poniedziałek, 24 kwietnia 2023

24.04.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 142 dni.
 
WTOREK (18.04) 
No i dzisiaj wstałem o 06.00.

Miałem zamiar o 07.00, ale przyszedł Piesek i jego popiskiwanie, po całej standardowej procedurze przeprowadzonej przez niego, załatwiło temat i pana. Ale nie złorzeczyłem. Nawet zakładając obrożę (wymóg pilnowany przez Żonę, mimo że Piesek wychodzi przecież na nasz ogrodzony teren) powiedziałem mu coś miłego, co spotkało się z sympatycznym delikatnym machaniem ogonem.
 
Wczoraj zgodnie i bez problemów obejrzeliśmy końcówkę odcinka Homeland i cały następny. I nawet krótko, na tyle, żeby nam zbytnio nie skoczyło ciśnienie, podsumowaliśmy wczorajszą rozmowę z Uzdrowiskową Córką.
Stanowiska są nadal zgodne. My chcemy kupić wyłącznie ich nieruchomość, a oni chcą ją sprzedać wyłącznie nam. Więc gdzie jest haczyk? W CZASIE. Tym razem, mimo że Uzdrowiskowa Córka ma poczucie humoru, ale przecież po rocznym czekaniu na nas mogło jej zniknąć, nie wyskoczyłem z teorią o względności czasu i nawet o jego cofaniu się. Zachowałem instynkt samozachowawczy podwójnie, bo w jej oczach wyszedłbym na fircyka (1. lekcew. «człowiek niepoważny i lekkomyślny»
2. daw. «modniś»
- to akurat nie o mnie), a w oczach Żony nie zdążyłbym wyjść na nikogo, bo natychmiast zostałbym zamordowany.
Otóż Uzdrowiskowa Córka na 100% będzie na nas czekać do końca kwietnia, a nawet do 5. maja, czyli prawie do końca majowego weekendu podkreślając, że zachowa warunki umowy sprzed roku.
- Bo zainteresowanie jest duże, niektórzy już oglądali trzy razy (nieogarnięte dupki - dop. mój), ale będę w razie czego przeciągać. - Do końca maja prawdopodobieństwo, że nam się uda sprawę doprowadzić do szczęśliwego finału, oceniam na 60%, a o czerwcu niczego nie mogę powiedzieć, bo to dla mnie za daleka perspektywa.
Żona się z tym zgodziła. Ustaliliśmy, że obie strony trzymają ręce na pulsach i że dzisiaj wieczorem do niej zadzwonimy relacjonując nasze spotkanie z Terminem na Zdjęć.

