03.04.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 121 dni.
WTOREK (28.03)
No i rano cyzelowałem wpis.
A zaraz potem przyszedł smsowy sprzeciw tudzież protest od Córci. Sprawa dotyczyła bezzębności Wnuka-V. Fakt faktem, trochę rozminąłem się z prawdą.
Bo Wnuk-V ma tak, jak jego siostra. U obojga w wieku 11. miesięcy zęba nie uświadczyłeś. Ku zmartwieniu dentystów, którzy z troską zaczynali wtedy straszyć rodziców, że jeśli za chwilę nie pojawi się żaden To trzeba będzie!... Oczywiście, jak każdy z lekarzy, nie brali pod uwagę przypadku osobniczego, tylko standardowo dopasowywali i starali się biedne niemowlaki wcisnąć w średnią krajową czy ogólnoludzką. Niczym ten mąż z rysunku Mleczki: Tyle mówią statystyki i tyle będę pił! Wówczas w Polsce średnia roczna wypitego czystego spirytusu wynosiła, bodajże ponad 9 litrów, przy czym średnią obliczono (GUS?) uwzględniając biedne niemowlaki, dzieci i abstynentów, czyli w mianowniku pojawiła się cała nasza nacja.
Tu wypada przeprosić panią doktor - okulistkę z Sąsiedniego Powiatu, która jako jedyna w trakcie moich różnorodnych ocznych perypetii zmierzyła mi grubość rogówki.
- Proszę pana - usłyszałem wtedy - grubość pańskiej rogówki jest ponad normę. - Stąd ciśnienie w gałce ocznej musi być większe i niczego z tym nie trzeba robić.
Przepisała mi normalne okulary bez astygmatów, które wciskali mi inni "w prawe oko", to z blizną na rogówce powodując, że w tak zróżnicowanych szkłach towarzyszył mi stały ból głowy, a ktokolwiek patrzący na mnie musiał doznawać niemiłych wrażeń, rodem z horroru, bo prawe oko widoczne zza szkła okularowego było znacznie większe niż lewe. Patrzący na mnie doznawał również innych wrażeń, nie wiem, czy niemiłych, bo od kropli zaordynowanych mi przez jedną panią doktor, które miały zapobiec jaskrze, niezwykle urosły mi rzęsy, co zapewne było przedmiotem zazdrości wielu patrzących na mnie pań. Sam już nie wiedziałem, co wolę. Czy te różnej wielkości oczy, czy piękne rzęsy. Ale dylemat, taki węzeł gordyjski, został przez panią doktor z Sąsiedniego Powiatu rozwiązany jednym cięciem. Normalne szkła i odstawienie kropelek spowodowały, że z powrotem stałem się mężczyzną. Na dodatek od tamtego czasu ciągle widzącym.
Nie cierpię słowa norma, zwłaszcza w tzw. Służbie Zdrowia. Dawno pisałem, że ta nazwa jest bez sensu i powinna brzmieć Służba Chorób. O tyle byłoby to sensowne, bo gdy przychodzi się do tzw. Służby Zdrowia, to ona z jednej choroby często wpędza cię w drugą. Nawet szkoda wspominać o czekaniu dwóch, trzech lat na operację ratującą życie lub na zabieg zapobiegający ślepocie, itd., itd.
Dzieje się tak nawet, mimo odprowadzanych składek, tzw. zdrowotnych, odprowadzanych lub brutalnie ściąganych (vide emeryci), często wielokrotnych, gdy prowadzi się kilka firm, sugerujących w sposób logiczny, że taki pracuś ma wiele zdrowi? W tej sytuacji ZUS śmieje się w twarz wiedząc, że zdrowie jest jedno i że nawet współczesny język polski nie dopuszcza liczby mnogiej tego rzeczownika.
Pozostaje więc tylko za duże pieniądze ratować się przed śmiercią, ślepotą, itd., bo nie od dziś wiadomo, że życie jest, nomen omen, drogie.
Ale mądrość pani doktor i jej rzeczowość spowodowały, że nad tym sformułowaniem przeszedłem wtedy gładko mówiąc sobie w duchu i ją usprawiedliwiając, że przecież na pewno miała na myśli średnią statystyczną. A z tą trudno dyskutować, chociaż, jak wiemy często, albo nawet najczęściej wychodzą absurdy, jak z tą średnią spirytusu.
