poniedziałek, 27 lutego 2023

27.02.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 86 dni.
 
PONIEDZIAŁEK (27.02) 
No i od razu od rana postanowiłem się nie czarować.

Zdawałem sobie sprawę, że nawet moje najintensywniejsze pisanie nic nie da i nie dam rady wyczerpać wszystkich spraw w tym wpisie. A przecież musiałem wiele popracować fizycznie, żeby od nowa stworzyć zapasy, które zostały wyczerpane w ciągu ostatniego tygodnia, chociaż wiele rzeczy starałem się w nim robić na bieżąco. Gdybym starał się pogodzić i wpis, i pracę, niczego nie zrobiłbym porządnie. Postawiłem więc na pracę.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian nie zadzwonił wcale. Rzadkość.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz w sprawie wejścia do  domu.
Godzina publikacji 19.53.

I cytat tygodnia, taki, który powinien rozładować całe napięcie mijającego tygodnia:
Starszy Indianin opisał kiedyś swoje wewnętrzne zmagania w ten sposób: Wewnątrz mnie są dwa psy. Jeden z psów jest podły i zły. Drugi pies jest dobry. Wredny pies cały czas walczy z dobrym psem. Zapytany, który pies wygrywa, zamyślił się na chwilę i odpowiedział: Ten, którego najczęściej karmię. O oczekiwaniach innych ludzi: Jedynym człowiekiem, który zachowywał się rozsądnie, był mój krawiec; za każdym razem, gdy mnie widział, dokonywał mojego pomiaru na nowo, podczas gdy cała reszta robiła stare pomiary i oczekiwała, że będą na mnie pasować. - George Bernard Shaw - irlandzki dramaturg i prozaik, przedstawiciel dramatu realistycznego. Jako filozof twórca koncepcji tzw. siły życiowej i ewolucji twórczej.

poniedziałek, 20 lutego 2023

20.02.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 79 dni.

WTOREK (14.02)
No i wczoraj obejrzeliśmy pierwszy odcinek sezonu czwartego Homeland

Musiałem się cofnąć o dzień, bo wczoraj opublikowałem wpis, zanim zaczęliśmy oglądać. A nie mogłem wiedzieć, czy obejrzymy 0,5 odcinka, czy cały, czy 1,5 lub dwa.
Po zakończeniu trzeciego sezonu odcinek ten okazał się słaby. Dotychczas tkwiliśmy w narracji dotyczącej określonej grupy osób i powiązań między nimi, ale scenarzyści postanowili zamknąć ten rozdział. Pozostaje mieć nadzieję, że sezon czwarty się rozkręci.
News ten, mówiąc współcześnie, bo brzmi to po pierwsze światowo, po drugie krótko, a więc szybko, czyli jest trendy, umieściłem od razu na wstępie tego wpisu, jakby miał jakiekolwiek znaczenie, a przecież jest gówniany. Ale jednak zdecydowanie lepszy od trąbionego wszędzie, że dzisiaj są Walentynki. Tym to już cuchnie naprawdę z daleka. A smród się dodatkowo zwiększa przez tak zwane zjawisko superaddytywności. Bo jeszcze "święto", samo w sobie sztuczne i kulturowo nam obce, śmierdzi stosunkowo niewiele, ale już sama otoczka, szum medialny i handlowy, cuchną. Po ich złączeniu efekt śmierdzenia nie zwiększa się razy dwa, jakby można było dedukować, ale znacznie, znacznie więcej. I to jest właśnie to zjawisko superaddytywności. Efekt? Smród odrzuca na kilometr.
Żeby było łatwiej zrozumieć, o co mi chodzi i pobudzić wyobraźnię, posłużę się dość prymitywnym przykładem. 
Jakie zapachy są w toaletach, każdy wie. Ostatecznie je znosimy, bo natura tak nas ukształtowała. Ale producenci i handel wymyślili, bo przecież trzeba zewsząd ciągnąć pieniądze, różne środki zapachowe do toalet (do pomieszczeń sanitarnych - handel lubuje się w eufemizmach) , w tym aerozole. Najlepszy zdaje się jest ten o zapachu świeżej sosny, ale lawendowy, cytrynowy, eukaliptusowy i szereg innych, są równie dobre. Dodanie takiego sztucznego gówna do naturalnego daje naprawdę efekt piorunujący - odruch wymiotny pewny.

Po I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu. Żeby załatwić różnorodności.
Zadzwoniliśmy do Justusa Wspaniałego, czy w związku z tym czegoś mu nie kupić. Złapaliśmy go w samochodzie w drodze powrotnej od Lekarki, którą był odwiedził w trakcie przedłużonego weekendu.
- Pojechałem do niej, bo nie mogła w ten weekend przyjechać.
I podziękował za propozycję zakupowej pomocy.
W Powiecie obracaliśmy się w dwóch sferach - zakupów i takiej od Sasa do Lasa. 
Musiałem niestandardowo kupić dwie pary rękawic roboczych, mimo że w domu były do dyspozycji całkiem jeszcze zdatne, ale gdy tylko ich używałem, a to się działo często przy podkładaniu bierwion, dłonie były natychmiast szare od sadzy i popiołu, które wprowadziłem do wewnątrz przy wcześniejszych pracach kominiarsko-zdunowskich. Mycie rąk co chwilę było irytujące, no i nie służyło skórze.
Kupiłem też stylisko do siekiery. Stare był uprzejmy złamać ostatni gość, ten ze Stolicy, ale go za to nie winiłem, bo na drewniane stylisko przyszedł po prostu czas, a na niego akurat padło. W domu dopasowałem stylisko do obucha, wbiłem specjalny klin i "nową" siekierę wypróbowałem. Pod jej  naporem bierwiona były rozłupywane na pół niczym zapałki. Ale ta siekiera jest dla gości, bo mojej, Fiskarsa, którą mam od ponad 10. lat i która obok wiertarki Makity stanowi chlubę w moim zestawie narzędzi, nie oddałbym w byle jakie, niewprawne, najczęściej gościowe łapy.
 
Gdy kupowaliśmy Socjalną, przed nami stał taki sztajmesik. Klasyczny, nieszkodliwy, drobny, niski, chudziutki, z zerowymi pośladkami, trochę przygarbiony, ubrany charakterystycznie, to znaczy adekwatnie i trzymał w dłoni 20 zł. W związku z tym był nastawiony do świata, a więc do młodej pani sprzedającej również, bardzo pozytywnie, żeby nie powiedzieć radośnie. Stać go było na duże i inteligentne poczucie humoru, zwłaszcza kiedy dziewczyna dość nieprzyjemnie już drugi raz mu zwróciła uwagę, że ma podejść do drugiej kasy Bo ta jest zamknięta! Jego odzywka zmierzała do rozładowania nerwowej, chyba dla tej pani, atmosfery i miała nawet elementy flirtu z akcentami podrywu młodej dziewczyny.
- Co podać? - wydarła się dziewczyna.
- Seteczkę... - pan był jeszcze bardziej zadowolony.
Wcale mu się nie dziwiłem.
- Coś jeszcze?! - dalej krzyczała.
- Nie, bo muszę śniadanie... - odparł zupełnie niezrażony.
Nic, tylko zazdrościć. Co za wyrafinowanie, rozwaga i możliwości. Takie, jak u mnie, ale tylko dwa razy do roku, przy śniadaniu wielkanocnym lub bożonarodzeniowym. No chyba, że po jakiejś cięższej imprezie, kiedy to przed śniadaniem nie da się obejść bez klinika. Tu dowcip, wiekowy co najmniej jak...ja! Proszę zauważyć, że nie użyłem słowa "stary".
Facet po ciężkiej imprezie zasnął w domu, jak kamień. O trzeciej nad ranem z głębokiego snu wybudziło go natarczywe dzwonienie telefonu. Wściekły podniósł słuchawkę. 
- Klinika?...
- Pomyłka!!! - i rzucił słuchawkę na widełki zanim druga strona mogła cokolwiek powiedzieć.
Ledwo się położył, telefon odezwał się znowu.
- Klinika?
- Do jasnej cholery! - Mówiłem, że pomyłka! - i trzasnął natychmiast słuchawką.
Za kilka chwil telefon się znowu odezwał. Podniósł słuchawkę i nie zdążył się wydrzeć, gdy usłyszał:
- Klinika się, Stachu, napijesz?... 
 
Spraw od Sasa do Lasa były trzy.
W Urzędzie Skarbowym pobrałem dwa druki PIT-28, żeby rocznie rozliczyć wynajem. Już przewiduję takie same jaja, jak w ubiegłym roku, chociażby ze względu na to, że nie potrafię obliczyć podatku. A nie będę w tym celu płacił jakiemuś biuru podatkowemu, skoro pani z US mnie wezwie z pewną irytacją i rezygnacją jednocześnie w sprawie korekty i każe tylko przepisać na niej właściwe liczby wypisane przez nią ołówkiem na oryginale zeznania.
W US nie było żywego ducha. Przywitał mnie pan ochroniarz, ten z tamtego roku Czym mogę służyć?
Ale w tym roku wydawał się normalny i zdecydowanie sympatyczniejszy, bo się nawet uśmiechał i fajną mimiką twarzy reagował na moje różne zaczepki. Może też tak się zachowywał i rok temu, ale skąd miałem o tym wiedzieć, skoro ta istotna dla mowy ciała część ciała była wtedy zasłonięta kretyńską maską. Na dodatek wtedy żądał, żebym poszedł w to samo kretyństwo i musiałem się ugiąć.
- Potrzebuję druków PIT-28... - odezwałem się po zwyczajowym dzień dobry.
- Proszę bardzo... - wskazał mi miejsce na półce.
- Będę potrzebował dwa.
- Nie ma sprawy. - Do trzech również potrafię policzyć. - zaśmiał się.
- A jeśli będę je chciał osobiście złożyć, to...
- Jeśli pan jest pewny, że PIT-28 został dobrze wypełniony... - wszedł mi w słowo - to może pan ten druk wrzucić bezpośrednio tutaj, do tej skrzynki. 
- Ale ja chcę mieć kopię z potwierdzeniem złożenia.
- To wtedy, niestety, przykro mi, musi się pan umówić. - Tu jest numer telefonu, proszę go sobie zapisać lub sfotografować. - Nic się nie zmieniło... - dalej miał przepraszający wyraz twarzy.
- Chce pan powiedzieć, że abym dostał pieczątkę na kopii, co zajmie 10 sekund - tu zamarkowałem charakterystyczny ruch przy stawianiu pieczątki - muszę się umówić?
- Tak, naprawdę mi przykro. - wyraźnie i naturalnie było mu przykro.
- No tak - odezwałem się, gdy zapisywałem stosowny numer w książce telefonicznej - naród należy ogłupić do końca! - Łatwiej jest nim wtedy sterować i rządzić!
- Pozwoli pan, że nie będę się na ten temat wypowiadać...
- Oczywiście, rozumiem pana. - Jest pan na służbie, w pracy...
Rozstaliśmy się bardzo sympatycznie.

Ponieważ czeka mnie w ramach wiosennych prac sporo wycinania, więc do serwisu Stihla oddałem do naostrzenia dwa łańcuchy od mojej zgrabnej, akumulatorowej piły. Ją, jak i szereg innych narzędzi i akcesoriów, kupiłem w tym sklepie-serwisie, więc właściciela znałem od wielu lat. Zawsze miał gadane.
- Czy mogę zlecić naostrzenie dwóch łańcuchów do piły? - zapytałem prowokacyjnie czekając na jego reakcję.
Bo wyglądało to tak, jakbym, niczym jakiś oszołom, pomylił serwisy i z łańcuchami do naostrzenia przyszedł nieopatrznie, na przykład, do fryzjera albo do jakiegoś salonu kosmetycznego. To ostatnie zresztą jest mocno nietrafione, bo moja noga w życiu w czymś takim by nie postała.  Pamiętam, gdy dawno temu, na urodziny, dostałem w prezencie od pracowników Szkoły voucher na zabiegi kosmetyczne w jakimś wypasionym, pięciogwiazdkowym hotelu w centrum Metropolii. Kąpiele w czekoladzie i Bóg wie co.
- Jak pani myśli? - ówczesna sekretarka, pomysłodawczyni prezentu, zapytała Żonę. - Czy szefowi będzie to odpowiadać?
- Jak go znam, to nie. - Gdyby to był zwykły masaż, to może jeszcze... - Ale zrobicie, jak uważacie.
Noga moja w tym hotelu nie postała. Ewentualnie, gdyby w zestawie był "masaż tajski", to może tę czekoladę bym przełknął, nomen omen. Ale chyba taką usługę serwują całkiem inne instytucje, a nie hotele pięciogwiazdkowe. 
Przykład z fryzjerem jakieś 30 lat temu i wcześniej też byłby nietrafiony. Wtedy unikałem tego przybytku, jak ognia. A zaczęło się od głębokiego psychicznego urazu, którego doznałem w 1972 roku. Przez to tak dokładnie pamiętam rok. Miałem wówczas bujną czarną fryzurę, taką szopę, której żadną miarą nie potrafiłbym czesać, gdybym chciał. Ale nie chciałem. I takim mnie wszyscy znali. Ale coś mi odbiło i postanowiłem ją trochę ograniczyć, więc będąc w Rodzinnym Mieście poszedłem do fryzjera, do pana Jasia, którego znałem od dziecka. Ten zakład fryzjerski i pan Jaś był dla mnie od zawsze. Wytłumaczyłem mu co i jak, że ogólnie taki kształt i styl ma zachować, tylko trochę skrócić. Wszystko bez sensu. Bo pan Jaś był chyba fryzjerem jeszcze przed wojną i do sprawy podszedł bardzo sumiennie. Opitolił mnie elegancko modelując fryzurę według sznytu z przedwojnia - tył wyczyszczony prawie do skóry przechodzący elegancko w trochę większą ilość włosów, wszystkie równo przycięte, by na samym czubku nawet zostawić sporo z eleganckim przedziałkiem po lewej stronie. Wyglądałem jak gwiazda przedwojennego filmu, niczym Adolf Dymsza lub Eugeniusz Bodo co najmniej. Stąd do Metropolii wracałem pod strachem bożym, a stres zaczął się już w pociągu, bo wydawało mi się, że wszyscy się na mnie gapią.
- Jezu, coś ty zrobił?! - usłyszałem natychmiast w drzwiach od swojej przyszłej I Żony, gdy bez uprzedzenia odważyłem się do niej pojechać. Od tego czasu, prawie przez trzydzieści lat, gdy uważałem, że szopę trzeba ukrócić (bardzo szybko, na szczęście, dała się zapuścić), stawałem przed lustrem i prawie na oślep ciachałem nożyczkami. Efekt był taki, że szopa pozostawała szopą, tylko może trochę mniejszą. Byłem zawsze zadowolony i nikogo do siebie z nożyczkami, tym bardziej z maszynką, nie dopuszczałem.
Ale gdzieś w okolicach pięćdziesiątki nikomu nic nie mówiąc poszedłem do fryzjera i kazałem się ściąć na łyso, to znaczy na trójkę.
- Jezu, tato, coś ty zrobił?! - Córcia, wówczas już sporo nastoletnia, a więc w trudnym, mocno krytycznym okresie, otworzyła mi drzwi i stała w nich, jak wryta. Zwłaszcza, gdy zobaczyła uśmiechniętą, pół debilną minę ojca.
Od tego czasu chodzę do fryzjera, jeśli nie mam innej możliwości, bez oporów. Hasło "na trójkę" załatwia wszystko. Ale w 99,00 % strzyże mnie Żona. Prosta sprawa. Z takim wyjątkiem, że nie mogę niczego komentować, bo wtedy zawsze mi grozi Może chcesz iść do fryzjera?!
Wspominałem kiedyś, że oprócz fryzjera, unikałem lekarza i fotografa. Bo uważałem, że ta trójka ingeruje w sposób brutalny w mój organizm modelując go według własnego widzimisię. Do lekarza nie chodzę wiele, wiele lat, a do fotografa sporadycznie. Tak się porobiło w ostatnich latach, że lekarz może schrzanić wiele, zwłaszcza przy teleporadzie (taki teleturniej - lekarz zawsze wygrany, pacjent różnie), a fotograf już nie. Bo co może zrobić w erze zdjęć biometrycznych? Byleby fotografowany nie miał okularów, miał oczy w poziomie, zamknięte usta i fertig. Strzał spustem migawki i gotowe.
 
