16.01.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 44 dni.
WTOREK (10.01)
No i znów wkradło się rozprzężenie.
W ogóle nie chciało mi się zaglądać do bloga. Żona twierdzi w takich razach, że jest to oznaka człowieczeństwa, a nie cyborgowania. Bardzo mi to pasuje.
Od razu spieszę do sprostowania. W sprawie wożenia drewna przeze mnie taczką w Naszej Wsi przez te dwie hopki przy ganku. Czyli, według radia Erewań, Czy to prawda, że...
Żona przeczytawszy moją wersję umieszczoną w poprzednim wpisie bardzo się oburzyła.
- To nie Konfliktów Unikający podsunął ci "pomysł", aby położyć deskę, tylko ja. - Ale kto by pamiętał o Żonie?! - I dlaczego mnie to nie dziwi?!...
No więc według wersji Żony, która na pewno jest prawdziwa, chociaż sformułowanie "według wersji Żony" mogłoby sugerować moje powątpiewanie, co nie jest prawdą, Żona właśnie widząc moje męki i słysząc złorzeczenia zasugerowała, abym ułatwił sobie życie i deskę położył. I ponoć (to "ponoć" wynika tylko z tego, że naprawdę nie pamiętam) zawsze potem tej deski używałem, do końca naszego pobytu w Naszej Wsi. A Konfliktów Unikający, gdy przyjechał, dowiedział się o mojej ociężałości umysłowej właśnie od Żony, która skwapliwie wszystko mu opisała. A, że Konfliktów Unikający, nie mógł uwierzyć w to, o czym usłyszał, to już jest góralska świnto prawda.
W piątek, 06.01, karnie wstałem o 03.00. Przypomnę, na mecz Igi Świątek z Amerykanką Jessicą Pegulą. Iga przegrała 0:2. Amerykanka ją zdominowała w każdym elemencie (emelencie). Zasrany sport! Co ciekawe, w tamtym roku ich wszystkie cztery pojedynki wygrała Iga. Zasrany sport!
Plus krótkiego meczu był taki, że dość "wcześnie" mogłem ponownie położyć się spać.
Po śniadaniu od razu pojechaliśmy do Uzdrowiska III. Chcieliśmy być wcześniej, żeby przypomnieć sobie atmosferę tego miejsca. No i cóż? Nie umywa się pod żadnym względem do Uzdrowiska. Architekturą, zróżnicowaniem terenu i roślinnością. Nawet parkiem zdrojowym.
Ale skoro byliśmy, to o 12.00 spotkaliśmy się z właścicielem domu wystawionego na sprzedaż. No i znowu - nie ta bajka. Dom miał pewne podobieństwa do tego "naszego" z Uzdrowiska, ale na tym "pewne" bym zakończył. Facet, sympatyczny, był tak nawiedzony i tak mocno utożsamiał się ze wszystkim, czemu trudno było się dziwić, skoro sam to stworzył, że nie był w stanie w pokazywaniu pominąć żadnej duperelki. Więc już na poziomie parteru, po obejrzeniu piwnicy, byłem wykończony, a przed nami były jeszcze trzy półpiętra. Na zewnątrz też zachwycał się każdym zaworkiem, każdą lampką i roślinką. I nawet nas przymusił, żebyśmy po wszystkim pojechali za nim do jego nowego domu, który wybudował już w całkowicie innym stylu. Ale za to nas wyratował przed Świętem Trzech Króli i przed zbędnym wyjazdem do tutejszego powiatu.
- Czy pan się orientuje, czy w tamtejszej galerii są sklepy, w których można kupić męskie zimowe kurtki?
- Ale przecież dzisiaj jest święto i galeria jest zamknięta... - patrzył na nas, jak byśmy spadli z księżyca. - Radzę państwu jechać do Czech...
I wszystko nam wytłumaczył.
Sytuacja nas trochę zaskoczyła, więc musieliśmy zatelefonować do
najbardziej kompetentnej osoby. Trzeźwo Na Życie Patrząca, jako
księgowa, a więc wiarygodna, podała nam aktualny kurs złotówki względem
korony.
Było pięknie. Za 583 zł kupiliśmy Żonie golf, a mnie kurtkę zimową, sztyblety zamszowe, takie bardziej na porę wiosenną i polar baranek.
- W tej kurtce wyglądasz młodziej. - skomplementowała mnie Żona, gdy dość późnym wieczorem wychodziliśmy do Lokalu z Pilsnerem II. - A mógłbyś tę starą od razu wyrzucić?
Tłumaczyłem jej, że jeszcze jest całkiem dobra i nada się do różnych mniej ważnych wyjść, na przykład do Pięknego Miasteczka lub nawet do Powiatu.
- Ale już tego typu masz dwie, to po co ci jeszcze ta? - westchnęła. Wyraźnie nie rozumiała.
Wieczorem usiłowaliśmy obejrzeć coś na Netflixie, ale system logowania i poszukiwania przerósł nawet Żonę. Po dłuższym bezskutecznym czasie skutecznie nas zniechęcił i wykończył, tedy skończyło się na słuchaniu i czytaniu książek w łóżku.