Swoją drogą nie mogłem się oprzeć mojej skłonności do obliczeń, często durnowatych, które stanowią żyzne poletko dla Żony, żeby się ze mnie nabijać. Zakładając, że liczba Polaków mieszkających w Polsce to obecnie 36 mln osób (blisko 38 według danych z 2021 roku, ale na pewno coś spadło, poza tym trochę zmniejszyłem, żeby było łatwo liczyć). Populację tę podzieliłem na trzy równe grupy. Dzieci i młodzież niepijąca (?), stan średni, pijący(!) (laptop nie chciał mi wklepać polskiej, pięknej litery "ą", tylko zwykłe "a" i gdy przeczytałem to słowo, stwierdziłem, że zupełnie sens nie zniknął; laptop po prostu, bez żadnej poprawności, nazwał rzecz po imieniu) oraz starsi, niepijący(?!). Skoro grupa pijących stanowi 1/3, to te 9 litrów spirytusu pomnożyłem przez trzy. Wyszło 27 litrów. Jeśli teraz rozcieńczyłem go do normalnej 40% wódki, gołym okiem widać, że, żeby otrzymać zwykłe półlitrówki, trzeba mnożyć przez 2,5. A to daje 67,5 butelki. Podzielmy to przez 52 tygodnie w roku. Wychodzi co tydzień 1,3 butelki. A przecież wśród pijących tak pijących jest jednak mniej. To ile tygodniowo, tydzień w tydzień, muszą wypić ci "naprawdę" pijący? Znowu wracamy do kwestii zdrowia. Trzeba je naprawdę mieć, żeby tak chlać.
Ale revenons a nos zęboms!
W czasie ostatniego u nas pobytu Córci z Wnukiem-V nastąpił historyczny moment. W którymś momencie, jak to kobieta, a przede wszystkim matka, odkryła u syna dwie dolne jedynki pięknie się wyrzynające. Ja, jako mężczyzna i jako dziadek, nie byłem w stanie ich dostrzec, więc w ruch poszła łyżeczka. Dzwoniło, aż miło. Tak więc Wnuk-V uniknął szczęśliwie pierwszej, bolesnej zapewne, wizyty u dentysty. A Wnuczka? Od dawna olśniewa pięknymi ząbkami.
Obiecałem Córci, że moje niedopatrzenie faktograficzne sprostuję, co niniejszym zrobiłem. Może zbyt rozwlekle, ale jednak.
Po I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu, aby zrobić różnorodne zakupy.
W Biedrze były spore kolejki i chyba po raz pierwszy stojąc do normalnej kasy z wszystkimi emerytami byłoby szybciej niż przy samoobsługowych. Bo jedna z nich była zepsuta, drugą okupował odważny dziadek, który rzucił się na głęboką wodę omamiony chyba twierdzeniem wnuka, że tak będzie szybciej. Wolno sunął palcem po monitorze tam i z powrotem, a znalazłszy właściwą pozycję wciskał to miejsce tak mocno, że tylko trzeba było niedużej chwili, żeby pani kierownik przyszła tylko po to, aby nakleić kartkę Kasa zepsuta! A i tak trzy razy wzywał pomocy, a ona nie nadchodziła natychmiast Bo tu się, proszę pana, pracuje! Zmierzam do tego, że ta kasa, wbrew pozorom, też była nieczynna. Została więc jedna dostępna przy trzech normalnych.
Przy niej, przede mną, dokonywała zakupu młoda dziewczyna z towarzyszącym jej nastoletnim bratem, chyba. Taki wulgarny, drapieżny typ. Ta dziewczyna. Wszystko miała w kolorze czarnym z wyjątkiem długich tipsów, które wyraźnie przeszkadzały jej w obsłudze dotykowego ekranu. Trochę zeszło, a gdy przyszło do płacenia, wyjęła kartę i się zawiesiła patrząc na ekran i nie widząc.
- Tu proszę dotknąć... - wsunąłem łapę ze wskazującym palcem między jej twarz a ekran.
- No, dobra!!!... - żachnęła się strasznie i przez chwilkę patrzyła na mnie, jakbym jej zrobił straszną krzywdę.
- A dlaczego pani jest taka od razu agresywna?! - podniosłem głos. - Przecież chciałem tylko pomóc.
Emeryci z okolic się zainteresowali.
- No, chyba że starszym ludziom to już pomóc młodym nie wolno?!... - zakpiłem, co spotkało się ze sporym aplauzem w postaci znaczących uśmiechów wyżej wymienionych emerytów.
Dziewczyna zmyła się, jak niemyta. Tu nawet nie wiem, czy nomen omen, czy nie. Szkoda tego, że się zmyła. Bo czy była myta, czy niemyta, wolałem nie dociekać i tego nie szkodowałem. Liczyłem bowiem, że da się ponieść swojej agresji i coś odpyskuje w stylu adekwatnym do wyglądu. Byłem na to przygotowany i czaiłem się z ciętą ripostą. Bo taka nuda w tych kolejkach.
