poniedziałek, 10 kwietnia 2023

10.04.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 128 dni.

WTOREK (04.04) 
No i wczoraj skończyliśmy sezon szósty Homeland.

Oczywiście wyjaśniło się wiele z tego, co wyjaśnić się miało i powstało mnóstwo nowych niewyjaśnień. Tedy do sezonu siódmego.

W sobotę, 01.04, od rana pałowałem się z drewnem. Musiałem rąbać na mniejsze, bo nie chciało się palić. Nie było to zwykłe rąbanie, tylko żmudne odrąbywanie z wielkich kloców ich boków. To mnie zarąbało i byłem bliski godzinnej drzemki, ale ostatecznie, wyjątkowo, nie posłuchałem organizmu.
Gdy jako tako doszedłem do siebie, pisałem.
 
Dzisiaj Konfliktów Unikający kończył 56 lat. Z liczby tej widać, że powinien skakać mi po piwo jeszcze bardziej niż Justus Wspaniały. Ponowna rozmowa, tym razem z życzeniami, tylko potwierdziła, że żadnej spontany z ich przyjazdem nie będzie.
 
Po odgruzowaniu się, a wypadało z racji gości, znalazłem jeszcze trochę czasu, żeby pokorespondować z Córcią. Informowała mnie, że dostała zdjęcie od brata, na którym Wnuk-IV leży na właśnie zmontowanym łóżku. Zmontowanym już po dwóch miesiącach od zakupu i ówczesnym pilnym zaangażowaniu w całą akcję siostry, czyli Córci. I co ja na to?
Ja na to zaproponowałem zastosowanie buddyzmu i spokojnej reakcji Będziesz się lepiej czuła, gdy pokonasz... 
To fajnie, gdy na stare lata ojciec trochę zmądrzeje i potrafi podsunąć dorosłym dzieciom do rozpatrzenia filozoficzne rozwiązania.

O 17.00 zawitali do nas Lekarka, Justus Wspaniały, Ziutek i kawałek tortu upieczonego przez Lekarkę, chyba na okoliczność niedawnych urodzin Justusa Wspaniałego. Lekarka nie była u nas z miesiąc, a w tym czasie Ziutek odwiedził nas dwa lub trzy razy i wszystko miał obcykane - wąchactwo, Bertę, smaczki i gorące źródła ciepła, o czym zdawała się nie wiedzieć nowa babcia Ziutka, czyli Lekarka.
- Ale Ziutuś, nie idź tam, bo tam jest gorący piec! - usłyszeliśmy troskę w głosie babci, gdy Ziutek znikał w kuchni.
Więc potem przez cały wieczór wykazywaliśmy podobną troskę o Ziutka co jakiś czas mówiąc Ale Ziutuś... i patrząc przy tym na Lekarkę. Bo ubaw mieliśmy niezły.

Tort Lekarki był pyszny. Ale zanim do niego przejdę, zatrzymam się nad tym sformułowaniem - "tort Lekarki". Czyli można by powiedzieć stosując system justowski "jej tort". Był to rzadki przypadek, kiedy mogliśmy coś bez skrępowania jej przypisać. Bo normalnie to wszystko jest Justusa Wspaniałego. A przynajmniej zawsze tak to wyraża. Więc dom jest jego Bo w końcu kto tu codziennie mieszka?!. Ponadto używa takich prostych określeń,  jak "moje przetwory", "moje nalewki", "moja pompa ciepła", "moja fotowoltaika", "moje krzewy", "mój gont", "moje pomidory, cukinie, patisony, itp.", mój przedogródek", itd., itd. Mimo że jest to wspólne na podstawie wielu przesłanek. Justus Wspaniały tak ma. A gdy pojawił się Ziutek od razu zaczęliśmy słyszeć "mój pies" albo "mój Ziutek".
A tego, jak amen w pacierzu, Lekarka już nie zniesie. Bo o ile znając Justusa Wspaniałego puszcza mimo uszu jego poczucie totalnej terytorialności i głębokiego utożsamiania się z wynikami swojej pracy, to Ziutuś będzie Jej(!), no może ewentualnie "nasz".
Jak napisałem, "jej tort" był pyszny. Pulchny, delikatny, lekki, kwaskowaty i smaczny. Zaprzeczenie tych ciężkich, przesłodzonych i z nadmiarem tłuszczów i bitej śmietany. Nic więc dziwnego, że starałem się od razu Żonie uświadomić, że to jest tort(!), że ona programowo takich rzeczy nie jada, ale nie dała się zwieść i spory kawałek zaanektowała. Po krótkiej kłótni musiałem się poddać.

Wieczór spędziliśmy na rozmowach o... matkach. Bo tak matka Lekarki, jak i Żony, to typy (typki? - to jednak ma inne, niezamierzone znaczenie), które mają nie najlepszy (eufemizm) wpływ na życie i zdrowie swoich córek. Generalnie wiało grozą, kiedy albo jedna, albo druga z nich podawały niezliczone przykłady sytuacji, gdy z matkami nie sposób z różnych powodów się porozumieć. A wyjścia i rozwiązania nie ma. Beznadzieja. Justus Wspaniały i ja też mieliśmy wiele do dodania, bo w końcu każdy z nas widuje i zna swoje teściowe.
W tej sytuacji miłym urozmaiceniem głównego motywu wieczoru były rozmowy o ich remontach i podróżach oraz o naszych oglądaczach.
 
W niedzielę, 02.04, wyjechali nasi goście, z dołu i z góry. Skorzystałem z okazji i zapytałem "samotną" panią, czy czuła się osaczona. Rozbawiłem ją i zapewniła mnie, że w żadnym wypadku.
 
