09.01.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 37 dni.
WTOREK (03.01)
No i wróciliśmy na tory.
Ale na krótko. Bo w czwartek czeka nas kolejny wyjazd. Więc pospieszam.
W piątek, 30.12, wstałem o 06.00. Po
to, żeby w miarę spokojnie przeprowadzić poranne rytuały i żeby
wytwarzaną przeze mnie nerwową aurą spowodować, że Żona, sama z siebie,
półprzytomna, wstanie wcześniej, zdąży wypić Blogową i zrobi mi
jajecznicę. Udało się w punkt.
O
08.20 wyjechałem do Metropolii. Było po porannych godzinach szczytu,
ale i tak się ciężko zdziwiłem, gdy na dworzec dotarłem po 55. minutach
jazdy. W 90 % miałem zieloną falę.
Pół
godziny do przyjazdu pociągu, który miał zamiar się spóźnić 15 minut, o
czym wtedy nie mogłem wiedzieć, wykorzystałem na przetarcie dworcowych
szlaków parkingowych i toaletowych. Specjalnie pcham się w takie
utrudnienia, żeby samodzielnie dać sobie radę z wszelkimi systemami
dotyczącymi wniesienia opłat za parking lub za toaletę. A one wymagają
za każdym razem rozkminienia, bo jeszcze nikt z wysokich urzędników nie
nakazał, że wszędzie automaty parkingowe powinny być takie same, a
system dostawania się do toalet również. Kiedyś te sprawy były niezwykle
proste i zhumanizowane - na parkingach siedział parkingowy, a w
toaletach babcia klozetowa. W tym drugim przypadku trochę głupio było
wyjmować wacka i sikać przy krzątającej się babci, ale z przyrostem lat i
nabierania doświadczenia udawało się w psychice ją odpłciowić i nie
przeszkadzało, że taki byt krzątał się tuż obok.
Do
rozkminiania potrzebny jest spory zapas czasu, bo system trzeba
rozgryzać. W podziemnym dworcowym parkingu nie czułem żadnej presji, bo
aut było jak na lekarstwo i przy kasie nikt nade mną nie stał. Bo gdyby
stał, na pewno czułbym tego kogoś bezsłowne wyzywanie mnie od starych
dziadów. Mogłem więc rozgryzać powoli i systematycznie, aż do skutku. I zapłacić kartą, bo stosownych monet nie miałem.
Gorzej było przy toaletach. Można było nie zdążyć za potrzebą. Bo należało żmudnie wykonywać kolejny
krok nakazany przez automat, często go powtarzać przy nerwowym popełnianiu błędów wydłużając przez to czas, którego w takich razach, znowu jak na lekarstwo, a poza tym na plecach czuło się paniczny oddech kolejnych chętnych, których jeszcze przed chwilą nie było. A to nie sprzyjało koncentracji.
Szlak jednak dla koleżanek i kolegów przetarłem i miałem sporo satysfakcji, że nie zdziadziałem do
końca i nie zdziczałem na tej wsi. Że ciągle jestem samodzielnym
członkiem tej pieprzonej cywilizacji.
Po przejściu przez cywilizacyjne meandry byłem gotów na odbiór koleżanek i kolegów z naszej XI d.
Przyjechały dwie koleżanki i dwóch kolegów. Przeprowadziłem ich zgrabnie przez toalety i mogliśmy jechać na pogrzebową uroczystość po drodze wymieniając z Synem buty ku uciesze współpasażerów.
Sama uroczystość rozpoczęła się o godzinie 11.00 mszą świętą, po której żałobnicy udali się na dość odległy cmentarz. Ten sam, który zszedłem z Wnukiem-IV 30. października tamtego roku.
Nikt z naszych nie spodziewał się, że będzie nas aż dziesięcioro. Jeden z kolegów przyjechał pociągiem aż z Sopotu. Siła naszej klasy.
Uroczystość była całkowicie katolicka w tym sensie, że nie dopuszczono w niej żadnych elementów (emelentów) świeckich - jakichś wspomnień, podsumowań, itp. Wszystko, do bólu, było uduchowione, odczłowieczone, wyreżyserowane z kobiecym chórem już na samym końcu. Niestety nie mogłem tego strawić i nie mogłem sobie wytłumaczyć, że ponieważ Zbyszek był szafarzem, to widocznie tak powinno było być. Zrobiło mi się w dwójnasób smutno.
Po pogrzebie spotkaliśmy się w centrum Metropolii w galeryjnej kawiarni. Takie spotkania są nam potrzebne, dodają otuchy mimo okoliczności i przeciągają się ponad miarę. Nikomu się nie spieszy, żeby się rozstawać.
Do Wakacyjnej Wsi w zasadzie wracałem po ciemku, czego nie cierpię prowadząc auto. Musiałem zapewnić Żonę, że będę jechał powoli i ostrożnie. Wiedziałem od niej, że dotarło już do nas Krajowe Grono Szyderców i że Q-Wnuk i Ofelia strasznie czekają na dziadka. Przy czym Q-Wnuk sowiał coraz bardziej w miarę ściemniania się, bo robił sobie apetyt jeszcze dzisiaj na kilka meczy. Ofelia czekała zaś z innego powodu.