Głównym jednak zakupem była skrzynka na listy. Ta stara, trzyletnia, wołała o pomstę do nieba. Wtedy kupiliśmy plastikową Bo trwalsza i pomarańczową Bo pasująca do elewacji Domu Dziwa. Rok temu silne wiatry wyrwały klapkę i połamały "mocujące" ją zaczepy, tak że od tego momentu korespondencję mieliśmy najczęściej mokrą. Reszty dokonało słońce. Skrzynka tak wyblakła, że jej schyłkowość kłuła w oczy.
W Bricomarche do dyspozycji było z 15 skrzynek różniących się wielkością, kształtem i kolorystyką oraz, niektóre, dziwnymi "ozdabiającymi" dodatkami.
- Zróbmy eksperyment - zagadałem do Żony w ramach uatrakcyjniania sobie zakupów. - Na kartce napisałem nr skrzynki, którą wybrałem, a ty na drugiej stronie zapisz swój numer. - I zobaczymy.
Wybrałem nr 5, a Żona nr ... 5. Czy trzeba coś więcej dodawać?!
Uczciliśmy ten fakt krótkim pobytem w Kawiarnio-Cukierni.
W domu standardowo zająłem się drewnem, a potem, po sporej przerwie, zacząłem wysyłać maile w sprawie rezerwacji pokoi na zjeździe. Podchodziłem do tego trochę jak pies do jeża, ale się w końcu przełamałem.
W przerwach miedzy poszczególnymi czynnościami radary miałem nastawione na gościnę. Wczoraj raz tylko usłyszałem szum wody, czyli żyła, a dzisiaj kompletnie nic. Nie na moje nerwy. Nawet nie prosi o drewno, a byłby na to czas.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.
ŚRODA (29.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Po porannym onanie od razu, tym razem już bez stresu, zabrałem się za pisanie do koleżanek i kolegów. Tyle nadgoniłem, że po raz pierwszy w sprawie rezerwacji pokoi zobaczyłem światełko w tunelu.
A potem dzień się zajął pracami fizycznymi. Drewno na wszelakich frontach, czyszczenie Stawu z wysp pływającej trawy wcześniej skoszonej oraz sprzątanie górnego mieszkania.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Po porannym onanie kończyłem maile, już tylko do kolegów. A jeśli już tylko do nich, to zupełnie bez stresu.
Gdy kończyłem sprzątanie górnego mieszkania, zadzwoniła Córcia. Po kilku dniach od wyrwania ostatniej ósemki (była u nas dzień po) znowu jechała do dentysty. Zrobił jej się suchodół zębowy, czyli brak skrzepu po usuniętym zębie.
- ... wdalo sie lekkie zakazenie, wyczyscil dziure (masakra) wsadzil lek przeciwzapalny i ma byc super :) - poinformowała smsem.
W południe przyjechali nasi stali goście, maniacy rowerowi.
- O której możemy przyjechać? - zapytali smsem Żonę.
- Zapraszamy od 12.00. - odpisała po naradzie ze mną.
- To my przyjedziemy o 12.00.
Byli o 12.04. Gdy ich witałem, niespodziewane z dolnego mieszkania wychynęła gościna. Cała, zdrowa, uśmiechnięta i... gadatliwa.
- Ufff! - Kamień z serca! - odezwałem się na jej widok powodując jej stonowany, bo to taki typ, wybuch radości.
Czy to moje zachowanie kwalifikowało się do jej osaczania?
Dzisiaj z mojej listy prac do wykonania zniknęły aż cztery pozycje. Nie w kij dmuchał (wyjaśniałem niedawno). Po standardowym rąbaniu drewna:
- zamontowałem nową skrzynkę na listy. Teraz wstydu nie ma.
- przykleiłem jedną z listw-kątowników w otworze prowadzącym z werandy na dwór. Fachowcy (Nowy Fachowiec i Puma) okleili otwór taką drewnianą imitacją ościeżnicy i wyraźnie, sądząc po śladach na odpadniętym kątowniku żałowali kleju lub zastosowali zły. Ja nie żałowałem i na dodatek zastosowałem taki, że bardzo precyzyjnie musiałem przymierzyć się do klejenia. Bo jeden błąd powodowałby, że źle przyklejonej "ościeżnicy" nie dałoby się odkleić, żeby poprawić jej położenie. I wtedy dupa blada!
