27.03.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 114 dni.
WTOREK (21.03)
No i dopiero dzisiaj oboje czuliśmy się wypoczęci.
Myśleliśmy, że będzie tak zaraz po pierwszej nocy, czyli wczoraj, po weekendowych, towarzyskich ekscesach. Bo przecież organizmy zmęczone, wybite z biologicznego rytmu, więc, wydawałoby się, że aż się prosiły o pierwszą spokojną i normalną noc.
Nic z tych rzeczy. Wczoraj wcale nie czuliśmy się wypoczęci. Organizmy postępowały według własnych, tajemniczych reguł.
Po miesiącu nieobecności pojechaliśmy do Sąsiadów. Już miałem wczoraj do Sąsiadki Realistki standardowo dzwonić, żeby zebrać zakupowe zamówienie, kiedy, zaniepokojona, wyprzedziła mnie o 2-3 minuty.
- Jesteście zdrowi, bo zaczęliśmy się niepokoić?! - Zawsze dzwonisz...
Uspokoiłem ją i przyjąłem zamówienie. Ona zaś obiecała 100 jaj.
Byliśmy u nich krótko, bo ich najmłodszy syn był chory. A już raz zdarzyło się po naszym pobycie u nich, gdy Sąsiedzi wychodzili z długiego choróbska, że przeszło ono na Żonę. Co prawda wtedy zwalczyła je dość szybko, ale jednak.
W drodze powrotnej zrobiliśmy sobie małą wycieczkę. Bo Żona znalazła kolejną ofertę we wsi, w której mieści się Nowe Kulinarne Miejsce. A skoro tak, to zaczęliśmy od miejsca, w którym poprzednio dziesiąt lat Nowe Kulinarne Miejsce działało, wtedy oczywiście jako Stare. Nawet, gdy mieszkając w Naszej Wsi wiedzieliśmy jak tam dojechać po wielokrotnym przecież pobycie, to za każdym razem mieliśmy wrażenie, że zabłądziliśmy. Bo piękny, duży i ceglany dom, własność nadleśnictwa, stał (i stoi) pośrodku lasu i żeby do niego dotrzeć, trzeba było pokonać kilka kilometrów drogą szutrową z różnymi zawijasami z towarzyszącą myślą, że to chyba nie jest możliwe, abyśmy dobrze jechali.
Nagroda jednak była, bo życie w środku lasu nagle, gdy pokonało się ostatni pagórek, zaskakiwało. Parkujące auta, goście, świetna kuchnia i konie.
Więc co zastaliśmy dzisiaj? Pustkę, kompletną ciszę i pewną schyłkowość, chociaż dom nadal był w świetnym stanie. Trudno było się dziwić, bo dzierżawcy, obecni właściciele Nowego Kulinarnego Miejsca, starali się o niego dbać i inwestowali. Ale ile można w nie swoje?! Przez wiele lat chcieli ten dom wykupić. Bezskutecznie.
Wróciły wspomnienia. Byliśmy tam wiele razy z naszymi znajomymi, a raz nawet nocowaliśmy, na początku 2006 roku, kiedy zaczynaliśmy naszą przygodę - radości i udręki z Naszą Wsią.
Wtedy pierwszy raz zajechaliśmy po nocy i przez całą drogę było " zabawnie".
Żal serce ściskał, gdy patrzyło się na ten brak życia. To takie polskie - Nawet niech popadnie w ruinę, a nie dam! Jeszcze by się na tym dorobił!
Nieruchomość "znaleziona" przez Żonę, jak i cała wioska, była wielkim nieporozumieniem. Kompletnie nie nasze klimaty.
Przed jutrzejszą wizytą prywatnych gości planowałem wysprzątać chociaż dół, ale gdy wróciliśmy, sobie odpuściłem. Bardziej istotne było, aby przygotować szczapy i drewno, a potem zabrać się za papiery, które blisko dwa tygodnie bezładnie zalegały stół-biurko(?), a ja przez ten czas, gdy zaglądałem do sypialni, starałem się go wzrokiem nie omiatywać (? - omieściwać, omieszczać?).
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland. Ostatni sezonu piątego. "Jeszcze tylko" trzy sezony.