- Bo ona chce wreszcie otworzyć prezenty! - zakablował uczynnie jej brat, gdy tylko się powitałem.
Oczywiście wszystko musi być naraz, bo ledwo się rozpakowałem, a już przyjechały dwie gościny z pieskiem. Ale ponieważ to były nasze gościny stałe, więc szybko wróciłem.
Wieczór spędziliśmy na różnych grach i rozmowach. Przy czym te najważniejsze odbyły się, gdy dzieciaki poszły na górę do łóżek oglądać bajki.
Tematem nr 1 była sytuacja Q-Wnuka w jego klubie, w którym trenuje i gra w turniejach. Chyba przez jego trenera wytworzyła się taka sytuacja, że Q-Wnuk chodzi niechętnie, wyraźnie się stresuje i wydaje się, że to mu po prostu szkodzi. A w piłkę grać uwielbia, przy czym to określenie nie jest adekwatne do jego świrancji. Więc może trzeba będzie, póki nie jest za późno, zrezygnować z systemowych treningów nastawionych na wyniki, a dać mu bezstresową radość z grania w piłkę. Bo z nami grać uwielbia. Czuje się po prostu bezpiecznie. Nawet z Dziadkiem traktującym go bez pardonu.
Tematem nr 2 była zmiana pracy przez Q-Zięcia, a co za tym idzie zmiana życia całej rodziny w sytuacji wyjazdu z Polski. Temat poważny i delikatny, chociaż ja namawiałem i namawiam, żeby wypieprzali z Polski póki czas.
Spać położyliśmy się o 01.00. W porze dla nas zabójczej.
Cały wieczór towarzyszył mi pogrzeb Zbyszka. Dopadały mnie różne nastroje, a z nich wyłonił się jeden wniosek. Postanowiłem ostatni raz brać udział w mszach św., bo do tej pory uczestniczyłem w nich jako
kto?! Chyba przez swoją nieobecność nie chciałem przeprowadzać ostentacji i brałem udział w ważnej dla rodziny, przyjaciół i znajomych uroczystości, ale ze szkodą dla siebie. Więc to koniec. Nie mam zamiaru dalej się frustrować i się męczyć zupełnie się z całą ceremonią nie utożsamiając. Jest mi obca, naiwna, wydumana przez ludzi. Nie mogę dalej patrzeć na nich w kościele myśląc, że może za 100 lat już takiego widoku nie będzie. Ale Q-Zięć słusznie zauważył, że proces zeświecczenia raczej może potrwać i 1000 lat. Straszne! Ale niestety, jestem w stanie w to uwierzyć patrząc na zachowanie ludzi i na ich potrzebę bezpieczeństwa, które jest ułudą. A wszystko podszyte hipokryzją i efektem stadnym.
W sobotę, 31.12, ranek charakteryzował się pośpiechem. Trzeba było zdążyć przed wyjazdem Krajowego Grona Szyderców rozegrać trzy mecze zaplanowane przez Q-Wnuka. Inaczej byłby nieszczęśliwy. Pierwszy udało się zagrać normalnie, do dziesięciu, ale już dwa kolejne na czas. Mecze obfitowały w emocje oraz dodatkowe atrakcje, jak wylądowanie Dziadka plecami na jednej ze skrzyń z zadarciem nóg do góry. Ku uciesze gawiedzi. Było mnóstwo bramek i nawet Pasierbica strzeliła jedną. Natomiast Babcia broniła na bramce w nieprawdopodobnych sytuacjach niczym Szczęsny na mistrzostwach w Katarze.
Czas nas gonił jeszcze z tego względu, że postanowiliśmy pojechać do Powiatu do Kawiarnio-Cukierni. A ona dzisiaj była czynna do 14.00. Manewr ten musieliśmy zrobić ze względu na Q-Wnuki, a przede wszystkim ze względu na Ofelię. Bo jak jej coś nie gra, czyli, gdy stroi fochy, to sto na sto przy wyjeździe rodziców daje się słyszeć Ja chcę wrócić do czerwonego domu! (kolor elewacji domu, w którym mieszkają w Metropolii). Dzisiaj nie grało jej, nomen omen, z Dziadkiem.
- Bo Dziadek jest bardzo za mocny! - szepnęła Pasierbicy, a ta mi przekablowała.
Ale informacja, że pojedziemy do Kawiarnio-Cukierni zawsze działa na Ofelię ozdrowieńczo i wszelkie fochy natychmiast jej przechodzą. Tak było i tym razem.
Gdy wróciliśmy, rodziców już nie było, więc do północy wszystko szło gładko. Gry, bajki - Ofelia nieźle mnie rozmieszała, bo dwa razy wygrała w Sen. Nie mogłem nie dusić się ze śmiechu widząc to małe ciałko, które perfekcyjnie wszystko rozgrywało, kumało, kombinowało, a na dodatek tryskało humorem i rzucało dowcipami a propos gry, bardzo trafionymi i inteligentnymi.
A gdy potem brat bawił się jakąś zręcznościową, komputerową grą, pokazała swoje prawdziwe oblicze, z którego tak naprawdę będzie korzystać z pełnym sukcesem w swoim przyszłym dorosłym życiu.