- zamontowałem kinkiet na podcieniach. Po trzech latach dorobiliśmy się tam oświetlenia, pod które wszystko przygotował Prąd Nie Woda. Wykorzystałem stary kinkiet, taki jeszcze z czasów PRL-u, który Żona ocaliła, gdy chciałem go wyrzucić. Wyczyściłem go, umyłem i daliśmy mu drugie życie.
- zamontowałem hamak. Na razie to taki pic, ale w razie ocieplenia klimatu już będzie.
I gdy napisałem ostatniego maila do kolegów, czułem się spełniony. Pozostało tylko czekać na ich reakcję.
W jakiejś przerwie w pracach wpadł do nas na chwilę Justus Wspaniały z Ziutkiem. Ten pierwszy wypił standardowo kawę, a ten drugi zaczął odwalać swoje numery, czyli wąchactwo. Tego w końcu Berta nie zdzierżyła, a potrafi wiele. Więc w którymś momencie swoją, usztywnioną na okoliczność, łapą, szturchnęła mocno Ziutka na zasadzie Co jest do jasnej cholery?! Ziutek bez obrazy natychmiast skumał i podjął wyzwanie. Zaczęło się szaleństwo i teatr za darmo. Najlepsze były próby wzajemnego podgryzania sobie przednich łap. Ale Ziutek nie byłby gończym słowackim, gdyby w amoku nie próbował w pełnym pędzie uciekać, żeby za chwilę być zmuszonym do gwałtownego hamowania na którejś ze ścian w kuchni (główny teatr miał miejsce w salonie) i przy powrocie z powrotem napadać na Bertę. Ona zaś nie byłaby cane corso, wersja cięższa, żeby spokojnie tego nie przeczekać, bo wiadomo było, że przecież Ziutek za chwilę wróci.
Ubawu wystarczyło na kilka dni.
Dzisiaj Justus Wspaniały kończył 65 lat. Złożyliśmy życzenia i wręczyliśmy prezent z moim zaznaczeniem, że po piwo może mi latać.
Pod wieczór kazałem Żonie napisać do gościny, czy potrzebuje drewno.
- Ona chyba przez ciebie czuje się osaczona. - Ja przynajmniej tak bym się czuła.
To ciekawe, bo ani jej nie nachodzę, ani nie wysyłam smsów, ani nie dzwonię, ani wreszcie nie poluję na nią gdzieś na obejściu.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.
PIĄTEK (31.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Przez cały poranek mieliśmy na uwadze fakt, że o 12.00 miała przyjechać pani oglądacz (oglądaczka?).
Już po wcześniejszych jej telefonach można było sądzić, że jest dziwna, ale to, jak się później okazało, stanowiło tylko preludium jej dziwności, jeśli dziwność w ogóle mogła ją opisywać.
Z tego tytułu pełnego porannego luzu być nie mogło.
Gdzieś o 11.00 zadzwoniła z pytaniem, czy może być o 14.00. Mogła.
W tej sytuacji niespodziewanie zrobił się nadmiar czasu do zagospodarowania. Postanowiłem wreszcie użyć justusowej glebogryzarki. Żona trzymała kabel elektryczny i pilnowała, żeby nie zaplątał się w noże, a ja zacząłem się uczyć tego urządzenia, z którym dotychczas nigdy nie miałem do czynienia. Wcześniej stosowałem do przekopania ziemi w ogródku szpadel, grabie i siebie.
Nauka, jak każda nauka, musiała kosztować. Zanim złapałem, o co chodzi z tą glebogryzarką, zwłaszcza w jej trybie "praca do przodu" miałem rozwaloną część płotu (tak rwała do przodu, że nie byłem w stanie jej utrzymać, a siła uderzenia w pionowe szczeble robiła swoje), a Żona natychmiast, oczywiście w dobrej wierze, zaczęła doradzać, abym przy płocie zostawił większy margines bezpieczeństwa i wtedy płot ocaleje. Z punktu widzenia płotu było to całkiem logiczne, zaś z punktu widzenia przyszłej przygotowywanej powierzchni trochę bez sensu. Bo z całej połaci ogródkowej ziemi pod uprawy zostałoby mi wtedy jakieś 2/3, a może nawet połowa. To ile mielibyśmy w plecy pięknych ogóreczków i fasolki?
Sytuację opanowałem i szybko doszedłem do tego, że właściwa praca glebogryzarki, oprócz rozwalania płotu, zasadza się na trybie "praca do tyłu". I poszło. Ale pełnej satysfakcji nie miałem.