ŚRODA (22.03)
No i ranek był podporządkowany przyjazdowi gości.
Czyli były poranne rytuały, ale trochę przyspieszone. Robiliśmy, co mogliśmy naprędce. O 10.00 byliśmy po I Posiłku i staliśmy na baczność. To znaczy ja, bo Żona tym się brzydzi.
O 10.30 przyjechali Mineralog i Wielki Woźny. I od razu każdy z nich wniósł swoje cechy charakteru tworzące miłe zamieszanie. Od razu też dowiedzieliśmy się, że dosłownie dzień, dwa temu Naczelnik doznał kolejnego udaru. Więc szanse, aby przyjechał na zjazd spadły do zera. Smutne.
Ze śniadaniem dla nich byłem mocno gotowy, bo już wcześniej miałem pokrojoną cebulę i paprykę, a ponieważ w sprawach krojenia nie jestem takim, którego pokazują często w różnych programach kulinarnych lub reklamach i który sporą cebulę kroi w sekund trzy, więc ze względów organizacyjnych zrobiłem to spokojnie wcześniej. Potem całą porcję podzieliłem na dwie części, żeby mieć dla Koleżanki i Kolegi (nasze małżeństwo chemiczne, nomen omen, jedno z dwudziestu z naszego cyklu studiów, liczącego na pierwszym roku 150 osób, więc było w czym wybierać), którzy mieli przyjechać za pół godziny, a którym cała podróż do Wakacyjnej Wsi miała zająć cztery godziny.
Mineralogowi zaserwowałem kawę kawę (!), czarną (uprzedziłem wcześniej wszystkich smsami, że u nas w domu nie ma pieczywa, cukru oraz śmietanki lub mleczka do kawy I nie będzie!), a Wielki Woźny poprosił o herbatę z racji dokuczającego mu od kilku lat migotania serca (Jak mnie dopada, to trzyma dwa dni!). Po czym spokojnie zjedli jajecznicę.
Koleżance i Koledze cała podróż zajęła kwadrans dłużej względem planowanego czasu. Bo gdy zjechali z eski, zatrzymała ich policja. Kolega miał na liczniku bodajże 63 km, a obowiązywało 60. Znam ten syndrom, kiedy zjedzie się z autostrady albo z eski i noga jest ciągle za ciężka. Przy gwałtownym spadku prędkości wydaje się, że auto się wlecze. Nawet Żona za każdym razem ma takie wrażenie.
Policjant się bardzo krygował chwaląc Kolegę za prawie prawidłową jazdę i przepraszał, że musi mu wypisać mandat 100 zł i "przyznać" 2 pkt karne.
- A ile gość miał lat? - zapytała Żona.
- Jakieś trzydzieści...
- A to mu już niedługo przepraszanie i empatia przejdą. - skomentowała.
Natychmiast zrobiłem im kawę i jajecznicę. I mogliśmy przystąpić do dyskusji na temat wszelakich zjazdowych niuansów.
Przy okazji organizacji zjazdu mam okazję poznać charaktery koleżanek i kolegów. Ta różnorodność, a odkrywam tutaj ponownie Amerykę, jest niesamowita. Wychodzi ona przy wszelkiego rodzaju kontaktach, od esemesowych począwszy, poprzez mailowe i telefoniczne, a na osobistych skończywszy. Nawet sposób formułowania zdań pisemnych, czy też rozmowa telefoniczna, nie mówiąc o "bezpośrednim" sposobie bycia, mówią o człowieku niesamowicie dużo. I tak było w trakcie naszego domowego spotkania, a później oficjalnego w Rybnej Wsi.
Wielki Woźny, akademicko przygotowany, przedstawiał kolejne aspekty organizacyjne wietrząc przy każdym problem, często na siłę wydumany, nawet tam, gdzie go w oczywisty sposób nie było i oglądał go z każdej strony. I na zwracane mu uwagi przez Koleżankę, przeze mnie i rzadko przez Żonę i na stawiane mu zarzuty Przesadzasz! odpowiadał cały czas z tym samym spokojem Ale ja nie jestem pesymistą, tylko realistą. I niczym niezrażony, gdy uważał, że dana sprawa została dogłębnie przegadana, przechodził do następnej, przy której cały rytuał się powtarzał.