- On jest w tym taaaki dooobry, że nie mooogłam odwrócić oczu! - skomentowała w którymś momencie wyczyny brata.
Jaki chłop w przyszłości oprze się takiemu tekstowi popartemu wpatrzonymi tajemniczymi, ciemnymi oczami. Nawet się nie zorientuje, że właśnie został owinięty wokół najmniejszego palca.
Przed północą wyraźnie dało się zauważyć różnicę trzech lat między nią a bratem. Ofelia stała przy stole na ostatnich nogach i tylko chwili brakowało by padła i usnęła. A chciała przecież doczekać do "szampona" i do fajerwerków. Mądra Babcia po pierwsze kazała wcześniej otworzyć "szampon" dla dzieci, a po drugie puściła im bajki i wszystko poszło dobrze. Pokaz sztucznych ogni na dworze został jeszcze przez nią zaliczony, ale zimnych już nie, mimo że brat bardzo się starał zademonstrować ich piękno.
Gdy, po dosłownie kilku minutach, poszedłem za całą trójką na górę, na poduszce ujrzałem "rozrzuconą" Ofelię - każda jej rączka i nóżka były rozstrzelane na wszelkie kierunki. Jakby jakaś siła specjalnie je tak ułożyła. Dziecko musiało usnąć w pół ruchu. Babcia zaś, blada i słaniająca się na ostatnich nogach, z wielkim poświęceniem czytała jeszcze Q-Wnukowi książkę. Ja chyba padłem tak, jak Ofelia. W pół ruchu.
Dzisiaj przez pewien przypadek związany z Powiatem rozmawialiśmy z Bojowym. Opowiedział nam dramatyczną historię związaną z Artystyczną. W ostatnim czasie wybrała się do lekarza, żeby profilaktycznie zrobić sobie kolonoskopię. Mógłbym powiedzieć Po jaką cholerę?! Następnego dnia dostała silnych bóli podbrzusza, więc wróciła do tego samego lekarza(?). On niczego złego nie stwierdził i dał jej skierowanie do lekarza rodzinnego. Następnego dnia trzeba było na gwałt Artystyczną operować, bo się okazało, że ma przebite jelito grube. Z operacji wyszła po czterech czy pięciu dniach śpiączki, by musieć za jakiś czas poddać się kolejnej. A teraz, w styczniu, czeka ją jeszcze trzecia. Scyzor się sam otwiera.
Bojowy z Artystyczną zdecydowali się tak sprawy nie zostawić. Mają poszukać adwokata specjalizującego się w sprawach medycznych i chcą tego konowała podać do sądu. W Stanach by beknął straszliwie. A u nas? Wykręci się sianem.
Wniosek? Jak najdalej od lekarzy i służby zdrowia. Co też czynimy.
W niedzielę, 01.01, pobudka nastąpiła dopiero o 09.30. Całkiem przyzwoicie. Rozruch był powolny i całkowicie bezkonfliktowy. Ale z tyłu głowy cały czas mieliśmy nasz dzisiejszy wyjazd do Metropolii.
Stąd dla pań - gościn przygotowałem zapasową taczkę drewna, do skrzynki narzędziowej w przemyślany sposób spakowałem narzędzia tak, żeby nie dać się niczym zaskoczyć w pracach czekających mnie jutro u Teściowej i przygotowałem dla Szczecinian, którzy dzisiaj wracali po wywczasach świąteczno-końcoworocznych, kozę na jeden strzał zapałki.
Udało mi się noworocznie porozmawiać z Synem, który Nowy Rok rozpoczął od wszechobecnej histerii Wnuka-IV, która opanowała cały ich dom i z Córcią, która w Nowy Rok wraz z Zięciem wybrała się na długą wycieczkę rowerową. Wszyscy byli zadowoleni, i dzieci, i Rhodesian, i Córcia, i nawet Zięć, chociaż on musiał holować w specjalnej przyczepie sumarycznie 26 kg Wnuków.
I jeszcze przed wyjazdem udało się nam rozegrać mecz - Ja kontra Reszta Świata (Q-Wnuk, Ofelia i Babcia). Niestety przegrałem i to wyraźnie.
W Nie Naszym Mieszkaniu wypakowaliśmy się, zostawiliśmy Bertę i niezwłoczne pojechaliśmy do Krajowego Grona Szyderców. Czas spędziliśmy na grach i na różnorakich posiłkach. Takich od Sasa do Lasa, czyli czym kuchnia dysponowała. Nawet udało mi się zagrać w Rekiny, ale bez Ofelii, która programowo i konsekwentnie unika grania w tę grę z Dziadkiem Bo dziadek wszystkich zżera! Ciekawe, jak to dziecko zapamiętało te pierwsze gry, jakieś rok temu, i w jej opinii nic już nie jest w stanie się zmienić, mimo że od tamtego czasu zawiązuje się zawsze perfidna koalicja graczy, którzy zżerają Dziadka. Tak było i tym razem.
Czy muszę wspominać, że w przedpokoju zagrałem z Q-Wnukiem mecz i rewanż? Wynik 1:1.