Dzisiaj o 17.09 napisał Po Morzach Pływający. Maila zatytułował Uzdrowisko IV.
Nieźle wymyśliłem, co? Wiem, że już tutaj próbowaliście, ale czemu nie spróbować jeszcze raz?
0730. Póki co nieosiągalna dla mnie godzina.
Czytam Roberta Galbraitha ( pseudonim Rowling , tej od Harrego Pottera) i nie mogę się powstrzymać. Kończę czytanie 0100, ale często i później, " dzięki" temu wstaję 0930 i znowu czytam.
W przerwach w czytaniu oglądam serial nakręcony na podstawie jednej z książek.
A potem znowu czytam.Niedawno wyszedł 6 tom i czekam, żeby go skądś skopiować lub kupić.
No to pomyślcie o Uzdrowisku IV.
PMP (zmiany moje; pis. oryg.)
0730. Póki co nieosiągalna dla mnie godzina.
Czytam Roberta Galbraitha ( pseudonim Rowling , tej od Harrego Pottera) i nie mogę się powstrzymać. Kończę czytanie 0100, ale często i później, " dzięki" temu wstaję 0930 i znowu czytam.
W przerwach w czytaniu oglądam serial nakręcony na podstawie jednej z książek.
A potem znowu czytam.Niedawno wyszedł 6 tom i czekam, żeby go skądś skopiować lub kupić.
No to pomyślcie o Uzdrowisku IV.
PMP (zmiany moje; pis. oryg.)
Wytłumaczyłem mu, dlaczego Uzdrowisko IV już nie może wchodzić w grę. I dodałem, że właśnie tę książkę Żona mi kupiła, tak jak wszystkie poprzednie części, które przeczytałem przez ostatnie kilka lat, ale nie mogę się do niej zabrać, bo najpierw muszę zakończyć całą serię Jussiego Adlera-Olsena o Departamencie Q.
W sobotę, 07.01, rano stwierdziliśmy, że bez sensu jest wydawać kasę na śniadanie, skoro o 10.00 mamy opuścić lokum i za niecałe dwie godziny będziemy w Wakacyjnej Wsi. Po drodze, nie zatrzymując się nawet przez chwilę, przejechaliśmy koło "naszego" domu. Stał pusty, bez życia.
Już przed południem byliśmy w domu. Tym prawdziwym - Domu Dziwie. Zaczęliśmy od równoległego rozpalania i robienia Blogowej. Stęskniliśmy się za nią. Dopiero potem się ogarnialiśmy. I żeby poczuć się u siebie przygotowałem drewno i zlikwidowałem nagromadzone krecie kopczyki.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.
W niedzielę, 08.01, od początku mieliśmy odczucie niedzieli. Chyba przez świadomość, że po powrocie byliśmy od rana w domu.
Berta też zasłużyła na niedzielę i w południe miała gościa. Milka od razu, bez pardonu, rzuciła się na nią i znowu mieliśmy teatr za darmo.
Starałem się dodzwonić do Sąsiadów. Żadne z nich nie odbierało, a telefon domowy również milczał. Chciałem się umówić na przyjazd po prowiant. Dopiero pod wieczór w końcu odebrała Sąsiadka Realistka. Jej głos mówił wszystko. Oboje zachorowali.
- Jutro wybieramy się do lekarza. - usłyszałem w krótkiej rozmowie.
Trzeba będzie się więc zaopatrzyć w podstawowe artykuły w "państwowych" sklepach.
Dzień był zdominowany przez pisanie.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland. Scenarzyści nieźle zabawiają się z widzami.
W poniedziałek, 09.01, po I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu na zakupy. Niestety, jajka, twarożek i masło, musiały być sklepowe.
Większość dnia pisałem. A przerwy robiłem sobie na drewno i na wystawienie segregacji. Dodatkową przerwę zrobiła mi nowa pani menadżer, która do mnie zadzwoniła po moim smsie. Przedstawiłem w nim pokrótce siebie i sprawę. Czy muszę mówić, kto podsunął mi ten "pomysł", zamiast kilkukrotnego bezskutecznego telefonowania przy moim złorzeczeniu i narastającej frustracji?
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.
Dzisiaj, we wtorek, 10.01, o 12.00 w Rybnej Wsi mieliśmy spotkanie z nową panią menadżer. Okazała się nią, była już, pani kelnerka z Gospody w Rybnej Wsi, która nas doskonale pamiętała, a my ją. Atmosfera więc na wejściu stała się od razu bardzo sympatyczna. I taka panowała przez całe spotkanie. Pani w stosunku do poprzedniczki była zdecydowanie bardziej naturalna, a jednocześnie kompetentna. Więc bez żadnych problemów wróciliśmy do pierwotnych ustaleń wnosząc jednocześnie nowe, aktualne. Przegadaliśmy jeszcze raz wszystko od nowa i pod koniec tego tygodnia mamy otrzymać aktualną wycenę.