O 12.00 przyjechali kolejni oglądacze. Umówieni. Byli punktualnie. Ale to raczej nic dziwnego, skoro on okazał się się 77-letnim Niemcem. Jego 60-letnia partnerka, Polka, później, gdy się poznawaliśmy, okazała się być równie rzetelna i solidna, chociaż jej wygląd wydawał się temu gwałtownie zaprzeczać. Bo krągła blondyna, zrobiona  standardowo na blondynę z wszelkimi możliwymi akcesoriami przypisanymi blondynie. Do tego opalona, nie wiadomo, czy samoopalaczem, czy w solarium. Wszystko to za chwilę okazało się niesprawiedliwą, stereotypową oceną, klasyczną, po wyglądzie. 
Bo, gdy tylko zasiedli przy kawie, po oględzinach domu i terenu, zrobiło się ciekawie i to nawet bardzo.
- Wiecie państwo, mąż dawał mi wszystko. - Mieliśmy dom, niczego mi nie brakowało. - Miałam, na przykład, 200 par butów. - A gdy chciałam gdzieś wyjechać na wycieczkę w świat, dawał mi bez problemów pieniądze. - Zawsze ze słowami Ale jedź sama. - Nagle mnie olśniło, że to nie jest życie. - Że tak dłużej nie mogę. - Wyjechałam do Zanzibaru. - Tam straszna bieda, więc postanowiłam żyć pomagając. - I tam poznałam jego. - wskazała na Niemca. - Jesteśmy razem już 15 lat. - Między nami nie ma miłości, ale jest przyjaźń i szacunek. - Poza tym połączyła nas pasja - pomagać tamtym mieszkańcom. - On jest na emeryturze, ale był dentystą chirurgiem, więc leczył tubylców za darmo. - Ja zaś starałam się prowadzić z tamtejszymi dziećmi różne zajęcia edukacyjne, bo wśród tej ludności, w większości Masajów, panuje straszny analfabetyzm. - I tak pół roku, o ciepłej porze, spędzaliśmy w Polsce, a drugie pół w Zanzibarze. - I dopóki byliśmy turystami, wszystko było dobrze,  ale w końcu postanowiliśmy się tam osiedlić, wybudować dom. - I bardzo szybko zaczęliśmy mieć wywalone! - Natychmiast byliśmy traktowani inaczej. - Korupcja na każdym kroku i szczeblu, mentalność daj albo mi się należy, nieuregulowane prawa własności, że strach nabywać działki, a zwłaszcza na nich się budować, bo za chwilę może się okazać, że to nie twoje. - O tym wszystkim dowiedzieliśmy się po czasie. - Gdy jakimś cudem zaczęliśmy budowę, pojawiły się natychmiast schody - brak materiałów, nierzetelność pracowników, niepunktualność, bylejakość i stałe zdziwienie na zwracane im uwagi. - Proszę sobie wyobrazić taką sytuację. - Kiedyś przychodzę na budowę, nic się nie dzieje, "budowlańcy" siedzą sobie przy ognisku i coś tam swojego pichcą. - Idę do budynku (stan surowy), a tam w jednym pokoju zamontowane drzwi, zamknięte na zamek, bez możliwości wejścia. - Wracam i pytam, co to jest i o co chodzi? - A oni mi oznajmiają, że teraz tam w tym pokoju będą mieszkać i ona nic im nie może zrobić. - Wyglądało na to, że się wprowadzili na stałe! - Do mojego domu! - Podkasałam sukienkę i jednym kopem wywaliłam drzwi i wyrzuciłam ich rzeczy razem z nimi.
Niemiec wybuchnął śmiechem widząc symulację sytuacji wraz z gestami partnerki. A jeszcze bardziej się uśmiał, gdy powiedziałem z dumą This is a Polish woman!
Nie mamy już sił. - kontynuowała Polish Woman. - Co z tego, że tam jest pięknie, skoro żyć się nie da, zwłaszcza białym. - Przepaść kulturowa. - Nie mówię tutaj nawet o zwykłych warunkach sanitarnych. - Po prostu nie ma możliwości porozumienia się. - Postanowiliśmy wrócić na stałe do Polski. - Zwłaszcza on chce zamieszkać w naszym kraju. - Sprzedajemy działkę wraz z budową i szukamy nowego miejsca. - Bo teraz mieszkamy pod Metropolią i to staje się koszmarem. - W godzinach szczytu nawet nie mogę wyjechać ze swojego osiedla. - A ja bym chciała przestrzeń, żeby moje trzy psy mogły sobie hasać... - Żeby nie było korków i żeby żyć w naturze.
Rozstaliśmy się w bardzo sympatycznej atmosferze. A co będzie, to wiadomo. Będzie jak zwykle.
 
Po wizycie pojechaliśmy do Powiatu. Jadąc w tamtą stronę widzieliśmy samochód Lekarki i było nam fajnie, a gdy wracaliśmy, już go nie było. I to nie było fajne.
A pojechaliśmy, bo nie mogłem nerwowo wytrzymać. Ufałem, co prawda, Koledze Inżynierowi(!), ale wolałem sam sprawdzić, czy jednak przypadkiem nie ma przedświątecznej promocji Pilsnera Urquella. W sklepach były niesamowite pustki, chociaż to handlowa niedziela. Ale trudno było się dziwić, skoro nie było żadnych promocji.
Tedy w sklepie, w którym zaopatrujemy się w Socjalną, a ja w Stumbrasa, kupiłem trzy Litovele i trzy Budvary. Musiałem oszczędzać dwa ostatnie Pilsnery Urquelle.
 
Dzisiaj "pojawił się" kolejny oglądacz. Dlatego w cudzysłowie, bo wysłał tylko maila. Ale o tyle ciekawy, bo mieszkający w terenach Pięknej Doliny, w miejscu, które znamy. On... Niemiec, ona... Polka. Prowadzą od dawna podobną do naszej działalność i chcieliby ją rozszerzyć, stąd ich zainteresowanie naszą nieruchomością. Umówiliśmy się na spotkanie i na oglądanie po świętach.
Smaczku dodaje fakt, że u nich przez jakiś czas mieszkali Szczecinianie, zanim wprowadzili się do nas.
Tak to wszystko się plącze.
 
