poniedziałek, 17 kwietnia 2023

17.04.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 135 dni.
 
WTOREK (11.04)
No i wreszcie mamy po Świętach.
 
Można normalnie żyć i funkcjonować w zbawczej codzienności. Nawet bez Pilsnera Urquella, ba, bez żadnego piwa. Dwie ostatnie butelki z żelaznego zapasu wypiłem w sobotę nie częstując Q-Zięcia, który wykazał zrozumienie. Dzisiejszy dzień będzie już trzecim, kiedy nie umoczę ust w tym trunku.
Wczoraj, przy ścinaniu nawłoci przy pięknej pogodzie, brakowało mi go tym bardziej, że się zdrowo zgrzałem. Musiałem się zadowolić wodą z kroplami miętowymi (recepta Żony i recepta Żony na odciąganie mnie od piwa).
Wczoraj po II Posiłku Żona musiała koniecznie ze mną porozmawiać. Nawet w tym celu spokojnie zasiadłem dając jej do zrozumienia, że jej lekko rozdygotany stan traktuję poważnie.
- A co będzie, jeśli sprzedamy na dniach Wakacyjną Wieś, a Uzdrowisko nam ucieknie?
Wiedziałem, że o to zapyta. I nic nie szkodziło, że ten wariant już kilka razy omawialiśmy. Chciałem ją uspokoić i wybić ze stanu niepewności i zawieszenia spowodowanego licznymi mailowymi i telefonicznymi zapytaniami o Wakacyjną Wieś nie wspominając kilku ostatnich wizyt osób potencjalnie zainteresowanych. A bezpośrednią przyczyną jej stanu była wczorajsza(!) (Poniedziałek Wielkanocny, było nie było) rozmowa Żony z facetem spod Stolicy, który chciałby przyjechać i obejrzeć. Przy czym gość, skądinąd sympatyczny, zadał kilka pytań z serii irytująco-bezsensownych, które zawsze Żonę osłabiają. Bo zmierzały one swoją treścią i formą do tego, że Żona powinna była nie dość, że się tłumaczyć z faktu sprzedaży, to jeszcze zachwalać i zachęcać do kupna. Tego wyraźnie oczekiwał.
No, to mnie mocno wkurzyło! A ponieważ Żona zorientowała się błyskawicznie w moim stanie reprezentowanym przez Bo albo, gościu !, podoba ci się lub nie, albo cię stać albo nie i to jest twoja sprawa, czy się zdecydujesz, czy nie, więc nie zawracaj nam głowy i nie każ się tłumaczyć!, więc natychmiast zaczęło się jej gorzej z nim rozmawiać, szczególnie że rozmowa prowadzona była "na głośności".
Po zasiądnięciu pierwsze co z nią ustaliłem to to, że rozmowy będzie prowadzić bez mojego jakiegokolwiek udziału (słowne wtrącanie się, podsuwanie szeptem pytań lub odpowiedzi, milczące sygnały wyrażane mimiką twarzy - irytacja, zniesmaczenie, pogarda lub pukanie się w głowę).
- Tak będzie lepiej dla ciebie i dla mnie. - zacząłem. - Później mi tylko zdasz relację. - A przechodząc do meritum:
1) To bardzo dobrze, że sprzedamy, bo przecież o to nam chodzi i warunek konieczny będzie spełniony.
2) Plan był taki, że jeśli ucieknie nam nasze wymarzone Uzdrowisko, to spokojnie przyjrzymy się innym ofertom w Uzdrowisku i od nowa wrócimy do tematu Zamkowego Miasteczka. Ale nic na siłę.
3) Sprawa poszukiwań może ciągnąć się, np. rok. Ale mamy sytuację komfortową. Bo wszystkie nasze manele złożymy w jakiejś stodole w Wakacyjnej Wsi za nieduże miesięczne opłaty za wynajem, a sami zamieszkamy w Nie Naszym Mieszkaniu. Rok wytrzymamy. Przez ten czas nie mając dochodów trochę pieniędzy ze sprzedaży skonsumujemy, ale nie będzie to znacząca kwota, zwłaszcza że koszty wszelakich opłat nam spadną.
4) Mamy sytuację komfortową, bo...patrz pkt 1. Będziemy mogli w każdej chwili podjąć decyzję nie tłumacząc Jesteśmy bardzo zainteresowani, "tylko" musimy sprzedać naszą nieruchomość. A to, jak wiemy, jest decydujące dla obu stron. Żadnego czekania, wspomagania się kredytami, itd.
Żona wyraźnie się uspokoiła.
 
Dzisiaj, jeszcze przed I Posiłkiem, sporo zrobiłem - rozłupywanie kloców, szczapy i drobne porządki. Do posiłku zasiadałem z satysfakcją.
- Zjem to co wczoraj i przedwczoraj, czyli świątecznie.
- I nie znudziło ci się jeszcze? - Żona nie za bardzo mogła uwierzyć.
- Jeszcze nie.
Ze Świąt sporo zostało. W zasadzie wszystko z wyjątkiem sosu tatarskiego. Nawet gdyby mi się już znudziło, jadłbym dzisiaj to samo, bo nie byłbym w stanie po pierwsze wyrzucić sałatki (reszta produktów się spokojnie przechowa), czyli jedzenia(!), po drugie nie byłbym w stanie, skoro tyle poświęciłem jej pracy.
Dalszy ciąg dnia też był fizyczny. Na jutro przygotowałem górne mieszkanie i pozostało mi tylko starcie kurzy i ścieranie podłogi na mokro, bo dzisiaj załatwiłem dziesiątki upierdliwości. Trochę mniej, ale podobnie uczyniłem z mieszkaniem dolnym. Tam goście przyjadą w piątek.
Z tego powodu miałem sporo satysfakcji, bo generalnie za przygotowywaniem mieszkań nie przepadam. Ale podchodzę do tego profesjonalnie, jak do zadania, które po prostu trzeba wykonać, bo taki life. Miałem więc większość zrobioną i jak normalnemu, białemu człowiekowi, należała się nagroda. I tu musiałem zrobić poważny wyłom. W DINO kupiłem piwo kościerskie, 2 butelki lagera i 4 pilsa. W oczy kłuł mnie stojący na regale w puszkach Pilsner Urquell, ale nie dość, że w puszkach, to jeszcze blisko 7 zł za sztukę. Nadal za drogo.
Przy laptopie odpaliłem więc najpierw lagera. W skali 1 - 10 oszacowałem go na 6, więc całkiem nieźle, a pilsa na 6,5. Nie będę podawał, żeby się nie błaźnić przy oczywistościach, którą pozycję zajmuje Pilsner Urquell. Tylko tym, którzy być może teraz zaczęli czytać bloga, uzmysłowię moje podejście do tematu. Tak więc:
1 - szczyny
2 - wyrób piwopodobny o smaku...
3 - wyrób piwopodobny
4 - piwo podłe
5 - wyrób całkiem bliski piwa
6 - piwo
7 - piwo z ciekawym akcentem
8 - piwo z interesującym akcentem
9 - świetne piwo
10 - Pilsner Urquell.
Nie trzeba być zbytnio uważnym, aby dostrzec, że w kategorii "piwo" nie umieściłem tak zwanego piwa bezalkoholowego. I to byłoby na tyle, jak mawiał profesor mniemanologii stosowanej, Jan Tadeusz Stanisławski.
 