Po spotkaniu wybraliśmy się do Gospody, żeby załatwienie sprawy jakoś zaakcentować. Żona to zrobiła zupą rybną, ja połową lokalnego piwa z opcją wynosu drugiej połowy do domu. W domu już tak nie smakowało, jak w Gospodzie, więc musiałem zapić Pilsnerem Urquellem. A zaraz po tym, jak trochę popracowałem fizycznie, dopadło mnie nieprzyjemne mulenie, a za jakiś czas mocne osłabienie.
Trzymało mnie długo. Wiedziałem, że muszę coś zjeść, bo w takich razach pomaga. Ale mimo II Posiłku stan się utrzymywał. Siedziałem na fotelu i dogorywałem przeczekując.
Gdy już jako tako doszedłem do siebie, poszedłem do salonu, do Żony, i odważyłem się jej przedstawić diagnozę i przyczynę mojego stanu. Ponieważ wiedziałem, że to będzie woda na jej młyn i że za chwilę natychmiast się rozkręci, zabroniłem się jej odzywać.
- Ani słowa komentarza! - zaznaczyłem. - Wiesz, co to znaczy ani słowa?!
Od razu zaczęła się dusić ze śmiechu, ale bezsłownie wytrzymała.
- Otóż - zacząłem z ciężkim sercem - ta kawa na spotkaniu była zupełnie niepotrzebna, to piwo w Gospodzie również, Pilsner Urquell też, a do wszystkiego dołożył się fizyczny wysiłek, który nie współgrał z tymi używkami.
Patrzyłem badawczo na bezsłowną Żonę i widziałem, że się z tym zgadza. Po czym przeszliśmy do przyjemniejszej części dnia/wieczoru. Zainicjowała go Żona. W ramach planu C pokazała mi dwie nieruchomości na sprzedaż w tej części Polski, w której wielokrotnie byliśmy, która się nam zawsze podobała, ale nie potrafiliśmy przebrnąć przez pewną barierę potencjału, to znaczy nie potrafiliśmy sobie sensownie wyobrazić naszego życia zarobkowego i pozasezonowego. Żona na tę okoliczność przejęła ode mnie powiedzenie Nic, tylko poza sezonem otworzyć sobie żyły!
A dzisiaj nagle potrafiliśmy sobie wyobrazić. Był to zapewne skutek oglądanych ofert. Ale, jak się potem przyznała, jej pozytywne myślenie zaczęło się od faktu, że być może (być może!) Krajowe Grono Szyderców przeprowadzi się prędzej czy później do Berlina, a z miejsca wynikającego z planu C byłoby do niego śmiesznie blisko. Od razu zaczęliśmy wszystko wałkować i dzielić włos na cztery. Na razie na cztery.
Wieczorem udało się mimo moich zdrowotnych perturbacji obejrzeć kolejny odcinek Homelandu.
ŚRODA (11.01)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Bo jakżesz inaczej, skoro wczoraj usnąłem już o 20.30 z racji zmaltretowania organizmu. Żona też wstała pół godziny przed swoją zwyczajową porą.
Po II posiłku wróciliśmy do wczorajszego onanu dotyczącego planu C. A potem mój stan zdrowotny się powtórzył. Co prawda nie w takim natężeniu, jak wczoraj, ale jednak. Zaczęliśmy analizować. Wyszło nam, że dzisiaj wypiłem dwie kawy mniej, niż wczoraj, czyli dobrze. Pracowałem tyle samo fizycznie, co wczoraj, czyli normalnie. Wypiłem jedno piwo, wyłącznie Pilsnera Urquella, czyli bardzo dobrze. No i podejrzenie padło na kupny serek, który rano, i wczoraj, i dzisiaj jadłem zmieszany z wędzoną makrelą i dodatkami. A nigdy takich historii nie miałem z serkiem od Sąsiadki Realistki.
Z drugiej strony przypomnieliśmy sobie, że mnie muliło nawet przedwczoraj. A wtedy chyba serka jeszcze nie było. Ki diabeł?! Ratowałem się wtedy coca-colą, przeterminowaną o dwa miesiące, którą Żona wyciągnęła z zakamarków spiżarni. W przypadkach mulenia jest rewelacyjna. Nawet przeterminowana.
Postanowiłem II Posiłek wesprzeć świadomie jednym pepysem, chociaż na Stumbrasa nie miałem wcale ochoty. Wyraźnie przy jego haustowaniu się wzdrygałem i mną wstrząsało, ale dla zdrowotności wmusiłem w siebie jednak dwa. I do wieczora nic mi nie było. Więc spokojnie obejrzałem pierwszy mecz inaugurujący Mistrzostwa Świata w Piłce Ręcznej rozgrywane w Polsce i w Szwecji, w którym graliśmy z Francuzami. Francja w tej dyscyplinie to najbardziej utytułowana drużyna świata. I młóci nas równo. Dość powiedzieć, że w XXI wieku rozegraliśmy z nimi 14 spotkań, mistrzowskich i towarzyskich, i tylko jedno z nich wygraliśmy. W dzisiejszym, piętnastym, ponownie zwyciężyli Francuzi 26:24. Sądząc o grze naszych i po wyniku można by powiedzieć, że się im postawiliśmy, co chyba jest prawdą. Ale doskonale zdaję sobie sprawę, że gdybyśmy się im postawili jeszcze bardziej, to oni wrzuciliby wtedy wyższy bieg i wygraliby jakością i doświadczeniem. Wstydu jednak nie było.