Wieczorem, już w Nie Naszym Mieszkaniu, opanował nas luz. Żona słuchała w łóżku książki, a ja pisałem i czytałem.
No i jaki będzie ten Rok 2023? Diabli wiedzą! - jakem ateista! Nawet nie będę zaklinał niewiadomej rzeczywistości, wróżył z fusów i odprawiał gusła. I tak wszystko samo przyjdzie.
Za to mogę się wypowiedzieć o ubiegłym roku 2022. Mimo wielkich problemów geopolitycznych, problemów gospodarczych i tych związanych z PiS-em, jako oddzielnym problemowym bytem, naszych osobistych na wszelakich płaszczyznach, mimo niespełnienia marzeń, nie mogę złorzeczyć. Takie jest życie! I jak ktoś kiedyś powiedział: Uważaj na marzenia, bo mogą się spełnić!
Więc po uprzednim roku staramy się budować w sobie pokorę, co nie oznacza, że będziemy bezwolni.
Więc pokory i niebezwolności życzę w Nowym Roku 2023!
W poniedziałek, 02.01, postanowiłem wstać przed ósmą, ale już o 06.00 byłem na nogach. Nie dało się spać. Ta pora dobrze konweniowała z kawą z zaparzarki i z pisaniem.
Po wczesnym, jak na nasze standardy, I Posiłku, bo przed dziewiątą, już o 09.30 byłem u Teściowej.
Rozliczenia za ubiegły rok i nowe na rok bieżący z właścicielem mieszkania zajęły nam godzinę. A potem musiałem się wziąć do roboty.
Najpierw pojechałem do Castoramy po nową baterię kuchenną i po nową deskę sedesową. Stare się zużyły. Bateria ciekła na wszelkie możliwe sposoby, a deska latała po całym sedesie, że strach było na niej usiąść.
Na zakupach przyjemny etap prac się zakończył. Z powodu dziwnego narożnego i dwukomorowego zlewu dostęp pod nim do jakiejkolwiek nakrętki był bardzo utrudniony. Dodatkowo sprawę utrudniały drzwiczki szafek, więc musiałem je zdemontować. Cały czas leżałem na plecach z głową pod zlewem, z nałożoną czołówką, z wbijającym się w plecy kantem podłogi szafki i modliłem się, żeby mi nie pękła pod naporem siły klucza jakaś śruba lub co gorzej zardzewiały zawór. Bo wtedy kaplica. O czasie tego mojego leżenia decydowała praca klucza - jednorazowo, gdy w końcu udawało mi się go odpowiednio do nakrętki przyłożyć, mogłem go obrócić raptem o jakieś 10 stopni. A obie śruby były długie. Kto montował lub demontował, ten wie, o czym mówię.
Z montażem było łatwiej, może ze względów psychologicznych. W końcu, gdy cały połamany, ale szczęśliwy wytarabaniłem się z mroku szafki, okazało się, że zamieniłem wężyki ciepłej i zimnej wody. Czyli leciała ona niezgodnie z oznaczeniami na baterii. Żeby to poprawić, żadna siła nie była mnie w stanie wepchać z powrotem w tę mroczną czeluść. Uprzedziłem o zmyłce Teściową, ale ona była i tak przeszczęśliwa. Mycie naczyń w łazience nad malutką umywalką lub nad wanną musiało jej dać nieźle w kość. Znaliśmy to z Domu Dziwa.
Montaż deski miał być pikusiem, ale ponieważ producenci muszą ciągle do każdego podobnego produktu wprowadzać nowe patenty i "usprawnienia", więc nowej deski z załączonymi śrubami do sedesu żadną miarą nie dało się przymocować. Musiałem użyć hybrydy - nowa deska, stare uchwyty z poprzedniej. Działało jak ta lala.
O 14.20 byłem już w Wielkiej Galerii. Żona na mnie czekała, żebym na miejscu zaakceptował jej nową kurtkę zimową, którą kupiła w przecenie. Ta stara, kupiona w latach świetności, była poprzecierana w różnych miejscach i natychmiast wylądowała w pierwszym kuble. Miałem podobną sytuację, ale na mnie kurtek z przeceny nie było. Musiałem pogodzić się z sytuacją i jeszcze trochę pochodzić w obecnej, takiej wyświeconej i oblazłej. W końcu jestem polski emerytem.
W trakcie zażywania wielkomiejskich przyjemności zadzwoniły do nas panie-gościny z informacją, że nie mogą dostać się do mieszkania, bo nie potrafią otworzyć drzwi.
- Klucz się nie przekręca. - zakomunikowały dość spokojnie.
Bardzo śmieszne. Ciekawe, co mieliśmy z tym zrobić na odległość 60. km. Więc doradzałem i tak, i siak drżąc, że za chwilę pani złamie klucz i będzie niezła polka. Klucz się nadal nie przekręcał. To poprosiłem, żeby poszła na górę, do Szczecinian, ale tam nikogo nie było. Więc się rozłączyliśmy i postanowiłem zadzwonić do Zaprzyjaźnionej Hurtowni, do pana, który nam te zamki już raz regulował, z błaganiem o pomoc. I w tym momencie panie oddzwoniły, że już są w środku. Bez komentarza.