Niedziela była dziwna, taka niedzielna-nieniedzielna.
Wieczorem obejrzeliśmy... dwa odcinki Homeland. Oczywiście chcieliśmy zobaczyć z nerwów, jak to wszystko się skończy, ale żeby to zobaczyć, należało obejrzeć trzy, itd.,  a najlepiej cały sezon. 
 
Dzisiaj, we wtorek, 04.04, bardzo szybko, bo dość wcześnie rano, Mineralog podniósł mi ciśnienie. Zadzwonił w sprawie pokoju na zjeździe i bardzo szybko wywiązała się kwadratowa rozmowa. Z mojej strony padały rzeczowe argumenty, z jego... dość zaskakujące, w które nam obojgu z Żoną trudno było uwierzyć. Rodem z... Ale rozpisywać się nie będę, bo to mój kolega i nadal go lubię. Ale organizacja zjazdu spowodowała, że o wielu sprawach dowiedziałem się jakby na nowo i poznałem różne postawy koleżanek i kolegów.  Czyli po 50-55. latach nadal ich poznawałem, a może właśnie poznawałem dopiero teraz.
Po I Posiłku zabrałem się za tego dużego świerka, który po pracy z Konfliktów Unikającym, musiał zostać, bo nie starczyło czasu i sił. Piłą ciąłem, sekatorami obcinałem drobne gałęzie, wszystko segregowałem dorabiając się klasycznej gałęziówki. Jeszcze dwie takie tury i po pięknym kiedyś świerku nie będzie śladu. Pozostanie tylko grabienie całego terenu z malutkich, wszech obecnych gałązek pozostawionych po pracach z Konfliktów Unikającym i moich. A Trzeźwo Na Życie Patrzącej nie będzie.
Z tego pobojowiska do drewutni zwiozłem cztery potężne kloce i zabrałem się za rozłupywanie  największego. Trudno w to uwierzyć, ale przy mocno katorżniczej pracy zeszła godzina. Musiałem użyć dwie siekiery i 5. kilogramowy młot. Już wcześniej wpadłem na to, że trzeba odciosywać brzegi, kawałek po kawałku, bo jadąc od razu po średnicy nie było szans aby posęczonego kloca rozłupać. Do tego potrzebowałbym łuparki, której Żona w życiu nie pozwoliłaby mi kupić.
A ile było uderzeń młotem? Setki! I to mnie najbardziej wyczerpało. Bo ze zwykłym, standardowym rąbaniem praca ta nie miała nic wspólnego.
Może dlatego postanowiliśmy wcześniej pójść do łóżka z zamiarem obejrzenia dwóch odcinków Homeland, ale skończyło się na jednym - pierwszym z sezonu siódmego.

ŚRODA (05.04)
No i dzisiejszy dzień wydawał mi się sobotą.
 
Bo kompletnie nic się nie działo. Nawet przy drewnie spędziłem minimum czasu. Za to przy jabłkach to i owszem. Na kartce, w wykazie prac, pozycja "mus jabłkowy" widniała od kilku miesięcy. W końcu przyszła pora. W piwniczce kilkaset jabłek od zbiorów w poprzednim roku, który prezentował w tym asortymencie klęskę urodzaju, ułożonych równiutko na paletach powoli więdło, a mniej więcej jedno  na dwa tygodnie gniło. I gdzie tu sens całej mojej ogrodniczej pracy?
Jabłka jako takie nie schodziły, za to mus błyskawicznie. Tak mówiły doświadczenia z poprzedniego roku. Co ciekawe, pierwszą partię obrałem w trzy godziny, dokładnie tak, jak poprzednio. I te trzy godziny stanowiły prawdziwy relaks. Wolna głowa, bez pośpiechu, a myśli uciekały do wspomnień. Ciekawe dlaczego akurat do Dzikości Serca, do Naszego Miasteczka i szeroko pojętych okolic. Może przez to, że tamten czas i tamte miejsca zapadły w pamięci jako pewna forma urlopu i beztroski, chociaż przecież problemy i obowiązki były zawsze. A może dlatego, że tamte tereny odkrywane wówczas przez nas były i są piękne. W stosunku do tego co znaliśmy, w jakimś stopniu dzikie i dziewicze,  wielokrotnie nas tym zaskakujące i fascynujące. Nastrój trzygodzinnej chwili potęgowała słoneczna aura, muzyka i co jakiś czas łyk... Litovela. Nawet brak Pilsnera Urquella nie był w stanie niczego zmienić.
A dlaczego brak? Bo kupować za 7,50 zł nie będę. Nie stać nas! Muszę czekać do następnej promocji.
No cóż, dobrze radził Kolega Inżynier(!), gdy byłem u Wnuków, żebym rzucił wszystko i pędził (to jest moje oględne słowo względem tego, co proponował w smsie Kolega Inżynier <!>) do Biedronki.
Czy cierpię z tego tytułu? Może troszeczkę.
 
Cały potężny gar obranych i zósemkowanych jabłek postawiłem na kuchni i pilnowałem mieszając, żeby się stopniowo pulpowały. Żona nie byłaby sobą, gdyby delikatnie nie przyprawiła - odrobiną octu jabłkowego i cynamonu Bo musi być złamana słodkość jabłek, ale jednocześnie musi dominować ich smak! A potem wszystko zmiksowałem, pulpę wlałem chochlą do słoiczków i postawiłem na stole do góry dnami, żeby się quasi-pasteryzowały.
Żonie oczy się zaświeciły, gdy zobaczyła to wszystko na stole. To chyba takie atawistyczne. Dwa równiutkie rzędy obiecujące za chwilę pyszne smaki.
Drugą partię jabłek postanowiłem zrobić jutro. Bo nawet w buddystycznym relaksie wskazany jest umiar. 