CZWARTEK (12.01)
No i czuło się od samego rana, że ten dzień będzie fajny.
Bez żadnych nacisków i niepospieszny.
Po I Posiłku odebrałem z paczkomatu szóstą już książkę Jusiiego Adlera-Olsena. Żona zamówiła kolejne. Będę mógł ją czytać w różnych momentach, w których lubię zasiąść z książką i odpoczywać.
Dzisiaj zamknąłem dwa drobiazgi, które od wielu tygodni kłuły mnie w oczy. Zwinąłem wreszcie hamak i schowałem go do Dużego Gospodarczego. Długo wisiał na dworze codziennie nasycany wilgocią, potem kilka tygodni sechł w podcieniach, po czym dosychał kilka dni w domu, by, doprowadzony do normalności, móc spokojnie czekać na następny sezon.
Długą kłującą rzeczą był Terenowy, a szczególnie jego sflaczałe koła. Zwłaszcza widoku jednego starałem się unikać, gdy przechodziłem obok. A to musiało się zdarzać kilka razy dziennie. W ruch poszedł kompresor, który przy dużym łomocie, nadał oponom ładny, kolisty kształt.
Reszta prac mieściła się w codziennych standardach. Niespodzianek jednak nie brakowało. Najfajniejsza była przy dolnym mieszkaniu dla gości. Gdy sprawdziłem stan po sprzątaniu Szczecinian (taki jest układ), świadomie zamknąłem tarasowe drzwi pamiętając, że ostatnio sprawiły one paniom spory kłopot, bo nie mogły ich otworzyć i dostać się do środka. Ja też nie mogłem, ale starałem się zachować zimną krew i nie złorzeczyć nawet wobec faktu, że jutro miała przyjechać para gości. Zamek, ni z tego, ni z owego, puścił po jakichś dziesięciu minutach, więc natychmiast zabrałem klucz, żeby nikogo nie kusiło go używać i żeby mieć spokojny weekend. Wystarczy sama ryglowa zasuwa.
Ale temat z Żoną przedyskutowaliśmy pod kątem pozbycia się w końcu tego debilnego ryglowego sposobu zamykania, a potem za jej namową pojechałem do Zaprzyjaźnionej Hurtowni, do pana, który się na tym znał i bodajże w zeszłym roku drzwi nam regulował. Pan już tam nie pracował, ale w sąsiedniej firmie zostawiłem jego żonie namiary do mnie z prośbą, żeby nam pomógł. Zafunkcjonowała więc jedna z wersji systemu zwanego Powiatowstwem.
Druga była związana z Pilsnerem Urquellem. Od czasu ostatniej akcji kupna 8. kartonów złożyłem je w dwóch słupkach tuż przy lodówce, ale tak, żeby oczywiście był do niej dostęp. Z zamiarem, że za jakiś czas, gdy będę miał wolne moce przerobowe połączone z chęciami, to kartony przerzucę na górę, do przedpokoiku przed łazienką, gdzie nikomu i niczemu nie przeszkadzają. I właśnie dzisiaj te moce i chęci poczułem.
- A nie mogłyby te kartony zostać tutaj? - Żona mnie kompletnie zaskoczyła. Myślałem, że prowokacyjnie się wygłupia, ale nie. - Bo mi tak łatwiej wyciągać różne rzeczy z lodówki. - Jest gdzie odstawić...
Tak więc długo będę mógł paść wzrok tym widokiem, zwłaszcza, że na górze "zalegają" jeszcze dwa z poprzedniej akcji.
Odzyskane niespodziewanie moce przerobowe wykorzystałem na drewno. Sporo rąbania i układania.
Po powrocie z uzdrowisk dzisiaj na ich temat porozmawiałem z Synem, a wczoraj z Córcią. Oboje są żywotnie zainteresowani naszymi planami i pomysłami. Syn z domieszką humoru, Córcia całkowicie serio Bo ja o nieruchomościach to mogę rozmawiać w nieskończoność. Dodatkowo kompletnie nas zaskoczyła zainteresowaniem pewną nieruchomością w okolicach... Dzikości Serca. Nasz komentarz był krótki.
- Jeśli chcecie mieszkać w tych terenach, które są piękne, to polecamy. - A jeśli chcecie tylko nieruchomość wynajmować i sterować tym z daleka, to odradzamy.
Temat, tak czy owak, przenicujemy, gdy się zobaczymy.