W Wakacyjnej Wsi byliśmy zaraz po 16.00. Rzuciliśmy się do rozpalania w trzech miejscach i staraliśmy się opanować sytuację. Bardzo szybko, gdy spadł poziom adrenaliny, dopadło nas zmęczenie. Więcej tego dnia nie byliśmy w stanie z siebie wykrzesać. Usłyszeliśmy jeszcze, jak przyjechał Szczecin, rodzina, jak skwapliwie szydzi Krajowe Grono Szyderców, zwłaszcza Q-Zięć, i poszliśmy na górę. Z dużą przyjemnością i w ciszy wylądowaliśmy w naszym łóżku i obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.
Dzisiaj, we wtorek, 03.01, znowu pojawiło się to zdradliwe rozprężenie. Ulga i złudna świadomość nieograniczonego czasu. I co z tego, że człowiek wie o tej zdradzie, skoro chętnie się jej poddaje...
Na szczęście zadzwoniła Teściowa. W sprawie czwartkowego wyjazdu do sanatorium. Niby nic specjalnego, ale trochę podniosło mi to ciśnienie. Chyba tak na wszelki wypadek, bo naprawdę w rozmowie nie działo się nic szczególnego, ale organizm wyćwiczony przez lata wolał być, niezależnie od mojej woli, w gotowości.
A potem na szczęście zadzwonił kolega ze studiów, ten główny puczysta i wichrzyciel. Jemu z kolei udało się doprowadzić mnie do takiej nerwacji, że aż rozbolała mnie głowa.
- Nie jedz teraz! - zabroniła Żona, gdy po wszystkim chciałem przystąpić do I Posiłku. - W takim stanie tylko sobie zaszkodzisz! - Lepiej napij się wódki!
No, złotko nie Żona. Ale już wcześniej, przed telefonem, miałem wszystko przygotowane do konsumpcji łącznie ze Stumbrasem. Bo posiłek miał być taki świąteczno-noworoczny - resztki sałatki, chrzan i wszelkiego rodzaju wędliny i mięsiwa.
Kolega dzwonił kolejny raz, może już szósty, w sprawie Jak należy przygotować zjazd! i z nowością, ze swoją zgodą, No, to organizuj zjazd w tym miejscu, które wybrałeś! W tych sześciu przypadkach zawsze tłumaczył, co należy zrobić i jak postąpić, a każdy detal w każdej rozmowie omawiał po pięć-sześć razy i nie pomagały mu moje zapewnienia, że jest to zrobione, albo że wiem o czymś, ale na to jest jeszcze za wcześnie, albo że, jeśli będą konkrety, to adekwatnie do nich się ustosunkuję. Zawsze słyszałem, jeśli dał dojść do głosu, Tak, ale... i niczym niezrażony przystępował do doradztwa, do powtarzania. W końcu podniesionym głosem "uzmysłowiłem" mu, że mam 72 lata, że praktycznie całe zawodowe życie pracowałem na stanowiskach kierowniczych, gdzie organizacja była przypisana tej funkcji i że jakoś dawałem radę. Cisnęło się na usta dodać Kurwa mać!!! Nie dodałem.
- Ale nie denerwuj się. - usłyszałem. I dalej, niczym niezrażony, kontynuował. Czyli doradzał i powtarzał. Taki typ bierno-agresywny, o co bym go nie podejrzewał.
W końcu, cały roztrzęsiony, wyłgałem się faktem, że właśnie przywieziono drewno, więc oddałem smartfona Żonie, która z kolegą jeszcze długo rozmawiała na luzie. I nic jej nie przeszkadzało, zwłaszcza że go lubi. Żeby była jasność. Ja też i to bardzo!
Z Żoną ustaliliśmy, że następnym razem, gdy zadzwoni i nie będzie miał konkretów, przekażę jej mojego smartfona. Niech sobie porozmawia, bo rozmawiać w ogóle lubi, kolegę też i rozmawiać z nim również. A on chyba będzie bardziej zadowolony.
Pierdolło przywiózł akację za jakieś 20 minut od chwili, gdy porzuciłem smartfona i przekazałem go Żonie. Ledwo zdążyłem zjeść. Ale cały incydent z kolegą kosztował mnie trzy pepysy. Mniej się nie dało.
- Wie pan, gdy pokazują Obajtka, to tak kłamie, że ledwo wyjdzie przed mikrofon, a już mu się kurzy z dupy! - Pierdolło od razu wszedł na swoje ulubione tematy.
Musiałem zrobić minę, że wiem, o czym mówi. Ale podobało mi się. Ostatnio stwierdziliśmy z Żoną, że człowiek jest niepospolity i inteligentny.
- A wie pan, że gdzieś o 20.03... - zawiesił głos i zrobił tajemniczą minę - przełączam na TVP1?...
Patrzył na mnie i obserwował, jaki to wywarło efekt. Wyraźnie musiał widzieć na mojej twarzy tępe niezrozumienie.
- Oglądam tam prognozę pogody... - Bo ta na TVP1 najlepiej się sprawdza!... - pospieszył z wyjaśnieniem. Po czym dostrzegłem jego leciuteńki uśmieszek.
