuk wierzył w ten kit, bo Ofelia na pewno.
- A jeszcze Mikołaj zostawił dla nas prezenty u babci (babcia Q-Zięcia), w szkole i przedszkolu i u dziadków (Byłych Teściów Żony) - zaaferowany Q-Wnuk tylko potwierdził nasze przypuszczenia.
Nie mogli ich dostać na czas, bo oboje się poprzeziębiali i musieli siedzieć w domu.
Ciężko im będzie, gdy magia zniknie i brutalna prawda wyjdzie na jaw. Ale paczworkowość pozostanie. Z biegiem lat tylko, siłą rzeczy, zacznie się kurczyć.
My też  dostaliśmy od nich prezenty. Żona dwa piękne serduszka, ja jakiegoś potwora z Minecraftu i piłkę, wszystko w postaci breloczków. Powstały one z różnokolorowego tworzywa, które dzieci po zakomponowaniu i ułożeniu zaprasowały gorącym żelazkiem. Zapewne z pomocą rodziców.
 
Wieczorem, czyli za dnia, czyli normalnie, z pracy wrócił Q-Zięć. Dowiedzieliśmy się, że są odzewy z Europy na składane przez niego aplikacje. Najbardziej zaangażował się Berlin, z którym w najbliższy wtorek Q-Zięć będzie rozmawiał (to już IV etap castingu na stanowisko). Od razu zaczęliśmy im urządzać życie w Niemczech - mieszkanie pod Berlinem, bo taniej, szkoła i przedszkole, praca dla Pasierbicy. Ona sama nie wyglądała na uszczęśliwioną.
Nie mogło  się obyć bez meczu. Wygrałem 10:4 prowadząc już nawet 8:0. Śmiałem się w duchu, gdy było widać zmiany w Q-Wnuku. Powoli staje się dla niego ważne coś innego - sama radość z gry. Cały czas mu się podobało, nie cierpiał, dlatego że przegrywał i potrafił z naszych starć czerpać satysfakcję i zauważać humorystyczne elementy (emelenty). 
Miał być rewanż, ale tak mu w płucach chrypiało i taki był rozgrzany, że rodzice zaprotestowali, a on sam nie marudził.
 
Gdy się zbieraliśmy do wyjścia, tajemniczo podeszły do mnie Żona, a za nią Pasierbica. 
- Zgadzam się! - wydobyłem z siebie natychmiast, zanim rzekły słowo.
Ale ostatecznie się nie zgodziłem, bo propozycja była karkołomna, rozwalająca całą logistykę jutrzejszego dnia. Zaproponowałem prostsze rozwiązanie.
- Teraz zabierzemy Q-Wnuki do Nie Naszego Mieszkania, jutro rano zawieziemy je do szkoły i przedszkola, o 14.00 pojedziemy do Byłych Teściów Żony, a po pracy Pasierbica do nich przyjedzie i zabierze foteliki i manele. Cała trójka się zgodziła i przybiła piątkę.
Nadaremno. Nasze ustalenia nie zdały się psu na budę i można je było sobie... Żadne z dzieci nie chciało jechać. Nie naciskaliśmy. Dało to o tyle efekt, że nagle Ofelia sama z siebie zrobiła woltę i stwierdziła, że ona pojedzie sama bez brata. Wyraźny gen babci (Żony) - nie naciskać, a uzyskasz wiele!
Rodzicom to specjalnie nic nie dawało, bo i wieczór był zaabsorbowany przez W-Wnuka, a rano i tak, i tak trzeba go było wieźć.
Sytuacja rozwiązała się sama, bo nagle Q-Wnuk stwierdził ze śmiechem, że on też jedzie. Kuliśmy żelazo, póki gorące. Tak szybko nigdy się z dziećmi i z manelami nie wybraliśmy.