Idea jej użycia była taka, żeby zaoszczędzić sobie czasu i sił. Bo przy szpadlowym systemie ogródek zwyczajowo zajmował mi trzy bite godziny z przekopaniem, grabieniem i usuwaniem chwastów. Liczę netto, bez przerw na posilanie się Pilsnerem Urquellem. W nowym systemie samo glebogryzowanie zajęło 20 minut. Netto, bez Pilsnera Urquella. Nie byłoby kiedy łyknąć nie mówiąc o delektowaniu się, bo maszyna narzucała nieludzkie tempo. Ale co z tego, że 20 minut?! Trzeba było przecież poświęcić czas na "głupie" rozwinięcie kabla zasilającego sprzęt. A taki kabłąk kablowy ma to do siebie, że, żeby nie wiem jak starannie poprzednio go zwinąć, to i tak przy rozwijaniu potrafi w tajemniczy i złośliwy, oczywiście, sposób wielokrotnie się poplątać i już schodzi 5 minut. A drugie tyle przy zwijaniu, bo przecież trzeba to zrobić starannie, żeby następnym razem się nie plątał, nomen omen.
To jednak nic, chociaż irytujące. Drugie nic to czyszczenie glebogryzarki. Takiej zasyfionej przecież nie mogłem oddać Justusowi Wspaniałemu, chociaż ten pomny mojej poprzedniej uwagi o czyszczeniu podkaszarki, którą mu pożyczyłem, odgryzł się, co prawda nie glebowo, ale złośliwie, że jego(!) sprzętu nie muszę czyścić wcale.
Tak więc zeszło kolejne 5 minut. To nadal było nic. Najwięcej czasu zeszło mi przy czyszczeniu płotu z ziemi, która pięknie rozpulchniona i rozrzucona z olbrzymią siłą, była wszędzie, w tym w każdym jego konstrukcyjnym zakamarku. Musiałem wszystko wymieść, zwłaszcza oddzielić z powrotem szczeble od poziomu ziemi, żeby nie miały z nią styku i żeby przez to nie gniły. Czy muszę dodawać, że w tym celu trzeba było przynieść szczotki, a potem je odnieść? 20 minut. A naprawa płotu? Czy muszę dodawać, że w tym celu musiałem przynieść młotki, kombinerki i gwoździe, które musiałem wyszukać w tym bajzlu panującym w Dużym Gospodarczym, a potem je odnieść. Nawet gwoździe, bo okazały się zbędne. 15 minut. No i pozostało tylko wygrabić i usunąć niezliczone kępki chwastów, których, kępek, było znacznie więcej niż przy szpadlu, bo glebogryzarka zgryzła wszystko co popadło i to wielokrotnie.
Tak czy owak, wyszło mi, że wszystko zajęło mi około 1,5 godziny nie licząc cennego przecież czasu Żony. Czyli niby z korzyścią. W przyszłym roku wrócę jednak do szpadla. Wszystko przy nim staje się prostsze, harmonijne i takie ludzkie.
Gdy pani przyjechała, wiele rzeczy natychmiast powinno było nam dać do myślenia, ale ten proces nie mógł jednak zaistnieć od razu, tylko pięknie rozwijał się w nas przez cały jej pobyt.
Zjawiła się po 15.00 bez żadnego wstępnego słowa wyjaśnienia i "przepraszam". Od razu, nie dzwoniąc przy bramie, wparadowała na posesję swoim olbrzymim i robiącym wrażenie czarnym Porsche Cayenne o przyciemnionych szybach i wparadowała do domu od strony podcieni kompletnie nas zaskakując. Po czym na "dzień dobry" poinformowała nas ze zgrozą wypisaną na twarzy A tu niedaleko macie maszt 5G! i zapytała Którędy do toalety?
Pierwsze lody zostały przełamane. Czując już co to za osobowość natychmiast po jej wyjściu z toalety nie dałem się jej rozkręcić.
- Proszę wyjść ze mną z powrotem na zewnątrz i przeparkować auto. - Pokażę gdzie.
Puściłem ją przodem i jednocześnie tłumaczyłem, gdzie ma przeparkować. Kiwała głową wcale na mnie nie patrząc, więc gdy już była przy aucie wydarłem się Halo!!! To ją wybiło z jej swoistego transu, który miał jej towarzyszyć przez cały pobyt u nas i chyba towarzyszył jej przez jej całe życie.
Przeparkowała jak gdyby nigdy nic nawet nie zauważywszy w końcu niegrzecznej formy, której użyłem.
Zaproponowaliśmy kawę z ekspresu trochę ją zachwalając.
- Tak? - O, to świetnie!... - To poproszę herbatę.