Termin na Zdjęć przyjechał z Polką punktualnie o 12.00. Od razu dawało się wyczuć, że to już jest inna aura spotkania, niż poprzednia. Panował większy luz, nawet u Termina na Zdjęć. Najpierw wszystko sobie fotografowali, żeby móc połapać się w ułożeniu pomieszczeń i żeby nie zawracać głowy Żonie ewentualną prośbą o kolejne zdjęcia. Wszystko nadal im się podobało, a Termin na Zdjęć wyrażał to słowem "ślicznie", oczywiście nieadekwatnym językowo.
Potem przy kawie i herbacie obgadywaliśmy różne aspekty umowy i różnorakie terminy. I wyszło nam, że będzie dobrze podpisać notarialną przedwstępną umowę, którą okażemy Uzdrowiskowej Córce. A to na pewno dobrze jej zrobi, no i nas uwiarygodni.
Potem oni łazili sobie po apartamentach i po terenie i robili zdjęcia (Wszystko jest ślicznie!), a my spokojnie porozmawialiśmy z Pasierbicą, która półzgnębiona zadzwoniła wcześniej z hasłem "zmiana planów". Czy mnie to zdziwiło? Wcale! 
Zawsze tak jest, gdy się ma małe dzieci, że potrafią one rozwalić każdy plan, im misterniejszy tym jest im łatwiej, a zwłaszcza gdy chodzą do szkoły i/lub przedszkola. Bo stamtąd na mur beton we właściwym momencie przyciągną jakąś francę. Q-Wnuk okazał się właśnie być przeziębiony. Teściowie Pasierbicy, żeby go w takim stanie przygarnąć do siebie na kilka dni, spękali pomni ostatnich i długich męczarni chorobowych Ojca Q-Zięcia. Dzielnością i odwagą wykazali się Byli Teściowie Żony, którzy Q-Wnuka przygarnęli w dniach szkolnych, zanim jego rodzice odlecą, nomen omen, na Maltę, a my później mamy wykazać się podobną odwagą i oboje Robaczków przejąć. Ale trzeba to będzie zrobić dzień wcześniej, czyli w najbliższy czwartek i to do 12.00, bo Krajowe Grono Szyderców musi zdążyć na samolot.
Z tego zrobił się efekt domina. Odbiór polisy OC w Metropolii przyspieszyliśmy z piątku na czwartek, odbiór jaj i wizytę u Sąsiadów przesunęliśmy na przyszły tydzień, na wtorek, i pozostał tylko wulkanizator. A jego zostawiliśmy sobie do rozmowy osobistej, bo po wizycie Termina na Zdjęć i Polki postanowiliśmy natychmiast jechać do Powiatu do DiscoPolowca i umawiać termin.
W drodze odważyłem się poruszyć dwa tematy. Pierwszy przeszedł gładko.
- Już dawno pogodziłam się z myślą, że musimy stracić Terenowego. - Żona spokojnie zareagowała, gdy zacząłem, mimo że Terenowy był jej ukochanym autkiem.
Było jasne, że przez dwa lata, gdy stał on nieruchomo obrastając ze strony północnej mchem i gdy co jakiś czas dopompowywałem koła oraz gdy płaciliśmy za niego składki OC, że się oszukujemy i zachowujemy nieracjonalnie. Oboje potwierdziliśmy, że gdyby nawet był na chodzie, to nie stać nas na utrzymanie dwóch aut i że nasza sytuacja, kiedy Terenowy był potrzebny, zmieniła się diametralnie. I dalej się zmieni. Umówiliśmy się, że Żona przeszuka Internet i rozpatrzy trzy możliwości - sprzedaż komuś, kto go ponownie uruchomi, sprzedaż na części i złomowanie.
Z drugim tematem już nie poszło tak gładko. Wziąłem głęboki oddech i rzuciłem się na głęboką wodę.
- Wiesz, pomyślałem - zacząłem ostrożnie - że za chwilę może być dobry moment, aby w końcu siedmioletnie Inteligentne Auto sprzedać, dołożyć trochę pieniędzy i kupić jego nową wersję, ale benzynę i mniej wypasioną. - Będziemy mieli nowe auto, na pięcioletniej gwarancji. - Nie potrzebujemy bajerów, z których i tak nie korzystamy i kopyta nie wiadomo jakiego też nie. - A z dieslem za chwilę może być problem z wjazdem do różnych miast.
- Absolutnie odpada! - Żona gwałtownie zareagowała, ale nie było tak strasznie. - Sam mówiłeś, że do niego części są bardzo drogie...
- Tak i dlatego nowe, na gwarancji, załatwiłoby sprawę... -  wszedłem jej w słowo.
- Ale nie stać nas na to, żeby jakiekolwiek pieniądze dokładać! - odwzajemniła się mi przerywając. - Pamiętasz, gdy rozpatrywaliśmy wersję z jakimś volkswagenem, bo to jest marka najbardziej rozpowszechniona i części zamienne są stosunkowo tanie?... - Poza tym może być auto używane, jakieś dwuletnie i zdecydowanie może być mniejsze, żebyśmy zmieścili się my i pies. - Musimy zejść o poziom niżej.
W końcu się na wszystko zgodziłem, ale uparłem się, że to musi być auto nowe. Dyskusja sama z siebie się przerwała, bo wchodziliśmy do notariusza.
"Naszej" pani, z którą już wielokrotnie załatwialiśmy gwałtowne przyspieszanie terminów w sytuacjach niemożliwości, które nam za każdym razem na początku przedstawiała, nie było, co od razu nas trochę zmartwiło. Ale okazało się, że wyszła tylko na chwilę i O, już jest!
Pani weszła pożerając ogromny kawał ciasta i mocno się ucieszyła na nasz widok.
- Co załatwiamy?!
Wyjaśniliśmy co i jak, wróciliśmy do sytuacji sprzed roku i dowiedzieliśmy się, że nacisk deweloperów, którzy gwałtem budują osiedla w Powiecie, na DiscoPolowca zelżał i z umówieniem terminu nie będzie żadnego problemu. Więc ustaliliśmy przyszły wtorek, godzinę 13.00.
Pani z pierwotnej radości na nasz widok przez cały czas nie schodziła niżej, co więcej, nakręcała się w kierunku niewytłumaczonej euforii i u poważnego, było nie było notariusza, zaczęło wiać zgrozą. A ciasto już dawno zostało pożarte. 
Zaczęła nam zadawać dziwne pytania o działki, o jakieś nieszablonowe prezenty i prowadzoną działalność wyraźnie myląc nas z kimś innym. I cały czas się dziwiła. A nasze pytania Co mamy ze sobą przynieść, jakie dokumenty?  zbywała dziwnym śmiechem i zachowaniem tak, że w końcu zaczęliśmy się obawiać, czy aby na pewno wpisała nas do komputera na zapowiadany termin.
- Ale w tym dniu mnie nie będzie, bo jadę do Niemiec! - wybuchnęła śmiechem. - Mam 40 lat, dwoje dzieci i właśnie się rozwiodłam! - znowu wybuchnęła śmiechem. - Muszę znaleźć jakąś działkę, niedużą, taką do tysiąca metrów i się wybudować. - Nie znacie jakiejś?!
No, zgrozą powiało. Chyba po raz pierwszy ucieszyliśmy się, że w trakcie podpisywania umowy przedwstępnej jej nie będzie.
- Ona wyraźnie była naćpana! - odezwałem się cicho do Żony, gdy wyszliśmy. - Ale to przecież niemożliwe!
- Moim zdaniem przez ten rozwód jest stale na prochach. - Żona chyba trafiła w punkt.
To by się zgadzało. Bo co mogłoby powodować takie sztuczne wyluzowanie?  I to kompulsywne pożeranie słodkości...
- A jak ona nas nie zapisała?... - Żona zasiała ziarno wątpliwości. - Widziałeś, co robiła?
- No coś tam wyraźnie robiła w komputerze... - Poza tym dała nam wizytówkę, na której wpisała dzień i godzinę. - A gdyby i to nic nie dało, to Termin na Zdjęć dzwoniąc i chcąc się dowiedzieć z czym ma przyjść, chciał, nie chciał, sprawę wyjaśni. - Oczywiście może się ciężko zdziwić... - wybuchnąłem śmiechem.
- Nawet tak nie mów! - Żony to wcale nie bawiło. No, ale ona ma niemieckie korzenie.