W trakcie tej pracy zadzwonił Syn. Rozmowa niczego nie popsuła w moim stanie, a nawet go utrwaliła. A nie było to do pomyślenia jeszcze kilka lat temu w kontekście zbliżających się Świąt, Wielkanocnych, jak teraz, lub Bożego Narodzenia. 
- Powiedz mi, Synuś, jak to jest możliwe, że taka masa ludzi na całym świecie poddana jest pewnego rodzaju hipnozie i wierzy... - zawiesiłem głos szukając właściwego słowa, żeby określić to w miarę delikatnie i męczyłem się, bo nic stosownego nie przychodziło mi do głowy.
- ... w bajki! - zakończył za mnie. I obaj wybuchnęliśmy śmiechem. - Skróciłem twoje męki?...
Znowu wybuchnęliśmy śmiechem. Bo uczynił mi wielką przysługę.
Później dyskusja oparta była na pytaniu postawionym przez Syna.
- Jak to jest, tato, że ludzie wierzący obchodzą te święta, a niewierzący... również?
Lekko i luźno.
 
Gdy wyraźnie zbliżało się do zmierzchu i powoli byliśmy myślami przy zamykaniu dnia, zadzwonił Sąsiad Od Drewna. 
- Ja jestem u siebie na polu, pod lasem. - Można przyjechać.
I tyle. Po co zbędne słowa i tłumaczenia. Miał się odezwać w poniedziałek. Zrobił to tylko dwa dni później. O czym gadamy.
Żona proponowała od razu, żebym przesunął na jutro, ale to w Powiatowstwie nie jest dobra taktyka, bo w nim "jutro" jest bardzo szerokim pojęciem. Może trwać od jutra do pół roku, na przykład. I nigdy nie wiadomo, ile takie dane "jutro" może trwać. Więc trzeba je łapać natychmiast, jeśli się chce mieć swoją sprawę załatwioną. 
Ja chciałem. Natychmiast pożegnałem błogą schyłkową atmosferę dnia i już za chwilę wiozłem do domu ileś bel sosnowych i brzozowych, bo na palnym przednówku zabrakło mi materiału na przygotowanie szczap. Dla nas i dla gości, bo jednak spokojnie z miesiąc będziemy jeszcze palić. Na kuchni to nawet dłużej, bo Żona sezon gotowania na niej przedłuża do niesamowitego oporu. Przestaje, gdy temperatury w ciągu dnia osiągają 30 stopni. A to, zdaje się jest w obecnym klimacie w czerwcu.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.

CZWARTEK (06.04)
No i dzisiaj skorzystałem z porad Sąsiada Od Drewna.

Jeszcze przed I Posiłkiem rozłupałem dwie potężne bele korzystając z jego wczorajszych wskazówek. Poszło  nadspodziewanie łatwo. Jak zwykle, zawsze się można czegoś nauczyć.
Po I Posiłku natychmiast pojechaliśmy do Powiatu Na świąteczne zakupy. Niepotrzebnie i dosyć niefortunnie użyłem tego określenia, zdaje się, że dość radośnie, bo Żona natychmiast przyoblekła skwaszoną minę, a w Biedronce, przy majonezach, wstąpiło w nią złe. Wyzywała je od zasranych i biorąc je do ręki przybierała obrzydliwą minę oraz starała się ze mną niemiło dyskutować nad ich ilością, chociaż było wiadomo, że sałatkę warzywną oraz sos tatarski będę robił ja, bo po pierwsze chcę, a po drugie się znam. Taki układ. Żona do tych wymysłów stara się przykładać jak najmniej. Raczej "przykładać" nie jest dobrym określeniem. Lepszym jest utrudniać w kierunku rzucania kłód pod nogi. Najczęściej sztucznie, żeby wyładować na mnie świąteczną frustrację. Ale ostatnio moją sałatkę je, fakt dość oszczędnie, ale ją zachwala.
Musiałem na nią fuknąć, żeby wybić ją z tego stanu. Pokazałem na śmiesznie mały koszyk (akurat w tej Biedronce) i wielkościowo śmieszne zakupy, żeby jej natychmiast przeszło.
Wiem, skąd się wzięło, między innymi, takie jej nastawienie. Z naszych pierwszych wspólnych lat. Wtedy jeszcze mocno przykładaliśmy się do Świąt, chyba bardziej  pod moim naciskiem. A więc wszystko musiało być. I w któryś dzień przed Świętami Bożego Narodzenia, gdy mieszkaliśmy w Biszkopciku, pojechaliśmy na zakupy do ówczesnego, bodajże, Realu. Dla usprawnienia umówiliśmy się, że Żona pojedzie wcześniej, nadgoni trochę zakupowego czasu, a ja dojadę. Od razu, ze względu na pracę, nie mogłem z nią być.
Gdy szedłem wzdłuż kas, przy jednej z nich w kolejce stała Żona, siódma czy ósma. Z pełnym koszem, jak wszyscy zresztą. Wokół kłębił się tłum. Zrzucona kurtka wisiała na koszu, a Żona, nieszczęśliwa, zgrzana i spocona, otoczona była głęboką frustracją. A w oczach dostrzegłem mord. Strach było podchodzić.
- To  jakaś paranoja! - wysyczała na dzień dobry. - Przecież nigdzie nawet nie dawało się przejść z koszem!...
I ta świąteczno-zakupowa trauma została.
Dzisiaj okazało się, że w dwie godziny byliśmy po wszelakich "świątecznych" zakupach (cztery różne sklepy), bez kolejek przy kasach, i po Kawiarnio-Cukierni. A Kawiarnio-Cukiernia pojawiła się tylko dlatego, że gdzieś musieliśmy spędzić 45 minut, aby po tym czasie pojawić się u wulkanizatora, który miał załatać dętkę w sflaczałym kole od taczki. Bo na chodzie muszę mieć dwie jednocześnie.
Przy herbacie wiedliśmy sympatyczną rozmowę.
- Gdybym wiedziała, że dzisiejsze zakupy w zasadzie nie będą się różnić od naszych standardowych, to bym się wcale tak nie zachowywała. - Ale przed wyjazdem powiedziałeś, że trzeba zrobić świąteeeczne(!) zakupy i dlatego się zdenerwowałam. - A one były tylko większe o twoją sałatkę. - Bo rozumiem, że sałatka warzywna dla ciebie musi być?!...
- I dla Pasierbicy! - starałem się bronić.
Zawsze to samo. Gdzie się nie obrócisz...
 