Ich pobyt w Nie Naszym Mieszkaniu okazał się być jednym z przyjemniejszych. Może przez fakt, że dawno tam razem nie byliśmy, może przez świadomość, że to tylko jedna noc, może dlatego, że jednak Q-Wnuki są starsze i potrafią albo zająć się sobą (Ofelia), albo już dużo potrafią (oboje), albo wszystko razem. Babcia razem z Q-Wnukiem rysowała przestrzenne, geometryczne figury na bazie gry Minecraft, Ofelia w milczeniu coś kolorowała, a ja mogłem spokojnie zabrać się za futbolową grę dla jednej osoby, którą na Mikołaja Q-Wnuk dostał od dziadka (Były Mąż Żony), produkcji belgijskiej. Dawałem radę, mimo że gra była dla dzieci od lat ośmiu. Zaliczyłem tego wieczoru nawet dwa poziomy (levele, gdyby ktoś nie zrozumiał)
- Babcia, ale ja się nudzę! - nagle w ciszy rozległ się głos Ofelii.
Dzieci, zwłaszcza te dzieci, doskonale wiedzą, od czego jest babcia, a od czego dziadek i nigdy funkcji im, dziadkom, przypisanych nie mieszają. Bo gdy trzeba było znaleźć jakiś kolorowy pisak, albo spinacz, kartkę w kratkę lub gładką, gdy trzeba było naostrzyć ołówek, Ofelia bezbłędnie przychodziła do mnie i z nabożną czcią, w milczeniu, z uważnym ofeliowym spojrzeniem czekała na efekt. Babcia zaś od razu wymyśliła jej robienie figur z papieru i ich kolorowanie. Ofelia inspirowała się co prawda Minecraftem, ale robiła po swojemu, bo tak, jak babci, nie wolno jej mówić, jak ma robić. Gotowe figury co jakiś czas musiały być mi pokazane.
- A mogę od ciebie pożyczyć tę grę? - zapytałem Q-Wnuka. - Skończyłem dwa poziomy, pozostały jeszcze dwa. - Oddałbym ci do świąt...
- Ale dziadek, ja ją mam dopiero od wtorku od dziadka, żebyś mi nic nie zgubił!
Obiecałem solennie.
 
Za wieczór zabraliśmy się późnym wieczorem. Ale dzieci obiecały, że jutro rano wstaną bez marudzenia. Więc tradycyjnie było oglądanie bajek i nasze czytanie/słuchanie książek w łóżku.
 
CZWARTEK (08.12)
No i noc była fajna.
 
W jej środku przyszedł do nas Q-Wnuk, bo mu się coś śniło. Chyba przez ten kaszel. Kaszel w nocy nie zniknął, a nawet w dziwny sposób się wzmógł i nagłośnił. Swoje "z daleka" dokładała Ofelia. Wprost upojnie.
Rano dzieci wstały bez szemrania, jak obiecały. Podziwiałem. My też. Nieprzytomni, zwłaszcza Żona. Ale twardo chciała uczestniczyć w zawiezieniu robaczków do szkoły i przedszkola.
Przed szkołą zaproponowałem, że wezmę ten ciężki plecak, ale Q-Wnuk nie pozwolił. Jeszcze by jakiś kolega zobaczył i obciach gotowy.
Nadal nieprzytomni wróciliśmy do Nie Naszego Mieszkania. Po I Posiłku pojechaliśmy, Żona do Wielkiej Galerii, ja do... Szkoły. Chciałem zrobić niespodziankę, ale na miejscu to Szkoła mi ją zrobiła.
Najlepsza Sekretarka w UE była chora. Gdy zadzwoniłem, okazało się, że jest po Covidzie, ale najgorsze samopoczucie ma za sobą. Tak więc mieliśmy się zobaczyć dopiero w nowym roku.
Za to Nowy Dyrektor znalazł dla mnie czas, mimo że prowadził zajęcia. Sympatycznie porozmawialiśmy sobie o sprawach szkolnych i prywatnych. Niestety ta pierwsza błyskawicznie mi podniosła ciśnienie, bo nie byłem w stanie strawić chamskiej polityki ministerstwa, chociaż, dla własnego zdrowia, powinienem mieć to w dupie.
Głównym celem mojego przyjazdu było jednak odebranie zapasowych kluczy do Nie Naszego Mieszkania, które swego czasu najlepsza Sekretarka w UE schowała w swoim biurku. Idea była taka, że złożone w Szkole dawały spokój, bo gdybyśmy jadąc do Metropolii naszych zapomnieli, zawsze można byłoby zapasowe odebrać. Ale sytuacja się zmieniła i było to trochę bez sensu. Zapasowe postanowiliśmy zostawić u Krajowego Grona Szyderców. Logiczniejsze.