Po drobnych zakupach zajechaliśmy do wulkanizatora. Zdziwił się na nasz widok, a przyszło mu to o tyle łatwo, że ma spory wytrzeszcz oczu, co mu nie przeszkadza być sympatycznym i kontaktowym.
Wytłumaczyłem mu, dlaczego muszę przesunąć termin wymiany opon.
- A teraz pan ich nie ma? - Bo moglibyśmy zrobić od ręki? - Koła do taczki też nie?
Musiałem wyjaśniać, że z domu wypadliśmy, jak po ogień. W pewnym momencie dostrzegłem pod wiatą Dacię Duster.
- A czyje to auto? - zapytałem.
- Nasze.
- A niech mi pan powie, jak się sprawuje, bo my właśnie do takiego się przymierzamy.
Spojrzał na nas niedowierzająco, potem na Inteligentne Auto, a potem znowu na nas. Musiał się sporo zdziwić, bo wytrzeszcz mu się zdecydowanie powiększył, o ile to jeszcze było możliwe.
- Chcecie to auto wymienić na ten przyrząd jeżdżący?! - musiał się upewnić, czy dobrze zrozumiał.
- Tak! - Żona z luzem i pewnością siebie potwierdziła. - Musimy spaść o jeden poziom niżej.
- O, jak chcecie spaść, to na pewno na Dacię Duster! - Tylko uprzedzam, że gdy pani zacznie jeździć tym przyrządem do jeżdżenia, to natychmiast wylądujecie też u psychologa!
- Ale części są do niego drogie! - broniliśmy się.
- Ale części nie kupuje się i napraw się nie zleca w autoryzowanym serwisie!
- Tak robimy. - odparliśmy zgodnie z prawdą.
- To o co chodzi?! - To jest diesel? - Ile lat go macie?
- Siedem.
- A ile przejechanych kilometrów?
- 120 000.
- To jeszcze spokojnie przejedziecie ze 100 000. - Żeby takie AUTO(!) wymieniać na ten przyrząd do jeżdżenia.... - osiągnął zdaje się maksimum wytrzeszczu. 
Umówiliśmy się na wymianę opon na za tydzień.
 
To już drugi  fachowiec, który nam powiedział, żebyśmy Inteligentnego Auta nie wymieniali na inne, tylko nim jeździli. A nasz stały gość, ten zaprzyjaźniony, co to nam zawsze przywozi prezenty w postaci win, na informację o naszym zamiarze przyoblekł tylko obrzydliwą minę. To wszystko razem wystarczyło.
Znowu spojrzeliśmy na Inteligentne Auto nowym wzrokiem. Lubimy je, jest komfortowe i fajnie nim się jeździ. Tylko trzeba je będzie odkurzyć, wyczyścić wewnątrz i umyć na zewnątrz.
- Trzeba też po siedmiu latach wymienić ten moduł z nawigacją, bo z tą idiotką, Złowieszczą, nie daje się już wytrzymać. Tu Żona zgodziła się bez problemu.

Późnym popołudniem zadzwoniliśmy do Uzdrowiskowej Córki i zdaliśmy jej relację z drugiego spotkania z Terminem na Zdjęć. Zaproponowała bezpośrednie spotkanie, żeby sprawy ciągle nie obgadywać telefonicznie. I stała się rzecz dziwna. Po pierwsze, od razu chciałem ustalać termin spotkania w Metropolii, a po drugie, gdy Uzdrowiskowa Córka przypomniała sobie, że my przecież tam nie mieszkamy, zaczęła się z tej propozycji wycofywać. To wszystko razem mnie dobiło i wpędziło w nieuzasadniony pesymizm. Bo jak nie ja, zacząłem węszyć jakąś spiskową teorię dziejów. Żona zaś na  propozycję Uzdrowiskowej Córki zareagowała bardzo pozytywnie i nie miała żadnych negatywnych wrażeń.
Skończyło  się jednak na tym, że Żonie zdrowo popsułem nastrój i trzeba było się z tego wycofywać rakiem. Obiecałem, że absolutnie wrócę do przeze mnie wymyślonej i stosowanej, chociaż Ameryki nie odkryłem, filozofii SAMO PRZYJDZIE! I to ją uspokoiło.

Wieczorem obejrzeliśmy 4/5 odcinka Homeland. Dlaczego tyle?...
 
ŚRODA (19.04)
No i dzisiaj rano wyszedłem ze stanu, w który wczoraj wpadłem po rozmowie z Uzdrowiskową Córką. 

Czyli, jak zwykle, należało się przespać z tematem.
Gdy Żona zeszła na dół, od razu ją zapewniłem, że więcej tak histerycznie zachowywać się nie będę, że nie będę podkręcać atmosfery i tak już przecież nieźle podkręconej, że się uspokoję i najlepiej będzie, gdy raczej w rozmowach uczestniczyć nie będę. To da wszystkim spokój.
- I wrócę do swojego Samo przyjdzie! - powtórzyłem.
- Naprawdę? - Żona patrzyła na mnie badawczo, ale wyraźnie w oczach topniała i się uspokajała. Więc 2K+2M zrobiło się w pełni relaksacyjne. 

Od rana było tak niskie ciśnienie, że Berta nie chciała zejść na spacer, a mnie gnębiła senność. Nawet nosiłem się z zamiarem poddania się i nie kopania się z koniem, ale jednak postanowiłem się nie poddać. Wbrew sobie wszystko przygotowałem do ścinania drzewa u Sąsiada Muzyka, na co dostałem jego zezwolenie. W taczce miałem już piłę, akumulatory, maskę, olej i sekatory, gdy zadzwonił pracownik DiscoPolowca z informacją, jakie dokumenty powinniśmy dostarczyć. Pani sekretarka wczoraj nam o tym nie powiedziała, a mogła i mielibyśmy jeden dzień do przodu. Ciekawe, dlaczego tego nie zrobiła?
Wszystko rzuciłem i się powiatowsko przebrałem. Dwa wymagane dokumenty odebraliśmy od ręki, a jeden będziemy mogli odebrać w poniedziałek. Więc kamień z serca. Uczciliśmy to pobytem w Kawiarnio-Cukierni.
Po powrocie Żona powiadomiła Termina na Zdjęć o biurokratycznych postępach. Był bardzo zadowolony i zdawał się całkowicie rozumieć opierając się na podobnych doświadczeniach z Niemiec i z Polski, oczywiście.
 