W domu wypakowywanie zajęło sporo czasu, na pewno przez tę sałatkę. A potem zabrałem się za drugą partię jabłek. Nie była ona wcale mniejsza niż ta wczorajsza, ale obieranie zajęło mi "tylko" 2,5 godziny. Albo wyrobiłem się, albo się tak z nimi nie certoliłem, jak wczoraj. Bo jaki sens oszczędzać na każdej grubości skórki?...
Mimo zmierzchu zdołałem jeszcze powiesić w turkusowych torbach dwa Zające. Jeden dla Q-Wnuka, drugi dla Ofelii. Zmyślnie je pochowałem, żeby znalezienie ich nie było takie proste.
Sami byliśmy zaskoczeni, że ze wszystkim dzisiaj się wyrobiliśmy. I że już o 20.00 byliśmy na górze i mogliśmy obejrzeć kolejny odcinek Homeland.

PIĄTEK (07.04)
No i o 12.00 przyjechało Krajowego Grono Szyderców.
 
To taki typ gości, którzy z jednej strony, z racji, że są Hunami (nie Wandalami źle się w naszej kulturze kojarzącymi, chociaż i jedni, i drudzy plądrowali, grabili, niszczyli i mordowali), wnoszą do domu inwazyjność 8 w skali 0-10 (0 oznacza brak gości, 10 konieczność kopania sobie grobu; jak widać, skoro żyjemy, że z takim przypadkiem nie mieliśmy do czynienia). Z drugiej zaś tylko 3, w porywach 4, bo przed ich przyjazdem nie trzeba się spinać, stresować, stawać na rzęsach i można sobie pozwolić na różne niedomagania, które w innych sytuacjach zupełnie nie przystawałyby gospodarzom.
Po prostu tacy goście wiedzą jak jest i nie mają żadnych oczekiwań, no może z wyjątkiem jednego, ze strony Q-Wnuka, że i Dziadek, i Babcia muszą grać w piłkę. Po prostu są wyrozumiali. Dziadek i Babcia też, bo grają w piłkę. Czyli żadna ze stron nie zachowuje się na zasadzie Nie chcielibyśmy robić problemu, ale...
To jest ciekawe, bo  w domu w ciągu dziesięciu sekund zapanował siwy dym. I widocznie ja, bo Żona to oczywiste, ciągle jestem młody, skoro potrafiłem się natychmiast dopasować nie musząc tłumić w sobie żądzy ucieczki, bo jej we mnie nie było. 

Krajowe Grono Szyderców przywiozło w ramach świątecznego Zająca deskę serów, oliwki, suszone pomidory, kabanosy, chorizo, sernik i babkę bezglutenową (wydziw z mąki migdałowej, ale smaczny) - wypieki Pasierbicy, olej kokosowy bio i paczkę kawy bio oraz butelkę nalewki z aronii.
Gdy sytuacja była już opanowana, dorosłych napadło gwałtowne rozleniwienie i trzeba było dużej siły woli, żeby zabrać się do pracy. Z Pasierbicą uruchomiliśmy kombajn na dwa stanowiska krajalne, na kuchni jedno gotowalne w olbrzymim garze (ziemniaki i marchew), dwie olbrzymie miski na sałatkę, żeby było wygodnie mieszać składniki oraz mniejszą miskę na sos tatarski.
Taka praca z Pasierbicą jest po wielokroć sprawdzona. W zasadzie rozumiemy się bez słów i robota pali się w rękach. Nie ma zbędnej i przykrej dezorganizacji, bo jest jeden szef. Poza tym łączy nas przy takich pracach cierpliwość i brak marudzenia, czyli kierujemy się profesjonalizmem - jest zadanie do wykonania, to o czym tu gadać. W ten sposób powstały sałatka (ziemniaki, marchew, groszek, cebula, ogórki kiszone, jajka, jabłka, majonez, sól, pieprz) oraz sos tatarski (jajka, majonez, korniszony, marynowane grzybki i starty chrzan).
Nawet po wszystkim wykonaliśmy najbardziej niewdzięczną robotę, czyli sprzątanie.

Gdzieś w okolicach 15.00 wybuchła afera, bo Q-Wnuki dowiedziały się, że "chyba" jutro rano przyjdzie do nich Zając. Więc Q-Wnuk natychmiast oznajmił, że jest bardzo zmęczony i chce iść spać, a siostra od razu mu wtórowała. Taka sprytna taktyka zmierzająca do przespania strasznego nadmiaru czasu, czytaj obudzenia się już o drugiej w nocy z racji wyspania i nerwów oczywiście, i przechlapania dorosłym nie dość, że nocy, to i całego pobytu.
Dorośli postanowili przetrzymać dzieci do 20.00. I się zaczęło.
- Dziadek, a ile jest jeszcze godzin do dwudziestej? - Q-Wnuk cywilizacyjnie zapytał wiedząc, że istnieje coś takiego jak czas, który upływa. Nie chciałem mu tłumaczyć, że w zasadzie zgodnie z teorią względności i z teorią pola kwantowego coś takiego, jak czas nie istnieje, a więc nie może upływać. A jeśli już nawet, to wręcz może się cofać. Na względzie miałem jego i tak rozchwiane samopoczucie i nie chciałem go doprowadzić do rozstroju nerwowego, bo głupi nie jest i mógłby wydedukować, że skoro czas nie płynie, a nawet, o zgrozo, się cofa, to na Zająca może sobie nagwizdać.
- Pięć. - odpowiedziałem z zimną krwią.
Pytanie to zadawał mniej więcej co 15 minut. 
- A kiedy będzie ciemno? - Ofelia włączyła się w nurt pytań, ale jak widać, zrobiła to w sposób całkowicie pierwotny. Bo skoro jest jasno, to będzie ciemno i po co zawracać sobie głowę jakimiś abstrakcjami, czyli godzinami i czasem. I dalej logicznie, skoro będzie ciemno, to pójdą wreszcie spać. Proste.
Pytała o to samo co... 15 minut.
 