Mineralog co rusz wtrącał komentarze "z czapy", ni przypiął, ni przyłatał, takie dla jaj, co z jednej strony rozładowywało nadętą, poważną, akademicką atmosferę kultywowaną przez Wielkiego Woźnego, a z drugiej strony rozładowywało sens różnych wypowiedzi i czasami przez to trudno było się połapać Ale o co chodzi?!
Koleżanka i ja staliśmy na stanowisku lekkiego despotyzmu i drobnej tyranii uważając, że wszelkie rzeczy są proste, tylko wymagają rozłożenia prac na poszczególne osoby I trzeba po prostu się za to zabrać!
Żona bardzo rzadko zabierała głos, ale zawsze konstruktywnie i w sposób wyważony. Mówię wykluczając moją wazelinę. Tak ma. Rzadkość wynikała tylko z tego, że mimo że od dawna jest pełnoprawnym zjazdowiczem, to jednak miejsce w szeregu znała.
Po obu spotkaniach, na zasadzie oplotkowywania, stwierdziliśmy razem, że jedyną normalną osobą z tego mojego rocznikowego towarzystwa, które przyjechało, łącznie ze mną, był Kolega, mąż Koleżanki. Po prostu się nie odzywał. W trakcie obu nasiadówek zrobił to może raz. To taka cenna cecha, która mocno ogranicza silniowość spotkań, a które z racji tego, że każdy uważa i się poczuwa do zabrania głosu, zawsze wielokrotnie, potrafią wydłużać się niemiłosiernie.
Spotkanie w Rybnej Wsi przebiegło w przyjacielskiej i owocnej atmosferze. Ze strony hotelu były obecne Pani Menadżer i Pani Dyrektor. Obie były życzliwe, niekorporacyjne i w normalny, często humorystyczny sposób szukały rozwiązań. Humorystyczny zwłaszcza wtedy, kiedy Mineralog nadal i konsekwentnie podsuwał pomysły ni z gruszki, ni z pietruszki.
Najważniejsze było to, że Najwyższa Komisja zaakceptowała warunki lokalowe i miejsca na dwa wieczory oraz okolicę. Ufff!
Więc w dobrych nastrojach zatrzymaliśmy się w restauracji na rybkę.
Oni, jako przyjezdni jedli rybkę, my... frytki. Żona z batatów, ja z ziemniaków. Dlaczego tak dziwnie?
Bo po pierwsze, ryba nie zając, nam nie ucieknie, a im i owszem, chociaż nadal nie zając, po drugie o tak wczesnej porze nie byliśmy w stanie wcisnąć w siebie II Posiłek.
Aura była już zupełnie inna, chociażby dlatego, że gadało się o dupie Maryni i nie obowiązywała uciążliwa matematyczna funkcja silnia. Więc nawet Kolega, mąż Koleżanki, odezwał się kilkukrotnie.
("Gadać, rozmawiać, opowiadać itd. o dupie Maryny / Maryni / Marynie" to mówić o sprawach nieistotnych, "a chuj (w) bombki strzelił, choinki nie będzie" to fraza używana po to, by dać do zrozumienia, że jakieś zamierzenia, projekty się nie powiodą, oczekiwania się nie spełnią).
Myśleliśmy, że Koleżanka i Kolega pojadą do Metropolii, żeby odwiedzić dzieci i wnuki. Ale oni ruszyli w czterogodzinną drogę powrotną. Stara szkoła - nie istnieje niemożliwe i nie istnieje problem siedzenia w samochodzie ośmiu godzin. Za przeproszeniem, ciągle im się chce.
Mineralog zaś i Wielki Woźny ruszyli w drogę powrotną do Metropolii.
Nam też, i też za przeproszeniem, się chciało. Pojechaliśmy do sąsiedniej wsi (1,9 km od bramy do bramy) do otwartej rok temu agroturystyki. Zbadaliśmy warunki noclegowe (bardzo dobre) i zarezerwowaliśmy na zjazd dodatkowe sześć miejsc. Cholera wie, co jeszcze koleżanki i koledzy wymyślą.