W Wielkiej Galerii kupiliśmy wino i kwiatki w związku z czekającą nas wizytą u Byłych Teściów Żony, i wróciliśmy do Nie Naszego Mieszkania. Mieliśmy czas wolny. Czy pisałem?  Nie. Sporo zdobyłem z poziomu trzeciego w tej piłkarskiej grze dla osób od lat ośmiu. Byłem z siebie dumny. 
O 14.00 byliśmy już u Byłych Teściów Żony. Pojechaliśmy oczywiście Inteligentnym Autem z fotelikami i dziecinnymi manelami. Nie cierpiałem z tego tytułu nie mogąc się napić wina Byłego Teścia Żony, które obficie polewał. Wyżera była wyśmienita, trzeba powiedzieć z gatunku tych wyrafinowanych, z wszelkimi szykanami - przystawki, dania główne, desery, kawy, herbaty. No i rozmowa - zawsze nam dająca przyjemność i satysfakcję. Mogłaby ona być trochę usprawniona, gdyby Były Teść Żony na jednym uchu nosił aparat słuchowy. Ale tego nie doczekamy, bo wielokrotnie przez ostatnie lata zaznaczał, że on ma to w dupie. Poniekąd go rozumiem, a poniekąd...

Pasierbica przyjechała po pracy. Zgrabnie, bo co to dla nas, i profesjonalnie wszystko przepakowaliśmy z auta to auta. I o 18.00 musieliśmy się rozstawać, bo o 18.30 trzeba było być z powrotem w Nie Naszym Mieszkaniu. Jak zwykle było ono na czarnej liście tych, które nie zostało udostępnione dla prowadzących pomiary szczelności instalacji gazowej.
My się takimi sprawami przejmujemy, skoro w jakimś sensie wzięliśmy na siebie za nie odpowiedzialność. Ale bez przesady. Ogłoszenie na drzwiach budynku informowało, żeby być obecnym w godzinach 16.00 - 19.00. Żmudną drogą dotarłem do szefa firmy prowadzącej pomiary i wyłuszczyłem mu problem. Poprosiłem, żeby pracownicy dotarli do nas pod koniec swojej pracy, bo wtedy będziemy już w mieszkaniu. Usłyszałem, że nie da rady. Argumentowałem logicznie, ale debil okopał się w swoim Nie da rady!
- To znaczy, że w tym mieszkaniu pomiarów nie będzie?! - zapytałem wkurzony.
- Nie będzie! - odparł stanowczo i się rozłączył.
Sumienie miałem czyste. Tym bardziej, że gdy wychodziliśmy zostawiłem na drzwiach przyklejoną kartkę, idealną informację dla złodziei-włamywaczy, że mieszkanie będzie dostępne od 18.30 do 21.00. Napisałem tak dlatego, bo liczyłem, że może pracownicy tego debila wykażą się większym rozsądkiem.
Nie wykazali się. Żona już dawno po ostatniej wspaniałej nocy poszła do łóżka, a ja spokojnie do 21.00 czekałem pokonując ostatecznie poziom trzeci piłkarskiej gry. Nikt nie przyszedł.

Natychmiast postępami w grze pochwaliłem się smsem Pasierbicy i Q-Wnukowi.
- Skończyłem z powodzeniem poziom EXPERT i przede mną ostatni MASTER!
Według relacji Pasierbicy biedny Q-Wnuk cierpiał w dwójnasób.
- Ale właśnie Q-Wnuczuś jest smutny, bo jednak nie bardzo chciał Ci pożyczyć tę układankę, bo dopiero ją dostał... A do tego trochę gorzej się czuje i więcej kaszle i jutro zostaje w domu i chciał to robić.
Obiecałem, że jutro wracając do Wakacyjnej Wsi mu ją podrzucimy. Poziom MASTER nie zając.
 
PIĄTEK (09.12)
No i odespaliśmy Q-Wnuki. 

Wstaliśmy o 08.00 po dziesięciu godzinach snu.
Tylko wyszedłem na poranny spacer z Bertą, potem wypiliśmy kawę, spakowaliśmy się i wyjechaliśmy.
Q-Wnuk był w domu z tatą. Kaszlał jak gruźlik, ale na nasz widok, a zwłaszcza na widok gry, bardzo się ucieszył. A Q-Zięć milcząco się od nas opędzał, bo siedział przed laptopem i prowadził jakiś poważny audyt. Więc się natychmiast zmyliśmy.
 
W Domu Dziwie natychmiast rozpaliłem w trzech punktach, co pozwoliło uzyskać jakie takie wrażenie ciepła już o 14.00. Dopiero wtedy mogliśmy się rozpakować.
W trakcie naszego miotania się wrócił Szczecinianin. Po 10 dniach nieobecności. Nie żebym mu wyliczał. Ale ulgę poczułem.