Wieczorem obejrzeliśmy "jeden" odcinek Homeland. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie ten cudzysłów. Bo to "jeden" zawierało drugą połowę wczorajszego odcinka, w połowie którego usłyszałem charakterystyczny, delikatny i miarowy świst Żony, i pierwszą połowę dzisiejszego, w którego w połowie usłyszałem całkiem taki sam świst, jak wczoraj. I wczoraj i dzisiaj Żona po brutalnym wyrwaniu jej z tego stanu miała taką samą minę, wszystko w jednym - zdziwienie Jak to możliwe?!, szok To przecież niemożliwe!, bezsłowne błaganie o zrozumienie Nie gniewasz się? i protest wobec swojego organizmu Ale przecież chciałam!
Mieszanka niepowtarzalna. Nie mogłem się opanować, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Razy dwa.
Ja zaś mógłbym swobodnie obejrzeć dzisiejsze zaplanowane półtora odcinka mimo zarwania i zerwania wczorajszej nocy. Bo o 01.00 nagle wystąpiły na mnie straszne poty, które jakiś czas starałem się ignorować, ale się nie dało.
Nagle bowiem przypomniałem sobie, że nad Rzeczką zostawiłem drabinę, jeden element (emelent), taki podstawowy, najczęściej używany, mój ukochany, z drabiny trzystopniowej, mojej dumy i przedmiot podziwu różnych fachowców, którzy z niej korzystają, gdy przyjadą, żeby coś zrobić na wysokościach (kominiarze, dekarze i inni). Ponadto został sekator Fiskarsa, prawie nówka, za 113 zł(!) i drugi, duży, który mi towarzyszy w pracach ogrodniczych od kilkunastu lat.
Byłbym spokojny, gdyby nie Żona. Wieczorem widząc, że nadganiam pisanie, żeby opublikować, zaproponowała To może ja wyjdę na spacer z Pieskiem, a ty spokojnie dokończ. Więc spokojnie dokończyłem na tyle wcześnie, że chciało się nam przeprowadzić wieczorne rytuały i zacząć oglądać Homeland.
O 01.00 napadło mnie okropne otrzeźwienie. Myślenie i wywód były proste: skoro Żona nic nie wspomniała o drabinie i sekatorach, a przecież szła wokół Stawu, to ktoś wszystko musiał podpierdolić. Zrobiło mi się słabo, ciśnienie skoczyło. O potach już wspomniałem. Najbardziej żal zrobiło mi się drabiny. Bo co mi po takiej dwustopniowej, takim kikucie, ni przypiął, ni przyłatał, na dodatek dość ciężkawym i niezgrabnym?! Ale Fiskarsa też nie mogłem przeboleć. Drugiemu sekatorowi odpuściłem. W końcu służył mi tyle lat i widocznie mu się znudziło ciągle być w tych samych rękach.
Z drugiej strony starałem się sobie tłumaczyć, że to jest niemożliwe, po prostu niemożliwe, żeby w to dzikie miejsce ktoś specjalnie, i to po nocy, przyszedł z zamiarem kradzieży. Niemożliwe logicznie!
Żona jednak przeważyła. Wstałem i cichcem na piżamę narzuciłem kurtkę słysząc, jak śpi w najlepsze.
Z latarką wyszedłem w otchłań nocy. Piszę otchłań, bo noc na wsi a noc w mieście, to dwie różne noce.
Stwierdziłem, że skoro mam taką sklerozę, to na wszelki wypadek sprawdzę, czy na noc pozamykałem oba Gospodarcze. I gdy tak szedłem w ciszy, coś nade mną zgrzytnęło, otworzyło się okno w sypialni i usłyszałem zaskoczony i trochę przestraszony:
- A co ty robisz i gdzie idziesz? - głos Żony charakteryzowało zaskoczenie, zdziwienie i... przestraszenie.
- Idę sprawdzić, czy są zamknięte Gospodarcze. - Ty je pozamykałaś, gdy wychodziłaś z Bertą?
- Przecież to ty je pozamykałeś!... - dało się natychmiast słyszeć lekką irytację, która za chwilę mogła się w sposób niekontrolowany rozwinąć.
- Idę nad Staw - natychmiast zdusiłem w zarodku stan Żony - bo wczoraj zapomniałem zabrać drabinę i sekatory. - I przez to nie mogłem spać...
- A, zapomniałam ci powiedzieć - płynął głos z czeluści okna i sypialni - że opierającą się o płot drabinę, zdjęłam i położyłam na trawie, i to samo z sekatorami. - Miałam ci powiedzieć, ale zapomniałam. - powtórzyła.
Zupełnie się nie zirytowałem, tylko poczułem ogromną ulgę.
- O, to super, to idę ją przynieść. - A jak to się stało, że mimo, że tak głęboko spałaś, a ja tak cicho wstałem, się obudziłaś?
Wzrok mój trochę już zdążył się przyzwyczaić do  ciemności, bo w czeluściach dało się chyba zauważyć wzruszenie ramion. Z twarzy, jako mniejszej, subtelności grymasów nie zauważyłem.
- Odgłosy, skrzypienie podłogi... - usłyszałem odchodząc. Za mną zamknęło się okno.
Drabina i sekatory leżały ładnie złożone i bezpieczne. Ale wolałem drabinę zabrać z powrotem.
Kładliśmy się ponownie spać w dobrych nastrojach. W końcu w zapominaniach był remis, 1:1.
 
Już od wielu tygodni co rusz uzmysławiam sobie, że uwiera mnie fakt totalnego milczenia Po Morzach Pływającego. Nic więcej nie zrobię. Na razie musi wystarczyć ta prowokacja.
 
ŚRODA (12.04)
No i dzisiaj w nocy Berta dała nam do wiwatu.
 