Wieczorem obejrzeliśmy pierwszy odcinek sezonu szóstego Homeland.
CZWARTEK (23.03)
No i z samego rana przeczytałem, że Iga Świątek odpuszcza dwa najbliższe turnieje.
Nadwyrężyła sobie żebra (chyba mięśnie wokół nich) przez... ciągłe wydmuchiwanie nosa. Katar jej dokuczał przez wiele ostatnich tygodni.
Tedy przez brak zasranego sportu otworzyły się przede mną niezmierzone możliwości czasowe. Bo dwa najbliższe mecze, eliminacje do Mistrzostw Europy w piłce nożnej, czekające naszą reprezentację niczego zakłócić nie mogą. Po pierwsze dlatego, że to piłka nożna(!), a po drugie, że oba będą rozegrane o uczciwych europejskich porach, czyli o 20.45.
Ranek zajęło mi drewno - rąbanie i noszenie do "górnych gości". Żeby było już na przyszły czwartek. A potem skończyłem stare ognisko. Dół po nim zasypałem ziemią i trawą uzyskaną z niwelacji i poziomowania terenu wokół. I całość ubiłem ubijakiem.
Na to przyszedł Justus Wspaniały, który przywiózł mi glebogryzarkę. Gdy się dowiedziałem, że takową ma, od razu zapałałem miłością w kontekście czekającego mnie przekopania szpadlem całego ogródka. Nie wiem, czy nie zabierałem się za to od jesieni. Sam z siebie pamiętał i widocznie nie mógł znieść sytuacji, że jej ciągle nie odbierałem, mimo mojej deklaracji i jego zgody.
Wczesnym popołudniem pojechaliśmy do Powiatu na drobne zakupy, ale przede wszystkim żeby poleconym wysłać pewne pilne pismo.
Gry wróciliśmy, nie mogłem się pozbyć ciężkiego uczucia, że ubijak mnie ubił. Organizm dokuczał mi organicznie, a ból pleców i ramion był tak dogłębny, że nie dawało się go nijak pozbyć. Nic dziwnego, skoro piętnastokilogramowy ciężar uwikłany w siły grawitacji podnosiłem do góry pokonując po drodze energię potencjalną grawitacji. I zaraz potem dodawałem do tych sił siłę swoich mięśni, żeby nadać ubijakowi jeszcze większe przyspieszenie niż ziemskie, żeby zdrowo przypieprzyć w kawałek ziemi o rozmiarach 15x20 cm (wielkość podstawy ubijaka). I tak kilkaset razy, bo płaszczyzna poogniskowa była spora, poza tym dokładała się niwelacja i poziomowanie, a więc dosypywanie i kolejne ubijanie.
Nie wiem, czy czegoś z tą fizyką nie popieprzyłem, ale dostałem wyraźnego fioła na jej tle. Czytam bowiem świetną książkę Andrzeja Dragana Kwantechizm (tę, którą przez jakiś czas czytałem równolegle, ale w końcu zwyciężyła "prymitywna" sensacja), która w "bardzo" przystępny sposób przybliża teorię względności oraz mechanikę kwantową. A przecież wystarczy tylko jedna z nich, żeby zbzikować.
Ale gdybym nawet popieprzył, to jestem spokojny. Wtedy na pewno odezwie się Kolega Inżynier(!), żeby mi skwapliwie wytknąć mój zawodowy tytuł.
Godzinnym spaniem musiałem zregenerować siły. Na tyle się udało, że wykonałem pierwszy etap sprzątania w dolnym gościnnym i przygotowałem w obu kozy do kolejnego palenia.
Pod wieczór odezwałem się telefonicznie do jednego kolegi zjazdowca. I to był jedyny wyłom w próbach posprzątania lekkiego bałaganu rezerwacyjnego, którego specjalnie nie powiększałem czekając aż będę miał dane od wszystkich.
Tu sytuacja była o tyle inna, że kolega ten zamierzał dzielić kwaterę z tym, który w tamtym roku doznał udaru, a który twardo przyjeżdża. Miałem na szczęście jeden pokój z łazienką bez barier, więc jako kolega i jako organizator byłem mocno usatysfakcjonowany.