Późnym popołudniem Żona pomogła mi wyrzucać całkowicie lub przerzucać na pulpit laptopa te wiadomości z poczty, które chciałem zachować, a które potwornie ważyły. W tych wagach celował szczególnie Kapitan, który się nie szczypał, bo każda wiadomość przez niego wysyłana ważyła minimum 5 MB. Ale rekord popełnił Po Morzach Pływający. W ostatnim swoim mailu przesłał mi w załączniku książkę. Całość ważyła 32 MB. Na dodatek, żeby ten załącznik otworzyć, komputer mnie poinformował, że muszę zainstalować specjalny program. Więc z wielką przyjemnością wypieprzyłem natychmiast wszystko w kosmos i megabajty uleciały. I tu można przeczytać "między wierszami", że książki, owszem, bardzo lubię, szczególnie, gdy trafią w mój gust, ale takie, które mogę trzymać w ręce, ważyć je, nomen omen, obwąchiwać, obtłuszczać lub zalewać kawą lub Pilsnerem Urquellem, co zawsze stanowi dowód, że mi towarzyszą w różnych momentach mego życia na dobre i złe i że są elementem (emelentem) humanizmu. Więc i tę chętnie poznam, ale w wersji przystępnej. Chyba że to jest fantasy. Wtedy dziękuję.
Sformułowanie "...Żona pomogła mi..." jest eufemizmem najczystszej postaci. Siedziała obok mnie i cały czas podpowiadała, na co mam kliknąć myszką. I czy prawym, w danej chwili, czy lewym klawiszem.
Wieczorem obejrzeliśmy ostatni odcinek pierwszego sezonu Homeland. Nie powiem, scenarzyści stanęli na wysokości zadania, bo emocje były duże. Miałem zimne stopy i spocone dłonie.
- Denerwujesz się? - w którymś momencie zapytała Żona lekko się podśmiechując.
- Tak!
Ta krótka odpowiedź, żeby niczego nie stracić z oglądania, tylko jeszcze bardziej ją rozbawiła.
PIĄTEK (13.01)
No i niby ten dzień był takim, w sensie atmosfery, jak wczorajszy.
Ale jednak od rana wkradła się drobna nerwowość. Bo otrzymaliśmy dwie wiadomości, a każda z nich kazała nam się jednak spiąć i zaplanować jutrzejszy dzień.
Najpierw Szczecin nas poprosił, czy jutro moglibyśmy się zająć Milką. Gdyby tak, to oni chętnie pojechaliby na cały dzień z noclegiem do znajomych ze Szczecina, którzy już od sporego czasu zamieszkali w naszych terenach. Chętnie się zgodziliśmy licząc się z tym, że Q-Zięć będzie miał używanie.
Potem pani z Metropolii, zainteresowana naszą nieruchomością, potwierdziła swój przyjazd właśnie jutro, żeby obejrzeć. Pomijając wszystkie inne oczywiste aspekty plus jest taki, że wstąpi w nas mobilizacja i motywacja do ogarnięcia Domu Dziwa.
Po I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu na zakupy. Drobne, ale istotne. Żona stwierdziła, że musi kupić jakieś mięso bio, bo w weekend mogą być problemy z posiłkami, ja zaś skoncentrowałem się na odebraniu prania, socjalnej i Stumbrasie.
- A pamiętasz o Stumbrasie?! - usłyszałem z otwartych drzwi Inteligentnego Auta, gdy kroczyłem do sklepu ze skrzynką pustych butelek po Socjalnej.
Czy już coś wspominałem o Złotku?...
Gdy wróciliśmy, Żona uparła się, żebym przy tarasowych drzwiach dolnego apartamentu wykręcił dwa gniazda, dolne i górne, w które wchodziły trzpienie.
- W ten sposób pozbędziemy się problemu z zamykaniem drzwi, a raczej z niemożliwością ich otwarcia. - I pobyt gości będzie spokojny.
Optowałem za tym, żeby, broń Boże, teraz tego nie robić.
- Zostawmy to na czas, gdy już goście sobie pojadą. - Bo inaczej mogą być jaja. - Teraz niech zamykają bez użycia klucza.
Żona jednak była nieubłagana. Wykręcenie czterech śrub wydawało się łatwizną do momentu, gdy się przyjrzałem ich łbom. Potrzebny był specjalny"gwiazdkowy" śrubokręt. A takiego nie miałem, Gruzin też nie. Szczecinianin zszedł na dół ze swoją skrzynką narzędziową, ale na szczęście niczego nie napoczęliśmy. Bo w międzyczasie Żona przyjrzała się dolnej aluminiowej listwie, takiemu specjalnemu profilowi, który powinien był na całej swojej długości idealnie i szczelnie przylegać do dołu drzwi przy ich zamknięciu.
- Bo tutaj szpara jest normalna, a tu za ciasna... - i pokazywała to ciasne miejsce. Więc je na chama odciaśniałem odginając profil śrubokrętem. I tak krok po kroku wskazane miejsca poprawiałem i za chwilę klucz w zamku chodził tak lekko w lewo i w prawo, że dziecko by otworzyło. Zamknięte drzwi nieodpychane przez listwę powodowały, że rygle lekko wskakiwały na swoje miejsce niczego nie blokując, zwłaszcza obrót klucza. A dlaczego listwa była odgięta? Bo pomysłodawca wymyślił, że wchodzący i ci sami, ale wychodzący, będą ją przecież przechodzić, a nie nadeptywać i ją odkształcać. Ale wchodząco-wychodzący zdaje się o tym nie wiedzieli.
Patrzyłem z podziwem na Żonę.