Szef Stihla patrzył na mnie niedowierzająco, jakbym zerwał się z choinki. Ale odpowiedział normalnie widząc mój prowokacyjny uśmiech. 
- Tak, ale to nie będzie prędko...
- Pan to mówi, jak kobieta albo polityk... - Za cholerę nic z tego nie wiadomo. 
- Ooo, tym drugim to mnie pan obraził! - zaczęliśmy się śmiać. - Dzisiaj na pewno nie będą!
- Eee, nie, ja nie potrzebuję na dzisiaj.
- A to na jutro będą... - w końcu szef doprecyzował. - Niech pan poda numer telefonu, to poinformuję.
- Ale ja nie odbieram nieznanych numerów!... - Wie pan, banki, fotowoltaika i inne oszołomy...
- Wiem, do mnie też dzwonią. - pokiwał ze zrozumieniem głową. - Wyślę smsa, że gotowe.
- A ile to będzie kosztować i dlaczego? - zapytałem.
- 20 zł, po 10 za łańcuch.
- Ale moje są krótkie! - Sam pan wie, bo u pana kupowałem tę niedużą, zgrabną piłę.
- Aaa, w takim razie to wymaga większej precyzji... - Po 20 zł za sztukę! - Chce się pan dalej targować?!
Nie chciałem. Przekonał mnie.  Szczęśliwie stanęło na dziesięciu.
Dobrze nie weszliśmy do domu, gdy przyszedł sms:
- Łańcuchy naostrzone. Stihl. Powiat.
Powiatowstwo w pełnej krasie.

Ostatnią ze strefy "Od Sasa do Lasa" była wizyta w Kawiarnio-Cukierni. Broń Boże nie ze względu na Walentynki. Sympatyczny czas spędziliśmy przy skromnych dwóch kawałeczkach ciasta i wspólnej herbacie.
Gdy wychodziliśmy, zwróciłem uwagę na spory baner stojący przy pobliskim kościele. Stało na nim, jak byk, wielkimi literami, otaczającymi malunek z infantylnym wyobrażeniem Boga: OFIARUJ BOGU OWOC SWOICH TRUDÓW. Nieźle się ubawiłem.
- Czyżby to znaczyło... - skomentowałem - DAJ NA TACĘ?!

W domu nie było końca wrażeń. Jeszcze się nie rozpakowaliśmy, gdy zadzwonił Profesor Belwederski II. Niby w sprawie zjazdu. Ale okazało się, że akurat gości u siebie w pracy naszego wspólnego kolegę (obaj są jeszcze czynni zawodowo) i wyraźnie chcieli sobie ze mną pogadać. To nie był taki pierwszy raz. Zawsze po rozmowach z nimi odnoszę wrażenie, że akurat w pracy im się nudzi i Do kogo by tutaj tak zadzwonić? Tym razem padło na mnie. Nie żebym miał coś przeciwko temu, bo z moimi kolegami  rozmawiać lubię, ale tym razem rozmowa się niebezpiecznie przedłużała, bo co chwilę przekazywali sobie słuchawkę A bo coś mu się przypomniało. W końcu musiałem dać im odpór. Bez obrazy.  

Dzisiaj fizycznie wiele nie popracowałem. Trochę drewna i przyjrzałem się zewnętrznej bramie. Jakiś idiota wybrał sobie to miejsce przed nią na zawracanie i przy manewrowaniu musiał w nią walnąć wyginając gruby metalowy trzpień wchodzący w rurkę zabetonowaną w ziemi. Trzeba było używać dużej siły i sposobu, żeby ją otwierać i zamykać. Wymyśliłem, że wspólnie z Żoną zdejmę z zawiasów jedno skrzydło i pięciokilogramowym młotem będę walił w trzpień, aż się naprostuje.
Od razu zauważyłem, że Żonie ten pomysł z jej uczestnictwem przy dźwiganiu takiej masy żelastwa specjalnie się nie spodobał. Ale co było robić?

Być może ktoś z czytających, ten/ta bardziej uważny/-a, zauważył drobny historyczny moment na blogu. Żona umieściła na głównej stronie skromny dopisek, motto bloga i naszego życia: Droga jest celem. Pozostawiła mi do decyzji wielkość czcionki, jej krój i kolorystykę.
- Bo to twój blog...
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.
 
ŚRODA (15.02)
No i wczoraj dostaliśmy smsa od Sołtysowej.
 
Brak wody od 08.00 do czasu usunięcia awarii. Logiczne. 
Napełniłem więc dwa wiadra i dwa gary wodą, ale przez cały czas naprawy woda ciurkała, więc nie było źle. Można było normalnie funkcjonować.
Rano nie rozpaliłem ani w kozie, ani w kuchni ze względu na przyjazd kominiarzy, którzy mieli się pojawić o 14.00. Posadziłem Żonę w salonie przy elektrycznym grzejniku hulającym całą noc i daliśmy radę.
Kominiarze, ojciec i syn, przyjechali o 11.30. Nie zadzwonili, że będą wcześniej, żeby się upewnić, czy nie odbiją się od zamkniętej bramy. Powiatowstwo, chociaż oni nie byli ani z Powiatu, ani z Sąsiedniego Powiatu, tylko z Więziennego Miasteczka. 
Od razu na ich widok zeszła z nas część napięcia. Budzili swoim wyglądem zaufanie. Pomijam oczywistości, czyli czarne umorusane stroje, takież ręce i twarze, które dobrze się ludziom kojarzą. Obaj mieli sympatyczne twarze, ojciec niski, o krzywych nogach, syn wysoki, dobroduszny, okrągławy.
Podobały mi się relacje między nimi.
- A dlaczego pan nie wszedł na dach, tylko poszedł ojciec? - dociekałem. 
- Bo on musi wszystko zrobić sam, wszystkiego dojrzeć.
Ale, gdy przyszło do wypisania protokołu z przeglądu i do zainkasowania kasy, robił to syn.
Kominów nie trzeba było czyścić mechanicznie, co wiązałoby się z większą zadymą i z większą kasą.
- W kominach była sucha sadza. - oznajmił ojciec, co ciężko mnie zaskoczyło. 
Ale wytłumaczyłem sobie, że w tym gościnnym dlatego, bo w ciągu roku goście jednak palą mało, co było widać po niedużych ilościach sadzy wybranej z wyczystki przez syna, a w kominie kuchennym na tyle zdrowo palimy, że część sadzy musiała się w trakcie wypalić.
- Widać, że kuchnia jest używana. - skomentował syn, gdy z wyczystki wybrał spory wór sadzy.
Za to stalowy komin od kozy nas nie zawiódł. Wiedziałem już o tym, gdy od dołu z jego jednej trzeciej kilka dni temu wybrałem obficie taką czarną maź. To samo zrobił kominiarz-ojciec. Gdy rozpaliłem w kozie, w sypialni na łączach rur nie pojawił się ślad dymku. Przyjemnie było potem tam siedzieć i robić porządek w papierach bez tego charakterystycznego smrodku. 
Panowie przez cały czas zachowywali się spokojnie, nie dziwowali się niczemu, nie oburzali na jakieś nasze rozwiązania i się nie nadymali. Tylko rzeczowo doradzali. 
Więc doradzili kupić czarny silikon, taki, który wytrzyma temperaturę 1000 st. C i zasilikonować nim na wszelki wypadek dwa łącza. Poza tym zasugerowali kupić czujnik CO (czadu, pospolicie), a co najważniejsze polecili zduna z Więziennego Miasteczka do naszej kuchni, która poza sezonem grzewczym wymaga przeglądu i podremontowania.
Na koniec bez szemrania pomogli zdemontować trójsegmentową drabinę i wstawić ją do Dużego Gospodarczego oraz ... naprawili bramę. Ja z jednej strony przyłożyłem ciężki ubijak do kretowisk, a kominiarz-ojciec ciężkim młotem przywalił parę razy w wygięty sztyft i brama była naprawiona. 
Gdy już pojechali, tą samą metodą newralgiczne punkty sobie docyzelowałem, żeby zamknięcia bramy mogło używać dziecko, o Żonie nie wspominając.
Z Żony zeszło całkowicie napięcie.
- Gdy myślałam, że będę musiała z tobą zdejmować jedno skrzydło bramy, tę kupę złomu, to mi się niedobrze robiło.

Po wszystkim, dla relaksu, prześwietliłem dwie forsycje i hortensję. Nie wiem, czy to nie jest za późno, bo ostatnia pogoda spowodowała, ku mojej zgrozie, że forsycja puściła wyraźne pąki, ale co gorsza zrobił to również bez, brzozy i klony. Nie wiem, co będzie, gdy przyjdą przymrozki. A że przyjdą, to pewne.
Także dla relaksu obejrzałem mecz Igi Świątek z Amerykanką Danielle Collins (turniej w Doha- Katar), której, nie wiedzieć czemu, nie cierpię. Może dlatego, że w tamtym roku w półfinale Australian Open pokonała właśnie Igę. Wiem, że to głupie. Tym razem Iga zmiotła ją z powierzchni kortu - 6:0, 6:1.

Dzisiaj Wnuk-III kończył 12 lat. Dzwoniłem do niego bezskutecznie, więc w końcu zadzwoniłem do Syna.
- A dlaczego - usłyszałem - wszyscy do mnie dzwonią, skoro przecież Wnuk-III ma swój telefon?
- No co ty nie powiesz?! - A może byś tak powiedział swojemu synowi, żeby przynajmniej w dniu swoich urodzin raczył telefon odbierać...
Zaraz po rozmowie z Synem oddzwonił i zdał mi dokładniutko, krok po kroku, relację, dlaczego telefonu nie odebrał.
- Otóż, dziadek, przy obiedzie poplamiłem sobie bluzkę... - wybuchnął śmiechem. - I jak wszystko pościągałem... - tu był cały ciąg historii z puentą, że w związku z tym telefonu nie miał pod ręką, bo został w bluzce.
- A wiesz, dziadek, stawiałem, że ty będziesz z życzeniami trzeci i się sprawdziło!
Chyba ze wszystkich Wnuków najkomiczniej rozmawia się z nim. Używa pełnych zdań i gada się z nim, jak ze starym.
Cała rodzina (7 sztuk, bo Furia) odpoczywa przez tydzień w Małem Cichem (w Małym Cichym, w Małem Ciche, w Małym Ciche?)
- Jest 1,5 m śniegu. - Gospodarz po nas wyjechał saniami z konnym zaprzęgiem. - Bajka... - Syn opowiadał, że tutaj nie da się nie relaksować. Oboje z Synową wzięli urlopy i całkowicie odcięli się od Internetu.

Pod wieczór Konfliktów Unikający wysłał smsa. Informował, że nas nie odwiedzą, bo w niedzielę wyjeżdżają do... Ustronia Morskiego. Puck im nie wypalił.
Przypomnę, że pierwotnie mieliśmy w tym okresie jechać tam razem, ale w styczniu stwierdziliśmy, że przez wyjazdy do Uzdrowiska, nasz limit kasy właśnie się wyczerpał.
- Z tego wynika, że do Pucka pojedziemy razem. - Tak nam pisane. - skomentowałem.
- Na to wygląda, taka karma. - odpowiedział Konfliktów Unikający.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.
 
CZWARTEK (16.02)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Dopiero przy rozpalaniu tak naprawdę zdałem sobie sprawę, dlaczego wczoraj byłem tak mocno zmęczony i usnąłem o 20.30. Drobne prace gospodarskie i skracanie forsycji i hortensji przecież nie mogły mnie doprowadzić do tego stanu, mimo że odwykłem od klasycznych prac wiosenno-polowych i nie podejrzewałem po specyficznej pracy (wspinanie się na palcach i sięganie rękami w głąb krzaków), że mam tyle mięśni w plecach (na plecach?), pośladkach i nogach. Bez przesady, nie ten wiek!
Rozpalanie z wielką ulgą, ze świadomością, że kominy są przeczyszczone i że w sypialni, na styku rur, nie dymi, dawały mi wielką ulgę i ... przyjemność. 
Już wczoraj wieczorem "podejrzewaliśmy" z Żoną, że przyczyną tego stanu mogli być kominiarze. Chociaż to jedna z sympatyczniejszych grup zawodowych, na którą społeczeństwo reaguje mniej więcej tak, jak na strażaków, to jednak fachowcy. A po nich można się spodziewać wszystkiego. Mamy w tym wielkie doświadczenie. Gdy tacy przychodzą, bardzo szybko uruchamiają niezwykle irytującą, czasami wręcz wkurwiającą manierę. A to dziwują się Ale kto to tak zrobił?! lub Ale to jest zrobione bez sensu! i podsuwają pomysły zmierzające do zburzenia połowy domu, a przynajmniej do ponownego jego rozrycia.
A ci dwaj wczorajsi, ojciec i syn, sympatyczni, od razu wprowadzili w nas spokój. Tak wyglądem adekwatnym dla kominiarzy i sympatycznym, niecwaniackim wyrazem twarzy, jak i sposobem bycia.
Nie wydziwiali, nie oburzali się i nie nadymali. Zrobili co trzeba, doradzili i uspokoili. Bez problemów pomogli zdemontować trzystopniową drabinę, wstawić do Dużego Gospodarczego i nawet naprawić bramę zewnętrzną, żeby się normalnie zamykała, co, jak się później okazało, stresowało Żonę równie mocno, jak te kominy. Wiem, że się powtarzam, ale to wszystko było dla nas ważne.
Dlatego od rana byłem w świetnym nastroju. A gdy tylko pojawiła się Żona, usłyszałem Rano nawet nie myślałam o rurze... "Więc jeśli Żona nie myśli o rurze, to ja też nie myślę. Pozdrawiam!" 
Ale ledwo siadła przed kozą moszcząc się do porannego 2K+2M, zaczęła na mnie warczeć. Było to o tyle dziwne, że po pierwsze ma naturę kota, a od warczenia albo od powarkiwania jestem ja, a po drugie zaskoczyła mnie gwałtownym rozbudzeniem. A wszystko przez fakt, że nieświadomie kierowany dobrą wolą i radością z pomysłu, się podłożyłem.
- A wiesz... - zacząłem - z tym kominem od kozy to jest banalna rzecz...
Żona spojrzała na mnie z zainteresowaniem, ale kierowana kobiecą intuicją i żonością, również podejrzliwie. 
- Sprawię sobie taką samą długą szczotkę, jak ci kominiarze, na takim samym sprężystym drucie i od dołu wyczyszczę cały komin. - Po co do takiej dupereli od razu ich wzywać i płacić?...
- Ale przecież widziałeś, co się działo!... - Żona niebezpiecznie i niekonstruktywnie podniosła głos. - Na samej górze, po pierwsze, ten osłaniający przed deszczem kapturek mało nie spadł, więc facet musiał i tak, i tak wejść na dach. - Poza tym, gdyby nawet nie spadł, i tak musiał go tam wyczyścić!
- No, to co za problem? - Wejdę na dach i zrobię to samo!
- Ani mi się waż!!! - Żona podniosła na tyle głos, że był on w jawnej sprzeczności z 2K+2M. - Jeszcze mi tego brakuje, żebym ciebie na dole zbierała. - Wolę zapłacić!
Niby logiczne.
- Ale przecież mogę przywiązać się do komina, żebyś była spokojna... - Robisz ze mnie takiego starego dziada... - broniłem się słabiutko pod wzrokiem Żony, w którym nawet ja zauważyłem, jak w tempie geometrycznym, zwiększało się wkurwienie. Instynkt samozachowawczy uruchomił się we mnie automatycznie i uciekłem. Do laptopa.

Po I Posiłku pojechaliśmy do Więziennego Miasteczka.
Najpierw zaliczyliśmy kominkowy sklepik i z żoną zduna ustaliliśmy wstępnie całą organizację remontu naszej kuchni. Pani akurat nie miała czujników CO, ale poleciła nam bardzo dobrą firmę i poinstruowała, jak używać silikonu. Właściwa fachowa siła na właściwym miejscu.
Przed zakupami znowu postanowiliśmy znaleźć jakąś kawiarnię. I tak, jak, zdaje się, rok temu było o nią trudno. I tak jak rok temu zapytana pani wychodziła ze skóry, żeby nam wytłumaczyć, jak dotrzeć do jedynej, w zasadzie lodziarni. Paranoja! W dwudziestodwutysięcznym mieście nie ma w Rynku żadnej kawiarni, żadnej restauracji.
- Wiesz, chyba się na długo wyleczyłam z Więziennego Miasteczka. - Ono jest martwe.
Faktycznie, nawet gdy chodziliśmy po ulicach, ludzi było jak na lekarstwo. A przecież nie było to po 17.00, kiedy zwyczajowo takie miejscowości zapadają w sen. Ale Kaufland i Intermarche były. 
Później pomyślałem, że może nad tym miasteczkiem ciąży odium dominującego przy głównej trasie dużego więzienia, które tam istnieje od ponad 200. lat. Wystarczająco długo chyba się utrwaliło w zły sposób w świadomości mieszkańców. Prawie na poziomie genetycznym.
Ciekawe, że w Europie lubowano się w szpeceniu taką odrutowaną architekturą wszelakich miast, bo w Stanach, o ile dobrze wiem, te przybytki były budowane poza nimi.
 