Wieczorem oglądaliśmy kolejny odcinek Homeland. Bardzo szybko usłyszałem charakterystyczny dźwięk.
- Śpisz! - brutalnie odezwałem się do Żony.
- Nie. - odruchowo zaprzeczyła.
- To co widziałaś przed chwilą? - podszedłem ją detektywistycznie.
Zamilkła intensywnie się zastanawiając.
- No właśnie, poprzednio był inny aktor, a teraz jest inny nie wiadomo skąd.
Doszliśmy do wniosku, że oboje jesteśmy wykończeni dzisiejszym dniem. Ja fizycznie, Żona psychicznie. Tak bywa.
PIĄTEK (24.03)
No i dzisiaj wstałem o 05.40.
Skoro wczoraj usnęliśmy o... 20.15.
Jeszcze przed I Posiłkiem całkowicie skończyłem sprzątanie dołu, a potem w terenie zrobiłem drobne porządki pod kątem bardziej oglądacza, który miał przyjechać jutro o 11.00, niż moich oczekiwań i wiosennej wizji.
Pozostało czekać na Córcię. Przyjechała o umówionej porze, co u niej jest standardem. I przywiozła ze sobą Wnuka-V, olbrzymią "słodyczę" kończącą 10(!). kwietnia roczek, bo inaczej oczywiście się nie dało. Ciągle jest przy cycu.
Gdy jako tako się ogarnęliśmy, poszliśmy we troje na długi spacer do lasu, a Żona została gotując strawę. Chciałem wziąć Bertę, ale usłyszałem Nie zgadzam się, bo nie będziesz na nią uważał, zwłaszcza w takiej sytuacji. Dyskusja, że przecież uważam, nie miała sensu.
Po II Posiłku siedzieliśmy w salonie dyskutując nad wieloma aspektami życia. Córcia jest już w takim wieku i w takim stanie rodzinno-zawodowym, że może.
Wieczorem grzecznie się rozstaliśmy. Córcia z Wnukiem-V została na dole, my zaś poszliśmy na górę, przy czym Żona do sypialni, a ja do klubowni, w której urządziłem sobie wygodne stanowisko oglądalne. Pełen komfort.
Konfliktów Unikający stawiał 0:0 w meczu Czechy : Polska z cyklu eliminacji do przyszłorocznych Mistrzostw Europy, a ja 2:0 dla naszych.
- Miałeś rację... - napisał, gdy po trzech minutach meczu Czesi prowadzili 2:0.
Gdy po przerwie strzelili trzeciego gola, wyłączyłem laptopa. Nie dlatego, że na kogokolwiek się obraziłem. Normalnie nie zrobiłbym tego, ale wolałem zachować siły na pobyt Córci, a zwłaszcza Wnuka-V.
Konfliktów Unikający na moje dobranoc odpisał dobranoc. Bo co tu można było więcej powiedzieć?
Ostatecznie mecz zakończył się wynikiem 3:1. Wiedziałem jedno - że tak grać, jak nasza reprezentacja, to po prostu wstyd.
SOBOTA (25.03)
No i poranek był podporządkowany przyjazdowi oglądacza.
Rano Córcia zapytała, czy mogłaby zostać jeszcze jedną noc. To została, oczywiście.
Do 11.00 zrobiliśmy wszystko, co zrobić było można. Córcia wyszła z Wnukiem-V na spacer do lasu, a my na kutasa czekaliśmy, który ostatecznie kutasem się nie okazał. Przyjechał o 12.00 bez słowa przepraszam i bez wcześniejszych smsowych wyjaśnień. Chyba był trochę odjechany, taki spowolniony buddysta.
- A to ten pan - zagadałem złośliwie do Żony, gdy razem z nim zbliżali się do mnie - który miał przyjechać o jedenastej? W tym momencie rąbałem szczapy, bo ile miałem stać na baczność.
- Tak. - spokojnie potwierdził, że to on, czyli ten, który miał przyjechać o jedenastej, wcale nie odczytując mojej złośliwości.
Chciał po prostu rozwiać moje wątpliwości, bo przecież mógł myśleć, że dzisiaj jest jeszcze jakiś inny oglądający.
Ale dość szybko, mimo jego spowolnienia, okazał się sympatyczny, inteligentny i kumaty.