Po powrocie musiałem zrobić lekki zapas drewna, bo gdy wrócimy z Metropolii, może nie być czasu. To znaczy na pewno nie będzie.
Wieczorem obejrzeliśmy 1 i 1/5 odcinka Homeland.
- To może obejrzymy następny, bo ten był chyba jakiś taki krótki?... - Żona mnie zaskoczyła.
Ale nie dałem się nabrać, zwłaszcza w kontekście jutrzejszego porannego wyjazdu i pewnej dezorganizacji porannych rytuałów.
 
CZWARTEK (20.04)
No i dzisiaj wstałem normalnie, czyli o 06.00.
 
Za to Żona nienormalnie, bo niedługo po mnie. Ledwo zdążyłem rozpalić w kuchni i w kozie, a już usłyszałem krzątanie na górze. Moich porannych rytuałów nawet nie zdążyłem rozpocząć.
- A bo jak sobie pomyślałam, że mogę ponownie usnąć, tylko na pół godziny, to wolałam zejść na dół i posiedzieć przed kozą. - Poza tym czułabym się rozbita...
To wszystko racja, ale wiadomo było mnie, że jej podświadomość miała wdrukowane WNUKI! (patrz hierarchia).
- Wszystko to racja, ale przecież wiesz, że... wszystko czytam, jak w otwartej księdze.
Zawsze przy tym powiedzeniu odstawiam teatr. W lewej ręce trzymam wyimaginowaną księgę, a prawą przerzucam strony głośno "śliniąc" co kartkę wskazujący palec.
- Tu jest napisane WNUKI! - "przerzuciłem" na następną, znowu WNUKI!, a na kolejnej WNUKI!
Żona charakterystycznie się podśmiechiwała - znaczy prawda.
Dopiero za jakiś czas mogłem wrócić do moich porannych rytuałów. Ale były już co nieco koślawe. Zwłaszcza, że z jednej strony Żona mocno trzeźwa, a z drugiej poza swoim porannym rytmem, czyli trochę nieogarnięta, stawała nade mną dezorganizując mi pracę. Bo albo o coś mnie pytała, albo informowała (to ta trzeźwość), albo się bezsłownie zawieszała Bo coś miałam jeszcze powiedzieć... (to wybicie z rytmu) i sam nie wiedziałem, co mi bardziej doskwiera. Chyba jednak to drugie, bo nie lubię braku konkretów i faktu, że przy "zawieszeniu" Żony nie wiem, ile taki stan może trwać. W końcu jednak fotel, koza i kawa zwyciężyły. Ale jednak jej 2K+2M były też koślawe. WNUKI!

O 09.30 wyjechaliśmy do Metropolii prosto do salonu, w którym kupowaliśmy Inteligentne Auto. Odebraliśmy polisę i co nieco dowiedzieliśmy się o aktualizacji nawigacji. W tej formie, którą posiadamy, koszt wynosiłby 640 zł.
- Ale wiecie państwo, że trzeba byłoby trochę poczekać, 7 dni roboczych, bo teraz takiej formy to już nikt nie używa. - poinformował nas pracownik serwisu. - Wszystko jest już w smartfonach. - Internet!
- A gdybyśmy chcieli taki "internet" zamontować w naszym aucie, to jest to możliwe? - zapytałem.
- Owszem, ale koszt wynosiłby 16 tysięcy zł. Netto!
To podziękowaliśmy To my się zastanowimy nie sugerując wcale panu, że interesuje nas opcja za 16 tysięcy. Ale było widać, że gdyby, to by się mocno zdziwił z pukaniem się w swoją głowę gdzieś na zapleczu.

U Krajowego Grona Szyderców byliśmy punktualnie. Błyskawicznie się zapakowaliśmy, żeby rodzicom dać komfort stawienia się na lotnisku. Odwoził ich Ojciec Q-Zięcia, który oczywiście według starej szkoły, przyjechał grubo przed czasem.
Wracając do Wakacyjnej Wsi zahaczyliśmy o Powiat. Trzeba było kupić Socjalną, Budweisera, ale przede wszystkim rozeznać sprawę kręgli i magicznych kulek, o czym, jak mieszkam 17 lat w Pięknej Dolinie, nie miałem zielonego pojęcia, że Powiat jest w to wypasiony. Nie wiem, skąd Żona to wszystko wytrzasnęła.
Był. Rozeznaliśmy ceny, terminy i dokonaliśmy rezerwacji na jutrzejszy dzień. Nie mogło się obyć bez pobytu w Kawiarnio-Cukierni. Q-Wnuki już tego przypilnowały.

W domu natychmiast zapanował charakterystyczny dym. Starałem się go skanalizować każąc Q-Wnukom natychmiast zanieść swoje rzeczy na górę i jednocześnie unikać uciekając do cięcia drewna u Sąsiada Muzyka. A potem jeszcze raz udało mi się uciec, bo się od wszystkiego odciąłem oglądając mecz Igi Świątek z Chinką Qinwen Zheng (2:0). W końcu była przecież Babcia.
Wieczorem dzieci oglądały bajki, a my w pełnej harmonii z otaczającym nas mikroświatem obejrzeliśmy jeden odcinek Homeland.

PONIEDZIAŁEK (24.04) 
No i wczoraj i jeszcze dzisiaj się łudziłem, że zdążę.

A potem przyszło Samo przyjdzie i temat załatwiło.
Mógłbym zdążyć czerpiąc z ciągle poważnych zasobów mojego organizmu, ale po co go żyłować? I kłaść się spać późno ze świadomością, że pisanie w pewnym pośpiechu i presji nie sprawiło mi przyjemności. Zresztą, żeby zlikwidować potencjalne resztki wyrzutów sumienia, zawsze mogę sobie powiedzieć: Przecież były Q-Wnuki! I to przez 4 dni.
Tedy cztery brakujące dni w następnym wpisie.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dziewięć razy i wysłał jednego smsa.
W tym tygodniu Berta zaszczekała parę razy, żeby ją wpuścić do domu.
Godzina publikacji 17.09.