A przede wszystkim Żonie.
Gdy Piesek przyszedł pierwszy raz do nas do sypialni, oczywiście w swoim stylu, czyli najpierw głośno ziewając, bo inaczej nie umie, potem się głośno przeciągając, bo inaczej nie umie, staraliśmy się udawać, że śpimy. Metoda wymyślona przez Żonę.
- Nie ruszaj się i nie odzywaj - mawia do mnie podsumowując takie sytuacje. Dobrze, że nie mówi nie oddychaj!
Metoda ta jest przewidziana i się sprawdza w sytuacji (interpretacja Żony), gdy Pieskowi śnią się horrory i, nie wiem, czy nie zlany potem, budzi się przerażony, po czym zmierza w nocy do nas, żeby się upewnić, że państwo są na miejscu i sytuacja jest normalna, Pieskowi znana. Wtedy uspokojony wraca po chwili stania w ciemności i nasłuchiwania, a raczej na pewno wywąchiwania (słychać zasysanie), na legowisko i z wyraźną ulgą eksponowaną potężnym klapnięciem z wydechem godnym miecha kowalskiego, zasypia.
Niestety metoda ta nie sprawdza się przy sraczce lub chęci rzygania. Co Piesek planuje, oczywiście w danej nocnej chwili nie wiemy, ale w sumie jest to bez znaczenia, bo jego zachowanie jest takie same.
Wywiera presję. A jest ona ogromna, zwłaszcza gdy jest się wybudzonym z głębokiego snu i coraz mocniej dobija się do świadomości Noż, kurwa, trzeba wstać! Tu uważny czytający od razu będzie wiedział, że ten stan dotyczy pana, bo co się dobija do świadomości pani, tego nawet pan nie wie. Zapewne O, jaki biedny Piesek, jak się męczy!
W każdym bądź razie Piesek przychodzi, nawet spokojnie, bez paniki, po drodze szura pazurami o podłogę, co stanowi swoiste preludium, i się zatrzymuje. Po chwili widząc brak reakcji ze strony państwa robi kółko (wiemy o tym, bo go znamy i ciemność nie przeszkadza nam w odbiorze zachowania Pieska) i znowu zatrzymuje się bez ruchu. Mógłby tak długo ciągle z efektem dźwiękowym wydobywanym na styku pazury-podłoga, ale Piesek nie w ciemię bity widząc, że nie ma żadnego efektu, a przecież go ciśnie albo z przodu, albo z tyłu, albo z obu stron naraz, zaczyna popiskiwać. Dźwięk jest niezwykle wysoki, o dużej częstotliwości nieprzystającej takiej masie, ale przez swoją świdrowość i przenikliwość, niezwykle skuteczny. Wtedy państwo wiedzą, że żartów nie ma.
Wstałem więc wypuściwszy Pieska, a sam zapadłem się w fotelu w kuchni kiwając głową w półsennej malignie i odrętwieniu. Gdy wróciliśmy na górę, z ulgą z powrotem opatuliłem się kołdrą.
Za jakieś pół godziny Piesek numer powtórzył. Tym razem wstała Żona. Oczywiście obudziłem się, ale sama świadomość, że teraz to ona wstaje, dawała wielką ulgę. Nawet natychmiast zasnąłem obudziwszy się na chwilę, gdy wróciła.
Za pół godziny Piesek powtórzył numer. Chyba jednak sraczka! pomyślałem mocniej się opatulając, gdy Żona znowu wstawała. Zostałem obudzony "dopiero" chyba po dwóch godzinach, gdy Żona wróciła.
- Położyłam się w klubowni na narożniku i opatuliłam się tym, co było pod ręką. - Czekałam, aż Berta zaśnie. - I dopiero, gdy zaczęła mocno chrapać, stwierdziłam, że wracam. - Trochę przemarzłam. 
Rozbudzony relacją wykazałem się współczuciem i przestawiłem smartfona z 06.00 na 07.00.

Rano wstałem o ... 07.00. A Żona później, ale też normalnie, jakby nie poświęciła nocki Pieskowi. Tylko cywilizacyjnie jestem w stanie zrozumieć ten fakt wiedząc z nauki biologii i innych, że kobiety tak mają. Bo normalne to nie mieścił mi się ten wyczyn w głowie. 
Mieliśmy swoje poranne rytuały. O około 09.00 Piesek nie zszedł na dół, a to ostatnio robi z precyzją bliską punktualności pociągów japońskich lub naszych, ale tych przedwojennych.
- Może nie chcieć zejść... - Żona zareagowała na moją uwagę, gdy była już 10.30.
- A co mnie to obchodzi! - Jak ona mnie, to ja tak jej! - odparłem szykując się do brutalnego ściągnięcia Pieska na dół, bo przecież musiał zrobić siku i kupę.
Chciałem się zemścić wiedząc doskonale, że to wszystko zrobił w nocy i to kilka razy i że teraz to z pustego i Salomon nie naleje.
- Ale jak tak możesz mówić! - oburzyła się Żona. - Biedny Piesek, chory, a ty?!... - A gdybyś ty się tak czuł?! - nie odpuszczała.
No, cóż, nie od dziś wiem, jaka jest hierarchia przy niuansowych różnicach, ale jednak:
1) Q-Wnuk
2) Ofelia
3) Pasierbica
4) Berta
5) Mąż.
Z zaznaczeniem, że niuans pomiędzy pozycją 4) a 5) może być większy niż między pozostałymi. Czy mi to przeszkadza? Nie, zupełnie! Sam jestem głębokim zwolennikiem powiedzenia znać miejsce w szeregu i nawet do głowy mi nie przychodzi takie małostkowe i niedojrzałe uczucie, jak obrażanie się. Po pierwsze kopać się z koniem nie ma sensu, a po drugie, to właśnie Żona dawno temu powiedziała Czy ty musisz cokolwiek udowadniać?!

Przed I Posiłkiem skończyłem swoją działkę w sprzątaniu górnego mieszkania i rozłupałem jedną kłodę.
Przed 13.00 przyjechała para. Byli u nas rok temu w marcu. Sympatyczni i śmieszni z racji postury, sposobu wysławiania się i sposobu bycia. Ale nasi.
Po I Posiłku ubiegłoroczna nawłoć znad Stawu przeszła do historii. Miałem dużą satysfakcję, bo i efekt był natychmiastowy i praca na świeżym powietrzu przy pięknej pogodzie... Nawet wpadłem na to, żeby zawczasu zdjąć polar, bo inaczej bym się ugotował. Poza tym fajnie się pracowało, bo miałem towarzystwo żab. Co rusz wskakiwały do wody z głośnym pluskiem często mnie strasząc i zawsze rozśmieszając.
Pić mi się tak chciało po tej robocie, że w domu zasiadłem  przy kościerskim i wzięło mnie na filozofowanie. Było o tyle ciekawiej, że Żona też go spróbowała i jej smakowało. I też poddała się atmosferze. Tedy razem sobie pofilozofowaliśmy.

Wieczorem daliśmy radę obejrzeć 1,5 odcinka Homeland.
W trakcie przyszły dwa smsy. Przy obu się ubawiliśmy.
Najpierw napisała Córcia:
Jedziemy z Wnuczka (zmiana moja z zachowaniem współczesnego trendu literówkowego; dalej tak samo) samochodem. Wywod trzylatki: "I zobacz mamo, subaru dziala bez zarzutu. Moze po prostu wczesniej cos sie zaklinowalo w silniku"....(wytłuszczenia moje w związku z tym, że Wnuczka ma 3,5 roku)
A za chwilę Pasierbica:
Cały słoik musu właśnie został zjedzony :))) Ja tylko trzy łyżki...

CZWARTEK (13.04)
No i dzisiaj Piesek dał nam pospać.
 
A obawialiśmy się, że może być powtórka z rozrywki. Wyraźnie wszyscy odsypialiśmy, bo cała trójka spała bardzo mocno.
Przed I Posiłkiem gwałtownie ogarnialiśmy Dom Dziwo - ja dół, Żona górę. O 12.00 mieli przyjechać kolejni oglądacze, ci z Pięknej Doliny.
W trakcie przygotowań na chwilę wpadł po glebogryzarkę Justus Wspaniały. Oczywiście z Ziutkiem.
 