Po powrocie nie zabierałem się do żadnych prac, tylko starałem się pisać wiedząc, że od soboty w tym względzie i w innych również będziemy mieć dość trudno. Przez tydzień naszymi gośćmi będą Ofelia i Q-Wnuk.
Pod wieczór Konfliktów Unikający przesłał  mmsa zatytułowanego Przedśledzik. Na pierwszym planie siedział Konfliktów Unikający i jego syn, Misiek, na drugim Trzeźwo Na Życie Patrząca i Teatralna.
Nie byłbym sobą, gdybym nie skorzystał z okazji i nie sypnął seksistowską uwagą o pierwszym i "właściwym" drugim planie obliczoną na reakcję Teatralnej. Bo na Trzeźwo Na Życie Patrzącą nie mogłem liczyć. Zna mnie i wiedziałem, że nie zareaguje na durnowaty dowcip.
Teatralna skomentowała To było bumerskie. Odpisałem:
Nie zawiodła mnie! Liczyłem na nią! I oczywiście nie dała rady mnie obrazić, chociaż dzieli nas 1,5 pokolenia. I nigdy mnie nie obrazi, skoro pamiętam jej Be-e! i jak robi lew? Ponadto, za 50 lat, sama tak będzie ironizowana, więc spoko...
Tu kilka słów wyjaśnień. 
Gdy Teatralna miała jakieś dwa latka, na pytanie Jak robi owieczka? odpowiadała właśnie Be-e! nie rozciągając żadnej z sylab, a na pytanie Jak robi lew? strasznie "ryczała", aż "ciary szły o plecach".
A co to znaczy boomer?
Slangowe słowo boomer [czyt. bumer] to określenie ludzi starszych co najmniej pokolenie od obecnej młodzieży. Wyraz ten używany jest, by wyrazić ironię. Osoba, która została tak nazwana, często nie zna omawianego słowa, zatem można w ten sposób obrazić kogoś bez jego wiedzy. Ludzie określani jako boomerzy (lub boomers) na ogół cechują się niezrozumieniem współczesnego świata, a przede wszystkim wszelkich zmian społecznych i nowej technologii. Nie podążają za najnowszymi trendami, wolą swoją dawną rzeczywistość, do której są przyzwyczajeni. Ponadto często wyrażają tęsknotę za przeszłością.
 
W trakcie rozmowy o tych mmsach i smsach Żona stwierdziła, że oczywiście jestem boomerem, co mnie zupełnie nie dotknęło i że ona chce być boomerem na 150 %. I taką wiadomość przesłałem zwrotnie.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.
 
Dzisiaj o 04.39 napisał Po Morzach Pływający.
Opuściliśmy industrialny Gdańsk. XXI wiek,a ładunek trzeba szuflować łopatami. Nienawidzę takich portów. Dużo niepotrzebnej pracy tylko dlatego, że komuś zabrakło wyobraźni w planowaniu.
Poza tym wszystko w porządku.
Dzień zacząłem " zeżarciem" 3 pączków. Od razu poczułam przypływ energii, oczywiście z dodatkiem nocnych ćwiczeń.
Nie pamiętam czy o tym rozmawialiśmy, ale jak czytam o Twoim porannym rozpalaniu to robi mi się zimno. Nie myśleliście o zamontowaniu grzejników na podczerwień? Pobierają niewiele energii, mają " kamuflażowy" wygląd, można je powiesić na suficie, a co najważniejsze sterownik pozwala na ustawienie godzin włączenia. Wstajesz i masz w CAŁYM pomieszczeniu ciepło, meble również się nagrzewają ,więc rano siadasz na ciepłą kanapę lub fotel. Zanim rozpalisz w kozie nie będziesz musiał marznąć. Poza tym jeżeli zrobi się cieplej to grzejnik natychmiast się wyłącza.
W domu akcja ratownicza. Dziewczyny wreszcie złapały Łatka / odwiedza nas od ponad roku i czasem pomieszkiwał w drewutni / i doprowadzają go pełnej sprawności fizycznej i szukają dla niego domu.
Kot jest niezwykle przyjazny mimo , że całe życie/ prawdopodobnie/ spędził na zewnątrz.
Ten obok to Maurycy.
(Po Morzach Pływający załączył zdjęcie)
Miłego dnia
PMP  (pis. oryg.)

O 07.05 odpowiedziałem.
Po Morzusiu Pływający,
ale my to kochamy! :) I nie marzniemy! A nawet jeśli przez chwilę, to potem jaka przyjemność, gdy własnymi rękoma doprowadzasz do tego, że jest ciepło. Inaczej, wolimy żyć w naszej strefie klimatycznej, niż, na przykład, w Kalifornii. Cały rok tak samo. Nuda!
A co to za kanapa i dywan, bo nie znam :)))
Emeryt
(zmiany moje)
 
PIĄTEK (17.02)
No i rano, nie wiedzieć czemu, Żona siedząc przy swoim 2K+2M wymyśliła dla mnie 3P. 

PILSNER, PISANIE, PIŁKA. To natychmiast ładnie zakonweniowało z moim, sprzed kilku dni, 3D. Przypomnę - DOJRZEWANIE DO DNIA.
Przy czym Żona sensownie zastrzegła, że PIŁKA dotyczy wszelakich piłek. To by się zgadzało - nożna, siatkówka, ręczna i tenis.

Mając na uwadze wizytę Q-Wnuków prawie przez cały dzień pisałem i zrobiłem spore zapasy drewna. Ale też znalazłem chwilę na zasrany sport. W półfinale Iga Świątek zmiotła z kortu Ruską, Wieronikę Kudiermietową, 6:0, 6:1. W ćwierćfinale Iga nie grała, bo jej potencjalna przeciwniczka, Szwajcarka, oddała mecz walkowerem (w eleganckich kręgach tenisowych mówi się "zrezygnowała z dalszej gry") tłumacząc się zmęczeniem. Tak więc, jak rok temu, Iga zagra jutro w finale.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.
 
SOBOTA (18.02)
No i jak zwykle sprawa wydawała się prosta.

Przynajmniej dla mnie. Nie wiem, dlaczego tak mi się wydawało, skoro sam jestem głębokim wyznawcą powiedzenia, że nic, co wydaje się proste, takim nie jest.
O 14.00 mieliśmy być u Krajowego Grona Szyderców. A po urodzinowej uroczystości mieliśmy zabrać Ofelię i Q-Wnuka na cały feryjny tydzień do Wakacyjnej Wsi. Prościzna. Stąd do wyjazdu szykowaliśmy się niespiesznie z wszelkimi porannymi obrządkami. Spokojnie się odgruzowałem i pół godziny przed wyjazdem w zasadzie nie mieliśmy już co robić.
 I wtedy zadzwoniła Pasierbica. Okazało się, że Q-Wnuk miał w nocy 40 st., źle się czuje i cały plan zaczął się sypać. Bo zabranie go w takim stanie odpadało. Pasierbica była załamana, a Q-Zięć miał odwołać niespodziankę, którą szykował dla żony. I też był załamany. Ale w oczywistej desperacji ustami żony zasugerował, że może byśmy przyjechali na noc. I w tej sytuacji z Bertą. A to był poważny wyłom w jego zasadach. Pomijam świnki morskie (kawie), które mogłyby stanowić pojedyncze łyki dla naszego Pieska, ale z różnych względów w ich mieszkaniu pieski nie były mile widziane. Nie dlatego, że ich nie lubili.
- To ja zaraz porozmawiam z mężem i oddzwonię... - Żona starała się pocieszyć Pasierbicę.
- A co tu gadać ... - przerwałem Żonie - Przyjedziemy! - A będę mógł o 16.00 obejrzeć finał Iga Świątek - Jessica Pegula? - wciąłem się w rozmowę z Pasierbicą.
Oczywiście, że mogłem.
Nagle więc zabrakło nam czasu. Bo trzeba było wszystko przygotować dla Berty, a my musieliśmy założyć, że do domu wrócimy równie dobrze w poniedziałek. Ostatecznie spóźniliśmy się tylko 10 minut, ale i tak byliśmy pierwszymi gośćmi.
Ich liczba z racji paniki niektórych lub "tylko" obaw pozostałych znacznie się ograniczyła. Pomijając nas odważnie przyjechali Byli Teściowie Żony, matka Q-Zięcia i siostra przyrodnia Pasierbicy z trzeciego małżeństwa ich ojca. Reszta wymiękła. Nie pojawił się więc brat Q-Zięcia z partnerką, której wszyscy byli ciekawi, zwłaszcza ja i jego matka, ojciec Q-Zięcia, który dopiero co wychodzi z trzytygodniowego choróbska i nie chciał załapać od Q-Wnuka kolejnych tygodni oraz babcia Q-Zięcia.
Pasierbica zaserwowała obiad, a potem pyszny tort. Myślałem, że to kupny, bo o takie umiejętności jej nie podejrzewałem. Tym bardziej mi smakował - lekki, kwaskowaty, smaczny.
Przez cały czas panowała niespotykana u Krajowego Grona Szyderców atmosfera. Można by ją nazwać ciszą. Co prawda panował standardowy gwar wynikający z rozmów dorosłych, ale właśnie te rozmowy mogły swobodnie przebiegać. Dlaczego? Bo "nie było" Q-Wnuka. To znaczy był, ale biedny leżał przykryty kocem na kanapie, cierpiał, podsypiał i może wyrzucił z siebie przez kilka godzin parę słów. Nie musiał się skarżyć. Po prostu był chory.
Pod koniec imprezy bez problemów udało mi się z wielką przyjemnością obejrzeć mecz. Nie dość, że nikt nie protestował, to jeszcze Iga wygrała 2:0 (6:3, 6:0). 

Gdzieś o 19.00 zostaliśmy z dziećmi sami. Pasierbica  z Q-Zięciem, który jej przygotował urodzinową niespodziankę, pojechali do centrum Metropolii autobusem. Szykowało się ostro... A my bez problemu zorganizowaliśmy wieczór. Najpierw dzieci oglądały bajkę, a potem każde spokojnie usnęło w swoim pokoju. Sytuacja była opanowana. 
- A wiesz, że mamy tylko jedną kołdrę? - dopytałem Żonę wiedząc, że to dla niej pewna dolegliwość.
Kiwnęła głową pogodzona. Bo i tak było pięknie. Dostaliśmy od Krajowego Grona Szyderców do dyspozycji ich sypialnię i ich wygodne łóżko.
Gdy wróciłem z łazienki, na łóżku leżały dwie kołdry.
- Och?! - Jednak... - skomentowałem.
- A naprawdę nie widzisz? - Żona się zdziwiła.
Gdy zzoomowałem wzrok, ujrzałem Q-Wnuka leżącego na ... moim miejscu.
- Właśnie przyszedł i powiedział, że się źle czuje.
Bez słowa poszedłem do jego pokoju po drodze mijając aniołka w diabelskiej skórze. Miał słodką buzię i rozrzucone rączki. Spokojnie można  było się nabrać.
Gdy zasypiałem na dziwnym łóżku Q-Wnuka (model dużego auta), sytuacja była nadal opanowana. Nawet, kiedy tuż obok mnie leżał Piesek i chrapał.
Aha, bym zapomniał! Czy wcześniej wspominałem, że  dzisiaj Pasierbica skończyła 36 lat?! A przecież niedawno...
 
NIEDZIELA (19.02)
No i noc mieliśmy upojną.
 
Bo sytuacja okazała się być opanowana inaczej. W sumie zakładałem, że tak będzie, ale żeby aż tak?...
I wcale tu nie myślę o Piesku, który zachowywał się standardowo, no może z wyjątkiem puszczania bąków, których nie puszczał. Chwała mu za to, bo w którymś momencie w nocy Żona się zorientowała, gdy w prześwicie otwartych drzwi do jej i Q-Wnuka sypialni cicho przeszedł niski obły kształt i ten cieniokształt, mocno zainteresowany świnkami, stanął nad ich klatką i popiskiwał, a nie było wiadomo, czy to robi, bo chce się z nimi bawić, czy je zjeść, że jednak Pieska trzeba skutecznie zamknąć razem z panem. A pokoik Q-Wnuka nie jest raczej duży. Więc "przyzwyczajony" znosiłem jego chrapanie, mlaskanie, trzepanie uszami, przeciąganie się, ziewanie i dreptanie w miejscu z charakterystycznym szuraniem pazurków o parkiet. Interweniowałem zawsze tylko w tym ostatnim przypadku głośno cykając i w ten sposób powodując, że Piesek wracał na legowisko traktując widocznie cykanie pana jako poważne ostrzeżenie. Natomiast kilkukrotne obwąchiwanie wystających spod kołdry stóp pana każdorazowo mnie rozśmieszało oczywiście skutecznie wybudzając. Byłem przy tym mocno wyrozumiały wiedząc, że taka gratka Pieskowi zdarza się bardzo rzadko.
I gdy, po którejś takiej pieskowej sesji, właśnie udało mi się zasnąć tyłem do niego, a twarzą do ściany, poczułem nagle coś. Zadziałał któryś ze zmysłów. Odwróciłem się i przestraszyłem nie na żarty. Nade mną stały dwie milczące postacie, obie płci żeńskiej i obie blade, jak ściana, do której przed chwilą byłem zwrócony, i obie z błyszczącymi w poświacie reflektorów łóżka-auta oczami. Takie dwa klony różniące się tylko wielkością. Natychmiast byłem przytomny. Było w pół do drugiej.
- Bo Ofelia chciałaby spać z tobą. - Przyszła do nas, ale tam żadną miarą się nie zmieścimy. - Żona gadała, a Ofelia milczała.
Byłem na tyle nieprzytomny, że nie byłem w stanie przypomnieć Żonie momentu, gdy na moim miejscu pojawił się Q-Wnuk. Wtedy mnie zachęcała i bagatelizowała Połóż się obok, przecież się zmieścimy... Za to byłem na tyle przytomny, że podniosłem kołdrę i małe ciałko natychmiast się wśliznęło.
Gdy już usnąłem n-ty raz, małe ciałko bezceremonialnie wstało, poszło do swojego pokoju i przyniosło swoją ukochaną przytulankę. Takiego jednorożca, którego widoku w tej poświacie unikałem nie chcąc mieć lęków. A gdy już zasnąłem n-ty raz + 1, małe ciałko wstało i przyniosło sobie ze swojego pokoju bidon z piciem. Stało nade mną i w ten charakterystyczny dla dzieci sposób, niezwykle wdzięczny nawet po n-tych +1 zasypianiach, piło na bezdechu. 
Ponieważ byliśmy skutecznie rozbudzeni, więc nie mogłem się oprzeć i musiałem to małe ciałko, przy jego prowokujących protestach, obrobić, wymiażdżyć i wygnieść każdą jego część, zwłaszcza plecyki i karczek. Bo takie małe i pachnące małością. Jeszcze chwila i już tego nie będzie nigdy.
W końcu usnęliśmy. Nagle któryś ze zmysłów kazał mi się gwałtownie wybudzić. Było wpół do czwartej. Nade mną milcząco stały dwie pochylone postacie - żeńska i męska. Ciśnienie skoczyło gdzieś na 120. Rodzice, którzy właśnie wrócili i chcieli skontrolować sytuację. Zaskoczeni dziwnymi układami i zadowoleni poszli uspokojeni do salonu i padli na dmuchany materac.
Małe ciałko obudziło się za jakąś godzinę i stwierdziło Ja chcę do rodziców! Skąd wiedziało?
Byłem przerażony godziną - okolice piątej. Spać nie mogłem, a do wstawania na tyle było daleko, że ogarniała mnie obezwładniająca niemoc. Pułapka, bo ani spać, ani wstać, ani się ubrać, ani sobie zrobić kawy... Masakra.
Na szczęście o siódmej zrobił się ruch, nie wiadomo kim sprowokowany, i sytuacja się wyklarowała. Rodzice przenieśli się do swojej sypialni, by dalej odsypiać, a my z Żoną i z Q-Wnukami mogliśmy normalnie egzystować w salonie i w kuchni przy świetle i przy kawach. Życie wróciło.
Gdy Krajowe Grono Szyderców wstało, mogliśmy porozmawiać. Oni opowiedzieli nam o swojej imprezie na 10 osób, my o swojej na cztery plus pies.

W Wakacyjnej Wsi byliśmy tuż przed 14.00. Na tyle wcześnie, że daliśmy radę ogrzać dom, rozpakować się, Żona coś upichcić, ja przygotować drewno i opanować ciągoty dzieci do różnych gier i oglądactwa.
Wieczorem nawet udało się nam obejrzeć kolejny odcinek Homeland.
 
PONIEDZIAŁEK (20.02) 
No i dzisiaj wstałem o 6.00. 