W międzyczasie ustalaliśmy zasady jutrzejszego poszukiwania Zająca. Bo z racji tego, że Babcia oczywiście zaczęła wymiękać i patrzyła na mnie błagalnie Bo może by ten Zając przyszedł dzisiaj? rzucając w eter głośno to pytanie, dzieci w mig w zającowej hierarchii ustawiły sobie Babcię nade mną.
Musiałem zrobić z tym porządek. Dobitnie więc najpierw wyjaśniłem Żonie Zając przyjdzie jutro rano!!!, a potem zającowym beneficjentom, że Zając komunikuje się wyłącznie ze mną i że ja wiem, co i jak.
Q-Wnuk, nie w ciemię bity, od razu zmienił front.
- A, dziadek, będziemy mogli rano nie przebierać się, tylko na piżamy założyć kurtki?
- Nie! - Normalnie się ciepło ubierzecie, czapki i szaliki, ale przedtem umyjecie zęby! - kułem żelazo póki gorące. Zero protestu.
Ustaliliśmy jeszcze jedną rzecz.
- Dziadek, ale nie mów mi, gdy będę szukał, ciepło - zimno. - poprosił Q-Wnuk.
- A mnie możesz mówić. - dodała Ofelia.
 
Pod koniec dnia zagraliśmy w Sen, grę adekwatną do całej sytuacji. Q-Wnuki wreszcie się doczekały. Mogły iść spać. Obejrzały jakąś bajkę tak bardziej proforma i od razu zasnęły.
- Babcia, a gdybyś się obudziła przede mną, to mnie od razu obudź! - zaznaczył Q-Wnuk, gdy kładła jego i Ofelię spać. - A gdyby dziadek obudził się pierwszy, to niech mnie od razu obudzi! - Powiedz mu! - trzymał rękę na pulsie.
Dorośli mogli wreszcie porozmawiać i zagrać w kierki. Wygrała oczywiście Żona.
Gdy kładliśmy się spać tuż po 23.00, Żona musiała Q-Wnuka uspokoić, który czując, że przyszliśmy na górę, natychmiast się obudził.
- Śpij, śpij... - ciągle jest noc.
A gdy ja wstawałem w nocy, obudził się ponownie. Chciało mu się strasznie pić. Otworzyłem mu butelkę i pił na bezdechu. Tak go ten cholerny Zając wykończył.
- Tu, koło lampki, stawiam tobie butelkę z wodą. - Gdybyś się w nocy obudził i chciało ci się pić, to sobie weź.
Kiwnął przytomnie głową i się uspokoił. Natychmiast usnął. My też.

SOBOTA (08.04)
No i zostaliśmy obudzeni przed siódmą.
 
Ja łagodnie, bo od razu usłyszałem gadanie i naradzanie się Q-Wnuków, Żona zaś brutalnie z głębokiego snu, gdy stanęli nad nią słodko szczebiocąc o Zającu. 
- Ale dziadek, nie mów mi ciepło - zimno. - Q-Wnuk się przypomniał. 
- Mnie też nie mów. - Ofelia zmieniła front.
Bez problemów umyli zęby i błyskawicznie się ubrali. Ja to samo. Żona w takim tempie nie może, zwłaszcza rano. Chcąc jednak zobaczyć ten cyrk narzuciła na siebie byle co i pół ubrana też wyszła.
Q-Wnuki szukały metodycznie, a z samej ich dyskusji i analiz można  było "pęc". Pierwszego Zająca Q-Wnuk znalazł stosunkowo szybko, z drugim chyba by się pałowali, więc trzeba było udzielić kilku wskazówek i co nieco zasugerować, ale tak, żeby w przyszłym roku też chciało im się szukać i żeby nie przyszło im do głowy, zwłaszcza Q-Wnukowi, że to jedna wielka ściema. Poza tym trzeba było mieć na uwadze półnagość Żony.
W domu po pierwszych euforiach z prezentów zapanował ogólny bajzel. Nikomu nic się świątecznie nie chciało oprócz kaw dla dorosłych. Nawet nie spieszyliśmy się z rozpalaniem nie mówiąc o śniadaniu.
W końcu jednak świątecznie zjedliśmy. Między innymi były oczywiście jajka na twardo, ale tych wczorajszych nie tykałem. Na moich oczach, gdy robiłem sałatkę, Krajowe Grono Szyderców, cała czwórka, barwiło je na różne kolory, ale podejrzanymi cieczami, z którymi nie chciałem mieć nic wspólnego. Co prawda skorupki się przecież obierało, ale myśl, że nanocząstki węglanu wapnia są układane przez białka w uporządkowane kryształy, ostatecznie tworząc minerał kalcytu, który tworzy powłokę i że Powłoka nie jest w rzeczywistości całkowicie lita - ma tysiące maleńkich porów, średnio około 9000, które umożliwiają przenikanie i wypuszczanie gazów, skutecznie hamowała mój wielkanocny apetyt. Bo jeśli gazy, to przecież i inne substancje, a nawet promieniowanie UV, ale, co ciekawe, bakterii już nie. Tak czy owak wolałem ugotować normalnie, na świeżo, bez barwienia.
Jak zwykle w Święta nie miałem się z kim napić wódki, więc musiałem mężnie to robić w samotności.
I gdy  już byłem po dwóch pepysach idealnie pasujących do zestawu kiełbas, sałatki, sosu tatarskiego  z chrzanem i jajek z majonezem, ktoś z grona Krajowego Grona Szyderców rzucił zdradziecki pomysł, czy by nie pojechać do Powiatu do Kawiarnio-Cukierni. Przy czym mieli jechać wszyscy, czyli należało uruchomić dwa auta, co z kolei eliminowało mnie jako prowadzącego.
W tamtą stronę Inteligentne Auto prowadził Q-Zięć, a Pasierbica ich Hondę, w drodze powrotnej odwrotnie, bo Pasierbica dała się w końcu namówić.
Sam pobyt w Kawiarnio-Cukierni był bez historii. Dzieci grały, a my siedzieliśmy przy herbatach. Ale odskocznia była.
Po powrocie było oczywiste, że zagramy mecze. Pomijając piękną pogodę, która sama z siebie wyrzucała z domu na dwór, to jednocześnie organizmy mówiły, że się przejadły i że coś z tym trzeba zrobić. Wczoraj nie było takiej możliwości, bo ciągle padało. Nawet Q-Wnuk nie marudził. Wyraźnie w głowie siedział mu Zając. czyli jak zwykle - jest hierarchia priorytetów.
Standardowo rozegraliśmy trzy mecze, a wszystkim zarządzał Q-Wnuk - kto z kim miał grać i w jakiej kolejności. On też  zarządzał losowaniami. 
Chyba po raz pierwszy udało mi się ustrzelić hat-tricka - byłem we wszystkich trzech drużynach, które wygrały swoje mecze. Emocje były, ofiar nie, ale kontuzje owszem. Najpierw Q-Wnukowi jego własny ojciec zdarł skórę na prawym goleniu i na ratunek musiała spieszyć Babcia, która posmarowała ranę Płynem Wojskowym i kontuzjowany prawie natychmiast był zdolny do dalszej gry. Potem sama dostała mocną piłką od Q-Wnuka w łydkę przechodząc nad tym do porządku dziennego z krótkim komentarzem Będę miała siniaka i ode mnie mocny strzał w okolice klatki piersiowej (obroniła!) nie przechodząc nad tym do porządku dziennego tylko wyrażając swoje święte oburzenie i pukając się przy tym po głowie. Na koniec Q-Wnuk walnął mnie piłką z całej siły (strzelał z woleja) w twarz i musiała nastąpić przerwa, bo słaniając się musiałem usiąść i sprawdzić, czy okulary są całe przy słowach Żony Ale przestańcie, bo on ma tylko jedne! i czy zęby również, tu bez słów Żony, bo w końcu jeszcze trochę ich mam. A potem Pasierbica akurat grając przeciwko mnie ze szpica z całej siły kopnęła mnie w goleń tak, że przez chwilę musiałem sobie poskakać na jednej nodze, a potem usiąść i znów zrobiła się przerwa. Czy mnie ktoś przy tym żałował? Nie. Słyszałem tylko za każdym razem wybuchy śmiechu. Taka rodzina. Zero szacunku dla starszyzny!
 