Przyjechali punktualnie. On, Niemiec, wysoki i misiowaty, poważny, lat 39 i ona, Polka, jego partnerka od trzech lat, nieśmiała lub może znająca miejsce w szeregu, lat 37. On trzymał w rękach teczkę z dokumentami niczym urzędnik Izby Skarbowej. I zaczęliśmy oglądanie - od dolnego mieszkania. Ona praktycznie wcale się nie odzywała, a on do wszystkiego podchodził metodycznie i ze śmiertelną powagą. Raz tylko pozwolił sobie na delikatny uśmieszek, kiedy zaserwowałem mu mój standardowy dowcip, którym szpanuję przy gościach będących u nas po raz pierwszy. Zawsze ma to miejsce w łazience, gdy przekazuję informację, że ten bojler ma pojemność 80 litrów.
- W tej ilości wody prysznic spokojnie weźmie pięciu mężczyzn lub jedna kobieta.
Podobało mu się wszystko. Będę pisał tylko o nim, bo Polka nie odzywając się nie dawała niczego po sobie poznać. Nawet przy dowcipie o prysznicach ledwo się uśmiechnęła. Chyba musieli się dobrać.
Co rusz wychodziło z niego takie niemieckie podejście do spraw - rzetelność i solidność. Bardzo mu się spodobał fakt, że w domu jest nowa instalacja elektryczna (nie dziwota), ale sporo się rozwodził nad systemem, że w każdym mieszkaniu są oddzielne zabezpieczenia, niezależne. Poza tym dopytywał o grzejniki elektryczne i w ogóle o zużycie prądu. Mile się zaskoczył, że średnia miesięczna kosztów jest stosunkowo niewysoka, ale uczciwie mu uzmysłowiliśmy, że część kosztów ogrzewania siedzi w drewnie, które jest głównym źródłem ciepła w naszym domu.
Potem zaczęliśmy oglądać teren, aż do Rzeczki. Znowu wszystko mu się podobało. Potrafił docenić różne rzeczy, a to górkę, a to Brzozową Aleję, cały ogród i sad i wreszcie Staw z jego widocznym ofaszynowaniem, nie jak niektórzy oglądacze, oszołomy, panie w szpilkach, panowie lepiej wiedzący, a przede wszystkim lepiej jeszcze przed zadaniem pytania, nie wiadomo po co, bo nawet najczęściej nie po to, żeby zbić cenę.
- A to jest eternit? - wskazał na pokrycie dachu w Dużym Gospodarczym.
- Tak.
- To jak się go nie rusza, to nie przeszkadza. - bardziej powiedział do siebie, niż zapytał. 
Odniósł się też do sąsiedniej pustej działki. Tej, którą na samym początku naszej bytności w Wakacyjnej Wsi miał niby nam sprzedać Chuj z Metropolii.
- Ale po co ta działka jest potrzebna, skoro tu jest tyle powierzchni? - rzeczowo zareagował na informację Żony, że gdyby córka Chuja miała ją sprzedawać, to najpierw zgłosi się do nas.
Nie zachował się więc, jak niektórzy oglądacze, którym fakt pustej działki w takim miejscu wydawał się podejrzany. Może myśleli, że tuż obok powstanie cementownia, albo produkcja asfaltu, albo nie wiem co równie sympatycznego.
Raz nawet ponownie i ponownie delikatnie się uśmiechnął, kiedy stojąc nad brzegiem Rzeczki okazało się, że tędy płynęli kajakami.
W drodze do domu, gdy atmosfera z minuty na minutę stawał się luźniejsza, oczywiście w kategoriach niemieckich, okazało się, że on ukończył w Niemczech szkołę średnią, odpowiednik naszego technikum, i że jest mistrzem ogrodnictwa.
- Mogę kształcić uczniów. - dodał bardziej informacyjnie niż z dumą. Bo przecież to jest oczywiste. 

W domu, gdy zasiedliśmy przy ławie, mimo kawy, którą mu zrobiłem z masłem i kokosem, nadal był Niemcem. Metodycznie i poważnie wyłuszczał swoje zamiary i możliwości. A z nich wynikało, że w najlepszym razie pieniądze ze sprzedaży kamienicy we Frankfurcie nad Menem (30% z rodzinnych rozliczeń) będzie miał na początku maja, w gorszym pod jego koniec, a w najgorszym do 30. czerwca.
- I nie mam zamiaru niepotrzebnie przedłużać. - podkreślił.
Żeby się uwiarygodnić uprzedził, że mailem wyśle Żonie frankfurckie dokumenty oraz umowę dotyczącą kupna mieszkania na wynajem studentom w Metropolii i dalej opisywał możliwości najbliższych dni lub tygodni oraz swój biznesplan.
Żona co jakiś czas mu przeszkadzała wtrącając trochę dla rozładowania atmosfery, ale w większości a propos, jakieś uwagi, które w miarę opowieści nabierały sporych rozmiarów, na tyle, że po którymś razie, gdy wiedziałem, że Młody Niemiec chce akurat przejść do konkretów, zacząłem wpadać w panikę, że do transakcji to nie dojdzie nigdy. Młody Niemiec był jednak Niemcem i potrafił trzymać obrany kierunek.
Zapewniliśmy go, że gdyby między nami doszło do transakcji na tyle szybko, że nieruchomość, którą mamy na oku, nam nie ucieknie i że cena jej kupna pozostanie bez zmian, to jesteśmy skłonni do negocjacji. I podaliśmy mu kwotę, o którą moglibyśmy zmniejszyć cenę. Bardzo mu się to spodobało, ale do tego już nie trzeba było być Niemcem. Ale przy tym fason trzymał, bo chyba uśmiechnął się delikatnie, bodajże trzeci raz.
Partnerka, przy herbacie, zaczęła się wyraźnie wyluzowywać, zwłaszcza że obie strony wymieniały się informacjami z branży, albo wysoce humorystycznymi, albo jeżącymi włos na głowie, albo wynikiem których była konieczność pukania się po naszych głowach.
 
Siedzieli do 15.00. Tak mnie z emocji rozbolała głowa, że niczego w zasadzie nie byłem już więcej w stanie robić. Myślałem, że rąbanie drewna, żeby dotrwać do jutra rana, mi pomoże, ale bezskutecznie. Musiałem pojechać do DINO po kościerskie, bo w domu panowała posucha.
Gdy wracałem, przy mostku na Rzeczce, ujrzałem to, co widzę od trzech lat i widząc to, co widziałem i od czego trzy lata temu wzięła się nazwa Wakacyjna Wieś, dopadła mnie myśl Kurwa, co my robimy?!
Dopiero rozmowa z Żoną przy kościerskim i analiza spotkania oraz potencjalnych jego konsekwencji trochę mnie uspokoiła. A gdy zadzwonił Justus Wspaniały z pytaniem o oglądaczy, doszło do mnie, że niewątpliwie on i Lekarka przysłużyli się również temu pytaniu Kurwa, co my robimy?! Bo oni się na dobre wprowadzają, a my akurat analogicznie odwrotnie.
Po kościerskim ostatecznie mi przeszło, ale potem wróciło, gdy Żona zaczęła pisać maila do Uzdrowiskowej Córki przedstawiając nową sytuację i umawiając się na jutro na rozmowę telefoniczną.
Dopiero całkowicie mi przeszło po obejrzenie dwóch odcinków Homeland, a to z racji faktu, że organizm kierowany emocjami przerzucił swe siły na całkowite wyziębienie stóp i dłoni.
 
PIĄTEK (14.04)
No i w nocy budziłem się wielokrotnie i to bez pomocy Pieska. 