Według sprytnego planu mojego i Żony.
Ja wymyśliłem, że wstanę tak wcześnie, żeby pozostali, gdy zejdą na dół, mieli ciepło. Żona zaś wymyśliła jeszcze lepiej i zabroniła mi rano tłuc się w górnej łazience i kazała mi ze wszystkim zejść do dolnej.
Gdzieś o 06.40 mocno już się paliło w kuchni i w kozie, wszystko miałem porannie przygotowane i zasiadłem do laptopa z błogim poczuciem ciszy i luzu aż do 08.00. Cenny czas - godzina i dwadzieścia minut.
Kiedy zacząłem się nim delektować, usłyszałem na górze niebezpieczne odgłosy. Była siódma. Za chwilę pojawiła się cała trójka, w tym dwójka radośnie, z różnymi grami gotowa intensywnie rozpocząć dzień. Na szczęście dało się ją usadowić na wspólnym fotelu przed kozą, gdzie przez jakąś godzinę się sobą zajmowała. Idealnie.
Po I Posiłku, naszym, śniadaniu dzieci, pojechaliśmy do Powiatu. Były drobne zakupy, odebrałem naostrzone łańcuchy do Stihla, ale od samego początku było wiadomo, że głównym punktem programu będzie Kawiarnio-Cukiernia. Dzieci tego pilnowały dopytując się co pięć minut A kiedy?...
 
Po powrocie z wielu względów wyłączyłem się z rodzinnego życia. 
W środę i w czwartek przyjeżdżają goście, więc do obu mieszkań nawiozłem górę bierwion, które uprzednio trzeba było rozłupać. O naszych potrzebach drzewnych nawet nie wspomnę. Potem z laptopem uciekłem na górę i desperacko pisałem nie chcąc mieć żadnych zaległości. Na koniec zaś na głowie miałem Szczecin, co trzeba przyznać, a czego nie podejrzewałem, nieźle mnie "spalił".
Przyjechali o 18.30 wypożyczonym busem, do którego wpakowali wszystkie swoje rzeczy złożone w Małym Gospodarczym. A do zniesienia pralki i suszarki, które stały jeszcze w górnym mieszkaniu, musiałem poprosić Gruzina. Nie robił żadnych problemów, jak to on, ale jednak nie czułem się z tym komfortowo. Wracając do swojego domu powiedział:
- Jak będziesz czegoś potrzebował, to cyknij.
- Ale wiesz, że jeśli ty będziesz czegoś potrzebował, to możesz na mnie liczyć. - musiałem tak powiedzieć, ze szczerego serca, ale też, żeby dać mu ulgę.
- Wiem. - dobił mnie jednym słowem.
Zdążyłem jeszcze zrobić Szczecinianom Blogową, bo nieźle byli zajechani podróżą i wypakowaniem rzeczy w wynajmowanym mieszkaniu przywiezionych ze Szczecina, i porozmawiać. Urządzają się w Powiecie, więc na pewno będziemy w kontakcie, chociażby w momencie ostatnich rozliczeń. Ale myślę, że nie tylko.
Tak więc Żona miała do samego końca dnia i wieczoru wyłączność na zajmowanie się Wnukami.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił sześć razy.
W tym tygodniu Berta zaszczekała kilka razy w ciągu kilku dni domagając się wpuszczenia do domu. Zawsze jednoszczekiem. A w poniedziałek, w trakcie porannego spaceru wokół Stawu, nagle raz szczeknęła na coś, co widocznie umknęło do stawu Sąsiada Muzyka. O tyle mnie zaskoczyła, że szczek nie był wcale lampucerowaty.
Godzina publikacji 20.36.

I cytat tygodnia:
Tworzymy swoisty duet i, jak to w duecie, rzecz polega na tym, że partnera słucha się uważnie tylko dlatego, by nie przegapić sygnału do zabrania głosu. - Henry Miller (amerykański pisarz i malarz)
To chyba nie o nas?...
 
 
 
 
 




poniedziałek, 13 lutego 2023

13.02.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 72 dni. 

WTOREK (07.02)
No i zima trzyma.
 
Jak w trakcie dnia zapodał nam Justus Wspaniały w nocy i nad ranem musiało być -10 st., a nawet -12.
Teraz takie temperatury urosły do sensacyjnych.
Po I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu. Pod zakupy podłączył się Justus Wspaniały. Cztery kefiry, jedno mleko spokojnie przełknąłem, ale trzy chleby z Biedronki przyszło mi już ciężko. Że też my musieliśmy się przykładać do pogorszenia stanu jego zdrowia!... Oczywiście sąsiedzką przysługę fajnie było zrobić, ale... Gdyby poprosił o piwo (nie pije!) albo o wódkę (nie pije!) pro zdrowotności, to bym słowem nie pisnął.
Głównym jednak powodem naszego pobytu w Powiecie był fotograf, Urząd Gminy i ZUS.
18 lutego kończy mi się ważność dowodu osobistego, więc trzeba było wyrobić nowy, ważny na kolejne 10 lat. Ciekawe kto kogo przeżyje (kto co?, co kogo?). Raczej ja dowód osobisty, skoro mam żyć 94 lata. Gdyby tak, to załapałbym się na następny i nawet jeszcze na następny. Ciekawe co w międzyczasie wymyślą urzędnicy, no i co będzie ze mną?
Bo robi się ciekawie. Już dawno pożegnaliśmy się ze zdjęciami do dowodów osobistych i paszportów z półprofilu, w których panie miały wdzięczne pole do popisu, nomen omen, a i panowie mogli uwypuklać swoje męskie cechy. Nastała era zdjęć biometrycznych. Wszyscy mniej więcej wyglądają jak Hannibal Lecter. Aż się prosi na widok takiego zdjęcia, żeby dodać charakterystyczną maskę, żeby nie można było ugryźć, i efekt murowany. 
Idąc do fotografa nie wiedziałem, że obowiązują następujące kryteria:
- spokojny wyraz twarzy,
- wzrok skierowany w stronę obiektywu,
- owal twarzy powinien zajmować 31-36mm całej fotografii,
- usta powinny być zamknięte,
- twarz równomiernie oświetlona, bez refleksów, cieni,
- naturalne kolory,
- tło białe lub inne jasne,
- format: 35x45mm
- w nowym zdjęciu do dowodu czoło i uszy nie muszą być widoczne, brwi natomiast tak,
- sugerowane jest ściągnięcie okularów,
- przy zdjęciach do dowodu oczy powinny znajdować się w idealnym poziomie.
Kryteria te znalazłem w internetowej notce jednego z metropolialnych zakładów. Niektóre, skierowane do fotografowanego/-ej, mnie rozbawiły, jak, na przykład, te o zamknięciu ust, ale również te skierowane do fotografa, że oczy do dowodu powinny znajdować się w idealnym poziomie, co by logicznie sugerowało, że do paszportu już nie muszą.
Ponadto nie wiedziałem jeszcze o jednej rzeczy.
Zawsze lepiej jest więc przygotować się do takiej sesji, niż przychodzić „z biegu”.
Nie imprezuj więc dzień wcześniej, wyśpij się i porządnie wypocznij. Syndrom dnia poprzedniego doskonale widać na zdjęciach „na wprost”. Ukrycie pryszcza w photoshopie nie jest problemem, jednak całej, zmęczonej twarzy nie wymienimy.
Także nie najlepszym pomysłem jest wcześniejszy wysiłek fizyczny np siłownia, czy rower. Trochę czasu zajmie Ci powrót do naturalnego koloru:)
Do fotografa przyszedłem z biegu. Starałem się chociaż szyję zasłonić barankowym polarem, ale pan był ortodoksyjny fotograficznie i nie pozwolił.
- Wyglądasz jak Walter White z Breaking Bad. - Gdyby pozwolił ci zrobić zdjęcie w okularach, wypisz, wymaluj. - Żona spontanicznie zareagowała na widok czterech prostokącików.
Uważałem, że była łaskawa, a nawet to porównanie uznałem za komplement. Główny bohater miał jaja, za przeproszeniem, no i był świetnym chemikiem.
W Urzędzie Gminy, w dziale dowodów osobistych, czekała mnie kolejna niespodzianka. Nie była nią konieczność wypełnienia odpowiedniego druku, bo takich druków w swoim życiu się nawypełniałem, ale pobranie odcisków lewego i prawego palca wskazującego. Pani, bardzo sympatyczna, była wyraźnie tym faktem zawstydzona, więc głośno pozwoliliśmy sobie puścić wodze fantazji na zasadzie co by było, gdyby?..., co ją nieźle rozbawiło.
Myślę więc, że za 20 lat do zdjęć biometrycznych en face będą dołączane takie policyjne, lewy i prawy profil, i że będą zdejmowane odciski wszystkich dziesięciu palców.
- I zapewne będzie rejestrowana siatkówka oka. - dodała pani wchodząc w klimat.
A i tak zapewne nie wymyśliliśmy tego, co wymyślą urzędnicy.
A co będzie ze mną? Raczej ktoś, cholera wie kto, zawiezie mnie do fotografa na specjalnym wózku. I już teraz jemu/jej współczuję, bo będzie mi trudno w tym wieku chociażby zamknąć usta, nomen omen.

W ZUS-ie zabawiliśmy krótko. Złożyliśmy podpisaną umowę na warunkach ZUS-u. Oby udało się nam jak najszybciej uciąć jeszcze stare powiązania z tą instytucją i pozbyć się uwikłań w jednym z beznadziejnych rozwiązań systemowych. 
- Do zobaczenia. - pożegnała nas miła i uprzejma pani.
Odpowiedzieliśmy grzecznie.
- Mam nadzieję, że już do żadnego zobaczenia! - skwitowała Żona tuż po wyjściu. - Ale nie chciałam tej sympatycznej pani tego mówić.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland. A gdy go skończyliśmy, zaproponowałem, ku zaskoczeniu Żony i przy jej aplauzie, To może drugi? Po jakichś 20 minutach usłyszałem charakterystyczny odgłos. A jeszcze 20 sekund wcześniej wiedziony szóstym zmysłem, według nowych doniesień już ósmym, zapytałem:
- Śpisz?
- Nie. - usłyszałem.

ŚRODA (08.02)
No i dzisiaj rano w kuchni nie rozpalałem.
 
Przyszedł czas na jej czyszczenie. Więc od rana paliło się tylko w kozie, stąd przed laptopem siedziałem w  bojowym rynsztunku - kurtka, czapka, szalik. Dopóki jako tako się nie rozgrzało. Żona zaś siedziała dłużej niż zwykle przed kozą. 
Gdy zdjąłem pięć żeliwnych płyt, ukazały się bebechy kozy. I jak to bebechy - wyglądały fatalnie. Na całej powierzchni duchówki (piekarnika - dla młodzieży) leżała pięciocentymetrowa warstwa popiołowego pyłu, który na pewno dotykał płyt utrudniając cug. Ale to jeszcze było nic. Zaraz za duchówką była przestrzeń, taka prostopadłościenna pustka, w swoim konstrukcyjnym zamiarze stworzona, żeby żar omiatał duchówkę z każdej strony. Podobna pustka była pod duchówką, ale o tym dowiedziałem się później, gdy z tej pierwszej, pełniutkiej, wygrzebałem węglarkę pyłu. Drugą, taką samą, uzyskałem z pustki spod duchówki. 
Trudno było się dziwić, skoro przez blisko 3 lata tego nie robiłem, mimo że miałem już doświadczenia z Naszej Wsi i tak długi czas palenia powinien był mi dać do myślenia. Dodatkowo przecież jeszcze nie wiedziałem, kiedy poprzedni właściciel dokonał takiego oczyszczającego zabiegu.
Uświniłem się nadzwyczaj. Kurtka z targu od Gruzina cała była pokryta szaro-czarną warstwą, a pył w sobie tylko wiadomy sposób dotarł do polaru, szalika i czapki. Twarz miałem przyszarzoną i zmieniwszy tylko kurtkę na tą wyświechtaną z Reserved, żeby nie pobrudzić Inteligentnego Auta, postanowiłem pojechać po paczkę.
- Wyglądasz, jak Hitler z tym czarnym wąsem... - Żona wyszła na podcienie.
Nagle się zatrzymałem, zrobiłem gwałtowny żołnierski zwrot w lewo, trzasnąłem obcasami i uniosłem prawą rękę w hitlerowskim pozdrowieniu wspominając stary dowcip z czasów wojny i powojnia wywodzący się chyba ze środowisk malarzy pokojowych (dotąd olejna, wyżej wapno).
Żona się załamała i natychmiast zniknęła w domu.
Jechałem zadowolony nie z powodu tego durnowatego dowcipu, ale z powodu świadomości, że oto zdobyłem kolejną harcerską sprawność - zdunowską.
Musiałem zajrzeć do Zaprzyjaźnionej Hurtowni i kupić cztery dłuższe śrubki względem tych załączonych do rynnowych opasek. Nie byłbym w stanie oryginalnymi ścisnąć opaski wokół kozowych rur.
- Poproszę cztery takie śrubki, tylko dłuższe. - zwróciłem się do kierownika.
- I? - zapytał wręczając mi je.
- To wszystko. - Taki zakup! - wybuchnąłem śmiechem.
- To ma pan je gratis od firmy...
- O, dziękuję! - A co, nie opłaca się włożyć wysiłku fizycznego w otwieranie kasy, wstukiwanie palcami?...
- I trzeba paragon wydrukować! - dodał wchodząc w klimat.

O 12.00 przyszła Szczecinianka z najmłodszym, aby rozliczyć wodę i energię zużyte powyżej średniej, którą wyliczyłem za 11 miesięcy naszego i gości mieszkania jeszcze z czasów ich nieobecności. Taka była umowa, że dopłacą za wodę i energię od listopada ubiegłego roku.
Kwota dopłaty za wodę była strawna, ale za energię dość zabójcza. Pięcioosobowa rodzina, dwa prania dziennie plus tyle samo suszarka, lodówka często otwierana, bojler cały czas podgrzewający wodę, żeby ciągle myć naczynia, czajnik (kawa, herbata), dwa grzejniki, bo system ich życia nie pozwalał utrzymywać przez cały czas ognia w kozie, a dzieci nie mogły mieć zimno (nie to, co my, na przykład po trzydniowej nieobecności) i bojler w łazience non stop podgrzewający wodę na prysznice - wszystko na prąd. Szczecinianka oczywiście zdawała sobie z tego sprawę, ale jednak liczby zrobiły na niej nieprzyjemne wrażenie.

Po południu zadzwoniła pani z biura nieruchomości, ta "Włoszka", która nam pokazywała nieruchomość w Zamkowym Miasteczku w ramach naszego planu C, z pytaniem I jaka sytuacja?
Zadzwoniła na mój telefon, ale nie śmiałem odpowiedzieć jej słowem na zasadzie Wszystko, co powiesz, może zostać użyte przeciwko tobie! i telefon, który zdawał się mnie parzyć, natychmiast przekazałem Żonie.
A Żona spokojnie wyjaśniła, że właśnie Szczecin się wycofał z transakcji i że w tej chwili nie możemy zrobić żadnego ruchu, niczego obiecywać, tylko czekać. Pani, jako profesjonalistka i zainteresowana w sposób oczywisty transakcją, natychmiast zaczęła szukać rozwiązań. I właśnie wobec nich nie potrafiłbym się  znaleźć. Zresztą Żona znając mnie i tak by na to nie pozwoliła. Wiedziała, że zabrnąłbym w jakiś kanał trudny do odkręcenia, więc obrała prostą i jasną drogę dawania asertywnego odporu pani, która długo nie odpuszczała w dobrej wierze, ale Żona nie odpuszczała jeszcze dłużej. Też w dobrej wierze.
 
Wieczorem obejrzeliśmy 1,5 odcinka Homeland.
 