O 16.00 obejrzałem pierwszy mecz 1/4 finału, Chorwacja - Brazylia. W normalnym czasie 0:0. W  pierwszej połowie dogrywki błysk geniuszu Neymara i 1:0 dla Brazylii. Wydawało się, że jest po meczu. Ale Chorwaci są znani z żelaznej dyscypliny, psychicznej odporności nie mówiąc o świetnym wyszkoleniu technicznym i posiadaniu świadomości o własnej wartości. Doprowadzili do stanu 1:1, a potem do rzutów karnych. A w nich byli zimnokrwiści i bezwzględni. Wygrali 4:2. Brazylia pojedzie do domu. To oczywiście nie ma nic do rzeczy, ale jednak - Brazylia liczy 214 mln mieszkańców, Chorwacja 4,5 mln.

O 20.00 obejrzałem drugi z ćwierćfinałów - Holandia - Argentyna. W normalnym czasie wynik brzmiał 2:2. Argentyna długo prowadziła 2:0, by stracić prowadzenie w doliczonym czasie gry po rzucie wolnym egzekwowanym przez Holendrów. Czegoś tak kapitalnego nie widziałem w swoim piłkarskim życiu. Dogrywka niczego nie zmieniła, a w karnych wygrała Argentyna 4:3.
Mecz dla hiszpańskiego sędziego był niezwykle trudny do sędziowania.

SOBOTA (10.12)
No i obudziłem się trochę nieprzytomny.
 
Zasrany sport! Z dogrywkami i rzutami karnymi!
Wstać trzeba było normalnie, bo obowiązki poranne pozostały przecież bez zmian.

O 10.00 Szczecin (sami rodzice) pojawił się u nas na kawę. W sprawie miesięcznych rozliczeń, różnych ustaleń i na ploty. Okazało się jednak, że Mikołaj przyszedł do nas w nocy, dokładnie o północy. Konkretów, tych istotnych, nie było. Nadal status quo.
 
Pisanie przerywałem drobnymi pracami - krety, drewno, szczapy i kartony. Najciekawszy i najbardziej ożywczy był wyjazd do DINO.
- A ty przypadkiem nie masz nic do kupienia w DINO?... - Żona pytając z tarasu zastała mnie przy drewnie.
- Czego potrzebujesz?! - od razu przeszedłem do rzeczy widząc, że się czai.
- A masz coś?... - kontynuowała według swojej linii charakterologicznej.
- Czego potrzebujesz? - Mów! - Pojadę. - przerwałem jej.
- A bo stęskniłam się za czarnym Kozelem.
Cały czas powtarzam Moja krew!

O 16.00 obejrzałem ćwierćfinał Maroko - Portugalia. Kolejna mega niespodzianka, chyba nawet sensacja. Maroko wygrało w normalnym czasie 1:0. Jemu kibicowałem.
A o 20.00 mecz Anglia - Francja. 1:2 w regulaminowym czasie. Ciekawy i emocjonujący.

NIEDZIELA (11.12)
No i praktycznie cały dzień pisałem z rekreacyjnymi przerwami na drewno.
 