I cytat tygodnia:
Cierpliwość, to spokojna akceptacja faktu, że rzeczy mogą się wydarzać w innej kolejności niż ta, o której myślisz. - David G. Allen (amerykański specjalista do spraw produktywności i twórca Getting Things Done – metody zarządzania czasem)

poniedziałek, 17 kwietnia 2023

17.04.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 135 dni.
 
WTOREK (11.04)
No i wreszcie mamy po Świętach.
 
Można normalnie żyć i funkcjonować w zbawczej codzienności. Nawet bez Pilsnera Urquella, ba, bez żadnego piwa. Dwie ostatnie butelki z żelaznego zapasu wypiłem w sobotę nie częstując Q-Zięcia, który wykazał zrozumienie. Dzisiejszy dzień będzie już trzecim, kiedy nie umoczę ust w tym trunku.
Wczoraj, przy ścinaniu nawłoci przy pięknej pogodzie, brakowało mi go tym bardziej, że się zdrowo zgrzałem. Musiałem się zadowolić wodą z kroplami miętowymi (recepta Żony i recepta Żony na odciąganie mnie od piwa).
Wczoraj po II Posiłku Żona musiała koniecznie ze mną porozmawiać. Nawet w tym celu spokojnie zasiadłem dając jej do zrozumienia, że jej lekko rozdygotany stan traktuję poważnie.
- A co będzie, jeśli sprzedamy na dniach Wakacyjną Wieś, a Uzdrowisko nam ucieknie?
Wiedziałem, że o to zapyta. I nic nie szkodziło, że ten wariant już kilka razy omawialiśmy. Chciałem ją uspokoić i wybić ze stanu niepewności i zawieszenia spowodowanego licznymi mailowymi i telefonicznymi zapytaniami o Wakacyjną Wieś nie wspominając kilku ostatnich wizyt osób potencjalnie zainteresowanych. A bezpośrednią przyczyną jej stanu była wczorajsza(!) (Poniedziałek Wielkanocny, było nie było) rozmowa Żony z facetem spod Stolicy, który chciałby przyjechać i obejrzeć. Przy czym gość, skądinąd sympatyczny, zadał kilka pytań z serii irytująco-bezsensownych, które zawsze Żonę osłabiają. Bo zmierzały one swoją treścią i formą do tego, że Żona powinna była nie dość, że się tłumaczyć z faktu sprzedaży, to jeszcze zachwalać i zachęcać do kupna. Tego wyraźnie oczekiwał.
No, to mnie mocno wkurzyło! A ponieważ Żona zorientowała się błyskawicznie w moim stanie reprezentowanym przez Bo albo, gościu !, podoba ci się lub nie, albo cię stać albo nie i to jest twoja sprawa, czy się zdecydujesz, czy nie, więc nie zawracaj nam głowy i nie każ się tłumaczyć!, więc natychmiast zaczęło się jej gorzej z nim rozmawiać, szczególnie że rozmowa prowadzona była "na głośności".
Po zasiądnięciu pierwsze co z nią ustaliłem to to, że rozmowy będzie prowadzić bez mojego jakiegokolwiek udziału (słowne wtrącanie się, podsuwanie szeptem pytań lub odpowiedzi, milczące sygnały wyrażane mimiką twarzy - irytacja, zniesmaczenie, pogarda lub pukanie się w głowę).
- Tak będzie lepiej dla ciebie i dla mnie. - zacząłem. - Później mi tylko zdasz relację. - A przechodząc do meritum:
1) To bardzo dobrze, że sprzedamy, bo przecież o to nam chodzi i warunek konieczny będzie spełniony.
2) Plan był taki, że jeśli ucieknie nam nasze wymarzone Uzdrowisko, to spokojnie przyjrzymy się innym ofertom w Uzdrowisku i od nowa wrócimy do tematu Zamkowego Miasteczka. Ale nic na siłę.
3) Sprawa poszukiwań może ciągnąć się, np. rok. Ale mamy sytuację komfortową. Bo wszystkie nasze manele złożymy w jakiejś stodole w Wakacyjnej Wsi za nieduże miesięczne opłaty za wynajem, a sami zamieszkamy w Nie Naszym Mieszkaniu. Rok wytrzymamy. Przez ten czas nie mając dochodów trochę pieniędzy ze sprzedaży skonsumujemy, ale nie będzie to znacząca kwota, zwłaszcza że koszty wszelakich opłat nam spadną.
4) Mamy sytuację komfortową, bo...patrz pkt 1. Będziemy mogli w każdej chwili podjąć decyzję nie tłumacząc Jesteśmy bardzo zainteresowani, "tylko" musimy sprzedać naszą nieruchomość. A to, jak wiemy, jest decydujące dla obu stron. Żadnego czekania, wspomagania się kredytami, itd.
Żona wyraźnie się uspokoiła.
 