- A widziałeś u niego dwie bransoletki, jedną taką z kolorowych koralików, a drugą a la skórzany rzemyk?
Nie widziałem. Może to i dobrze. Bo według Żony mogło to oznaczać właśnie buddyjsko-medytacyjno-jogowe konotacje (nie wiem, czy to nie masło maślane; nie znam się). Niech jej będzie.
Oglądanie trwało 2 godziny. Na tyle przyzwoicie, że zdążyliśmy przed 15.00, kiedy to przyjechała gościna (jednak to z punktu j. polskiego brzmi debilnie). Pani, którą przywiózł mąż, z pieskiem, również przywiezionym przez męża pani, miała zatrzymać się u nas drugi raz, jak poprzednio przez tydzień.
- Gdyby pan nie słyszał jakichkolwiek oznak życia z mojej strony, to proszę się nie niepokoić. - Ja tutaj przyjechałam, jak za pierwszym razem, spędzić tak właśnie czas. - W kompletnej ciszy.
Zareagowałem adekwatnie śmiechem. No dobra, ale poprzednim razem o tym nie wiedziałem. Więc po pierwszym dniu jej obecności, kiedy w żaden sposób nie dało się wyczuć oznak jej życia, byłem w miarę spokojny, drugiego już zdecydowanie się denerwowałem, a trzeciego brutalnie zapukałem do jej drzwi. Mocno się zdziwiła moim nieuzasadnionym niepokojem Bo przecież ja takiego miejsca właśnie szukałam.
Nie nadaję się do takich gości, których nie słychać i którzy niczego nie potrzebują i o nic w trakcie swojego pobytu nie pytają, nie proszą, czyli kompletnie nie zawracają głowy. Zwłaszcza, gdy są kobietami. Nie na moje nerwy.
Po wszystkim mogliśmy pójść na spacer do lasu. Tym razem w komplecie, bo skoro szła Pani to i Piesek też mógł.
Spacerem, który był długi, nieźle się wykończyłem. Żona i Córcia wcale. Zrozumienie miałem tylko w Piesku, który w drodze powrotnej dogorywał i szedł ze zwieszonym łbem łapa za łapą. W końcu Pani musiała go wziąć na smycz, bo inaczej do domu by nie doszedł. A imperatyw smyczowy i odruch Pawłowa zadziałały. Jak zwykle.
Piesek nawet specjalnie się nie wzbudził na widok innego pieska, który ze swoim panem wychodził z lasu inną drogą. Panem był Justus Wspaniały, a pieskiem jego (tak mówił, a nie "nasz", to znaczy jego i Lekarki) nowy nabytek, gończy słowacki, zwany Ziutkiem.
Ziutek ma dwa lata i jest sprowadzony ze schroniska z Sąsiedniego Powiatu. Ale jak to zwykle z psami, nie wiadomo jak i skąd natychmiast wiedział, że Lekarka i Justus Wspaniały są jego stadem, a dom jest wspólnym domem.
Cały proces adopcyjny nie wiem, czy nie był ostrzejszy niż proces adopcji dziecka. Oboje musieli zadeklarować, w jaki sposób, Bóg mi świadkiem, nie wiem, że kochają zwierzęta, a zwłaszcza psy, a o takim Ziutku to marzyli przez całe życie, że mają odpowiednie dochody i miejsce - dom z wszelkimi legowiskami i teren, które by zapewniały Ziutkowi godne życie. Musieli wypełnić ileś papierów, nie wiem, czy nie podać numerów butów, a potem dostali ostrzeżenie, że zostaną zwizytowani i na miejscu ocenieni i zweryfikowani, czy zasługują, aby Ziutka mieć. Więc oboje, zwłaszcza Lekarka, z tego tytułu znosili jajo. Lekarka szczególnie i trudno było jej się dziwić, skoro śledziła ostatnie dni z odległości ponad 250 km.
Przyjechały dwie panie, wszystko im się podobało, ale jedną rzecz obśmiały.
- Taki płot to Ziutek przeskoczy z przysiadu, bez rozpędu. - To jest pies myśliwski!