Jednocześnie, na nasz i mój użytek, ustaliłem harmonogram ostatnich dwóch dekad grudnia i początku stycznia przyszłego roku. Musiałem to zrobić, żeby czegoś nie przegapić, nie pogubić się i się uspokoić.  Oto co mi wyszło:
- 16.12 przyjeżdża nasz stały gość jeszcze z czasów Naszej Wsi, ten od psów i kotów. Będzie do 26.12.
- 18.12 jadę do Rodzinnego Miasta do Brata. Ma przyjechać Córcia z Wnukami i razem mamy wybrać się na groby (inicjatywa Córci). Po obiedzie ona ma wracać do domu, a ja zostaję na noc. Razem z Bratem obejrzymy finał Mistrzostw Świata. Mam nadzieję Maroko - Chorwacja.
- 20.12 jadę do Metropolii do Teściowej. Spotkam się z właścicielem mieszkania na coroczne rozliczenia i ustalenia.
- 21.12 po noclegu w Nie Naszym Mieszkaniu jadę do Wnuków. Zabieram ze sobą Wnuka-III i IV i jedziemy do Wakacyjnej Wsi.
- 24.12, w Wigilię, wracamy do Sypialni Dzieci. Po 22. latach razem z Synem, Synową i Wnukami spędzę wspólnie Wigilię. I po raz pierwszy po 22. latach będziemy tego dnia z Żoną oddzielnie. 
- 25.12, w Pierwszy Dzień Świąt, wracam do Wakacyjnej Wsi. Możliwy przyjazd tego dnia lub następnego Krajowego Grona Szyderców i/lub Córci z Wnukami.
- 30.12 przyjeżdżają dwie panie, nasze gościny, które już u nas były. Będą do 04.01.
- 31.12 - Sylwester. Nie wiadomo jaki i gdzie.
- 05.01 odwozimy Teściową do sanatorium do Uzdrowiska II. A sami zostajemy w Uzdrowisku. Obejrzymy nowe nieruchomości, które pojawiły się jakiś czas temu, a które pozwoliły nam wyrwać się z depresyjnej pułapki. Do Wakacyjnej Wsi wracamy 07.01.
Czy można mi się dziwić, że wolałem to wszystko zebrać do kupy?! Zwłaszcza, że na Święta do Szczecina wyjeżdżają Szczecinianie.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek The Crown.
 
PONIEDZIAŁEK (12.12)
No i cały dzień pisałem z drobnymi przerwami.
 
Zaparłem się, że właśnie teraz jest ta chwila, żeby usunąć przykre zaległości. 
Nie czarujmy się i spójrzmy prawdzie w oczy - wzięły się one w wyniku rozpanoszenia się we mnie Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej w Katarze. Patrząc przez ich pryzmat można powiedzieć, że na bloga wywarły wpływ negatywny. Ale na pozostałe dziedziny naszego, z Żoną, życia już nie, zwłaszcza że jednak wykazywałem się umiarem. Co więcej, w jednym elemencie (emelencie) mistrzostwa miały nawet wpływ humorystyczny.
- A ty chcesz II Posiłek przed meczem, w przerwie, czy po nim? - zapytała mnie wczoraj Żona gdzieś w okolicach 15.00, mimo że jej powtarzałem Dzisiaj żadnego meczu nie ma. Godzina 16.00 po prostu zdążyła się jej wdrukować.
Dzisiaj zrobiła to ponownie, ale już w pełni świadomie wiedząc, że meczu nie ma i śmiejąc się przy tym. Natychmiast podłapałem. I tak oto do kanonów naszych powiedzeń dotyczących terminu II Posiłku weszło określenie: Przed meczemW przerwiePo meczu.

Po południu zadzwoniła Córcia z informacją, że właśnie Wnuczka zachorowała.
- Tato dzwonię, żebyś w razie czego przygotował sobie plan B.
- Plan B jest u mnie prosty. - odpowiedziałem zmartwiony, ale i pogodzony. - Tak czy owak jadę do Brata, a ty dojedziesz lub nie.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek The Crown

No cóż, udało się. Pozostawiam do osobistych przemyśleń i analiz, co w tym wpisie dominowało.  Uzmysłowiłem sobie, że przecież cztery lata temu też były mistrzostwa. W Rosji. Te, w których dla zaoszczędzenia kosztów po grupowych rozgrywkach wspólnym pociągiem wracały do domu reprezentacje Niemiec i Polski. Może naszym udało się nawet za darmo, bo przecież Niemcy jechali dalej i mogli przygarnąć. A co było w tym roku? My wyszliśmy z grupy, Niemcy nie. Czy jesteśmy od nich lepsi. Nie! To kolejna perfidia footballu (futbolu).
Dotarło do mnie, że o tamtych mistrzostwach musiałem pisać, skoro blog istniał już prawie od roku. Ciekawe, jak to robiłem. Może do tamtych wpisów zajrzę?...
 
 
 
W tym tygodniu Bocian nie zadzwonił ani razu, ale wysłał jednego troskliwego smsa w związku ze zbliżającym się końcem roku A Ty jeszcze nie...
W tym tygodniu Berta na pewno szczekała lub poszczekiwała. Ale chyba zdążyłem się w tym pogubić.
Godzina publikacji 19.48.

I cytat tygodnia:
Rzadko udawało mi się dostrzec okazję, dopóki nie przestała nią być. - Mark Twain (amerykański pisarz pochodzenia szkockiego, satyryk, humorysta, wolnomularz)