Ale mecze zrobiły wszystkim świetnie. Może z wyjątkiem Ofelii. Najpierw zaczęła grać przeciwko dziadkowi, żeby mu zabierać siły Bo ja mu się plącze pod nogami!, po czym nagle przestała snując się po posesji wyraźnie obrażona, tylko nie było wiadomo za co i na kogo. A później jej chyba przeszło, bo na początku trzeciego meczu stwierdziła, że ona jednak zagra. Rodzice i babcia się zgodzili, ale Q-Wnuk zaprotestował Bo nie będzie sprawiedliwie! do czego się przychyliłem dodając Albo grasz, albo nie grasz, a nie będziesz mi tu uprawiać swoje widzimisię, obrażać się, a potem łaskawie grać! Więc strzeliła focha ponownie, ale tym razem usiadła na widoku, żeby wszyscy widzieli, że jest obrażona. Całą swoją maleńką i nieszczęśliwą postacią starała się we wszystkich wzbudzić wyrzuty sumienia, ale nikt się nie dał nabrać, nawet Babcia, i trzeci mecz szczęśliwie dobiegł do końca. Trzeba Ofelii jednak oddać, że gdy tylko wróciliśmy do domu, natychmiast jej przeszło.

Mogliśmy się oddać wypoczynkowi. Na tę okoliczność Q-Wnuk pożarł prawie dwa słoiki mojego musu jabłkowego, co mi sprawiło wielką przyjemność. Wszyscy, co prawda, go uprzedzali, żeby przestał Bo  nie wyjdziesz z toalety!, ale on nie mógł się powstrzymać. Na szczęście skończyło się tylko drobnymi mdłościami.
Potem zagraliśmy w Rekiny, wyjątkowo z Ofelią, ale tylko dlatego, że grała w parze razem z mamą. Sama nie gra od dawna, gdy jest dziadek Bo on wszystkich zżera! Niczego nie zmienia fakt, że wszyscy zawsze tworzą wspólny front i zżerają dziadka i że on nigdy przez to nie wygrywa. Klamka dwa lata temu zapadła.
Po głównym świątecznym popołudniowym daniu, pysznym dla dorosłych, a nie do strawienia przez dzieci, czyli żurku przygotowanym na okoliczność przez Żonę, zagraliśmy w długą detektywistyczną grę planszową Nieproszeni goście. Po raz pierwszy udało mi  się wydedukować na podstawie przesłanek, kto był mordercą, jaki był motyw i narzędzie zbrodni.

Dość wcześnie poszliśmy spać w związku z jutrzejszym wczesnym wyjazdem Krajowego Grona Szyderców. Z Q-Wnukami sprawa była prosta, bo jutro spodziewali się kolejnego Zająca i nie trzeba było ich namawiać, aby poszli do łóżka.
 
NIEDZIELA (09.04)
No i tornado, jak gwałtownie się pojawiło, tak gwałtownie zniknęło. 