W swojej pięknej nieświadomości mocno spał i wszystko miał w dupie. Odwrotnie niż ja.
Budziłem się na zegarek, co prawda biologiczny, ale wystarczająco precyzyjnie, żeby brać witaminę C.
Bo wczoraj wieczorem jakby coś zaczęło mnie pokłuwywać w lewym uchu, więc musiałem dmuchać na zimne. Wszystko oczywiście przez prysznic, który wziąłem na okoliczność tak poważnej sprawy, jak spotkanie z oglądaczami. A ponieważ łaziliśmy po dworze, to organizm od razu zareagował, mimo że głowy nie myłem. Ale chodziłem bez czapki.
Za każdym razem zasypianie było dłuższe i dłuższe. Nic dziwnego, skoro za pierwszym razem "tylko" mieliłem fakt, że chyba będziemy się niedługo wyprowadzać. Za drugim razem "dokładnie się pakowałem", a za trzecim "rozmawiałem z firmą przeprowadzkową i dyskutowałem całą logistykę oraz negocjowałem koszty".
Najśmieszniejsze było to, że gdy wstałem o 06.00 cała wczorajsza sytuacja, spotkanie i rozmowy wydały mi się zupełnie nierealne, jak sen jaki złoty.
- Coś w tym jest. - Żona się śmiała przy 2K+2M.
- Wcale bym się nie zdziwił, gdybyś nie dostała tego obiecanego maila od wczorajszych oglądaczy.       - Wtedy wyszłoby na to, że to był jednak sen.

Jednak nie był to sen. Młody Niemiec korespondencję przysłał. Ciekawe, jak na jego przykładzie, było widać różnice kulturowe i mentalne. Mimo że do babci, do Polski, przyjeżdżał co roku na wakacje od 12-tego roku życia. Nie sprawdziło się tutaj powiedzenie Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci. Dla niego było oczywiste, że skoro wchodzimy w układ biznesowy, to chyba po to, żeby obie strony były zadowolone, bo przecież i jedna, i druga dąży do tego samego celu - satysfakcji. Więc żeby się uwiarygodnić, że jest poważnym i uczciwym kupcem zawalił mailową skrzynkę Żony aktem notarialnym ze sprzedaży kamienicy we Frankfurcie nad Menem, jakimiś, chyba, promesami bankowymi i polskim aktem notarialnym z kupna mieszkania w Metropolii. Kto by to czytał, zwłaszcza po niemiecku? Oprócz tego w mailu ustosunkował się do różnych, oczywiście finansowych aspektów wczorajszej rozmowy,  przemyślał wiele spraw i przyznał Żonie rację.
Ogólnie ze wszystkiego tchnęła śmiertelna powaga, więc Żona, a zwłaszcza ja, prawie natychmiast w trakcie wczorajszego spotkania zrezygnowaliśmy z różnych polskich wtrętów, takich często ni przypiął, ni przyłatał, dowcipów, które miałyby na celu trochę rozładować, było nie było, stresującą sytuację. Hamowały też nas pewne bariery językowe, bo co prawda, chciałbym rozmawiać w każdym języku, jak on w polskim, ale jednak jego słownictwo było zdecydowanie uboższe i wyraźnie nie wyłapywał różnych niuansów, niedopowiedzeń i prób żarcików, które na początku jeszcze z mojej strony się pojawiały.
Czy nam to przeszkadzało? A broń, Boże! Wyłącznie nas uspokajało i czuliśmy się z tym dobrze. Pieprzyć żarciki!

Na wczorajszego maila smsem odpowiedziała Uzdrowiskowa Córka. Poinformowała nas, że wieści przekazała rodzicom, którzy nadal (mija rok od podpisania umowy przedwstępnej) chcieliby sprzedać dom nam. My to doskonale rozumiemy, bo w naszej przebogatej historii zawsze mieliśmy satysfakcję, gdy sprzedawaliśmy nieruchomość osobom, do których czuliśmy sympatię, a przede wszystkim wiedzieliśmy, że to są właściwi ludzie i że w nowym miejscu, tym zrobionym przez nas, będą szczęśliwi. Wyjątkiem jest oczywiście Szwed, który na początku wydawał się być właśnie taką osobą, a potem zrobił wszystkich w bambuko i to mocno nieprzyjemnie.
Tak jest i obecnie. Zdajemy sobie sprawę, że ten młody Niemiec i ta młoda Polka mogą być naszym najlepszym wyborem. Ludzie stąd, znający teren i realia, nie gadający głupot i nie wydziwiający, żeby zbić cenę. Wiedzą po prostu, czego chcą.
Uzdrowiskowa Córka poinformowała, że u nich też jest duży ruch, więc natychmiast znienawidziłem tych wszystkich, co ten ruch powodują, Ale kasy nie ma, co mi się szalenie spodobało. Nie żebym jej/im życzył źle.
Napisała jeszcze, że teraz jest na konferencji i że zadzwoni w poniedziałek. 
To wszystko dało mi taką nadzieję, że znowu zacząłem być już w innym świecie. Odwrotnie niż Żona, która na pewno dla dobra swojego zdrowia, stara się niczego niekonkretnego nie dopuszczać do siebie.
- To na pewno jest dla mnie lepsze, ale za to ty masz teraz wiele szczęśliwych chwil, skoro tak możesz wiele razy "się pakować i przeprowadzać". - skomentowała wcale nie uszczypliwie.
 
Porannie bijąc więc pianę ciężko nam było zabrać się za dolne mieszkanie, ale skoro goście mieli przyjechać o 13.00, zabrać się w końcu trzeba było.
O 12.00 dostaliśmy smsa, że nawigacja pokazuje, że będą o ... 15.00. To i tak ładnie z ich strony, że napisali. Pojechaliśmy więc do Powiatu na szybkie i niezbędne zakupy.
Wróciliśmy grubo przed 15.00. Goście byli o 15.30. Nie nasi. Niekontaktowi, ona mrukliwa, bo zdaje się, że jej teściowie "uszczęśliwili" ich prezentem wykupując u nas pobyt. Wyraźnie, w trakcie oprowadzania i wprowadzania, starali się nas już pozbyć i zostać sami. Ja bym się zwinął od razu i miałbym to w dupie, skoro prawie ostentacyjnie nie chcieli się dowiedzieć o wielu rzeczach, ale Żona uważała, że przeprowadzić standardowe procedury musi I mam w dupie, że oni tego nie chcieli. Ja chciałam się czuć w porządku wobec siebie!
Więc stałem i albo miałem ubaw, albo się wkurzałem, gdy Żona mówiła im o różnych rzeczach, w swoim niepowtarzalnym stylu, na przykład:
- A będziecie państwo potrzebować Internet, bo jest ruter,...
- Nie, nie! - odezwał się on spoglądając na swojego smartfona. - Jest zasięg, damy radę.
- ... co prawda u tych państwa na górze, więc w razie czego...
- Nie, nie, damy radę!
- ... podam hasło, tylko będę im musiała powiedzieć, żeby go nie wyłączali.
I za chwilę:
- Aha, co to ja jeszcze miałam powiedzieć?...
- Miłego pobytu! - brutalnie przerwałem krępującą ciszę i zacząłem wychodzić. Żonę to wybiło z transu i ruszyła za mną również rzucając Miłego pobytu! Nawet się znaleźli, bo podziękowali, i to razy dwa.
 