W połowie stycznia facet ma kolejne badania lekarskie, pod koniec miesiąca kolejne A potem zobaczymy spointował. Albo złośliwy, albo nie. Prosta filozofia. Dowiedziałem się, że ma 60 lat.
Więc nie wiadomo, jak będzie, bo trzeba przyznać, że dostarcza drewno najlepszej jakości spośród
wszystkich dostawców.
Po tych wszystkich doznaniach musiałem się położyć na godzinkę. Spałem jak zabity. Drewno pozwoliło mi się rozbudzić. Trochę układania akacji, trochę nawiezienia gałęziówki... Ale dalej wszystko działo się niespiesznie.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland. I doszliśmy do wniosku, że tęsknimy za Kolegą Inżynierem(!).
ŚRODA (04.01)
No i cały dzień się wydawało, i Żonie, i mnie, że to niedziela.
Mimo, że działy się przecież zwykłe sprawy dnia powszedniego.
Może przez fakt oglądanych przeze mnie meczów tenisowych, albo całych, albo skrótów, z cyklu Final Four turnieju United Cup rozgrywanego w Australii, w którym pokonaliśmy Włochów 3:2 i weszliśmy do najlepszej czwórki, a może dlatego, że pierwszy raz w nowym roku przyszli do nas na kawę Szczecinianie.
Gdy Żona wyszła ze swojego 2K+2M, podsunęła mi genialny i prosty, bo tak przeważnie bywa, pomysł. Bo zacząłem jej marudzić, że leży taka piękna góra akacji i że zanim ją zdążę ułożyć pod dachem, to na pewno będzie wiele razy lało i drewno zmoknie, podobnie, jak poprzednio gałęziówka. I że później z takim mokrym(!) mokrym(!) (o dostawie suchego to teraz można sobie pomarzyć - nie ma, a gdyby nawet było, to wyobrażam sobie cenę) to dopiero będę się pałował przy rozpalaniu. Wiedziałem, jak ostatnia partia gałęziówki, której w ogóle nie chowałem pod dachem, bo uważałem to za bezcelowe, dała mi w kość.
- A może byś je czymś przykrył? - Jakąś plandeką? - odezwała się Żona.
Osłupiałem! No, niestety czasami tak ze mną jest. Nie wpadnę na proste i oczywiste rozwiązania i to wtedy klasyfikuje mnie w ogólnej skali ilorazu inteligencji gdzieś na poziomie 60, co bodajże jeszcze nie zahacza o debilizm, ale o ociężałość umysłową jak najbardziej.
Pamiętam podobny przypadek w Naszej Wsi. Taczkami woziłem drewno robiąc zapas przy kuchni i przy kozie. Czasami i z sześć kursów naraz. Za każdym razem musiałem pokonywać dwa progi - jeden na granicy ziemia - prowizorycznie ułożony podest z cegieł (przetrwał całe 14 lat naszego mieszkania zapewne tylko dlatego, że został położony tymczasowo) przed wejściowymi drzwiami prowadzącymi na ganek i drugi, między tym podestem a progiem drzwi. Takie dwie hopki. One powodowały, że jeśli się dobrze nie rozpędziłem z ciężką taczką wypełnioną po brzegi drewnem, grzęzłem na drugiej hopce. Musiałem wtedy się cofnąć i ponownie taczkę rozpędzić. Gdy dobrze rozkręciłem to ciężkie zamachowe koło, to błyskawicznie znajdowałem się na ganku idealnie spoziomowanym z podłogą w domu. Jednak taka prędkość miała to do siebie, że jak w banku, na drugiej hopce taczka zdrowo podskakiwała i sporo bierwion spadało już na ganku. Zbierając je z powrotem zawsze złorzeczyłem, ale nigdy niczego w tym moim systemie nie zmieniłem. Bo był taki męski.
I niczego w tym względzie nie zmieniła uwaga zesłupiałego i niewierzącego własnym oczom i rozumowi Konfliktów Unikającego. Akurat był u nas, nie pamiętam, czy z Trzy Siostry Mającą, czy już z Trzeźwo Na Życie Patrzącą i natknął się na moje wyczyny.
- A dlaczego nie położysz sobie deski, takiej równi pochyłej?! - Byłoby ci łatwiej...
Ruchem głowy przyznałem mu rację i robiłem swoje. A bo to musi mi być od razu łatwiej? Wiadomo - lepsze jest wrogiem dobrego - trzeba by znaleźć deskę, dociąć na długość, żeby dopasować, a i tak na końcu by się złamała pod ciężarem, albo by spod taczki się ześliznęła i całe drewno by się wywaliło przy okazji czyniąc szkody na moich dolnych partiach ciała. Zbędna robota.
Teraz, gdy się spotykamy i wspominamy tamten moment, za każdym razem Konfliktów Unikający kręci niedowierzająco głową i patrzy na mnie uważnie analizując z kim w zasadzie ma do czynienia. I tak czas leci.
Do tego typu zdarzeń można by zaliczyć moje ostatnie działania związane z Kropelką. Wczoraj otrzymałem doradczo-szydzącego smsa od Kolegi Inżyniera(!).