Dzisiaj o 07.07 napisał Po Morzach Pływający.
Pędzimy do Gdańska z węglem.
1,5 roku i nic z tego? Chyba bym się trochę zdenerwował. W takim tempie to i 6 lat będzie za mało, żeby znaleźć coś innego.
W Swoim Świecie Żyjąca zaliczyła pierwsze półrocze magisterki.
Julka schudła:)
(kot - wyjaśnienie moje) 
Zacząłem ćwiczyć i robię to również na nocnej wachcie skutecznie odganiając zmęczenie.
Sąsiedzkie stowarzyszenie ma się dobrze i rozwija. Wyjaśnienie:nowi i starzy sąsiedzi miejsko- wiejscy zamieszkujący  sołectwo ... (do którego należy Głusza Leśna - wyjaśnienie moje). Niestety otoczenie się zmienia. Po drugiej stronie drogi powstanie około 20 domków letniskowych, a w Sołectwie od strony jeziora kolejne 20 lub więcej. Gość sprzedaje 14 ha i chce to podzielić na działki. Trudno powiedzieć co jest lepsze czy domki letniskowe czy domy mieszkalne. Na razie obowiązuje opcja letniskowa.
Nasz sąsiad też powoli myśli co zrobić ze swoim majątkiem. To ten nasz najlepszy sąsiad i mąż przyjaciółki Czarnej Palącej.
I co najważniejsze dostałem 10% podwyżki czyli płot na pewno stanie na wiosnę.
PMP (pis. oryg., zmiany moje)

W te pędy odpisałem.
Ciekawe wieści i różnorodne.
Nie denerwujemy się. Naszą Wieś sprzedawaliśmy chyba ponad 10 lat :))) Myślę, że z Wakacyjną Wsią zdążymy spokojnie, skoro mam żyć 94 lata :)))
Za cholerę nie umiem się ustosunkować do tych sąsiedzkich domków letniskowych. Czy to dobrze, czy źle? Wam, w tej głuszy, niewiele to powinno zmienić, czyli dobrze. Ale źle, że sąsiad kombinuje. Szlag wie, co z tego wyniknie?!
Pełne i z satysfakcją gratulacje w związku z podwyżką. Należała Ci się! Nie znam realiów, ale znam Twoją miłość do morza, zaangażowanie i profesjonalizm. Po tylu latach rozmów i korespondencji!... :)
Trzymaj się zdrowo.
Emeryt
(zmiany moje)
 
O 09.21 odpisał.
Sąsiad ma troje dzieci i nikt się nie garnie do przejęcia. A jest co. Dom, stodoła, /Zdzichówka/ bardzo urokliwe miejsce/ ,własna plaża nad jeziorem i kawałek lasu, oraz po drugiej stronie drogi parę hektarów że stawem pośrodku.
Dzieciaki mają w dupie mieszkanie na wsi mimo, że jedno z nich kupiło działki właśnie letniskowe właśnie po drugiej stronie drogi. Każdy ma jakiś biznes lub bardzo dobrą pracę w mieście.
Zobaczymy jak to się zakończy. Ja chętnie kupiłbym tę ziemię że stawem.
PMP (pis. oryg.)

CZWARTEK (09.02)
No i dzisiaj wstałem o 06.30. 

Nie za późno, nie za wcześnie. Na tyle, żeby zdrowo rozpalić w kuchni, aby tym razem Żona Skulona przy niej mogła przetrwać poranek i spróbować może włączyć ułomny tryb ...1K + 2M, bo przecież o Koszuli mowy być nie mogło.
Z kozy w salonie wiało czarną zimną pustką, ale specjalnie nic sobie z tego nie robiłem. Włączyłem elektryczny grzejnik, a sam zasiadłem przed laptopem ogacony od stóp do głowy - ciepłe zimowe kapcie, na kolanach i udach dodatkowo narzuta, dalej polar i zimowa kurtka z Reserved, na głowie czapka. I było mi cieplutko.
Specjalnie podkreśliłem tę kurtkę z Reserved, tę, która po latach świetności, kiedy to pod ich koniec zdążyła się cała nieprzyjemnie nabłyszczyć, wyświechtać i wystrzępić na końcówkach rękawów i kołnierza, tę, którą Żona chciała natychmiast, jeszcze w Czechach, wyrzucić, a którą obroniłem i w domu przed nią schowałem, żeby nie mogła dopuścić się tego współczesnego cywilizacyjnego występku Wyrzucić!  
Bo jakbym bez niej, bez kurtki oczywiście, ale bez Żony też, wyglądał, na przykład wczoraj?! Po czyszczeniu kuchni cała, ta robocza, kupiona jeszcze w czasach Naszej Wsi na targu za 100 zł od pewnego Gruzina (to nie był nasz przyszły sąsiad w Wakacyjnej Wsi) była w sadzy. A musiałem jechać do Pięknego Miasteczka po paczkę, do DINO i do Zaprzyjaźnionej Hurtowni. O ile przed paczkomatem funkcjonowałbym prawie na pewno samotnie, to już w DINO nie, bo tu obowiązuje już pewien pięknomiasteczkowy sznyt. Gdzieś przecież w tygodniu ludzie muszą się pokazać w sensownych i czystych ubraniach. Zaprzyjaźnioną Hurtownią oczywiście się nie przejmowałem, bo wobec tamtejszych facetów-sprzedawców tylko bym nabił punktów tak się pokazując.
Zadałem to pytanie Żonie, a ona sugerowała, że przecież mam nową kurtkę i w czym problem? Zasugerowała niefrasobliwie, że tę nową, czeską, mógłbym już wyświechtywać przy paczkomacie, w DINO i w budowlanej hurtowni. Niedoczekanie!
Mój dodatkowy argument, że przecież jadąc w takiej zasadzonej kurtce zasyfię całe Inteligentne Auto i później będą się brudzić nasze wyjściowe ciuchy, zbagatelizowała.

Do kozy zabierałem się jak pies do jeża. Z przyjemnością więc pojechałem po paczkę i po dłuższe śruby, bo te darmowe, a jakże, okazały się za krótkie. Dłuższe też się okazały za krótkie i dopiero najdłuższe nie były za krótkie (kupiłem! od razu dwie długości). Gdy już wychodziłem, wzrok mój padł na termometry. W Wakacyjnej Wsi żyliśmy dotąd bez nich. Nie mieliśmy ani zewnętrznego, ani wewnętrznego. Ale od kilku miesięcy ich zapragnęliśmy i tylko samym gadaniem, gdy nam się przypominało, "kupowaliśmy" i "kupowaliśmy". Postanowiłem temu położyć kres.
Całkiem, już w domu, zadowolony 
Je położyłem, pod nosem Żony.
A ta przybrała lico marsowe 
I usłyszałem: Czyżeś stracił głowę?!
Że mi tu, pod nos, podsuwasz badziewie,
Które to zaraz zląduje na drzewie!
Ja żadną miarą ich nie powieszę
I tym widokiem ciebie nie ucieszę!
Bo ja chciałabym widzieć takie fajne,
Takie niezwykłe..., nie takie... zwyczajne!
Więc wnet poszukam czegoś  w Internecie
Aby z tą sprawą znaleźć się na mecie...

Niczego nie komentowałem, zwłaszcza słów "wnet" i "na mecie".

Zabrałem się za demontaż i czyszczenie rur. Oczywiście uświniłem się sadzą, co prawda nie tak, jak przy kuchni, ale na tyle wystarczająco, żeby ściekająca woda przy myciu rąk była za każdym razem brudna.
Po zmontowaniu systemu mogłem przymierzać miejsca, w których chciałem montować objemki do rur.
Miała się zacząć ta przyjemniejsza faza pracy wymagająca pewnej finezji i pomyślunku. Co nie oznaczało, że nie mogłem się natknąć na różnego typu niespodzianki. Ale się nie natknąłem. Po ponownym zdemontowaniu części rur montaż objemek poszedł jak po maśle. Resztę z powrotem zmontowałem, skręciłem dwie objemki i rozpaliłem. Dymiło się w dwóch miejscach, na łączeniu rur, jak skurwensen. Wszystko w sypialni.
Podokręcałem, co dokręcić się dało, poczekałem, aż się nagrzeje komin, poluzowałem objemki, żeby rury same do siebie się dopasowały i na siebie naszły i dymić przestało. Zestaw rur będzie pod czujną obserwacją, żeby się uspokoić, że wreszcie działa bez zarzutu.

Z kolei cały zestaw ciuchowy, przeznaczony do sadzy, zrzuciłem z siebie do oddzielnego prania, a sam wlazłem pod prysznic starając się w miarę możliwości niczego nie dotykać, a potem obciąłem paznokcie u kominiarskich łap. Innej opcji nie było.
Kładłem się lekko połamany. Bo jak zwykle robota robotą, ale te przygotowania, a potem sprzątanie...

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.

PIĄTEK (10.02)
No i dzisiaj o 09.23 wyjechaliśmy do Metropolii.
 
Osiem minut po planie, bo obserwowaliśmy górne rury w sypialni. Po moim porannym rozpaleniu w kozie na jednym łączu się lekko dymiło. Postanowiliśmy się przejmować konstruktywnie.
Do przedszkola Ofelii i tak zdążyliśmy... 57 minut jazdy od bramy do bramy. Byliśmy więc punktualnie. O 10.30 rozpoczęły się występy z okazji Dnia Babci i Dziadka. 
Ofelia była reprezentowana przez nas, Byłą Teściową Żony oraz matkę  Q-Zięcia. Ojciec Q-Zięcia leżał w domu złożony niemocą z powodu ciągnącego się przeziębienia, a Były Teść Żony po horrorystycznym zabiegu na jednym oku starał się z domu nie wychodzić.
Kto był na występach przedszkolaków, ten wie, o co chodzi. Komedia na całego. Ponadto w takiej grupie maluchów, niczym w soczewce, skupiały się różnorodne zachowania przyszłych dorosłych. A więc stali obok siebie leserzy (obiboki) i zaangażowani, symulanci i kreatywni, luzacy i zestresowani, być może niektórzy już trochę ociężali umysłowo i inteligentni (ta cecha była do przeanalizowania najtrudniejsza, bo mogła być zamaskowana przez wszystkie powyższe), z wyczuciem rytmu i bez niego, ze słuchem i bez niego, wreszcie z poczuciem humoru i śmiertelnie poważni (obie cechy mogły  wynikać ze stresu).
Przy tak malutkich postaciach wszystko było zabawne i do strawienia. Gorzej będzie później....
No cóż, powiem obiektywnie - Ofelia była zaangażowana, kreatywna, zestresowana, inteligentna, z wyczuciem rytmu i ze słuchem oraz śmiertelnie poważna. Sumując, widać było w niej wielką  mobilizację.
Po występie każdy maluch wręczał swoim babciom i dziadkom drobne prezenty - malutkie słoiczki z niespodziankami w środku w postaci herbaty i jakichś słodyczy, bodajże. 
Na poczęstunku nie zostaliśmy. Mieliśmy go w niespodziewanie szerokim zakresie u Byłych Teściów Żony.
- Może byście do nas teraz wpadli? - zaproponowała Była Teściowa Żony. - Były Teść na pewno się ucieszy... - Siedzi w domu... 
No to my na to, jak na lato.
Na stół wjechała dyniowa zrobiona przez Byłego Teścia, wiśniowa nalewka (umoczyłem tylko usta), keks (chyba to, co zjadłem w ilości trzech kawałków, tak się nazywa) i kawa z ekspresu. Niespodziewana uczta, w tym towarzyska.

W tej sytuacji w Wakacyjnej Wsi byliśmy sporo po 13.00. 
Przy samochodzie Szczecinianki panował prawdziwy armagedon. Auto było już praktycznie całe załadowane, ale przy nim stały wszelakie torby i różne luźne akcesoria jako żywo przypominające cygański tabor złożony z jednego wozu.
- To ja teraz pojadę po chłopaków i gdy wrócę, rozliczymy się za luty. - usłyszeliśmy na dzień dobry.
Po szybkim ogarnięciu się (z powrotem ciuchy wakacyjno-wsiowe) i ponownym rozpalaniu w kuchni, bo wygasło, zabrałem się za dolne gościowe mieszkanie. Szczecinianka co prawda już dawno prawie wszystko w nim zrobiła i przygotowała, ale wolałem sam dokończyć dzieła i zrobić po swojemu.

- A umie pan założyć relingi? - Bo mąż mi pokazywał, ale nie pamiętam. - usłyszałem Szczeciniankę, gdy wróciła i gdy nastał jeszcze większy, o ile to możliwe, armagedon, bo wokół i po wszystkim plątało się trzech chłopaków i Milka.
- Dam radę. - odpowiedziałem nie zdając sobie sprawy, że będzie mnie czekać spore wyzwanie psychologiczno-techniczne oraz zdrowotne.
Oczywiście, jak od razu podejrzewałem, nie były to relingi, tylko dwie poprzeczne belki bagażnika dachowego o systemie montowania, z którym się nigdy nie spotkałem, a który po montażu okazał się być prostym, logicznym i oczywistym. Ale bez instrukcji trzeba było do tego dojść, a to zabierało czas. Raz musiałem posiłkować się jednym telefonem do Szczecinianina, bo wcale mi nie było do śmiechu. W końcu brałem na siebie odpowiedzialność, żeby Szczecinianka spokojnie dojechała do domu.
Gdy już się z tym uporałem, przyszło do montażu takiego plastikowego pudła bagażowego, takiej  aerodynamicznej trumny, w którą Szczecinianka miała zapakować to wszystko, co zalegało wokół auta.
Z tym spotkałem się ewidentnie po raz pierwszy w życiu. Ostatecznie montaż okazał się trywialny, ale znowu bez instrukcji trochę zeszło, gdy na przykład, po żmudnym zakręceniu dwóch uchwytów, okazało się, że powinny być one założone w pozycji obróconej o 180 st.
Uszczerbki na zdrowiu, w tym psychiczne, były następujące:
- sporo przemarzłem, ale po wszystkim dwa pepysy Soplicy Orzech Laskowy zakończyły temat, 
- Milka usiłowała mnie dwa razy dziabnąć, raz w łokieć lewy, raz w prawy. A wszystko przez to, że dla swojego komfortu pracy i żeby w tym armagedonie nie pogubić śrubek i nakrętek, bo wtedy kaplica byłaby pewna, złożyłem je oraz narzędzia w bagażniku i często w nim buszowałem biorąc kolejną niezbędną rzecz, a to się Milce wyraźnie nie podobało. Chodziła koło mnie złowieszczo, łypała i próbowała mnie podgryźć, bo śmiałem wtargnąć w jej królestwo podróżnicze, czyli w miejsce, które należało wyłącznie  do niej. Czując dwa razy na łokciach jej zęby nic sobie z tego nie robiłem, bo wystarczyło na nią huknąć, by dała sobie spokój. Ale, gdy w którymś momencie "opuściłem" bagażnik, skorzystała z okazji i do niego wskoczyła do końca już go nie opuszczając. Oczy miała złe, a głowa obracała się za mną, jakby była idealnie połączona z moim ciałem jakimś sztywnym prętem. Ani mi się śniło podchodzić.
- Czy może mi pani podać?... - od tego momentu za każdym razem zwracałem się do Szczecinianki, gdy czegoś potrzebowałem z bagażnika. A po skończonej pracy poprosiłem o zwrot wszystkich moich narzędzi.

Po powrocie z Metropolii w kozie nie rozpalałem. Postanowiliśmy chwycić byka, tu capa, za rogi na spokojnie jutro w dzień. Kiedy nie będziemy czuli presji czasu i innych czynników. Stąd włączyliśmy grzejniki w salonie i w sypialni. Na samej kuchni nie dałoby się pociągnąć z powierzchnią 120 m2 i kubaturą 306 m3. W końcu zima.
Wieczorem rozmawialiśmy z córką właścicieli Uzdrowiska. Tą rzeczową, sympatyczną i z poczuciem humoru. Rozmowa nie wniosła wiele do obecnego stanu. Ale dla nas, jak i chyba dla niej, była ozdrowieńcza. Bo nadal dwie strony chciały ze sobą współpracować Bo może się uda... A przy okazji Żona omówiła jedną sprawę oszczędzając wiele z mojego zdrowia.
 
Kolejny odcinek Homeland oglądaliśmy na raty. Żona w wersji spalno-nocnej, ja w pełnym rynsztunku dziennym. Gdzieś w jego połowie przyjechała para gości ze Stolicy z pieskiem. Byli u nas w tamtym roku, w sierpniu. Nasi w każdym calu. Zobaczyliśmy się z sympatią i musiało to trochę potrwać, bo wplątały się różne pogaduszki.
Drugą część oglądaliśmy z dużym poczuciem ulgi. Goście zostali wprowadzeni, Szczecina nie było...

SOBOTA (11.02)
No i dzisiaj wstałem trochę podmęczony. 