Dzisiaj, jeszcze przed I Posiłkiem, sporo zrobiłem - rozłupywanie kloców, szczapy i drobne porządki. Do posiłku zasiadałem z satysfakcją.
- Zjem to co wczoraj i przedwczoraj, czyli świątecznie.
- I nie znudziło ci się jeszcze? - Żona nie za bardzo mogła uwierzyć.
- Jeszcze nie.
Ze Świąt sporo zostało. W zasadzie wszystko z wyjątkiem sosu tatarskiego. Nawet gdyby mi się już znudziło, jadłbym dzisiaj to samo, bo nie byłbym w stanie po pierwsze wyrzucić sałatki (reszta produktów się spokojnie przechowa), czyli jedzenia(!), po drugie nie byłbym w stanie, skoro tyle poświęciłem jej pracy.
Dalszy ciąg dnia też był fizyczny. Na jutro przygotowałem górne mieszkanie i pozostało mi tylko starcie kurzy i ścieranie podłogi na mokro, bo dzisiaj załatwiłem dziesiątki upierdliwości. Trochę mniej, ale podobnie uczyniłem z mieszkaniem dolnym. Tam goście przyjadą w piątek.
Z tego powodu miałem sporo satysfakcji, bo generalnie za przygotowywaniem mieszkań nie przepadam. Ale podchodzę do tego profesjonalnie, jak do zadania, które po prostu trzeba wykonać, bo taki life. Miałem więc większość zrobioną i jak normalnemu, białemu człowiekowi, należała się nagroda. I tu musiałem zrobić poważny wyłom. W DINO kupiłem piwo kościerskie, 2 butelki lagera i 4 pilsa. W oczy kłuł mnie stojący na regale w puszkach Pilsner Urquell, ale nie dość, że w puszkach, to jeszcze blisko 7 zł za sztukę. Nadal za drogo.
Przy laptopie odpaliłem więc najpierw lagera. W skali 1 - 10 oszacowałem go na 6, więc całkiem nieźle, a pilsa na 6,5. Nie będę podawał, żeby się nie błaźnić przy oczywistościach, którą pozycję zajmuje Pilsner Urquell. Tylko tym, którzy być może teraz zaczęli czytać bloga, uzmysłowię moje podejście do tematu. Tak więc:
1 - szczyny
2 - wyrób piwopodobny o smaku...
3 - wyrób piwopodobny
4 - piwo podłe
5 - wyrób całkiem bliski piwa
6 - piwo
7 - piwo z ciekawym akcentem
8 - piwo z interesującym akcentem
9 - świetne piwo
10 - Pilsner Urquell.
Nie trzeba być zbytnio uważnym, aby dostrzec, że w kategorii "piwo" nie umieściłem tak zwanego piwa bezalkoholowego. I to byłoby na tyle, jak mawiał profesor mniemanologii stosowanej, Jan Tadeusz Stanisławski.
 
Wieczorem obejrzeliśmy "jeden" odcinek Homeland. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie ten cudzysłów. Bo to "jeden" zawierało drugą połowę wczorajszego odcinka, w połowie którego usłyszałem charakterystyczny, delikatny i miarowy świst Żony, i pierwszą połowę dzisiejszego, w którego w połowie usłyszałem całkiem taki sam świst, jak wczoraj. I wczoraj i dzisiaj Żona po brutalnym wyrwaniu jej z tego stanu miała taką samą minę, wszystko w jednym - zdziwienie Jak to możliwe?!, szok To przecież niemożliwe!, bezsłowne błaganie o zrozumienie Nie gniewasz się? i protest wobec swojego organizmu Ale przecież chciałam!
Mieszanka niepowtarzalna. Nie mogłem się opanować, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Razy dwa.
Ja zaś mógłbym swobodnie obejrzeć dzisiejsze zaplanowane półtora odcinka mimo zarwania i zerwania wczorajszej nocy. Bo o 01.00 nagle wystąpiły na mnie straszne poty, które jakiś czas starałem się ignorować, ale się nie dało.
Nagle bowiem przypomniałem sobie, że nad Rzeczką zostawiłem drabinę, jeden element (emelent), taki podstawowy, najczęściej używany, mój ukochany, z drabiny trzystopniowej, mojej dumy i przedmiot podziwu różnych fachowców, którzy z niej korzystają, gdy przyjadą, żeby coś zrobić na wysokościach (kominiarze, dekarze i inni). Ponadto został sekator Fiskarsa, prawie nówka, za 113 zł(!) i drugi, duży, który mi towarzyszy w pracach ogrodniczych od kilkunastu lat.
Byłbym spokojny, gdyby nie Żona. Wieczorem widząc, że nadganiam pisanie, żeby opublikować, zaproponowała To może ja wyjdę na spacer z Pieskiem, a ty spokojnie dokończ. Więc spokojnie dokończyłem na tyle wcześnie, że chciało się nam przeprowadzić wieczorne rytuały i zacząć oglądać Homeland.
O 01.00 napadło mnie okropne otrzeźwienie. Myślenie i wywód były proste: skoro Żona nic nie wspomniała o drabinie i sekatorach, a przecież szła wokół Stawu, to ktoś wszystko musiał podpierdolić. Zrobiło mi się słabo, ciśnienie skoczyło. O potach już wspomniałem. Najbardziej żal zrobiło mi się drabiny. Bo co mi po takiej dwustopniowej, takim kikucie, ni przypiął, ni przyłatał, na dodatek dość ciężkawym i niezgrabnym?! Ale Fiskarsa też nie mogłem przeboleć. Drugiemu sekatorowi odpuściłem. W końcu służył mi tyle lat i widocznie mu się znudziło ciągle być w tych samych rękach.
Z drugiej strony starałem się sobie tłumaczyć, że to jest niemożliwe, po prostu niemożliwe, żeby w to dzikie miejsce ktoś specjalnie, i to po nocy, przyszedł z zamiarem kradzieży. Niemożliwe logicznie!
Żona jednak przeważyła. Wstałem i cichcem na piżamę narzuciłem kurtkę słysząc, jak śpi w najlepsze.
Z latarką wyszedłem w otchłań nocy. Piszę otchłań, bo noc na wsi a noc w mieście, to dwie różne noce.
Stwierdziłem, że skoro mam taką sklerozę, to na wszelki wypadek sprawdzę, czy na noc pozamykałem oba Gospodarcze. I gdy tak szedłem w ciszy, coś nade mną zgrzytnęło, otworzyło się okno w sypialni i usłyszałem zaskoczony i trochę przestraszony:
- A co ty robisz i gdzie idziesz? - głos Żony charakteryzowało zaskoczenie, zdziwienie i... przestraszenie.
- Idę sprawdzić, czy są zamknięte Gospodarcze. - Ty je pozamykałaś, gdy wychodziłaś z Bertą?
- Przecież to ty je pozamykałeś!... - dało się natychmiast słyszeć lekką irytację, która za chwilę mogła się w sposób niekontrolowany rozwinąć.
- Idę nad Staw - natychmiast zdusiłem w zarodku stan Żony - bo wczoraj zapomniałem zabrać drabinę i sekatory. - I przez to nie mogłem spać...
- A, zapomniałam ci powiedzieć - płynął głos z czeluści okna i sypialni - że opierającą się o płot drabinę, zdjęłam i położyłam na trawie, i to samo z sekatorami. - Miałam ci powiedzieć, ale zapomniałam. - powtórzyła.
Zupełnie się nie zirytowałem, tylko poczułem ogromną ulgę.
- O, to super, to idę ją przynieść. - A jak to się stało, że mimo, że tak głęboko spałaś, a ja tak cicho wstałem, się obudziłaś?
Wzrok mój trochę już zdążył się przyzwyczaić do  ciemności, bo w czeluściach dało się chyba zauważyć wzruszenie ramion. Z twarzy, jako mniejszej, subtelności grymasów nie zauważyłem.
- Odgłosy, skrzypienie podłogi... - usłyszałem odchodząc. Za mną zamknęło się okno.
Drabina i sekatory leżały ładnie złożone i bezpieczne. Ale wolałem drabinę zabrać z powrotem.
Kładliśmy się ponownie spać w dobrych nastrojach. W końcu w zapominaniach był remis, 1:1.
 