Dla odreagowania rozłupałem aż dwie kłody i trochę narąbałem drewna. Zawsze dobrze mi to robi (wyjątek - rąbanie w czwartek po Niemcach). W trakcie Żona przyłapała Pieska na niecnym procederze, który by niewątpliwie zaprocentował ponowną sraczką i/lub rzyganiem oraz upojną nocą. Zaczaiła się i cichcem podeszła pod winkiel (zaczynam ponownie uczyć się niemieckiego) Dużego Gospodarczego, by ujrzeć Pieska opartego obiema łapami o brzeg skrzyni z kompostem i wyżerającego ani chybi przegniłą cebulę po śledziach, pozostałość po Świętach. Musiała to samo wyżerać tuż przed feralną nocą.
- Ciekawe, że nigdy się nie zdarza, żeby sama z siebie oparła obie łapy o krawędź bagażnika, kiedy chcemy ją wsadzić przed podróżą do środka. - Niby taka niezdarna. - Dałam jej trochę mleka jako odtrutkę. - Zrobisz coś z tymi skrzyniami? 
Na obie nasadziłem po europalecie, a dodatkowo małą zablokowałem dojście do skrzyń, żeby niezdarnemu Pieskowi nie przyszło go głowy dobrać się do cebuli z innej strony.
 
Pod wieczór zadzwoniła Lekarka. Czyli przyjechała. Bo gdy wracaliśmy z Powiatu, jeszcze jej nie było. A ostatnio pędzi, co koń wyskoczy do swojego Ziutusia.
- Tak - potwierdziła - ale były korki na autostradzie. - Nawet nie macie pojęcia, jak się ucieszył na mój widok. - Cały się składał w pół. - To wpadniecie do nas jutro o 17.00?
Nastąpił wyraźny przełom. Bo w końcu zdecydowali się nas zaprosić, mimo nieskończonego remontu, pyłu i syfu wokół. Ale czy to nam przeszkadza? Poza tym ciekawi byliśmy tych różnych zmian u nich.
 
 Wieczorem mieliśmy obejrzeć dwa odcinki Homeland i w ten sposób skończyć sezon siódmy i przestać się nim denerwować. Ale jakieś 7 minut przed końcem pierwszego usłyszałem delikatny dźwięk.
- Śpisz! - zareagowałem natychmiast głośno i brutalnie.
Żona patrzyła na mnie nierozumiejącym wzrokiem. Po raz pierwszy w historii filmowych zasypiań nie wiedziała czy zasnęła, czy nie. Widocznie ją ustrzeliłem idealnie w momencie, kiedy oczy jeszcze patrzyły, ale już nie widziały.
- To może spróbujmy jednak obejrzeć, bo mnie się wydaje, że wszystko widziałam.
- Taaak? - To powiedz, z kim przed chwilą rozmawiała Claire?
Żona się delikatnie uśmiechnęła, jak sztubak przyłapany na kłamstwie.
Zasypialiśmy tuż po 20.00.

SOBOTA (15.04)
No i dzisiaj wstałem o 04.45.
 
Po zupełnie spokojnej nocy. Piętnaście minut przed czasem, który wyznaczyłem w smartfonie.
Dzięki temu, gdy otworzyłem tarasowe drzwi, mogłem słyszeć pitolenie pitołków znacznie intensywniejsze niż o każdej innej porze dnia, dobiegające mnie zewsząd. Stałem więc zafascynowany i ubawiony jednocześnie. A na tle szarego i ledwo rozjaśnionego nieba ujrzałem czaplę, której majestatyczny i jakby spowolniony,  niezwykle płynny lot, nie dawał się porównać do niczego innego. 
Poranny rozruch zacząłem więc wcześnie, a ponieważ niczym innym, oprócz pory,  nie różnił się od tysięcy innych, to znowu miałem wrażenie, że te wczorajsze maile i cała akcja mi się przyśniły. Ciekawe kiedy dostanę obuchem w łeb i oprzytomnieję?

Do I Posiłku było niespiesznie. Zrobiłem porządki w papierach, Żona wydrukowała mi zaległe wpisy i pokazała maila od Młodego Niemca. Proponował kolejne spotkanie u nas z zaznaczeniem, że się dostosuje do terminu. Wcześniej prosił Żonę, żeby mu przysłała kilka zdjęć "kluczowych miejsc", ale Żona słusznie mu odpowiedziała, że ona nie wie, które miejsca są dla niego kluczowe. 
- Zwłaszcza, że to Niemiec... - pozwoliłem sobie na uwagę traktując ten "dowcip" jako pewnego rodzaju wentyl dla mnie. Ale tego dowcipu Żona mu nie przekazała.
Mail był zabawny z racji jego polskiego, przy czym trzeba zaznaczyć, że wszystko było zrozumiałe. Każde napisane po polsku słowo było bezbłędne, tylko często nie pasowało za bardzo do kontekstu zdania, bo, na przykład, reprezentowało zbyt wielką powagę (sformułowania akademickie) dość nieistotnej akurat wypowiedzi.  O odmianie przez przypadki można było zapomnieć. Więc pierwszy zwrot "Pani Żona i Pan Emeryt" mnie rozczulił. Rozczulił mnie również tytuł maila, tak składniowo, jak i w związku z zastosowaniem niemieckich reguł językowych: "Termin na Zdjęć." Wiadomo przecież, że rzeczowniki pisze się zawsze dużą literą.
To wszystko nie przeszkodziło obu stronom, aby na najbliższy wtorek umówić się na ponowną wizytę. 
 
W pewnej chwili wstąpiła we mnie spieszność. Żeby mieć od razu z głowy, pojechałem do Pięknego Miasteczka do DINO kupić to i owo w związku z naszą popołudniową wizytą. Już prawie wyjeżdżałem z parkingu zapinając pasy, gdy usłyszałem pukanie do moich drzwi i natychmiastowe ich otwarcie. Edek. Nie szczypał się i nie czekał.
- No co tam Edek? - przywitałem się z nim. 
- Masz jakąś robotę? - przeszedł od razu do rzeczy.
- Nooo, nie mam, niestety... - zastanawiałem się przez chwilę niczego dla niego nie mogąc znaleźć. - A co tam w Pół-Kamieniczce? (zmiana moja) - Widzę, że znowu ktoś ją kupił. - Jakieś poważne remonty...
- Już chyba kończą.
- A nie wiesz, kto to?
Wzruszył ramionami, że nie wie.
- Ale zawsze przyjeżdżało auto na numerach z powiatu metropolialnego. - wyjaśnił. (zmiany moje)
- Edek, a chcesz pięć złotych? - wyłamałem się ze swojej żelaznej zasady, żeby mu za darmo nic nie dawać. Wyraźnie się za nim stęskniłem. Kiwnął głową, że owszem, czemu nie.
- O kurcze! - wyrwało mi się, gdy zaglądałem do portmonetki. - Myślałem, że mam, ale nie mam!
- Może być dziesięć. - odparł rzeczowo i z refleksem.
Wybuchnąłem śmiechem. Miałem. Wziął bez słowa.
- A tam, u ciebie - kiwnął głową w stronę Wakacyjnej Wsi i to w dobrym kierunku - nic nie ma?...
- Czekaj, czekaj! - olśniło mnie. - No pewnie, że coś się znajdzie!
Przecież się przeprowadzamy, więc wszelakiej roboty będzie w bród. - pomyślałem.
- Przyszły tydzień? - oszczędzał na słowach.
- Nie, nie, po majówce, będą goście...
- Nie można im robić dymu. - wszedł mi w słowo.
- Tak, po majówce cię znajdę. - Cześć.
- Cześć.
 