Ale już tylko fizycznie. Bo wczorajsza, mocno nadwyrężona, psychika snem została całkowicie zregenerowana. Co więcej, od rana byłem w świetnym nastroju i zdawałem sobie sprawę, że to za sprawą przede wszystkim wyjazdu Szczecinianki, ale też jej szczęśliwej, aczkolwiek długiej podróży (o 22.55 dała znać, że dotarła na miejsce). Poza tym kładłem się spać ze świadomością, że górne mieszkanie nie przyniosło przykrych niespodzianek po kilkumiesięcznym pobycie Hunów i że przyjechali do nas goście ze Stolicy, niezwykle sympatyczni, tacy nasi, na 200%. Czyli, dotknęła mnie magia słów Żony: Życie wróciło na tory!
Stąd dotarła do mnie na bazie dobrego humoru, który mnie ogarniał, nowa myśl, filozofia(?). Od ręki nazwałem ją 3D, co oczywiście nie miało żadnego związku z nową techniką filmową czy produkcji, drukowania i skanowania obrazu w trójwymiarze.
U mnie 3D oznaczało i będzie oznaczać DOJRZEWAĆ DO DNIA. Myśl ta jest spójna oczywiście z takimi określeniami jak NIESPIESZNOŚĆ i SAMO PRZYJDZIE i pojawiła się, gdy w kozie
od rana się nie paliło. Pomyślałem, że z tym rozpalaniem przecież nie ma gwałtu i że nie muszę przez durnowatą kozę od razu nerwowo rozwalać całego porannego rytuału. Koza nie zając, nomen omen.
Więc, gdy oboje spokojnie zaliczyliśmy poranek, kolejny raz zabraliśmy się za rury. Zdemontowaliśmy je i przy ponownym montażu staraliśmy się tak cały zestaw poustawiać, żeby nadrobić brak 5 mm na długości jakiejkolwiek z nich. Nie dało się, na zasadzie Jak się nie obrócisz, dupa zawsze z tyłu. Przez ten drobny brak w jednym miejscu ciągle sączył się taki wredny dymek z powodu tego, że rura na rurę nie zachodziła maksymalnie. 
Postanowiliśmy zrobić dwie rzeczy - kupić jedną metrową rurę, ją przyciąć uwzględniwszy te 5 mm i wymienić oraz... przeczyścić komin. No, cóż, na fakt, że w tamtym roku nie czyściliśmy kominów, muszę spuścić zasłonę miłosierdzia, ale tylko dlatego, że w tamtym roku wielu rzeczy nie robiliśmy, bo przecież...
Wbrew silnemu oporowi Żony razem zmontowaliśmy trzysegmentową drabinę (15 m zasięgu), moją dumę, którą podziwiali niejedni fachowcy, w tym kominiarze, skwapliwie każdorazowo z niej korzystając. Opór Żony nie wynikał z faktu pewnej trudności przy montażu i ustawianiu drabiny, gdzie przy dwóch parach męskich rąk nie byłoby z tym żadnego problemu, ale z faktu, że miałem po niej wejść na górę i czyścić stalowy komin od dołu. To już było dla niej nadto, więc moje wejście na dach Domu Dziwa, żeby wyczyścić go z góry odpadało z prędkością światła. Nawet o tym nie zdążałem, a nawet więcej, nie zdanżałem  pomyśleć, jak już Żona patrząc na mnie podejrzliwie gwałtownie protestowała i, krótko mówiąc, wkurwiała się na moją głupotę. Dostawała furii.
Siedziałem sobie na drabinie niczym król i zdobywałem kolejną sprawność z zakresu budowy i obsługi kominów stalowych. To co wydobywałem, stanowiło czarną lepką maź. Rozwiązanie było połowiczne, bo przecież górna połowa komina musiała zawierać w sobie podobny syf. Ale i tak miałem satysfakcję. Trochę tylko niepotrzebnie dekoncentrowała mnie obecność Żony, bo o wszystko z dołu musiała dopytywać, rozważać, doradzać i dzielić włos na cztery. A ja podzielnej uwagi nie mam.
Ale doskonale wiedziałem, jaki jest prawdziwy powód jej obecności. Pilnowała, aby mi nie strzelił do głowy, pod jej nieobecność, pomysł szybkiego wlezienia na dach, wyczyszczenia komina od góry, a potem rżnięcie głupa Ciekawe, dlaczego na łączach rur nagle przestało dymić?
Po całej akcji sprzątania było co niemiara, ale jeszcze za jasnego narąbałem drewna i ostatecznie skończyłem układanie akacji. Co mi pozostało? - sprzątanie.
 
Wieczorem planowaliśmy obejrzeć 2 odcinki Homeland. W połowie drugiego usłyszałem:
- Zasypiam!... - Nie gniewasz się?

NIEDZIELA (12.02)
No i dzisiaj, mimo że to niedziela, był dalszy ciąg opanowywania naszych punktów grzejnych. 

Rano rozpaliłem tylko w kozie, a z kuchnią poczekałem na Żonę. Według jej pomysłu mieliśmy zmienić kolejność ułożenia trzech środkowych żeliwnych płyt, bo jedna z ich na tyle się wybrzuszyła, że przez powstałą szparę w trakcie rozpalania ulatniał się nieduży dymek. Ja sobie nic z tego nie robiłem, bo ani to sypialnia, ani też jakieś problemy z wywietrzeniem. Wystarczyło na chwilę otworzyć
drzwi tarasowe i po krzyku. Potem paliło się idealnie. Ale Żonie to doskwierało.
Znowu się uświniłem, a efekt wizualny był taki sobie. Ciekawe jednak, że po zmianie kolejności ułożenia płyt powstała jeszcze większa szpara, przez którą dymek w żadnym momencie się nie sączył.
Ale stało się dla nas jasne, że trzeba będzie do kuchni latem zaprosić zduna, żeby ją zdrowo przekonserwował.

Dzisiaj, praktycznie cały dzień, pisałem i chłonąłem niedzielną atmosferę, którą czuliśmy.
Wieczorem obejrzeliśmy 1,5 odcinka Homeland. W ten sposób zakończyliśmy sezon trzeci. Zostało  jeszcze  pięć...

PONIEDZIAŁEK (13.02)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Co z tego, że smartfon miałem nastawiony na 06.00? Smartfon smartfonem, a organizm organizmem. Za cholerę nie chciał dłużej spać.
Rozpaliłem tylko w kuchni. Z kozą czekałem praktycznie do przyjścia Żony, bo nie chciałem jej w sypialni dymić, nomen omen. Stąd przed laptopem zasiadłem w pełnym rynsztunku - czapka, kurtka, narzuta na kolana. Bardzo szybko było mi za gorąco.

Postanowiliśmy się przeprosić z kominiarzami i, mimo że to nie najwłaściwszy moment, zaprosić ich do czyszczenia kominów. Zadzwoniliśmy do kompletnie nam nieznanych, do Więziennego Powiatu.
- A nie macie tam swoich w Powiecie? - zapytał mistrz kominiarski całkiem logicznie.
- Mamy, ale... - zawiesiłem głos.
- Nie pasują wam? - facet chwycił w lot.
- Otóż to! - potwierdziłem. - Ale więcej na ten temat nie chciałbym gadać! - dodałem.
Facet nie dociekał. Umówiliśmy się na środę na 14.00. Uprzedziłem go, że palimy mokrym drewnem.
- Dobrze, że pan powiedział, bo sama kula ze szczotką może nie wystarczyć. - Może trzeba będzie tę twardą smołę czyścić mechanicznie. - Przywieziemy, co trzeba.
Problem z naszymi, a zwłaszcza z "naszym" mistrzem kominiarskim, polega na tym, że ma on straszne gadane. Do tego autorytatywne, z próbami wciskania nam kosztogennych rozwiązań. Więc zraziliśmy się co nieco.

Znowu byłem dość wcześnie gotowy z publikacją.
Był więc spory zapas czasu na rozstanie się z gośćmi, którzy dzisiaj wyjeżdżali i na gadki z nimi oraz na rozmowę z Córcią. Dzisiaj skończyła 39 lat. Przerażające nie ze względu na nią, ale na mnie.
- A nie przeraża cię fakt, że twój wnuk ma 16 lat? - wczoraj Żona odniosła się do moich przerażeń.
Ciekawe spostrzeżenie, które dało mi do myślenia. Doszedłem do wniosku, że Wnuk-I ze swoim wiekiem mnie nie przeraża, bo jest jednak pokoleniem dalszym, trochę jakby innym, oddzielnym bytem, w jakimś sensie związanym już ze mną w ćwierci patrząc na sprawę genetycznie, czyli chłodno. Poza tym nie bez znaczenia jest fakt, że między nami nie ma już tak mocnych więzi jak między mną a moimi dziećmi. Może to wiąże się też ze świadomością odpowiedzialności. Za Wnuka-I i jego start w przyszłość praktycznie nie odpowiadam. Od tego są jego rodzice, którzy stanowią już sami w sobie naturalną barierę między mną a Wnukiem-I.
Więc na przybywanie lat u Córci i Syna patrzę inaczej. Jakby to przybywanie w jakimś sensie mnie dotyczyło. Inaczej - przez pryzmat wieku swoich dzieci uświadamiam sobie, ile ja mam lat. A w ten sposób nie odbieram tych relacji wiekowych między mną a Wnukiem-I.

Córcia, jak zwykle, tryskała energią. Już w piątek miała u siebie w domu okolicznościową imprezę, która trwała do niedzieli. Było dziesięcioro dorosłych i sześcioro dzieci. Tańce do 04.00, muzyka na maksa, bo to wiocha, dom daleko od wszystkich i nikomu się nie przeszkadza, zaś dzieci miały szlaban na schodzenie na dół.
- Tato, ja w tym moim wieku czuję się świetnie! - Ale zauważyłam niespodziewanie jakieś dziwne zmarszczki wokół oczu! - wybuchnęła śmiechem.
- A jak egzaminy?
- Zdałam wszystkie sześć i mam zaliczony I semestr. - A były naprawdę trudne.

Resztę popołudnia wykorzystałem na wstępne ogarnięcie gościnnego mieszkania i na sprzątanie, sprzątanie, sprzątanie. Zlikwidowałem krecie górki, których nie dotykałem z miesiąc albo i więcej oraz pięknie wygrabiłem teren z kory i różnych drzewnych odpadów, które pozostały po górach drewna przywiezionego swego czasu przez Sąsiada Od Drewna i przez Pierdolło.
Pachniało mi to wiosennymi porządkami. A te są zawsze strawne.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił siedem razy i wysłał dwa suche smsy.
W tym tygodniu Berta szczeknęła trzy razy pod drzwiami tarasowymi dopominając się, aby ją wpuszczono do domu. Zrobiła to aż w ciągu dwóch dni.
Godzina publikacji 19.20.

I cytat tygodnia:
Radość przychodzi w zaskakujący sposób, a mianowicie wtedy, gdy najważniejsze jest dla nas to, by radośni byli ci, których kochamy... - Marek Dziewiecki (rzymskokatolicki prezbiter, doktor psychologii, odznaczony Medalem Komisji Edukacji Narodowej. Kapłan diecezji radomskiej, ekspert Ministerstwa Edukacji z zakresu przedmiotu "Wychowanie do życia w rodzinie").
Zacytowałem trochę szerszy opis autora, bo to ciekawe. Nie będę zbyt głęboko wnikał w temat, ale parę rzeczy mnie zastanowiło. Pierwsza - czy byli też dopuszczeni przez ministerstwo inni, czytaj, świeccy eksperci, w tym, ha, ha, ha(!) ateiści? I druga - trochę zgrzyta mi to eksperctwo w sytuacji nieposiadania przez tego pana rodziny, w rozumieniu tej, stworzonej przez siebie. Z drugiej strony uczciwie muszę dodać, że przecież za młodu w jakiejś przecież rodzinie się wychowywał i w różnych konfiguracjach musi mieć ją nadal. A to są żyzne poletka do obserwacji. Więc może się niepotrzebnie czepiam, jak na mnie jednak stosunkowo łagodnie.
Cytatu wszakże w żaden sposób nie deprecjonuję!
 
W tym miejscu muszę się odnieść do cytatu z poprzedniego tygodnia. Przypomnę:
Szczęście nie jest stacją, do której przyjeżdżasz, lecz sposobem podróżowania. - Margaret Lee Runbeck, amerykańska pisarka i nauczycielka.
Po pierwsze nieprofesjonalnie podałem, że autor jest anonimowy, po drugie Żona stwierdziła, że ta myśl mogłaby być myślą przewodnią naszego życia i tego bloga.


poniedziałek, 6 lutego 2023

06.02.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 65 dni.
 
WTOREK (31.01)
No i ani się obejrzeliśmy, a mamy koniec stycznia. 

Dzień dłuższy od najkrótszego o 1 godzinę i 18 minut. I ani się obejrzymy, znowu, a już będą ... Święta Bożego Narodzenia. A Wielkanocne przemkną niczym wiatr.

W niedzielę, 29.01, odespaliśmy poprzednią noc. Milka zachowywała się bez zarzutu. Jakby jej nie było. Dla mnie było to o tyle istotne, że wyjeżdżałem do Rodzinnego Miasta na spotkanie z Bratem, Córcią i Wnukami.
Punktem zbornym był parking przed cmentarzem, na którym pochowani są Matka i Ojciec; godzina 12.00. Brat był oczywiście pierwszy, ja drugi, Córcia trzecia, ale punktualnie.
- Od razu uprzedzam - Córcia patrzyła na mnie wiedząc, co będzie - że nie ma Wnuczki.
Ostro zaprotestowałem i się oburzyłem To bez sensu! dając wyraz swojemu zawodowi.
- To nieważne, że córka przyjechała i wnuk! - Córcia od razu się odcięła. - Ale nie ma wnuczki i to już koniec!
Wnuczka nie przyjechała, bo nie chciała i robiła przy namowach na kolejny wyjazd aferę. Z mamą i bratem była przez tydzień u babci w Metropolii i po powrocie do domu żadną miarą następnego dnia nie chciała nigdzie jechać Bo się stęskniłam za tatusiem i chcę być z nim!
Trzeba było się "zadowolić" tym, co przyjechało. Ledwo wcisnąłem łeb do środka auta, żeby zobaczyć Wnuka-V, który od "dawna" mnie obserwował, a natychmiast zobaczyłem podkówkę, więc trzeba było pryskać mając na uwadze święty spokój, nomen omen, na cmentarzu.
Na grobie rodziców/dziadków Brat się pomodlił i Córcia... też, czym mnie jednak zaskoczyła.
- A ty też zmów modlitwę! - Brat zwrócił uwagę bratanicy nie zauważywszy, że już to zrobiła.
Oburzyła się na taką uwagę. Do mnie nie startował.
- Uhuhu! - To ty się modlisz?! - przyciąłem Córci, gdy odchodziliśmy od grobu. Tylko na mnie spojrzała z półuśmiechem, bo o czym tu gadać. Ojca się zna.
 
W trakcie łażenia po cmentarzu, bo Brat nam pokazywał różne groby znajomych, jego i moich, Córcia opowiadała mi o swoich życiowych i zawodowych planach na najbliższe dwa, trzy lata. Trzeba było przyznać, że Małpa to świetnie przemyślała, wszystko miało ręce i nogi i wiedziałem, że przy jej cechach charakteru - determinacji, chęci do działania i braku lęku przed nieznanym, to się jej musi udać.
Doskonale wiedziała, że we mnie znajdzie pełne zrozumienie i znawstwo tematu i zdawała sobie sprawę, że w pewnym sensie pójdzie moją drogą.
- Tato, a ty ile miałeś lat, gdy założyłeś szkołę?
- 44.
Wybuchnęła śmiechem.
- Nigdy bym nie pomyślała, że ja w podobnym wieku też to będę robiła! - Nieodrodna córka!
Córcia ma bardzo sensowny pomysł i chce założyć szkołę językową wpisującą się w potrzeby chętnych ze wsi i z małych miasteczek. Na razie udziela korepetycji, rozeznaje rynek i uczęszcza na podyplomowe studia, dzięki którym uzyska przygotowanie pedagogiczne. A to wszystko, co mi przedstawiła, było bardzo interesujące i, za przeproszeniem, trzymało się kupy.
Oczywiście z pytaniami szedłem o krok lub dwa dalej, więc mnie hamowała, że to jeszcze za wcześnie. 

W domu Brat chciał nam wcisnąć na jednym spotkaniu zupę pomidorową, kotlety schabowe i mielone, udka kurczaka, gołąbki i pierogi. Do tego groszek z marchewką, buraczki, ogórki i ziemniaki. I nie mógł zrozumieć, że się ograniczyliśmy do zupy i do schabowych x 2 - ja i udka kurczaka x 1 - Córcia.
- Taaato, dooobra ta pomidorowa!... - szepnęła Córcia po paru łyżkach.
- To idź do kuchni i pochwal stryja. - zaproponowałem, wiedząc co będzie. - Bardzo mu to zaimponuje.
Wysłuchaliśmy dokładną recepturę przygotowanej zupy, i to trzykrotnie, z położeniem nacisków na Bo ja lipy nie robię, wszystko jest na mięsnym wywarze!
Moje schabowe były bez panierki, soczyste i smaczne, stąd dwie sztuki. A smakowały dodatkowo lepiej, bo brat zaserwował Soplicę.
Wnuk-V z wielkim apetytem wcinał bezzębymi dziąsłami (9 miesięcy) ugotowanego, wystudzonego ziemniaka, a potem wypuszczony na podłogę odkrywał świat. A świat mu się niesamowicie rozszerzył, bo zaczął się samodzielnie poruszać systemem "na żołnierza". Precyzyjnie opanował czołganie i w ten sposób bez problemów był w stanie dotrzeć do wszelkiego rodzaju kabli elektrycznych, którymi nikt do tej pory nie wykazywał zainteresowania, różnych przedmiotów, które swoimi ostrymi krawędziami nikomu nie przeszkadzały i do różnych ciekawych gałek od różnego rodzaju drzwiczek.
Czasami łapał już chodzenie na czworakach i jakby przymierzał się do wstawania. A stąd już krok, nomen omen, do chodzenia. Normalnie zgroza!
Nie mogłem się na niego napatrzeć i uwierzyć. Dziób mu się zrobił dokładnie taki sam, jak swojej starszej siostry. Jeszcze tylko, gdy mu się zaczną kręcić długie włosy, a zaczną, wypisz, wymaluj ona. Jak to możliwe?! 
Ponadto udowodnił, że jest przedstawicielem ludzkiego gatunku ze swoją istotną cechą, a mianowicie okazywanym poczuciem humoru. Wydostawał się konsekwentnie z pokoju, którego wykładzinę podłogową trudno mu było pokonywać z racji sporych sił tarcia, do przedpokoju z gładkim parkietem i tam "gwałtownie" przyspieszał z piskiem, gdy słyszał nad sobą głos matki Bo zaraz cię złapię! Po czym złapany rechotał, a odstawiony do pokoju z powrotem mozolnie przebijał się do przedpokoju, by tam "uciekać". I tak w koło Macieju.