Justusowi Wspaniałemu nie trzeba było tłumaczyć jak krowie na rowie, zwłaszcza że był nieźle podkręcany na odległość przez Lekarkę. Więc wypuszczanie go na posesji luzem odpadało, a wychodzenie na spacery do lasu luz wykluczało zupełnie. Ale według relacji Justusa Wspaniałego i naszych pierwszych obserwacji Ziutek specjalnie nic sobie nie robił z tej specyficznej formy niewoli i było widać, że do smyczy jest przyzwyczajony.
Według umowy ze schroniskiem Ziutek miał być odebrany dzisiaj. A przedwczoraj Justusowi Wspaniałemu w jego aucie padł alternator. I sytuacja się skomplikowała. Jakimś cudem Justus Wspaniały znalazł elektromechanika samochodowego w ... Wakacyjnej Wsi, o którym ani on, ani ja nie mieliśmy zielonego pojęcia. Facet bez żadnego problemu podjął się naprawy. Tylko nie było wiadomo, czy do dzisiaj zdąży. Dlatego umówiłem się z Justusem Wspaniałym, że w razie czego po Ziutka pojedziemy Inteligentnym Autem wcześnie rano, żeby zdążyć na naszego oglądacza. Ale facet zdążył i Justus Wspaniały pojechał sam.
Gdy się przed bramą rozstaliśmy, Córcia bezbłędnie rozszyfrowała Justusa Wspaniałego.
- Dosyć gadatliwy. - podsumowała z kulturalnym umiarem.
W domu, w naturalny sposób natychmiast staliśmy się głodni jak wilki, a to niezbyt dobrze zagrało z serwowaną przez Żonę potrawą. Nie dość, że zrobiła rewelacyjną chińszczyznę (Córcia dopytywała o dokładny przepis), to przez fakt tej rewelacji natychmiast cuchnęło malizną, a poza tym cuchnęło malizną, bo porcja była przygotowana na dwie osoby. Córcia zadeklarowała swój dalszy pobyt przecież dopiero dzisiaj rano, kiedy główne składniki potrawy były już dawno gotowe. Żona więc musiała zadziałać na zasadzie gość w dom, woda w zupę. Smaku to zupełnie nie popsuło, ale malizny w żadnym razie nie usunęło. Trzeba było się dopchać serem kozim i winem.
Wieczorem, o dziwo, wszyscy padliśmy jednocześnie i dość wcześnie. Nawet Wnuk-V. Na górze daliśmy radę obejrzeć kolejny odcinek Homeland. To znaczy daliśmy radę prawie, a jak wiemy Prawie czyni różnicę. Osiem minut przed końcem... zasnąłem. Więc okazało się, że mój stopień padnięcia był najwyższy, tuż zaraz po Wnuku-V. Dobrze mówią, że na starość dorośli dziecinnieją. To, co prawda, chyba chodziło o psychikę, ale szkodzi nic.
NIEDZIELA (26.03)
No i dzisiaj wstałem o 08.00 nowego czasu, czyli biologicznie o 07.00.
Łepek dał pospać.
I tu moja refleksja. W trakcie tego pobytu Córci pierwszy raz poczułem, że mam Wnuka-V. 10(!). kwietnia będzie kończył roczek. A więc jest kontakt. A to w relacjach jest najważniejsze. Zaczęły funkcjonować różne obustronne zaczepki, prowokacje, śmiechy i poczucie humoru. Nie sposób się oprzeć, na przykład, zwykłemu bezzębnemu szczeremu uśmiechowi, małym łapkom, "klacie" i "potężnym nogom", wszech obecnemu tłuszczykowi, okrągłej pyzatej buzi, wytrzeszczonym oczom i zapachowi, oczywiście. Jeszcze pół roku i wejdziemy w dym. A dzieci to kochają.
Czy chciałbym zostać teraz z nim sam na sam, na przykład, przez trzy godziny. W życiu! Nigdy! Co prawda waży tylko 8 kg, ale wolę trzygodzinny kontakt z 15-kilogramowym ubijakiem. Tam przynajmniej jest szansa na przeżycie.
Córcia wyjechała o 11.00. Zawsze w takich razach mam podobne, ambiwalentne odczucia. Bo wyjeżdża kobieta, matka, a przecież widzę w niej moją małą córcię. Przerąbane.