- A bo zapamiętałam, gdy poprzednim razem ten pan z Zaprzyjaźnionej Hurtowni męczył się ponad godzinę z tymi drzwiami, że na samym końcu dopiero wpadł na to, że listwa jest odkształcona na skutek stałego na nią nadeptywania.
Pędem wszyscy rzuciliśmy się do górnych, szczecińskich drzwi. Zrobiliśmy to samo z tym samym rewelacyjnym skutkiem. Za chwilę, gdy problem ciągle dyskutowaliśmy, zobaczyliśmy, jak najmłodsza szczecińska latorośl (4,5 roku) stoi zadowolona w progu na listwie i patrzy się na nas.
Jak zwykle okazało się, że zespół Żona - ja jest nie do pobicia. Pomysł, wykonanie, skuteczność (patrz, między innymi, ostatnie wyrzucanie w kosmos megabajtów).
W dobrych więc nastrojach natychmiast zabraliśmy się za pracę. Po II Posiłku byłoby trudno. Rozpaliłem u gości i sprzątnąłem dół naszego mieszkania, Żona zaś górę.
Tuż po 19.00 przyjechali goście. Sympatyczna i kumata para. Mieli ciepło i niczego nie trzeba było im tłumaczyć i wyjaśniać w sprawie drzwi. Ale zapomniałem im powiedzieć, żeby nie chodzili po listwie.
Wieczorem obejrzeliśmy pierwszy odcinek drugiego sezonu Homeland.
SOBOTA (14.01)
No i o 10.00 Szczecin dostarczył Milkę, jedzenie, miski i legowisko.
Tak oto mieliśmy po raz pierwszy pod opieką dwa psy.
Milki trzeba było się nauczyć. Proces ten przebiegł błyskawicznie. Na śniadanie z wielką przyjemnością i celebrą ugotowałem sobie, za przeproszeniem, na twardo cztery jaja, żmudnie je obrałem i pokroiłem w kosteczkę. Dodałem do nich wędzoną makrelę, sól, pieprz, oliwę i pokrojoną cebulę. Ślinka ciekła na samą myśl i na taki II Posiłek przy książce ostrzyłem sobie zęby. Wyszedłem tylko na chwilę do toalety, Żona zaś akurat nieszczęśliwie na taras, żeby go pozamiatać przed przyjazdem oglądaczki. Gdy wróciłem, w talerzu stojącym na kuchennym blacie tkwiły tylko nędzne resztki, a wokół niego rozbryzgi.
- Gdy tylko weszłam, Milka natychmiast zsunęła łapy z blatu i przyoblekła na pysk i oczy charakterystyczną skruszoną psią minę Tak, wiem, przeskrobałam, ale nie mogłam się oprzeć. Nos sam mnie zaprowadził... - wyjaśniła Żona, chociaż wyjaśniać nic nie trzeba było. Pyszne śniadanie miałem w plecy. Baliśmy się tylko, że po tej oliwie, pieprzu i cebuli będziemy mieli prędzej, czy później niezłą polkę, ale nic się nie działo aż do pójścia spać.
I tu ujawniła się w kontrze kolejna cecha naszej Suni. Co za cudowny Piesek! Pomijam taki drobny szczegół, że Berty nie ma nawet wtedy, gdy jest. Zawsze leży w rogach pomieszczenia, bezkolizyjnie. A Milka rozciągała swoje długie cielsko idealnie w centrum zwyczajowych domowych ciągów komunikacyjnych. Musiałem nawet raz Żonie uprzytomnić, że ma tuż za sobą kawał cielska i odwracając się zbyt gwałtownie może się przewrócić.
Zrobiło się mało czasu do przyjazdu pani, więc Żona naprędce zrobiła sadzone na boczku z czterech, co było równie smaczną opcją względem pierwotnej.
Pani przyjechała z Metropolii. Długo nie mogła do nas trafić, chociaż starałem się telefonicznie ją naprowadzić. Było trudno, bo nie mogłem się z nią porozumieć i ustalić jakieś charakterystyczne punkty, do których mógłbym się odnieść. Z kierunkami stron świata też miała spore problemy mimo, że świeciło piękne słońce. Jeszcze chwila, a miałem już ją kierować "podle słońca". Na szczęście dotarła nie robiąc z całej sytuacji żadnych problemów.
- Ja po prostu tak mam. - wyjaśniła na dzień dobry. - Dodatkowo jak prowadzę auto, to nie mogę się skupić na niczym innym.
Oglądaliśmy i rozmawialiśmy 2 godziny i 40 minut. W trakcie dyskusji i wyjaśnień czasami wykazywała się bystrością i niespodziewaną znajomością rzeczy, a czasami niewytłumaczalną, ale na szczęście delikatną, kobiecą tępotą, co łagodziło mój wstrząs.
- A może ona ma w sobie cechy autyzmu i w pewnych sprawach jest biegła, a w innych zupełnie nie... - broniła ją Żona, gdy się rozstaliśmy. - Ja tam bym się z nią mogła dogadać.