Żona to słyszała i widziała. I dobrze, bo pomyślałbym, że się przesłyszałem, albo coś mi się przywidziało. A tak zaoszczędziła mi sporo psychicznego zdrowia.
Wyszliśmy na posesję. Trzeba powiedzieć, że było ciekawie w kierunku załamania się. Wyraźnie było widać, że z tą panią będzie trudno złapać jakikolwiek kontakt. Jakbyśmy istnieli w dwóch równoległych światach. Cechował ją jakiś specyficzny chaos. O tyle dziwny, że w zasadzie wykluczałby, na przykład, możliwość prowadzenia auta. Ale przecież je prowadziła i, zdaje się, nieźle sobie dawała radę w życiu.
Nad Rzeczką z pięć razy zahaczała o temat kajakarzy i spływów kajakowych, zadając kolejne pytanie w tej sprawie tylko trochę je modyfikując względem poprzedniego i zdawała się nie pamiętać, co przed chwilą mówiła jej na ten temat Żona.
- Wiesz - powiedziała, gdy pani już nas opuściła - po którymś razie poczułam się zupełnie niepotrzebna. - Do pani nic nie trafiało, a moje odpowiedzi były zupełnie zbędne.
W drodze powrotnej pani się rozgadała. Na początku Alejki Brzozowej (albo na jej końcu zgodnie z teorią względności Einsteina i usytuowaniem obserwatora) najpierw przy jakiejś kwestii padło z jej ust "włanczać", ale obok tego akurat przeszedłem mimo. Już jednak za chwilę, w połowie alejki, się załamałem.
- To tutaj, na tej rzeczce, są spływy kajakowe? - usłyszeliśmy z Żoną. Ja się nie odzywałem.
W domu, ku naszej zgrozie, pani natychmiast się rozsiadła i zaczęła opowiadać o różnych nieruchomościach, które jej ostatnio wpadły w oko.
- Z jedną taką to już byliśmy nawet umówieni u notariusza, ale przyjechał mój znajomy, którego zaprosiłam. Świetny, mówię wam, nie Polak(!), wiecie różdżkarz, ale nie byle jaki, tylko świeeetny(!) i zbadał aurę tego domu.
- Co ty robisz?! - zapytał mnie. - Tu jest fatalna aura!
- A będę mogła z nim przyjechać? - On nawet widzi kolory!... - Widzicie tutaj kolory?
Chciałem powiedzieć, że owszem. Narzuta kanapy jest bordowa, fotele koloru kakao, podłoga brązowa, koza czarna, za oknem zieleń i błękit... Ale się nie odezwałem, bo jeszcze by pomyślała, że ma do czynienia z idiotą. A w jej myślach byłaby to naprawdę obraza. Żona zaś odpowiedziała zgodnie z prawdą, że nie widzimy, co tylko panią ucieszyło i dało kolejny powód do zachwalania różdżkarza A on widzi!
Potem okazało się, że ona należy do Obudzonych. A upoważnił ją do takich intymnych wynurzeń, a przynajmniej je w taki sposób przedstawiała, fakt, że nieopatrznie przyznaliśmy się, że się nie szczepimy.
- Ja też nie! - Co prawda w Stanach brałam jedynkę, bo mnie zmusili, ale potem już nie. - I kłócę się z mężem, który wziął już trójkę i z córką, która mieszka w Kanadzie. - Przejrzałam na oczy, bo!...
- To może pójdziemy na górę, bo pani jeszcze jej nie widziała?... - Żona starała się sprytnie wyciągnąć ją z fotela. Nawet do głowy mi nie przyszła taka prosta metoda wybijająca panią z jej świata.
Według późniejszej relacji Żony nie na wiele to się zdało, bo pani dalej kontynuowała swój wywód nawet nie zarejestrowawszy tego, co mogła na górze zobaczyć.
To wszystko, zwłaszcza monologi tej pani, staram się opisać płynnie, po polsku, ale jej wypowiedzi tak nie wyglądały. Były jakimiś dziwnymi równoważnikami zdań. Nawet jeśli zaczynały się od podmiotu i udawało się jej wstawić orzeczenie, to zaraz potem następował niezrozumiały wyraz, ni przypiął, ni przyłatał, albo słowa "tego", "tamtym", a najczęściej "no, wiecie!".