O 12. 00 przyjechali kolejni oglądacze. Tym razem z Metropolii. On 43, ona 33 plus dwoje dzieci 5 i 3. Sympatyczni, inteligentni i rozważni. Oglądanie trwało 1,5 godziny. Trzeba przyznać, że pewnymi poglądami i podejściem do życia mi zaimponowali.
Zaraz po nich przyszedł Justus Wspaniały z Ziutkiem w ramach socjalizacji tego ostatniego, chociaż...
Ziutek socjalizację miał w dupie, bo w zasadzie 98 % czasu zajęło mu wąchactwo. Tak w domu jak i w terenie. Taki typ. Pozostałe 2 % poświęcił na podstawianie głowy pod głaskanie, na chętne pobieranie smaczków i krótki kontakt z Bertą. Ona, niegłupia, widząc względem siebie uwłaczający stosunek Ziutka, też miała socjalizację w dupie i zniknęła na górze uwalając się na legowisku.
Według relacji Justusa Wspaniałego liczba telefonów Lekarki od samego rana bardzo szybko wyczerpała tygodniowy średni limit, a dzisiaj stanowiła dziesięciokrotną wartość normalnych dziennych połączeń.
- Zobaczycie, że ona teraz będzie przyjeżdżać co tydzień. - A przedtem potrafiły jej wyskakiwać różne sprawy. - Teraz nie będą.
Późnym popołudniem zapanowała błoga cisza. Można było wrócić do codzienności. Ja zanurzyłem się w onanie sportowym, Żona siedziała nad laptopem i niwelowała korespondencyjne zaległości.
A potem nagle zachciało mi się koszenia suchych traw. Całe szczęście, że mam sprzęt akumulatorowy. Dwa akumulatory się wyczerpały i musiałem przestać. A organizm wysyłał wyraźne sygnały, żebym to zrobił już wcześniej. Planowałem jeszcze, jak jakiś głupi, wycinać nad Stawem.
Dzisiaj czujnie napisałem do Kolegi Inżyniera(!). W związku ze zbliżającymi się świętami i niedzielą handlową ani chybi będą promocje, w tym, mam nadzieję Pilsnera Urquella. Zaapelowałem więc, żeby dał znać, jeśli będzie coś wiedział.
- I jeśli można prosić - nie o 20.00, tylko kapkę wcześniej.
- Będę czujniejszy, obiecuję. - odpowiedział.
To mnie uspokoiło.
Wieczorem dokończyliśmy te wczorajsze 8 minut i bez problemów obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.
PONIEDZIAŁEK (27.03)
No i wstałem dzisiaj o 06.30.
Organizm nawet nie protestował, chociaż dobrze wiedział, że to "dopiero" 05.30. Ale też wiedział, że jest po dziewięciu godzinach snu.
Cały dzień poświęciłem pisaniu z przerwami na drewno i na skoszenie suchych traw wokół Stawu. W ten sposób temat suchych traw na posesji zamknąłem.
Mimo że był to represyjny poniedziałek, a represja wynikała z konieczności publikacji przy świadomości zaległości, żadnej represji nie czułem. Tak mocny był efekt kozy po tych ostatnich kilku dniach.
Wieczorem obejrzeliśmy na górze część kolejnego odcinka Homeland, a potem ja na dole kolejny mecz eliminacyjny Polska - Albania. Wygraliśmy 1:0, ale nadal nasza gra nie mogła zachwycić. Była tylko trochę lepsza niż w meczu sprzed kilku dni.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił siedem razy i wysłał jednego uprzejmego smsa.
W tym tygodniu Berta szczeknęła kilka razy jednoszczekiem chcąc dostać się do domu. Godne podziwu, że na to wpadła po trzech latach i że jej się to wreszcie utrwaliło.
Godzina publikacji 23.22.
I cytat tygodnia:
Strach jest głównym źródłem przesądów i jednym z głównych źródeł okrucieństwa. Pokonanie strachu jest początkiem mądrości. - Bertrand Russell (Bertrand Arthur William Russell, 3. hrabia Russell – brytyjski filozof, logik, matematyk, działacz społeczny i eseista).