A po I Posiłku wstąpiło we mnie jakieś szaleństwo. O 12.00 przystąpiłem do pracy, ale nie jak zwykle z pewną celebrą, powolnym przygotowywaniem się, kręceniem się w kółko i nadmuchaną organizacją, zwłaszcza wtedy, gdy do czegoś podchodzę, jak pies do jeża. W takich sytuacjach zazwyczaj doskonale rozumiem Pieska, który robi to samo, gdy pan stara się go wyciągnąć z ciepłego legowiska na wieczorny spacer, kiedy po pierwsze Piesek doskonale wie, że jest zaspany i przedkłada tę formę relaksu nad wyjściem, zwłaszcza wtedy, kiedy na dworze jest zimno lub pada, o czym Piesek przecież doskonale wie, to po drugie. Więc stara się maksymalnie doczekać tego momentu, gdy musi się zwlec, a i tak dalej przeciąga na wszelkie sposoby niczego z zaplanowanych ruchów nie omijając. Czyli po zwleczeniu musi być ostentacyjne ziewnięcie, potem otrzepanie się i wyciągniecie. Dopiero wtedy zaczyna powoli iść ze spuszczonym łbem, żeby pokazać, jaki jest nieszczęśliwy. Pan to rozumie, ale do czasu. Stoi na dole i czeka wołając Pieska i wszystko słysząc. Na to ma tolerancję. Ale już jej nie ma, gdy słyszy, że Piesek się zatrzymuje, kombinuje, czy by nie zawrócić, słowem rżnie głupa.
Więc dzisiaj przystąpiłem do pracy jak normalny, porządny fachowiec. Natychmiast, skoro przyszedł/-em pracować. I ten wariacki stan, dawno u mnie niespotykany, trwał cztery godziny. Zrobiłem mnóstwo. Posadziłem w nadmiarze dymkę i posiałem sałatę oraz pietruszkę. Co z tego że, zdaje się, trochę za późno i że nie wiadomo dla kogo? Potem, jak nie ja, robiłem kilka czynności równolegle. Sprzątnąłem teren (został tylko pic) tak, że za chwile będę mógł swobodnie kosić, bo zielska nie czekają i rosną, i zabrałem się za Duży Gospodarczy. Przy jego odgruzowaniu zaraz przy wejściu "odkryłem" klin, za którym tęskniłem pałując się (ostatnio aż z trzema siekierami łamiąc świeżo co kupione stylisko) z klocami drewna. To dla rozrywki rozłupałem dwa. Szło jak z płatka. A w międzyczasie zdążyłem nawet przy płocie porozmawiać z żoną Sąsiada Muzyka i jego młodszą córką, a później z nim samym.
 
Bym tak pracował i pracował, ale musiałem się opamiętać. O 17.00 mieliśmy być u Lekarki i Justusa Wspaniałego.
- Wiesz - zagadałem do Żony, gdy w pośpiechu połykałem II Posiłek - szacuję, że dzisiaj sumarycznie, biorąc pod uwagę teren i Duży Gospodarczy, wykonałem 1/10 prac prac przeprowadzkowych. - Jeszcze 10 takich dni i będzie fertig (dalej się uczę). - Wielkie mi halo, przeprowadzka!
Żona nie chciała tego słuchać starając się nie dopuszczać do siebie żadnych informacji o tym zamiarze.
- Gdy uprzątnę balkon i ostreczuję książki, to już będzie 2/10, czyli 1/5, czyli 20%! - byłem bezlitosny.
Ale jednak nie mogła obarykadować się, gdy bez jej(!) wiedzy wziąłem w swoje ręce kwestię firmy przeprowadzkowej i się z nią skontaktowałem chcąc uzyskać pierwsze informacje.
- Ja wiem, że ty byś chciał natychmiast mieć sprawę odfajkowaną (jeden z ulubionych zwrotów Żony, tu dotyczący mojej nadaktywności i lekkomyślności, zapewne), ale pozwolisz, że ja się temu przyjrzę. - Poszukam, poczytam opinie i porozmawiam. - Nie wybiorę pierwszej lepszej, jak byś chciał!

U Lekarki i Justusa Wspaniałego siedzieliśmy do 21.00. Przy justusowych nalewkach, winie i kawie (ja). Najpierw na tapetę poszły Święta, bardziej ich niż nasze. Bo nasze, nie dość, że zwyczajne, to wyróżniały się tylko jedną niezwyczajnością, a mianowicie tym, że skończyły się w niedzielę. U nich zaś działo się, przy czym wszystko w kierunku osłabiania Lekarki, przygnębiania jej i zabierania jej zdrowia. Temat sam w sobie był ciekawy, bo to aspekt życia, tylko co z tym zrobić, skoro zrobić nic się nie da?! Klincz rodzinny. Jedyny, zdaje się, głos rozsądku przyszedł z odległości bodajże 1400. km, z Turynu, od córki Lekarki.
- Mamo, jak najprędzej przeprowadź się do Pięknej Doliny.
Ale i syn Lekarki zachowywał się nad podziw dorośle mimo jego przecież młodego wieku (maturzysta).
Oddzielną poruszaną sferą musiał być żelazny punkt programu, czyli remonty u nich. Ja nie widziałem żadnego ich negatywnego śladu. Ani kurzu, ani pyłu, okna z framugami wyglancowane przez Lekarkę na błysk. Żadnych smrodków. Dla mnie normalnie. Ale według gospodarzy remonty ciągle trwają, a nawet dochodzą kolejne, na przykład przesuwana brama wjazdowa. Silnik elektryczny okazał się być zużyty i co z tego, że istnieje ręczna możliwość jej przesuwu, skoro cholerstwo jest tak ciężkie, że sama Lekarka nie miałaby szans, aby ją ręcznie otworzyć i móc wyjechać z posesji autem. Nawet Justus Wspaniały potrzebował drugiej siły męskiej, bo cholerstwo dodatkowo zacina się na prowadnicy.
Trzecim, jak zwykle, tematem były nasze ostatnie spotkania z nowymi oglądaczami i nasze niezmienne plany. Przenicowaliśmy je na wiele sposobów.
- Nawet nie macie pojęcia, jak dla mnie są ważne te spotkania z wami, gdy tutaj przyjeżdżam. - Lekarka odniosła się do nas i do sytuacji.
- A mówiłem ci, że nie opłaca się w nich inwestować! - Justus Wspaniały też się odniósł.
- Ale, gdy wreszcie się tutaj przeprowadzisz, to będziecie mieli możliwość przyjechać do nas, do Uzdrowiska, z noclegiem i będzie fajnie. - dodawałem optymizmu Lekarce.
- A, w życiu! - usłyszeliśmy Justusa Wspaniałego.
I pomyśleć, że w lipcu miną dwa lata, jak się poznaliśmy. Więc może w lipcu...
Ziutek w tym czasie nie był psem myśliwskim, tylko pokojowym z podrasą "kanapowy". Leżał klasycznie, na boku, cały wyłożony w swoim błogostanie. Ożywił się dopiero wtedy, gdy stało się jasne, że pan z nim wyjdzie przy okazji nas odprowadzając. 