Już od wielu tygodni co rusz uzmysławiam sobie, że uwiera mnie fakt totalnego milczenia Po Morzach Pływającego. Nic więcej nie zrobię. Na razie musi wystarczyć ta prowokacja.
 
ŚRODA (12.04)
No i dzisiaj w nocy Berta dała nam do wiwatu.
 
A przede wszystkim Żonie.
Gdy Piesek przyszedł pierwszy raz do nas do sypialni, oczywiście w swoim stylu, czyli najpierw głośno ziewając, bo inaczej nie umie, potem się głośno przeciągając, bo inaczej nie umie, staraliśmy się udawać, że śpimy. Metoda wymyślona przez Żonę.
- Nie ruszaj się i nie odzywaj - mawia do mnie podsumowując takie sytuacje. Dobrze, że nie mówi nie oddychaj!
Metoda ta jest przewidziana i się sprawdza w sytuacji (interpretacja Żony), gdy Pieskowi śnią się horrory i, nie wiem, czy nie zlany potem, budzi się przerażony, po czym zmierza w nocy do nas, żeby się upewnić, że państwo są na miejscu i sytuacja jest normalna, Pieskowi znana. Wtedy uspokojony wraca po chwili stania w ciemności i nasłuchiwania, a raczej na pewno wywąchiwania (słychać zasysanie), na legowisko i z wyraźną ulgą eksponowaną potężnym klapnięciem z wydechem godnym miecha kowalskiego, zasypia.
Niestety metoda ta nie sprawdza się przy sraczce lub chęci rzygania. Co Piesek planuje, oczywiście w danej nocnej chwili nie wiemy, ale w sumie jest to bez znaczenia, bo jego zachowanie jest takie same.
Wywiera presję. A jest ona ogromna, zwłaszcza gdy jest się wybudzonym z głębokiego snu i coraz mocniej dobija się do świadomości Noż, kurwa, trzeba wstać! Tu uważny czytający od razu będzie wiedział, że ten stan dotyczy pana, bo co się dobija do świadomości pani, tego nawet pan nie wie. Zapewne O, jaki biedny Piesek, jak się męczy!
W każdym bądź razie Piesek przychodzi, nawet spokojnie, bez paniki, po drodze szura pazurami o podłogę, co stanowi swoiste preludium, i się zatrzymuje. Po chwili widząc brak reakcji ze strony państwa robi kółko (wiemy o tym, bo go znamy i ciemność nie przeszkadza nam w odbiorze zachowania Pieska) i znowu zatrzymuje się bez ruchu. Mógłby tak długo ciągle z efektem dźwiękowym wydobywanym na styku pazury-podłoga, ale Piesek nie w ciemię bity widząc, że nie ma żadnego efektu, a przecież go ciśnie albo z przodu, albo z tyłu, albo z obu stron naraz, zaczyna popiskiwać. Dźwięk jest niezwykle wysoki, o dużej częstotliwości nieprzystającej takiej masie, ale przez swoją świdrowość i przenikliwość, niezwykle skuteczny. Wtedy państwo wiedzą, że żartów nie ma.
Wstałem więc wypuściwszy Pieska, a sam zapadłem się w fotelu w kuchni kiwając głową w półsennej malignie i odrętwieniu. Gdy wróciliśmy na górę, z ulgą z powrotem opatuliłem się kołdrą.
Za jakieś pół godziny Piesek numer powtórzył. Tym razem wstała Żona. Oczywiście obudziłem się, ale sama świadomość, że teraz to ona wstaje, dawała wielką ulgę. Nawet natychmiast zasnąłem obudziwszy się na chwilę, gdy wróciła.
Za pół godziny Piesek powtórzył numer. Chyba jednak sraczka! pomyślałem mocniej się opatulając, gdy Żona znowu wstawała. Zostałem obudzony "dopiero" chyba po dwóch godzinach, gdy Żona wróciła.
- Położyłam się w klubowni na narożniku i opatuliłam się tym, co było pod ręką. - Czekałam, aż Berta zaśnie. - I dopiero, gdy zaczęła mocno chrapać, stwierdziłam, że wracam. - Trochę przemarzłam. 
Rozbudzony relacją wykazałem się współczuciem i przestawiłem smartfona z 06.00 na 07.00.