Córcia  wyjechała o 15.00. Od 16.00 czekały na nią zajęcia online. Od Rodzinnego Miasta miała rzut kamieniem, ale przecież musiała po powrocie ogarnąć dzieci, dom i przygotować komputer. Nikt więc nie protestował.
- Wiesz, ona jest taka... - Brat szukał odpowiedniego słowa - ... stanowcza, zdecydowana. 
Wyraźnie podziwiał tę cechę, bo chyba w jego przypadku trochę nie mieściło mu się w głowie, że kobieta może tak mieć. Na dodatek jego bratanica, na dodatek taka młoda.
- Człowieku, przez nią wysprzątałem chałupę na glanc! - śmiał się. - Nawet przetarłem kryształy w kredensie i posprzątałem w szafach! - A gdyby coś skrytykowała?!... - patrzył na mnie i wyraźnie sobie wyobrażał ten wstyd, którego by doznał.
Nawet mu nie starałem się wyjaśnić, że Córcia na takie rzeczy nie zwraca uwagi, bo i tak już wiedział swoje. Ale obaj stwierdziliśmy zgodnie, że fajnie jest mieć takich gości, od czasu do czasu oczywiście, bo inaczej nie szłoby żyć, z powodu których człowiek staje na głowie i przeprowadza gruntowne sprzątanie. Bo zawsze później jest zadowolony.

Po mojej godzinnej drzemce wieczorem wspólnie oglądaliśmy finał Mistrzostw Świata w Piłce Ręcznej Francja : Dania. Ta ostatnia zdobyła tytuł po raz trzeci z rzędu. Brat kibicował Francji Bo co nas łączy z Danią?, a we Francji mieliśmy rodzinę!, ja Danii.

W poniedziałek, 30.01, zrobiłem sobie kawę sypankę sam. Brat by to zrobił chętnie, ale od pewnego czasu dał sobie spokój widząc, ku swojej zgrozie, ile jej sypię. To samo jest z pieprzem i innymi przyprawami, których ilość, gdy sobie doprawiam, powoduje, że w miarę tego procesu, brwi podnoszą mu się coraz bardziej do góry. Z jednym jeszcze kulinarnym elementem (emelentem) nie daje za wygraną. Gdy więc podał na gorąco dwie różne kiełbasy, do tego ogórki i musztardę, zaserwował też olbrzymią puchatą, białą bułkę, taką że aż ślina ciekła. Ciężko się zdziwił (który to już raz?), gdy odmówiłem. Stał przede mną, w ręce trzymał talerzyk z piękną ekspozycją pieczywa i nie mógł uwierzyć w mój przeczący gest.
- To wy nie jecie ani bułek,  ani chleba?! - zdziwił się n-ty raz. 
 
Do Wakacyjnej Wsi wracałem trochę dłużej ze względu na pogarszające się warunki drogowe. Temperatura spadła w okolice 0-1 st. i padało nie wiadomo czym. Ni to śniegiem, ni to deszczem, ale na pewno zdradliwie.
W domu byłem o 11.00, na tyle wcześnie, żeby przez godzinę spokojnie się ogarnąć i być gotowym na przyjęcie dwóch pań z biura nieruchomości, które wykazały zainteresowanie naszym domem i chęć przyjazdu, mimo że Żona specjalnie ich nie zachęcała.  
Jedna z nich była taka bardziej korporacyjna, przez to trochę sztuczna, a więc nas irytująca, druga normalna, naturalna. Ale oczywiście obie podsuwały nam pomysły na szybszą i efektywną sprzedaż rodem ze Stanów, Anglii i Irlandii Bo taki jest teraz trend! nieświadome, że błyskawicznie kopały sobie wspólny grób, bo pomysły ze Stanów i wszelkie trendy to ja mam w dupie, a Żona jeszcze bardziej, ale nie wiem, jak to określić, bo nie mogę wymyślić stopnia wyższego "od mania w dupie". "Mańsza w dupie?" A może lepiej "mania w dupencji?" Chyba najbliższe językowi polskiemu byłoby stopniowanie: "mania w dupsze" i "mania w najdupsze". To Żona właśnie ma to ostatnie.
A więc szeroko były opisywane korzyści z otwartych dni Najlepiej dwa razy w miesiącu, ale zdajecie sobie państwo sprawę, że wtedy musielibyście coś robić z aktualnie przebywającymi w apartamentach gośćmi! Przy czym wiemy, że z tym byłby jakiś kłopot, więc najlepiej byłoby w dniach otwartych rezerwacji nie przyjmować. I zęby w ścianę! - pchało mi się na usta. Kulturalnie oraz sarkastycznie nie dodawałem również, że nie widzimy żadnego problemu, żeby, na przykład, jakąś daną parę w środku jej pobytu gdzieś na dzień, dwa przeflancować, bo panie mogłyby się obruszyć.
Równie ciekawym pomysłem była propozycja naszego wyprowadzenia się na dzień, dwa Żebyśmy mogły wprowadzić ekipę zdjęciowo-filmową i żeby można było dokonać aranżacji wnętrz według naszego pomysłu. Znowu nie pchałem się ze słowami "kipisz" i "syf w domu".
Trzecim, najwspanialszym pomysłem, do którego panie się strasznie zapaliły, było Gdybyście się państwo zgodzili i wystąpili w filmie w roli aktorów, którzy by odgrywali różne scenki z kilkoma monologami i/lub dialogami, to  efekt byłby murowany. Ciekawe jaki? - znowu mi się pchało. Bo zrobienia z nas idiotów i hochsztaplerów wciskających kit poprzez teksty wymyślone przez dwudziestopięcio, -trzydziestolatków, z którymi, i z tekstami i ze -stolatkami byśmy się nie utożsamiali, to na pewno. Ja może jeszcze w sferze technicznej - blask fleszy, reflektory, kamery - bym podołał, ale już przy wciskaniu kitu nie. O Żonie nawet nie ma co wspominać.
I gdy panie w stosunkowo krótkim czasie wykopały sobie grób i zdążyły nawet zbić trumnę, dołożyły jeszcze do tego dwa przysłowiowe gwoździe. Jednym była prowizja - 3% od wartości transakcji od kupującego i takież 3% od sprzedającego. Drugi gładko wypłynął z ust tej korporacyjnej.
- Oczywiście nie zamykalibyśmy państwu drogi samodzielnej i indywidualnej sprzedaży, ale wtedy musielibyście państwo zapłacić 1,5 % od wartości za realizację filmu.
Znowu cisnęło mi się do ust To uprzejmie proszę wsadzić sobie ten film!...
Pożegnaliśmy się bardzo profesjonalnie, to znaczy uprzejmie. 
Spotkanie mnie na tyle nie obeszło, że w rozśmieszonym nastroju po południu pisałem.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.
 
Dzisiaj, we wtorek, 31.01, rano, ale w miarę przyzwoicie, przyjechała ekipa wymieniać dotychczasowy licznik wody na radiowy. Tak więc pani przychodząca do odczytów licznika zniknie bezpowrotnie i nie będzie z kim pogadać. Kolejny etapik odhumanizowania.
W południe pofatygowałem się do paczkomatu. Żona kupiła mi ostatnie trzy książki Jussiego Adlera-Olsena. Tak więc mam komplet. Znając moją szybkość czytania zejdzie na nich do końca marca, a może z lekturą zahaczę nawet o święta.
Pod moją nieobecność przyszedł do nas Justus Wspaniały. Wczoraj pytał Żonę, czy jest zainteresowana dynią, bo ma spory nadmiar i nie da rady przerobić. Był więc sympatyczny pretekst.
W Pięknym Miasteczku zabawiłem dłużej, co mi było, po moim powrocie, wykłute przez Justusa Wspaniałego. Ale tuż przed pospiesznym powrotem (Żona telefonicznie mi uświadomiła, że mamy gościa) uzmysłowiłem sobie, że trochę głupio będzie jutro tak jechać w świat brudnym Inteligentnym Autem. Więc trochę zeszło mi na myjni.
- Ale po co myjesz auto? - Justus Wspaniały odniósł się do tematu. - Ja swojego nie myję! - Bo po co? - ponowił pytanie.
Wyjaśniłem mu, że ja też nie myję  auta, ale jeśli tak, to raz na pół roku, raz na rok.
U niego nic nowego, ale pogaduszki zdominował stan zdrowia Lekarki, bo lekarka też człowiek.
Ponowiliśmy zaproszenie na najbliższą sobotę, bo chyba w ten weekend wreszcie będzie mogła przyjechać.
 
Dzisiaj wykorzystując dobrą pogodę i niespieszność, przy Pilsnerze Urquellu, pracowałem przy drewnie. Bierwiona rąbałem na cieńsze, żeby się lepiej paliły w kozach, brzozę rąbałem na szczapki do rozpalania, bo stary zapas się powoli kończy, akację spod plandeki rąbałem na quasi-bierwona, żeby się dały palić w kuchni i sporo jej naukładałem pod zadaszeniem. Może jeszcze taka jedna sesja, dwie, i wszystko spod plandeki zniknie.
I gdy zasiadłem zadowolony, po ciężkiej pracy, do laptopa, żeby kontynuując Pilsnera Urquella przeprowadzić onan sportowy, Żona zasugerowała, żebym Szczeciniance podrzucił trochę gazet Bo się jej skończyły!
- I daj jej ode mnie kilka zwitków (wióry nasycone parafiną), żeby łatwiej się jej rozpalało.
To w oddzielnych kartonach przygotowałem zwitki, smolaki, szczapki sosnowe i szczapki brzozowe. Wszystko opisane, co jest co, okraszone instrukcją z rysunkiem ukazującym, jak mają być ułożone poszczególne frakcje i jaka ma być ich ilość. 300 %! Żona aż siadła na schodach, żeby obejrzeć rysunek.
- Wiedziałam, że tak będzie. - skomentowała kręcąc głową i się podśmiechując.

Pod wieczór zadzwonił Syn.
- A coś ty taki zmaltretowany? - od razu zagadałem, raczej bez współczucia, tylko w kierunku prowokacji. - Dawno cię takim nie słyszałem!...
- A bo dzisiaj dostałem nieźle w kość w pracy, a poza tym... życie. - ciężko westchnął.
- No, i widzisz synu, takie sytuacje Pan Bóg przewidział! - Wymyślił alkohol, żebyś mógł w takich momentach walnąć sobie brandy, albo whisky, wino, piwo, wódkę lub jakiegoś drina. - Od razu poczułbyś się lepiej!
- Ale tato! - Syn zareagował nawet nie nerwowo. - Problem jest w tym, że ja alkoholu zwyczajnie nie lubię. - W takich sytuacjach albo zjem jakiegoś owoca, albo gorzką czekoladę... - zawiesił głos czekając na moją reakcję, bo ostatnio kolejny raz mówiłem mu, żeby przestał żreć słodycze.
Milczałem. Ale Syn się rozkręcił. 
- Najlepsze, jak raz w miesiącu wyjeżdżam z kumplami na dwa, trzy dni i tniemy non stop w brydża. - I w dzień i w nocy. - No i oni oczywiście chleją nie dziwując się, że ja nie piję. - Zdążyli się przyzwyczaić. - Najlepsze jest to, że upici świetnie grają i ciągle wiedzą, w czym rzecz.
- Synu! - uświadamiałem go. - Pamiętaj, że to jest kwestia treningu.
- A najlepsze było - kontynuował - gdy przyszedł do nas niedawno nasz sąsiad, taki kolega, mniej więcej w moim wieku, hydraulik. - Tak udrożnił i wyczyścił kominek, że teraz grzeje idealnie i poprzez podkowę rozprowadza ciepło po całym domu. - Zajęło mu to 2,5 godziny - Roboty i gadki. - A kolejne 3,5 samej gadki. - Sześć godzin! - Myślałem, że się wykończę! - Najlepsze, że przez cały czas pił piwo i nie mógł zrozumieć, jak można go nie pić i starał się mnie przekonać do swojego stanowiska. - Musiałem w trakcie jego obecności wypić całą butelkę, a i tak patrzył na mnie podejrzliwie! - A ty doskonale wiesz, że ja czasami, gdy przyjeżdżasz, wypiję ewentualnie od ciebie małą szklaneczkę.
Faktycznie, zawsze taka mała szklaneczka piwa w rękach Syna, chłopa znacznie wyższego ode mnie, wygląda idiotycznie.

Dzisiaj wysłałem drugi raz tę samą wiadomość o zjeździe. Dotyczyła pierwszej wpłaty - zadatku. Może dlatego blisko trzydzieści osób nie zareagowało wcale. Bo na początku jest jak zwykle - wszyscy hura!, jedziemy!, a potem to żaden (patrz filmik Mucha nie siada - szukać na Yuotube)

Wieczorem obejrzeliśmy kolej odcinek Homeland.
 
ŚRODA (01.02)
No i mamy luty.
 
O czym pisałem wczoraj? Ani się obejrzymy... 
Przed wyjazdem rozmawiałem z panią menadżer. Okazało się, że zadatek zapłaciły już trzy osoby!
Wyjechaliśmy o 12.12. Po 2,5 godzinie jazdy byliśmy w Zamkowym Miasteczku. Dożyłem momentu, kiedy mogliśmy jechać praktycznie samymi eskami i autostradą. Żeby była jasność - żadna w tym zasługa Tuska. Mleko i miód płynące wartkim strumieniem przez cały kraj, od Bałtyku do Tatr i od Odry po San i Bug, to wyłączna zasługa mądrej polityki PiS-u i jego Prezesa.
Zatrzymaliśmy się w willi, w której swego czasu byliśmy jeszcze z Bazylią. Właściciel był tak uprzejmy, że zachował dla nas przez dwa i pół roku wpłaconą poprzednio zaliczkę, gdy wybieraliśmy się do Zamkowego  Miasteczka na zjazd moich koleżanek i kolegów ze studiów. Wtedy ostatecznie pojechałem tylko ja.
Zaraz po rozpakowaniu się poszliśmy do najbliższej restauracji. Z naszego wywiadu wynikało, że w tak martwym okresie w Zamkowym Miasteczku działają aż trzy. Całkiem nieźle.
W restauracji spędziliśmy długi wieczór będąc jedynymi gośćmi, a to sprzyjało kontaktom z panią, która nas obsługiwała. Więc poza pysznym jedzeniem i winem, trochę mniej pysznym lokalnym piwem, otrzymaliśmy sporo wiadomości i ciekawostek z pierwszej ręki o Zamkowym Miasteczku. Wszystko chłonęliśmy jak gąbka. Bo skoro przyjechaliśmy tutaj z poważnymi zamiarami...
Wieczorny spacer nas nie zawiódł. Praktycznie żywego ducha, nawet w samym centrum, a była godzina 18.00. Nic, tylko sobie otworzyć żyły, co było przez lata, w których przebywaliśmy wielokrotnie w Zamkowym Miasteczku, moim leitmotivem.

Wieczór spędziliśmy w willi sami. Dano nam do dyspozycji dwupokojowy apartament. W łóżeczku mogliśmy obejrzeć z laptopa kolejny odcinek Homeland i poczytać/posłuchać książek.

CZWARTEK (02.02)
No i o 09.00 podano nam śniadanie.
 