Mimo późnej, jak na nas, pory, postanowiliśmy skończyć sezon siódmy, żeby wreszcie zamknąć toczącą się w nim historię. Postanowienia postanowieniami, życie życiem, a Żona Żoną. Gładko dokończyliśmy końcówkę przedostatniego odcinka i dość żwawo zabraliśmy się za ostatni. Przezornie co jakiś czas dopytywałem Żonę Śpisz?! Nie spała. Jednak w którymś momencie jej odpowiedzi stawały się jakieś takie niewyraźne, w kierunku lekkiego bełkotu. Ale odpowiadała logicznie. 
Dziesięć minut przed końcem usłyszałem charakterystyczne dźwięki. Stwierdziłem, że obejrzę końcówkę sam, żeby wreszcie się dowiedzieć, co wymyślili scenarzyści. Żona się jednak obudziła, całkiem przytomna.
- Śpij, śpij, obejrzę koniec sam.
- Ale popatrz, w sumie i tak obejrzałam pełen odcinek. - Nie było tak źle. - A jak się skończyło?
- Nie powiem ci. - Jutro jeszcze raz z tobą obejrzę, więc zobaczysz.
- Dobrze. - uspokoiła się.

NIEDZIELA (16.04)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Co z tego, że po wczorajszej wizycie i oglądaniu Homeland, usnęliśmy tuż po 23.00, skoro już od 05.00 ponownie się "przeprowadzałem". Żeby przerwać ten proces, po prostu wstałem. Za pamięci natychmiast wyłączyłem budzenie nastawione w smartfonie na 07.00, żeby tępe urządzenie o tej porze nie robiło niepotrzebnego rabanu.
Do I Posiłku czułem się jako tako, ale potem brak snu dał o sobie znać. Żona od początku mówiła, żebym się położył, ale ciągle się wzbraniałem. W końcu uległem. O 14.00, po półtorej godzinie snu, byłem gotowy do życia.
Dzisiaj znowu pracowałem 4 godziny. I się nieźle upieprzyłem. Bo pomijając skromne czynności porządkowe w ramach przeprowadzki, to przede wszystkim kosiłem. Tak na poważnie pierwszy raz w tym roku. Żyłką na 2,5 akumulatora i kosiarką na 1,5. A to było o 2 więcej ponad standard. Poza tym goście wyjechali, więc zrobiłem pierwsze porządki.
Przez to wszystko zupełnie nie czułem, że dzisiaj jest niedziela.

Wieczorem obejrzeliśmy jeden odcinek Homeland. Jeden w wartości bezwzględnej. Bo koniec wczorajszego i dzisiejszy, ale bez końcówki. Wiadomo dlaczego.

PONIEDZIAŁEK (17.04)
No i o trzeciej nad ranem (według Żony w środku nocy) Berta nas obudziła. 

- Za wcześnie z nią wczoraj wyszliśmy. - natychmiast trzeźwo i logicznie zanalizowała wymuszanie przez Pieska.
Jeśli chodzi o niego, może być dowolny środek nocy, kiedy natychmiast staje się trzeźwa. Ale sprawiedliwości trzeba oddać, że tak samo się zachowuje, kiedy w nocy, rzadko bo rzadko, coś mi dolega. Wtedy na cytowanej wyżej liście z miejsca piątego natychmiast wskakuję na pierwsze. Wstaje bez szemrania i stara się zaradzić mojemu stanowi z zastrzeżeniem Gdyby ci dalej dolegało, budź mnie!
Złotko, nie kobieta!
Przez to, że tym razem ja wypuszczałem Pieska, po powrocie na górę smartfona przestawiłem z 06.00 na 06.30. Obudziłem się sam parę minut przed, ale spałbym i spałbym dalej i żadna przeprowadzka by mi nie przeszkadzała. Karnie jednak wstałem.
 
Dzisiaj organizowałem najbliższe dni i fizycznie pracowałem. Aż 5 godzin. 
Na czwartek umówiłem się z wulkanizatorem na wymianę opon, ponadto mamy zamiar pojechać na coroczny przegląd Inteligentnego Auta. Mija siódmy rok, gdy nam towarzyszy.
Wybierzemy się też do Sąsiadów. Rozmowa z Sąsiadką Realistką nas zaskoczyła i zmartwiła. Sąsiad Filozof tuż przed Świętami miał lekki udar i zawał serca. Nie wiem, czy oba przypadki są możliwe równocześnie, ale tak relacjonowała jego żona. Na szczęście karetka przyjechała bardzo szybko i te najbliższe minuty były wykorzystane na tyle efektywnie, że po spędzeniu Świąt w szpitalu mógł już wrócić do domu. 
Z kolei ich młodszy syn, który z nimi od jakiegoś czasu mieszka, w czasie Świąt nagle zaczął pluć krwią i okazało się, że chyba ma czymś przebitą ściankę żołądka. Również wylądował w szpitalu. Więc teraz tak się porobiło, że wszystko jest na głowie Sąsiadki Realistki. Ale nie wzięło się znikąd określenie "Realistka". Patrzy na wszystko realnie, nie histeryzuje i trzyma dom w ryzach, na tyle, na ile po prostu się da.
Piątek będzie dniem, w którym pojedziemy do Metropolii. Najpierw odebrać roczną polisę OC dla Inteligentnego Auta, a potem, w sposób organizacyjnie dość skomplikowany, odebrać Q-Wnuka ze szkoły i  Ofelię z przedszkola zahaczając o Rodziców Q-Zięcia, aby od nich odebrać wszystkie manele dla Q-Wnuków i foteliki. Po czym radośnie wrócimy do Wakacyjnej Wsi. W poniedziałek przyjadą Rodzice Q-Zięcia, żeby dzieci i manele zabrać z powrotem. A dlaczego tak? Bo Krajowe Grono Szyderców leci sobie na ileś dni na urlop na Maltę.
 
Prace fizyczne obejmowały szeroki zakres. Większość z nich jak koszenie żyłką (trzy akumulatory) i szereg drobiazgów zmierzających do ogólnej ogłady terenu były robione "pod Niemca". W końcu we wtorek będzie "Termin na Zdjęć". Inne prace, porządkowe, można by nazwać tymi w kierunku przeprowadzki, ale pod ich koniec miałem przeświadczenie o kropli w morzu.
I na to przyszedł Justus Wspaniały z Ziutkiem. Można było we troje przysiąść na ławce i odpoczywać patrząc, co wyprawiają psy. Zwłaszcza Ziutek, bo Bercie ani przez chwilę nie powstawało we łbie takie durnowate wyprawianie, jak wielokrotne ganianie, do tego zygzakami.

Wieczorem zadzwoniła Uzdrowiskowa Córka. Rozmowa była jak zwykle niezwykle sympatyczna. O tym jak przebiegała, postanowiłem napisać jutro, bo mnie jednak wyczerpała, mimo że były w niej pozytywy. Ale również, co oczywiste,  doza niepewności.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian nie zadzwonił ani razu, "za to" wysłał dwa smsy, w których proponował znalezienie rozwiązania. Nie wiem po co, bo je już dawno znalazłem.
W tym tygodniu Berta zaszczekała "ledwo" kilka razy, można by policzyć na palcach jednej ręki,  domagając się wejścia do domu.
Godzina publikacji 19.59.

I cytat tygodnia:
Młodość to nie okres w życiu, ale stan umysłu. - Samuel Ullman (amerykański biznesmen, poeta, przywódca humanitarny i religijny. Dziś jest najbardziej znany ze swojego wiersza „Młodość”)
 
I z tej samej bajki:
Młodość jest szczęśliwa, ponieważ ma zdolność dostrzegania piękna. Kto zachowuje zdolność widzenia piękna, nigdy się nie starzeje. -  Franz Kafka (niemieckojęzyczny pisarz pochodzenia żydowskiego, przez całe życie związany z Pragą)