Ja chyba nie, zwłaszcza gdy widziałem jej manewry autem i sposób jazdy. Strach byłby siedzieć obok w charakterze pasażera. Już takie coś przeszedłem, gdy w dojrzałym wieku Kobieta Pracująca zrobiła prawo jazdy i zaczęła jeździć autem do Szkoły.
- Tam i z powrotem jeżdżę dokładnie tą samą trasą. - śmiała się, gdy zapytałem którędy jeździ, bo możliwości jest kilka. - Na metr nie zbaczam.
I któregoś razu, gdy w tym samym czasie wychodziliśmy ze Szkoły, poprosiłem ją, żeby mnie podrzuciła Bo to przecież w tym samym kierunku. Podróż nie była dla mnie łatwa, gdy z duszą na ramieniu obserwowałem jej manewry i sposób odnajdywania się w różnych sytuacjach drogowych. A jechaliśmy w godzinach szczytu, więc w zasadzie maksymalny bieg, który wrzucała, czyli dwójkę, był nawet usprawiedliwiony. Ale niczego nie komentowałem. Wiadomo, początki są zawsze trudne.
Gdy jednak ze świateł ruszyliśmy na długi, prosty most, na którym przed nami nie było żadnego auta, nie wytrzymałem.
- Wrzućżesz do jasnej cholery wreszcie tę trójkę! - wydarłem się nie mogąc znieść wysokich obrotów silnika i jego rzężenia, które czułem na plecach, oraz czekania, aż go rozsadzi.
Kobieta Pracująca bez słowa to zrobiła, była mi wdzięczna za podjęcie decyzji i nigdy się nie obraziła.
Po wszystkim zrobiłem trzy skrzynie. Ziemię przekopałem, wyplewiłem i zgrabiłem, i tak oto cztery są już gotowe do przyszłego siania i sadzenia. Ciekawe, kto to będzie robił i dla kogo?
Późnym popołudniem zadzwonił mój kolega ze studiów. Na początku był na moim roku, ale potem spadł o rok niżej biorąc urlop dziekański. Stąd spotykał się na zjazdach ze swymi "nowymi" kolegami, ze swoim drugim rocznikiem, z którym się utożsamiał. Nasza znajomość raczej brała się stąd, że kończyliśmy tę samą specjalizację, on rok później, ale ponieważ była ona niezwykle kameralna, hermetyczna, więc wszystkie roczniki znały się doskonale.
Po studiach zamieszkał w Stolicy, nawet byłem u niego w domu, a on kilka razy u mnie w Szkole, ale ostatni raz widzieliśmy się ponad 10 lat temu. Dotarł do mnie przez innego naszego wspólnego kolegę.
Najpierw mailami przybliżyliśmy się sobie nawzajem, a dzisiaj w długiej rozmowie jeszcze raz przenicowaliśmy dokładnie ostatnie lata. Taka sentymentalna podróż. Kolega należy do tej nielicznej, można powiedzieć fascynującej grupy ludzi, dla których nie jest żadną przeszkodą czas. Rozmawialiśmy tak, jak byśmy się widzieli wczoraj. Do takich moich kolegów należy, na przykład, Kanadyjczyk I. W obu relacjach nie ma i nie było grama sztuczności i wysiłku. Obojętnie, czy po dwóch, czy pięciu, czy dziesięciu latach niewidzenia się.
Z kolegą ze Stolicy omówiliśmy najbliższe możliwości naszych spotkań.
Wieczorem obejrzałem drugi grupowy mecz Polaków w piłkę ręczną ze Słoweńcami. W żenujący sposób przegraliśmy 23:32. Konfliktów Unikający rozstał się ze mną smsowo długo przed końcem meczu widząc bezsens oglądania.
- Wyłączam, na razie...
Ja dotrwałem do końca. Ciekawa rzecz, że kraj o powierzchni 20.273 km2 (woj. podlaskie 20.180 km2) regularnie leje nas w siatkówkę, piłkę ręczną, a i w nogę też się zdarza.
NIEDZIELA (15.01)
No i niedziela od samego początku była odczuwalna jako niedziela.
Nie było żadnych psich ekscesów - pisków i/lub szczekań z powodu rozłąki. I nie wyczułem żadnej sraczki po wczorajszym "moim" śniadaniu. Milka zachowała się klasycznie. Rano podeszła pod schody machając na mój widok ogonem, potem zrobiła z ziewaniem rozciąganie z wypinaniem dupska do góry, po czym wymogła głaskanie, smyranie za uszami i wyklepywanie. Później już tylko albo łaziła za mną, albo leżała na komunikacji utrudniając skutecznie moje poranne poruszanie się dodając od siebie opcję zabicia się, gdy kładła się przy mnie, ale tuż za mną, a ja tego oczywiście się nie spodziewałem i nie widziałem. Berta miała to wszystko w dupie i nadal spała u siebie na górze.
Gdy tylko po porannych Blogowych wstałem od laptopa, psy wszystko wiedziały. Berta ruszyła się z góry, a Milka czekała na nią na dole. Powąchały się nos w nos, żeby się upewnić who is who i obie, jak tylko potrafiły swoją radością, Milka rozbuchaną, Berta wyważoną, starały mi się "pomóc" w ubraniu i wyjściu z nimi na spacer.