...myślałem, że każdy chemik wie, że "Kropelkę" ze skóry zmywa się acetonem. Od biedy wystarczy zmywacz do paznokci pożyczony od okolicznej kobiałki.
Przyznaję, nie wiedziałem. Ale znowu, po co mi to, skoro ze względu na swoją lotność może podrażniać drogi oddechowe, powodując mdłości lub wymioty, ból głowy, senność, zmęczenie, zawroty głowy. Jeżeli dostanie się do oczu, powoduje ból, łzawienie, zaczerwienienie. Wylany na skórę prowadzi do jej wysuszenia i pękania.
Skórę starłem sobie mechanicznie i nie było problemów. Natomiast dobrze o Koledze Inżynierze(!) świadczy jego prowokacyjna uwaga o "kobiałce". Widać, że nasza znajomość nie jest pobieżna i że wie, że ostatnią rzeczą, którą Żona mogłaby mieć w domu jest zmywacz do paznokci.
Wracając do meritum, czyli do plandeki. Oczywiście, że taką posiadałem. Spadek po Basie i Barytonie. Olbrzymia, sam ją spakowałem dwa lata temu i odłożyłem w Dużym Gospodarczym. I zapomniałem. Dopiero żoniny impuls spowodował, że "wróciłem na tory", że odtworzyły się odpowiednie neuronowe połączenia. Z wielką satysfakcją przykryłem drewno podwójną warstwą. I za jakieś pół godziny... zaczęło padać. Genialne. Syciłem wzrok spływającą warstwą wody.
Po południu wyjechały nasze dwie gościnie. Pożegnaliśmy się bardzo sympatycznie.
Ogarnąłem tylko wstępnie po nich mieszkanie i rozpocząłem skromne przygotowania do jutrzejszego wyjazdu. Żeby wszystkiego nie zostawiać na napięty poranek.
Dzisiaj zostałem poważnie rozśmieszony. Dzwoniąc do Rybnej Wsi do Pani Menadżer dowiedziałem się, że ona już nie pracuje. A chciałem umówić się z nią na kolejny organizacyjny etap dotyczący naszego tegorocznego zjazdu. Zrobiło się śmiesznie, bo:
- trzeba będzie od nowa nowej pani wszystko tłumaczyć,
- może okazać się ona jakąś dwudziestopięciolatką, wszystko znającą z wyjątkiem życia,
- nie odzywała się, gdy dzwoniłem do niej wielokrotnie na podany numer.
Powiało grozą.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.
CZWARTEK (05.01)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
O 10.00 musieliśmy już być u Teściowej i natychmiast ruszyć w dalszą drogę. Terminem krytycznym była godzina 13.00 - pora sanatoryjnego obiadu. Do tego czasu należało dotrzeć na miejsce i mieć czas na rozpakowanie się i na rejestrację. A to, sądząc z naszych sanatoryjno-teściowianych doświadczeń, mogło stać się przysłowiową piętą Achillesa w tak świetnie zorganizowanym przeze mnie terminarzu. Wystarczy przecież, że przed Teściową w kolejce ustawią się dwie babcie lub dwóch dziadków w moim wieku lub starszych (mikst też byłby niezły), a rejestracja będzie się ciągnąć i ciągnąć.
Obiad, jak i inne sanatoryjne stałe punkty programu, to dla Teściowej rzecz święta. Oczywiście we wczorajszej rozmowie za żadne skarby nie dało się z niej wyciągnąć odpowiedzi na moje proste pytanie O której chciałabyś być na miejscu, to ja dopasuję czasową resztę? w ramach znanego nam i całej rodzinie Nie chcę wam robić kłopotu...wczoraj zmodyfikowanego do Zrobisz, jak uważasz. Nie dałem się nabrać, ale wyciskanie z niej odpowiedzi nie było proste. Wiła się przy telefonie, po drugiej stronie, niczym piskorz. Nawet moje proste pytanie zadawane ze trzy razy Chcesz być już na tym obiedzie, czy nie?! nie dawało efektu. W końcu za czwartym razem, gdy usłyszała moją wyraźną irytację, odpowiedziała w wersji soft Chciałabym.
Obecność Teściowej na pierwszym turnusowym obiedzie co prawda nie jest gwarantem naszego wyluzowanego pobytu w uzdrowiskach I,II i III, ale jakiekolwiek stany zapalne musimy likwidować w zanadrzu. Może ten pobyt będzie dla nas relaksujący i efektywny, mimo że Teściowa świetnie będzie zdawała sobie sprawę, że przez najbliższe dwa dni będziemy się kręcić po terenie w promieniu zaledwie 10. km, a taka śmieszna odległość, jak na warunki metropolialne, może jej podsuwać różne pomysły. Oczywiście wszystkie w ramach i w wersji soft Bo ja nie chciałabym wam robić kłopotów.
Wyjechać udało się nam z piętnastominutowym opóźnieniem, tylko dlatego że pakując do torby jedzenie dla Berty, zahaczyłem nią, torbą, nie Bertą, o stojącą obok butelkę z nalewką z naszej aronii, którą zrobiło Krajowe Grono Szyderców i którą ostatnio nam ją przywiozło. Butelka zaczepiła się tak perfidnie, że dała się niepostrzeżenie donieść na sam środek kuchni, by tam spaść na kafle i się roztrzaskać. Mogłem tylko patrzeć, jak wszędzie rozlewa się czerwona kleista breja i podkasać rękawy. O dziwo nawet szpetnie nie kląłem ani nie złorzeczyłem.