Nie wiem, jak Żona, ale ja musiałem się zdrowo nagłówkować, żeby zrozumieć sens wypowiedzi. Nawet bardziej niż przy ostatnio czytanej książce Kwantechizm o teorii względności, mechanice kwantowej, kwantowej teorii pola, o różnych cząstkach (bozony, fermiony, kwarki, fotony nie mówiąc o zwykłych elektronach, protonach i neutronach). Przy okazji - z tego wszystkiego najłatwiejsza do zrozumienia jest teoria względności. Na swój użytek skonstruowałem, a może gdzieś kiedyś wyczytałem, nie pamiętam, takie poletko doświadczalne stosując metodologię autora książki Andrzeja Dragana. Otóż jest osobnik A i osobnik B. Osobnik A ma w dupie nos osobnika B, a zatem osobnik B ma nos w dupie osobnika A. Stąd prosty logiczny wniosek, że obaj mają nos w dupie. Ale różnica jest zasadnicza. I na tym zasadza się teoria względności.
Po zejściu na dół niestety pani z powrotem zasiadła na "swoim" fotelu. Ale od tego momentu przestałem się certolić i zacząłem panią traktować nieco z buta wiedząc już, że i tak tego nie zarejestruje. Każdą jej wypowiedź typu A wiecie, że tu niedaleko macie G5 brutalnie zbijałem mówiąc, że to nieprawda, obśmiałem jej "szczere" chęci poznania Pięknej Doliny w godzinę i dziwowałem się w oczy, że szuka nieruchomości w terenach, o których nie ma zielonego pojęcia. Ciągle nie robiło to na niej żadnego wrażenia i pod tym względem mocno przypominała nam Q-Gospodynię i dziewczynę jej syna, Jonasza, która miała depresję i nieźle dała w dupę wszystkim wokół, w tym Jonaszowi przede wszystkim. Bo zachowywał się jak piesek na łańcuchu - bez godności i honoru. To chyba cecha po mamusi. Nie do strawienia.
W końcu jakimś cudem nas opuściła.
- To ja otworzę obie bramy i proszę wycofać aż do asfaltu. - Będę tam stał i panią pilotował.
- A mogę za pierwszą bramą zawrócić, żeby potem wyjeżdżać przodem?
Zgodziłem się starając się na koniec zaoszczędzić sobie zdrowie. Gdy dotarłszy na ulicę obejrzałem się, pani jechała... tyłem. W newralgicznych miejscach manewrowała kilkakrotnie, a z wewnątrz wypasionego auta dobiegały mnie różne dźwięki. Kamery usytuowane z przodu, z tyłu, z boków i Bóg wie gdzie, ostro sygnalizowały przeszkody.
Gdy w końcu wyjechała na asfalt, ustawiła auto idealnie w przeciwnym kierunku niż ten, o którym wcześniej mówiłem i który wskazywałem machając ręką. Czyli stanęła analogicznie odwrotnie. I chyba taka jest - analogiczno-odwrotna.
Na do widzenia zadała jednak jedno sensowne biznesowe pytanie - czy przewidujemy negocjacje cenowe? Odparłem, że tak, ale określiłem warunki. Naprawdę zdawała się je rozumieć.
Potem w ramach godzinnego poznawania Pięknej Doliny skierowałem ją do Rybnej Wsi. Mówiłem, jak dojechać, cztery razy, po każdym prosząc lub każąc w zależności od stopnia jej rozkojarzenia, żeby powtórzyła. Za czwartym razem zrobiła to bezbłędnie. I w wakacyjnowsiowej ciszy Porsche Cayenne pięknie ruszył. Dopasował się, bo zrobił to bardzo cicho.
Na koniec dodam, że pani miała lat 50, ale wyglądała znacznie młodziej. Może to była kolejna zbitka dwóch światów - rzeczywistego i wyimaginowanego. Tylko za diabła nie dało się wyczuć, który jest który.Żona podsumowała po wszystkim wizytę tej pani:
- Mam nadzieję, że to nie ona okaże się naszą kontrahentką u notariusza.
Zgodziłem się z nią absolutnie. Jak żyję 73 lata, takiej osoby nie widziałem.
Po południu rozmawialiśmy z Konfliktów Unikającym, przede wszystkim, a Trzeźwo Na Życie Patrząca właściwie się przysłuchiwała. W wigilię swoich 56. urodzin Konfliktów Unikający po 10 latach zawieszenia się rozwiódł. Wysłał więc stosownego smsa. Wymyśliliśmy więc natychmiast, że dokładnie o tym porozmawiamy jutro, gdy zadzwonimy z życzeniami, a potem nie wytrzymaliśmy i zadzwoniliśmy do nich dzisiaj namawiając ich na spontaniczny przyjazd do nas. Razem z Miśkiem, Teatralną oraz z O Swoim Pokoju Marzącą i Nieszablonowo Myślącą. Powstawał w ten sposób od razu problem logistyczny, ale go zbiłem twierdząc, że najwyżej do dworca w Powiecie zrobię Inteligentnym Autem dwa kursy, żeby wszystkich odebrać z pociągu.