Siłą rzeczy czuliśmy się indywidualnie obsługiwani, skoro stosunek gości do personelu wynosił 1:1.
Pani była niezwykle gadatliwa, ale też dzięki temu znowu wiele dowiedzieliśmy się o Zamkowym Miasteczku. 
O 11.00 zaczęliśmy oglądanie pierwszej nieruchomości. Co tu dużo mówić? Zrobiła na nas wrażenie. Tak budynek główny, jak i gospodarczy, ten ostatni do remontu. No i ich usytuowanie - na granicy bukowych lasów, 200 m od jeziora, ze ślepymi drogami dojazdowymi kończącymi w tym miejscu swój bieg.
Nie bez znaczenia była też pani z agencji nieruchomości, taka Polka zrobiona na Włoszkę lub Hiszpankę (mąż Włoch bez zrobienia wyglądający jak zwyczajny Polak), kompetentna, nienadęta, niecyborgowa, oceniona przez Żonę bardzo dobrze, a to rzadkość w układach Żona - agent nieruchomości. Drugim takim, o którym Żona bardzo dobrze się wypowiada, to Laparoskopowy. I to zdaje się wszystko.
O 13.00 oglądaliśmy drugą nieruchomość. Do zapomnienia. Ale pani nas oprowadzająca, sąsiadka właścicielki, która właśnie kończy swój standardowy zimowy pobyt w Anglii, była bardzo sympatyczna, naturalna, dodatkowo emerytowana policjantka, czyli konkretna, rzeczowa, przy tym z dużym poczuciem humoru.
Gdy tylko wróciliśmy do willi, przeszeregowaliśmy szyki (odsapka, wyjście z Pieskiem) i poszliśmy na spotkanie z właścicielami tej nieruchomości, która na nas zrobiła wrażenie. Specjalnie przyjechali z pobliskich terenów (35 minut jazdy), w które się przenieśli, żeby zajmować się pensjonatem na 150 miejsc noclegowych. Nie nasza bajka. Ale stąd ta sprzedaż.
Małżeństwo z odzysku - ona trochę ponad czterdziestkę posiadająca dwoje dzieci z pierwszego małżeństwa, on dokładnie 51 lat, również z dwójką swoich z poprzedniego. Wspólnie mieli ośmioletniego syna, bardzo rezolutnego, gdy się odzywał, ale robił to rzadko przyspawany do smartfona, którego w restauracji (innej niż wczoraj) rodzice mu dali, żeby był święty spokój. I był. Czyli chłopak normalny.
Oboje na początku byli wyraźnie spięci, ale w miarę upływu czasu okazywali swoje naturalne oblicze - poczucie humoru, nadawanie na falach podobnych do naszych i podobną inteligencję. Przy okazji przenicowania nieruchomości, którą chcą sprzedać, udało się nam, zwłaszcza mnie, przenicować ich życie prywatne, a to zawsze jest niezmiernie ciekawe. Bo niby gatunek ludzki idzie przetartymi i znormalizowanymi ścieżkami - rodzimy się, szkoła, wybywamy z domu, wchodzimy w związki, pojawiają się dzieci, praca, realizacja jakichś marzeń i naturalnie znikamy, oczywiście nie według różnych religii.
Wydawałoby się, że to tyle, może aż tyle, ale jednak między tymi oschłymi dość i lakonicznymi sformułowaniami kryje się morze różnorodności. Bo co człowiek, to inna historia. Więc ich oddzielna i wspólna były oczywiście na swój sposób frapujące zwłaszcza patrząc, jak dobrze dali sobie radę w tych życiowych "komplikacjach". A to był przecież wierzchołek góry lodowej. Głębiej nie dało się dotrzeć, bo i czasu mało i skromnie dodam, nie śmiałem, jak na pierwszy raz.
W sumie byli to ludzie, od których ich nieruchomość moglibyśmy kupić nie pakując się w jakieś ukryte szambo.
Po spotkaniu odwieźli nas do willi i zaproponowali, żebyśmy jutro rano pojechali jeszcze raz obejrzeć i sami, bez skrępowania, mogli dyskutować o szczegółach nieruchomości.
- Uprzedzimy panią, która się opiekuje domem, że państwo będziecie.

W willi mieliśmy oczywiście łeb jak sklep, a raczej łby jak sklep. Nafaszerowani tyloma nowymi danymi o Zamkowym Miasteczku, a przede wszystkim o nieruchomości, którą się interesowaliśmy, nie byliśmy w stanie niczym innym się zajmować, tylko dyskutować i dzielić włos na osiem. Na razie.  I doszliśmy do wspólnego wniosku, że po tym wszystkim nagle spojrzeliśmy na Zamkowe Miasteczko innym, wspólnym, okiem.
Stać mnie jeszcze było na to, żeby zatelefonować do Kobiety Pracującej i Kolegi Współpracownika i złożyć im od nas życzenia urodzinowo-imieninowe. U Kobiety trwało to może z dziesięć minut, u Kolegi godzinę. Inaczej się nie dało. 
Wyczerpani wrażeniami odrzuciliśmy myśl o oglądaniu serialu i tylko trochę poczytaliśmy/posłuchaliśmy.
 
PIĄTEK (03.02)
No i w Zamkowym Miasteczku doświadczyliśmy upojnej nocy.
 
Już gdzieś tuż po północy usłyszeliśmy odgłosy. Nie były to jednak romantyczne dźwięki wydawane przez jakiegoś ducha ukrytego w, być może, mrocznych tajemnicach willi, tylko prozaiczne, wydawane przez Pieska trącego pazurami o podłogę, gdy zbliżał się do naszego pokoju i naszego łóżka w sobie tylko wiadomym celu, a potem zawracał i znowu zawracał w sobie tylko wiadomym celu. Mówiąc prozaicznie - kręcił się. 
Żona ponownie zdecydowała się na heroizm i z Pieskiem wyszła w tę nocną czerń i w ten ziąb.
O 02.00 Piesek zaczął powtarzać poprzedni cykl, więc tym razem wyszliśmy we troje.
- Bo mi tak jest raźniej. - skomentowała Żona.
Po powrocie uwaliłem się natychmiast z powrotem do łóżka, ale Żona nie.
- Przykręciłam kaloryfer w tamtym pokoju, bo chyba mogło jej być za gorąco. - poinformowała, gdy w końcu przyszła. - I dałam jej trochę jeść, bo ona w nocy właśnie tak się kręci, gdy jest głodna... - zawiesiła głos.
Wiedziałem, że Żona chętnie, nawet o tak głupiej porze i w tak irytującej sytuacji, przedyskutowałaby niuansowe różnice w kręceniu się Pieska, gdy jest głodny, a gdy ma sraczkowe parcie. Ale się nie dałem.
O 04.00 Berta zaczęła ponownie dreptać, więc wściekła Żona wstała i bez słowa zamknęła drzwi od naszej sypialni. Stać mnie było tylko na jedną uwagę.
- Trzeba było również zamknąć drzwi od tamtego pokoju.
O 07.20 Berta wznowiła dreptanie, więc spokojnie wstałem, dobrze  się ogaciłem i wyszliśmy na taki poważny spacer, który oba pieski lubią. Było więc spokojne wąchactwo, dwa razy siku i kupa, wszystko pod dyskretnym nadzorem pana. Było pięknie, zwłaszcza że w nocy spadło 3 cm śniegu.

O 09.00 inna pani znowu zaserwowała nam śniadanie i uzupełniła o różne ciekawostki naszą wiedzę o Zamkowym Miasteczku.
O 10.00 pojechaliśmy ponownie oglądać nieruchomość i przeprowadzić onan tym razem dzieląc włos na szesnaście, bo Żonie wszystkie pomieszczeniowe niuanse poukładały się w głowie. Dodatkowo wsparła je fotografowaniem.
Do Wakacyjnej Wsi wyjechaliśmy o 11.30. Cała 2,5 godzinna podróż przebiegła w głębokiej szarości i w deszczu. Ale to nam zupełnie nie przeszkadzało. Czasu wystarczyło akurat na tyle, żeby włos spokojnie podzielić na trzydzieści dwa.
W Domu Dziwie oczywiście panowała zimnica, ale bardzo szybko ją przełamaliśmy rozpalając w trzech miejscach. I zaraz potem zadzwoniła Szczecinianka. Znaczy coś się szykowało.
Gdy przyszła, na twarzy miała wypisane zabicie problemami, więc tym bardziej i tym bardziej w te pędy zrobiłem jej Blogową. Skracając zacytuję:
- Dzieci 10. lutego wywozimy na całe dwa tygodnie na ferie do Szczecina, więc nie będą tutaj w drugim tygodniu, jak uprzednio planowaliśmy.
- Będziemy u państwa wynajmować mieszkanie do 10. lutego. I w tym terminie je zdamy. Niestety jest ono dla nas za małe. Wynajęliśmy już trzypokojowe w Powiecie.
- Na początku ferii wrócimy z mężem ze Szczecina i będziemy się urządzać w nowym miejscu. Czy do tego czasu część naszych rzeczy będzie można przechować w Małym Gospodarczym?
- I rzecz najważniejsza... - poddajemy się z zakupem, ponieważ nasz dom zamiast sprzedawać, musimy wynajmować, aby mieć comiesięczny dochód.

Do niczego się nie odnoszę i niczego nie komentuję. W takiej sytuacji ktoś mógłby pomyśleć, że te dwa elementy (emelenty), o dziwo, przy moim charakterze, przeoczyłem. Więc dlatego moje nieprzeoczenie akcentuję.
I w ten sposób prawie półtoraroczna szczecińska saga się zakończyła. Czy nam było smutno? Nie! Czy poczuliśmy ulgę? Tak! Czy nabyliśmy doświadczenia? Tak! Czy to nas zainspirowało do różnych pomysłów? Tak!

Późnym popołudniem wysłałem trzeci raz maila do koleżanek i kolegów, którzy na wcześniejsze dwa nie zareagowali. Dwadzieścia jeden sztuk.
A wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland. Pierwszy z trzeciego sezonu.
 
SOBOTA (04.02)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Nie mogłem dłużej spać. Nie wiadomo, czy to przez pierwszą noc po powrocie, czy przez wieści od Szczecinianki, czy diabli wiedzą przez co.
Ale oboje z Żoną od rana czuliśmy sporą ulgę, bo przynajmniej wiedzieliśmy, na czym stoimy. Od razu zacząłem inaczej patrzeć na Wakacyjną Wieś. Żona tym bardziej.
Oboje stwierdziliśmy, że w zasadzie chętnie rozstalibyśmy się ze Szczecinem natychmiast, z dnia na dzień, żeby mieć to już za sobą i móc poczuć pełną ulgę, ale tak się przecież nie da.
- Cieszę się, że ten sezon spędzimy tutaj, bo będzie pięknie. - podsumowała Żona. 

W południe musieliśmy pojechać do Powiatu na zakupy. I może przez fakt ich zwyczajności, nie mogliśmy poczuć sobotniości soboty. Efekt ten dodatkowo wzmógł się we mnie po powrocie. Natrzaskałem mnóstwo wszelakiego drewna - na dzisiaj i na niedzielę. I przez to na godzinę musiałem zalec, żeby zdążyć się zregenerować przed spotkaniem.
O 17.00 gościliśmy Lekarkę i Justusa Wspaniałego. Chyba, ich oboje razem, po raz pierwszy od ponad trzech miesięcy. Tak to się, panie porobiło.
Na wejściu dostaliśmy różne suweniry, w tym sery kozie prosto z Teneryfy. I po półsztucznych i półhumorystycznych zdumieniach Jak to się mogło stać, że tak dawno u nas nie byliście?! mogłem przejść do wiwisekcji ostatnich naszych wspólnych poczynań i nieporozumień. Ku protestowi pozostałej trójki. Przy czym musiałem się cofnąć prawie do Chaosu i zaczepić o tematy, które już wcześniej zostały zaczepione, ale również o dwa, które mnie i ponoć tylko mnie gnębiły. 
Różne punkty widzenia względem nich zostały przedstawione i omówione i zrobiło mi się lepiej. Można było zaczynać spotkanie. A muszę dodać od siebie i od Żony niezależnie, że należało ono do jednego z sympatyczniejszych. Kusząc się o domorosłą analizę tego fenomenu mógłbym powiedzieć, że mieliśmy takie wrażenie, bo:
- dawno się razem, we czworo, nie widzieliśmy i nie  spędziliśmy wspólnego czasu,
- bo wyjaśniliśmy sobie śmieszne w sumie rozbieżności w postrzeganiu pewnych naszych wspólnych zachowań i sytuacji,
- "ustaliliśmy", że jesteśmy podobni i inni zarazem, co nas łączy, a co dzieli, ale że o wszystkim możemy podyskutować,
- wszyscy mogli brać udział w dyskusji i mieć głos będąc wysłuchanym/wysłuchaną.
Oczywiście my im opowiedzieliśmy o naszej sytuacji związanej z poddaniem się Szczecina, naszymi planami B i C, oni zaś o problemach z ich domem. A są one delikatnie mówiąc wkurzające. I z tego powodu zrobiło się nam smutno ze względu na Lekarkę. Ze względu na Justusa Wspaniałego nie śmieliśmy, bo sobie by tego zapewne nie życzył jako twardy chłop skonstruowany do walk z przeciwnościami i nie znoszący jakichkolwiek oznak własnej słabości.
A kto mógł lepiej to wszystko zrozumieć, jak nie my, mieszkańcy Pięknej Doliny, Wakacyjnej Wsi i Pięknego Miasteczka.

Do łóżka kładliśmy się stosunkowo późno, stąd gdzieś w połowie kolejnego odcinka Homeland usłyszałem dwa głębokie oddechy Żony, na które natychmiast zareagowałem, a po mojej reakcji usłyszałem oczywiście To co teraz będzie?! Więc przed snem musiałem dusić się ze śmiechu.

NIEDZIELA (05.02)
No i od rana czułem, że dzisiaj jest niedziela. 
 
Rano zadzwoniła Szczecinianka.
- Czy mogłabym prosić o kolejną partię smolaków i szczap?
- To proszę przyjść z kartonami teraz, żeby mieć to z głowy. - nie troszczyłem się specjalnie o tę dwuznaczność "mieć to z głowy".

Dzisiaj dzień był powolny, jak na niedzielę przystało. W większości pisałem, a dłuższe przerwy były poświęcone posiłkom i jedna rozmowie z Geografem. Wczoraj skończył 84 lata. Nadal jest w świetnej formie i fizycznej, i intelektualnej, i w rozmowie nie czuło się jego wieku.

Wieczorem obejrzeliśmy 1,5 odcinka Homeland. Daliśmy... radę.

PONIEDZIAŁEK (06.02)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
 
Skoro wczoraj zasnąłem o 20.30?  Dziewięciogodzinna dyscyplina snu ciągle obowiązuje.
Sporą część dopołudnia poświęciłem zjazdowi. Wywaliłem z listy uczestników wszystkich tych, którzy od początku nie reagowali na próby jakiegokolwiek kontaktu, następnie tych, którzy zareagowali na ankietę, ale później już nie raczyli, a dzisiaj tych, którzy nie reagowali na moje telefony i smsy oraz tych nielicznych, którzy w rozmowie stwierdzili, że przyjechać nie będą mogli. Na końcu skreśliłem kolegę, takiego zawracacza głowy, który tylko miesza, ale nic z tego konkretnego nie wynika. Oprócz mojej straty czasu.
Lista uczestników przejrzała. A co, ... , miała nie przejrzeć.

Od dawna nie było tak, żebym z momentem publikacji, i to bez żadnych zaległości, był gotów już o 14.30. Ale publikować nie mogłem, bo stare powiedzenie mówi Nie chwal dnia przed zachodem słońca. Zawsze przecież jeszcze wiele może się wydarzyć.
To z braku standardowego poniedziałkowego zajęcia, którym jest zawsze pisanie i pisanie, albo odpuszczanie pisania, zabrałem się za drewno, a potem za rozliczanie Szczecina ze zużycia wody i energii elektrycznej.
Powiedzenie się sprawdziło. Na plus dniowi można zaliczyć fakt, że niespodziewanie, pod wieczór, odezwało się trzech kolegów, którzy w końcu odpowiedzieli na moje ostatnie monity telefoniczno-smsowe. Cała trójka potwierdziła swój udział w zjeździe.
Na minus pismo z ZUS-u. Nasze odwołanie o rozłożenie na raty mniejsze, niż ta instytucja ostatnią decyzją je nam przydzieliła, nie zostało uwzględnione.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.



W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy.
W tym tygodniu Berta szczekała wielokrotnie jednoszczekiem, zawsze przed drzwiami tarasowymi domagając się wpuszczenia do domu. Wyraźnie, aby zaspokoić tę prostą życiową funkcję, wykształciły się jej w mózgu na poczekaniu synapsy (synapsa to miejsce, w którym następuje komunikacja błon komórkowych dwóch przyległych komórek. Może być to komórka nerwowa lub komórka efektora <czyli narządu wykonawczego>. Przenosi informacje w układzie nerwowym oraz steruje pracą gruczołów wydzielniczych i mięśni.) Wszystko by się zgadzało. Zawsze wyraźnie widać działanie komórek efektora tworzących tkanki, zmierzające prostą drogą do lampucerowatego rozdarcia się.
Godzina publikacji 19.48.

I cytat tygodnia:
Szczęście nie jest stacją, do której przyjeżdżasz, lecz sposobem podróżowania. - anonim