Oczywiście uprzedziłem Teściową o zdarzeniu i o opóźnieniu. Niespodziewanie jednak na miejscu byliśmy o 10.02.
Samo pakowanie i prawie dwugodzinna jazda odbyły się bez żadnych problemów. A na miejscu, już w sanatorium, wszystko również poszło, jak z płatka. Dzięki oczywiście mojej żelaznej organizacji, lekkiemu sterowaniu Teściową i podzieleniu ról między mną a Żoną.
Tak więc rejestracja przebiegła bez przeszkód i zdążyliśmy uniknąć kolejek, które zaraz za nami się pojawiły. Zakwaterowanie w jednoosobowym pokoju również się udało i nawet przydział stolika w sanatoryjnej stołówce, bo obiad był tuż, tuż. Nie udało się tylko przed nim być u pielęgniarek, aby rozpisać zabiegi. Dziesięć minut przed obiadem Teściowa się zaparła i wyruszyła w długą drogę ze stołówki do gabinetu pielęgniarek. I nie pomogły moje tłumaczenia, że przecież nie zdąży. Tylko słyszałem Ale w recepcji mówiono przecież, żebym najpierw poszła do pielęgniarek, a potem na obiad!
Nie komentowałem i odpuściłem. Dopiero pomogło, gdy pani, która przydzieliła stolik, wyskoczyła na korytarz i się wydarła Halo! Gdzie pani idzie? Przecież pani nie zdąży na obiad! Obie strony były w swoich rolach - pani, która zdawała sobie sprawę, że gdy się nie wydrze na kuracjusza/kuracjuszkę, to niczego nie wskóra, wszystko się rozlezie, a potem będą same kłopoty i Teściowa, która z niejednego sanatoryjnego pieca chleb jadła i była zwyczajna w takim traktowaniu.
Taki układ dobrze funkcjonujący. Ja bym się do tego nie nadawał jako pracownik sanatorium (jako kuracjusz tym bardziej!), zwłaszcza mając za kuracjuszkę Teściową.
Natychmiast, w tym momencie, czule się z nią pożegnałem i uciekłem. Mogliśmy spokojnie jechać do Uzdrowiska.
Kwatera była bardzo komfortowa - pokój z aneksem kuchennym, sypialnia oraz łazienka. Wszystko przemyślane, ale w takim współczesnym stylu, który teraz panuje wszędzie - chłód.
Rozlokowaliśmy się i już o 14.15 oglądaliśmy nieruchomość - dwa mieszkania na I piętrze położone obok siebie. Co z tego, że świetna lokalizacja naprzeciw wejścia do parku zdrojowego? I co z tego, że oprowadzała nas pani z tego sympatycznego biura nieruchomości, nienadętego, w którym poznaliśmy kilka lat wcześniej Laparoskopowego. Wszystko nie było naszą bajką i niczego nam nie załatwiało.
Ale w normalnych nastrojach poszliśmy na wczesny Posiłek II do Lokalu z Pilsnerem I. Bo gdy jesteśmy w Uzdrowisku to jemy albo w nim, albo w Lokalu z Pilsnerem II. Naprzemiennie. Oba łączy wspólny właściciel i ...
Żona mi opowiedziała ze łzami w oczach, że parę dni temu odszedł Cezar. Dog Po Puszczy Chodzącej i Prawnika Gitarzysty. Wspominałem o nim, gdy się u nich pojawił, ale go nie poznaliśmy. Gdy odszedł im poprzedni dog, Grey, którego mieliśmy przyjemność poznać (o nim też wspomniałem), zdecydowali się właśnie na Cezara wiedząc, że jest chory i może pożyć kilka miesięcy. Żył trzy lata.
Teraz mają nowego szczeniaka, Sofoklesa, doga płaszczowego. Widziałem na zdjęciu. Komedia, jak to ze szczeniakami dużych ras. Tak to już jest z psami i ich właścicielami. Mnóstwo radości i jeden smutek.
Wieczorem już o 18.00 byłem w łóżku. Zasnąłem o 19.00 przewalając się przez godzinę z racji nietypowości momentu. Jakiś taki czułem się słaby, a poza tym chciałem nad ranem, o 03.00, obejrzeć pierwszy półfinałowy mecz Final Four między Igą Świątek a Amerykanką Jessicą Pegulą.
- To jest nad ranem?! - Nie żartuj! - to był jedyny komentarz Żony.
PONIEDZIAŁEK (09.01)
No i co tu powiedzieć?...
W tym tygodniu Bocian zadzwonił osiem razy i wysłał jednego smsa z prośbą o kontakt.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.18.
I cytat tygodnia:
Pozostać sobą w świecie, który nieustannie usiłuje zmienić Cię w coś innego, jest największym osiągnięciem. - Ralph Waldo Emerson (amerykański poeta i eseista <...>; jeden z najbardziej wpływowych myślicieli i pisarzy XIX wieku <...>)