Pomysł spalił na panewce, bo Trzeźwo Na Życie Patrząca zasłaniała się niedzielnymi urodzinami Nieszablonowo Myślącej, zaproszonymi już gośćmi i koniecznością zrobienia tortu i takimi różnymi.
Tłumaczyłem im, że zdążą wrócić i zrobić ten pieprzony tort, ale się nie dało namówić ich na spontanę. Kiedyś może będą chcieli, ale może być już za późno. Żeby temu zapobiec, umówiliśmy się, że będziemy dalej próbować.
Tedy nie czekając na jutrzejszy dzień porozmawialiśmy na gorąco o rozwodzie. Przeprowadzony został błyskawicznie, jedną rozprawą, bo wcześniej odbyły się spotkania mediacyjne i wszystko zostało ustalone, więc dla sądu sprawa była prosta. Po tylu latach Trzy Siostry Mająca nie robiła już żadnych problemów. Po prostu - paliwo wodorowe na Słońcu się wypaliło. Ale stres jednak był.
Zaraz po tym zadzwonił Justus Wspaniały i Lekarka, która dzisiaj przyjechała bardzo wcześnie. Tak rwała do Ziutusia. Zaproponowali, że jutro przyjdą do nas, bo zaprosić nas nie mogą, tak fachowcy wszelkiej maści rozgrzebali ich dom i otoczenie.
- Ale my tylko wpadniemy na chwilę... - zagadała w swoim stylu Lekarka tak, że trzeba było uważać, aby nie wybuchnąć śmiechem.
- To przyjdźcie z Ziutkiem! - zaproponowałem.
- Naprawdę? - Możemy? - kontynuowała.
Naprawdę trzeba było uważać.
Później to już zaczęliśmy żyć jutrzejszą wizytą kolejnych oglądaczy. Ona Polka, on Niemiec, kilkanaście lat spędzili w Afryce, w Zanzibarze. Znowu zapowiadało się ciekawie. Dzieje się.
Wieczorem Żona mnie zaskoczyła.
- A ile ty dzisiaj wypiłeś Pilsnerów?! - Bo jakoś tak zachowujesz się dziwnie.
Przyznałem się, że trzy, ale bałem się tę liczbę wypowiedzieć głośno, więc milcząc tylko pokazałem na palcach - Trzy!
Ciężko westchnęła, ale sama powiedziała bardziej stwierdzając niż mnie usprawiedliwiając, że to chyba przez tą babę. Bo usprawiedliwienia być nie mogło, mimo że tłumaczyłem, że inaczej się nie dało, żeby przetrwać.
Dyskusja nad moim stanem przeniosła się za chwilę do łóżka. Była spokojna i rzeczowa. Spokojna, bo ja byłem spokojny. Stan w takich przypadkach nie do pomyślenia jeszcze 5 lat temu.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.
PONIEDZIAŁEK (03.04)
No i niespodziewanie dla siebie dorobiłem się dwudniowej zaległości.
Może przez fakt fizycznej obecności oglądaczy, a może przez to, że po ich wizytach byłem zbyt mocno zaabsorbowany myślami i projektowałem za ich pomocą wiele scen i rozwiązań, czyli uprawiałem taki teatralny onan, nomen omen.
Ale jak miałem tego uniknąć, skoro dzisiaj kolejni zainteresowani, tym razem mieszkańcy Pięknej Doliny, napisali, że chętnie przyjadą do nas na kawę po świętach i chętnie obejrzą naszą nieruchomość i że są nią zainteresowani.
A zaraz potem zadzwonił facet z Metropolii z tym samym.
Siłą rzeczy ubiegła sobota i niedziela musiały poczekać.
Dzień upłynął na pisaniu i na drewnie.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy i wysłał jednego smsa z propozycją podania pomocnej dłoni. Podając swoją chyba bym się porzygał.
W tym tygodniu Berta szczekała wielokrotnie jednoszczekiem domagając się wpuszczenia do domu.
Godzina publikacji 19.16.
I cytat tygodnia:
Umysł jest jak spadochron, najlepiej działa, gdy jest otwarty. - Frank Zappa (amerykański muzyk rockowy, jazzowy, wokalista, kompozytor oraz autor tekstów, lider zespołu The Mothers of Invention. Także aktor, reżyser, producent i scenarzysta filmowy.)