Każda z nich miała swoje sprawy do załatwienia i dopiero po nich Milka napadła na Bertę. Było co oglądać. Berta niezwyczajna takich gwałtownych ruchów o świcie nawet parę razy warknęła na koleżankę, zwłaszcza że ta skutecznie powaliła ją na trawę. Kto by coś takiego wytrzymał o tej porze?! Berta i pani na pewno nie!
W domu patrzyliśmy na psie jedzenie w wersji stereo. Każda jadła swoją karmę ze swojej miski, ale było wiadomo, co nastąpi za chwilę. Elegancko, bez cienia agresji, spotkały się w połowie drogi do miski koleżanki, żeby sprawdzić, co też ona jadła. I tak pieski rozpoczęły dzień. Czyli spokojnie, bez ekscesów. Pamiętny wczorajszego za każdym zrobieniem kolejnej Blogowej chowałem masło, bo ani bym się obejrzał... Szkoda byłoby, bo irlandzkie, drogie i pyszne.
Goście wyjechali rano, wcześnie, więc jeszcze przed I Posiłkiem mogłem wstępnie ogarnąć ich mieszkanie i oddać się już zupełnie niedzielnej atmosferze. A więc przy muzyce pisałem, jadłem i czytałem.
Z obowiązku i z konieczności zasiadłem też nad materiałami przysłanymi przez nową panią menadżer, a dotyczącymi naszego zjazdu. Wszystko sprawdziłem i obliczyłem plus minus jednostkowe koszty. Jeszcze tylko powyjaśniam parę niejasności i będę pisał do koleżanek i kolegów, aby do końca lutego przesłali zaliczkę. To się zacznie...
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.
PONIEDZIAŁEK (16.01)
No i rozpoczął się wielkoszlemowy turniej Australian Open.
Stąd cały poranek był trochę zwichrowany względem normalnego, ale wszystko dało się pogodzić.
Mecz Igi Świątek z monstrualnie rozbudowaną Niemką Jule Niemeier, która wpisywała się w niemieckie standardy kobiecości, rozpoczął się bardzo przyzwoicie dla kibiców polskich, bo zdaje się w okolicach 09.30.
Łatwo nie było, ale Iga po ponad dwugodzinnym pojedynku wygrała 2:0 (6:4, 7:5).
Zaraz po meczu pojechaliśmy do Powiatu na drobne zakupy. I po drodze natknęliśmy się na Justusa Wspaniałego, który w przedogródku plewił chwasty. Zatrzymaliśmy się zakładając, że tak jak w ostatnich czasach powiemy sobie "cześć", usłyszymy "cześć", zapytamy "co słychać", usłyszymy "nic" i pojedziemy dalej. Ale Justus Wspaniały nas zaskoczył i się rozgadał jak za starych dobrych czasów. Niczego więcej nie napiszę, oprócz tego, że go zaprosiliśmy razem z Lekarką do nas, gdy ona mniej więcej za dwa tygodnie przyjedzie. Wtedy, na spotkaniu, omówimy dogłębnie nasze relacje (liczę na to), przenicujemy wszystko, co się tylko da i wyjaśnimy szereg nieporozumień wynikających oczywiście z braku podstawowej komunikacji. Wtedy dopiero to wszystko opiszę, ale również dokładnie zacytuję punkt widzenia Justusa Wspaniałego na sprawę, oczywiście za jego zezwoleniem.
W Powiecie swój pobyt uczciliśmy herbatą i sokiem w Kawiarnio-Cukierni. A gdy wróciliśmy, od razu zabrałem się za drewno, żeby się trochę rozruszać i żeby nie dopadła mnie dzienna dawka skapcanienia.
Dobrze się złożyło, że zbyt długo nie zabawiliśmy na zakupach, bo zaraz po naszym przyjeździe listonosz wręczył Żonie polecony z ZUS-u. Przyszła pozytywna decyzja o rozłożeniu na raty naszego zadłużenia. Prosiliśmy o 40 rat, dostaliśmy zgodę na... 12. Będziemy się odwoływać.
Dzisiaj urodziny miała Lekarka i Trzeźwo Na Życie Patrząca. Pierwsza była ze swoim synem na Teneryfie, a druga, normalnie, w domu. Obie rozmowy był niezwykle sympatyczne i długie, i dotyczyły różnych sfer ich życia. Fajnie było podotykać różnych tematów.
Wieczorem obejrzałem mecz Polska - Arabia Saudyjska. Wygraliśmy 27:24 i przeszliśmy do drugiej rundy, ale z taką grą nie mamy co w niej szukać. I nie widzę znikąd możliwości poprawy.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy i wysłał trzy troskliwe informacje, że usiłował się do mnie dodzwonić.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz, w czwartek rano, dopominając się wpuszczenia do domu.
Godzina publikacji 22.25.
I cytat tygodnia:
Możliwości są zwykle zamaskowane jako ciężka praca, więc większość ludzi ich nie rozpoznaje. - Ann Landers (1918–2002; amerykańska publicystka doradcza i ostatecznie ogólnokrajowa celebrytka medialna)