Już o 09.15 Krajowe Grono Szyderców wyjechało do Metropolii. Na wielkanocne śniadanie i rodzinny zjazd u babci Q-Zięcia. A tu żartów nie ma i trzeba było być punktualnie.
Oboje otwieraliśmy i zamykaliśmy bramy.
- Wyglądam jak hodowczyni trzody chlewnej. - Żona skomentowała swój wygląd stojąc ciągle na drodze przed bramą. - Powinnam mieć tylko na głowie chustę.
I właśnie o to "tylko" sprawa się rozbijała. Bo niby wygląd się zgadzał, a z drugiej strony coś nie pasowało. Na gołych stopach widniały lekkie zielone kalosze, takie trochę poniżej środka łydki, czyściutkie, nieobsmarowane świńskim łajnem, nad nimi dało się zauważyć zgrabne, szczupłe i subtelne łydki o jasnej karnacji, nie grubaśne i ogorzałe, zaś od zakrytych kolach ciągnął się w górę... szlafrok ciasno opięty na wiotkim ciele. Całość wieńczyła apaszka otulająca szyję i na głowie beret, taki francuski. Na nosie tkwiły okulary tylko uwypuklający inteligentny wyraz twarzy. Zapytam - czy ktoś widział hodowczynię trzody chlewnej o takiej karnacji, tak wiotkiej i tak ubranej? O inteligencji nie wspomnę.
Każdy głupi by stwierdził, że jest to na pewno ziemianka na włościach. 

Ledwo wróciliśmy do domu, opanowała nas wszechogarniająca cisza. Pławiliśmy się w niej niespiesznie obgadując i już wspominając pobyt Krajowego Grona Szyderców. A potem dalej niespiesznie głodnieliśmy. A o to w Święta jest bardzo trudno.
Dopiero w południe zabrałem się za swoje standardowe świąteczne śniadanie - sałatka warzywna, sos tatarski, chrzan, dwa jajka z majonezem i dwa rodzaje pokrojonej kiełbasy. Wszystko tak przygotowane, żeby można było swobodnie dzióbać mając swobodną jedną rękę do trzymania książki. Ta karmiąca ręka od czasu do czasu odstawiała widelec, by złapać albo butelkę Stumbrasa, albo za pepysa w zależności od fazy posiłku.
Po drugiej stronie ławy Żona miała inaczej. Nie szczypała się w niuanse. Najpierw wprost ze słoika zjadła resztę sosu tatarskiego, a ponieważ było jej za mało, dojadła resztką majonezu ze słoika uzupełniając smak plastrami chorizo, spadku po Krajowym Gronie Szyderców, których na drogę wyposażyliśmy w miskę sałatki, słoik sosu tatarskiego i pięć słoiczków musu jabłkowego.
Żona, ciągle na głodzie, w końcu wyjadła ze słoiczka wszystkie marynowane grzybki. Dopiero wtedy dobrze się poczuła. 
Wszystko to trwało grubo ponad godzinę, na tyle długo, aby dopadła mnie nieposkromiona chęć snu. Głowa sama opadała nad książką, mimo że to był Jussi Adler-Olsen (Kwantechizm skończyłem przed Świętami). Może dlatego, że był w fazie rozkręcania fabuły i emocjonujące wątki nie zdążyły się jeszcze zazębić.
Sen miał być nie byle jaki, nie gdzieś tam na górze, ale tu, na dole, na kanapie, przy cieple z kozy. Żona nie protestowała. Okryła mi stopy i przeniosła się na dwa fotele. I w takiej aurze spokoju i bezpieczeństwa zasnąłem nie wiedzieć kiedy.
 
Ponowny rozruch nie stanowił problemu, bo nigdzie nie trzeba było się spieszyć i nic nie kazało...
Zabrałem się za powolne pisanie przy czarnej kawie dojadając resztki sernika, potem zrobiłem sobie herbatę. Żona zaś coś dłubała w laptopie gryząc co jakiś czas kolejne plastry chorizo, bo nie mogła się opanować. I dość szybko oboje stwierdziliśmy, że dzisiaj nie jemy już tzw. obiadów ani II-Posiłków i że bardzo wcześnie idziemy spać. To się nazywają Święta.
Wczesnym wieczorem obejrzeliśmy dwa(!) odcinki Homeland. W ogóle nie byliśmy śpiący. Organizmy zostały wybite z torów.     
 
PONIEDZIAŁEK (10.04)
No i mój organizm nadal był wybity.
 
Obudziłem się już o 05.22 i na siłę usiłowałem spać dalej, ale bezskutecznie. Więc po 20 minutach mąk wstałem. Żona zaś miała normalnie, czyli wróciła na swoje ulubione tory. 
Rano, jak zwykle w normalny dzień, się gimnastykowałem. Już przy pierwszych ruchach dały o sobie znać trzy mecze i nie chciały odpuścić. A minęły już prawie dwie doby.
Jak to w poniedziałek, większość dnia pisałem. Ale w końcu miałem dosyć. I po pierwszej turze tego "dosyć" wzięło mnie na wycinanie nawłoci nad brzegiem Stawu. Wyciąłem połowę. A w drugiej już mnie nie wzięło, tylko dopadł mnie przymus i musiałem rozłupać jedną potężną belę, bo nie było już czego wrzucać do kozy w salonie.
Przez ten powszedni dzień, czyli poniedziałek, jak każdy, w ogóle nie czuliśmy, że jest to Drugi Dzień Świąt Wielkanocnych. Dodatkowo dokładał się fakt, że Święta mieliśmy, gdy było Krajowe Grono Szyderców. Gdy wyjechało, Święta się skończyły. Jeszcze wczoraj jako tako broniła się niedziela, zwłaszcza że świątecznie porozmawiałem z Córcią. Z dziećmi i z Rhodesianem była akurat u brata. A w ogóle całe Święta spędziła w Metropolii nocując u mamy.
Dzisiaj Wnuk-V skończył roczek. To wszystkiego dobrego, Leszczu!
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy i wysłał kolejnego nudnego smsa.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz. I to dopiero w poniedziałek. A już myśleliśmy...
Godzina publikacji 19.49.

I cytat tygodnia:
Umieranie jest strasznie nudne i liczę, że nie będę  musiał tego robić dwa razy. - Richard Phyllips Feynman na łożu śmierci; zmarł w 1988 roku. (amerykański fizyk teoretyk; uznany w 1999 roku za jednego z dziesięciu najwybitniejszych fizyków wszech czasów. Jeden z głównych twórców elektrodynamiki kwantowej, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki w 1965 za niezależne stworzenie relatywistycznej elektrodynamiki kwantowej.)