Rano wstałem o ... 07.00. A Żona później, ale też normalnie, jakby nie poświęciła nocki Pieskowi. Tylko cywilizacyjnie jestem w stanie zrozumieć ten fakt wiedząc z nauki biologii i innych, że kobiety tak mają. Bo normalne to nie mieścił mi się ten wyczyn w głowie. 
Mieliśmy swoje poranne rytuały. O około 09.00 Piesek nie zszedł na dół, a to ostatnio robi z precyzją bliską punktualności pociągów japońskich lub naszych, ale tych przedwojennych.
- Może nie chcieć zejść... - Żona zareagowała na moją uwagę, gdy była już 10.30.
- A co mnie to obchodzi! - Jak ona mnie, to ja tak jej! - odparłem szykując się do brutalnego ściągnięcia Pieska na dół, bo przecież musiał zrobić siku i kupę.
Chciałem się zemścić wiedząc doskonale, że to wszystko zrobił w nocy i to kilka razy i że teraz to z pustego i Salomon nie naleje.
- Ale jak tak możesz mówić! - oburzyła się Żona. - Biedny Piesek, chory, a ty?!... - A gdybyś ty się tak czuł?! - nie odpuszczała.
No, cóż, nie od dziś wiem, jaka jest hierarchia przy niuansowych różnicach, ale jednak:
1) Q-Wnuk
2) Ofelia
3) Pasierbica
4) Berta
5) Mąż.
Z zaznaczeniem, że niuans pomiędzy pozycją 4) a 5) może być większy niż między pozostałymi. Czy mi to przeszkadza? Nie, zupełnie! Sam jestem głębokim zwolennikiem powiedzenia znać miejsce w szeregu i nawet do głowy mi nie przychodzi takie małostkowe i niedojrzałe uczucie, jak obrażanie się. Po pierwsze kopać się z koniem nie ma sensu, a po drugie, to właśnie Żona dawno temu powiedziała Czy ty musisz cokolwiek udowadniać?!

Przed I Posiłkiem skończyłem swoją działkę w sprzątaniu górnego mieszkania i rozłupałem jedną kłodę.
Przed 13.00 przyjechała para. Byli u nas rok temu w marcu. Sympatyczni i śmieszni z racji postury, sposobu wysławiania się i sposobu bycia. Ale nasi.
Po I Posiłku ubiegłoroczna nawłoć znad Stawu przeszła do historii. Miałem dużą satysfakcję, bo i efekt był natychmiastowy i praca na świeżym powietrzu przy pięknej pogodzie... Nawet wpadłem na to, żeby zawczasu zdjąć polar, bo inaczej bym się ugotował. Poza tym fajnie się pracowało, bo miałem towarzystwo żab. Co rusz wskakiwały do wody z głośnym pluskiem często mnie strasząc i zawsze rozśmieszając.
Pić mi się tak chciało po tej robocie, że w domu zasiadłem  przy kościerskim i wzięło mnie na filozofowanie. Było o tyle ciekawiej, że Żona też go spróbowała i jej smakowało. I też poddała się atmosferze. Tedy razem sobie pofilozofowaliśmy.

Wieczorem daliśmy radę obejrzeć 1,5 odcinka Homeland.
W trakcie przyszły dwa smsy. Przy obu się ubawiliśmy.
Najpierw napisała Córcia:
Jedziemy z Wnuczka (zmiana moja z zachowaniem współczesnego trendu literówkowego; dalej tak samo) samochodem. Wywod trzylatki: "I zobacz mamo, subaru dziala bez zarzutu. Moze po prostu wczesniej cos sie zaklinowalo w silniku"....(wytłuszczenia moje w związku z tym, że Wnuczka ma 3,5 roku)
A za chwilę Pasierbica:
Cały słoik musu właśnie został zjedzony :))) Ja tylko trzy łyżki...

CZWARTEK (13.04)
No i dzisiaj Piesek dał nam pospać.
 
A obawialiśmy się, że może być powtórka z rozrywki. Wyraźnie wszyscy odsypialiśmy, bo cała trójka spała bardzo mocno.
Przed I Posiłkiem gwałtownie ogarnialiśmy Dom Dziwo - ja dół, Żona górę. O 12.00 mieli przyjechać kolejni oglądacze, ci z Pięknej Doliny.
W trakcie przygotowań na chwilę wpadł po glebogryzarkę Justus Wspaniały. Oczywiście z Ziutkiem.
 
Przyjechali punktualnie. On, Niemiec, wysoki i misiowaty, poważny, lat 39 i ona, Polka, jego partnerka od trzech lat, nieśmiała lub może znająca miejsce w szeregu, lat 37. On trzymał w rękach teczkę z dokumentami niczym urzędnik Izby Skarbowej. I zaczęliśmy oglądanie - od dolnego mieszkania. Ona praktycznie wcale się nie odzywała, a on do wszystkiego podchodził metodycznie i ze śmiertelną powagą. Raz tylko pozwolił sobie na delikatny uśmieszek, kiedy zaserwowałem mu mój standardowy dowcip, którym szpanuję przy gościach będących u nas po raz pierwszy. Zawsze ma to miejsce w łazience, gdy przekazuję informację, że ten bojler ma pojemność 80 litrów.
- W tej ilości wody prysznic spokojnie weźmie pięciu mężczyzn lub jedna kobieta.
Podobało mu się wszystko. Będę pisał tylko o nim, bo Polka nie odzywając się nie dawała niczego po sobie poznać. Nawet przy dowcipie o prysznicach ledwo się uśmiechnęła. Chyba musieli się dobrać.
Co rusz wychodziło z niego takie niemieckie podejście do spraw - rzetelność i solidność. Bardzo mu się spodobał fakt, że w domu jest nowa instalacja elektryczna (nie dziwota), ale sporo się rozwodził nad systemem, że w każdym mieszkaniu są oddzielne zabezpieczenia, niezależne. Poza tym dopytywał o grzejniki elektryczne i w ogóle o zużycie prądu. Mile się zaskoczył, że średnia miesięczna kosztów jest stosunkowo niewysoka, ale uczciwie mu uzmysłowiliśmy, że część kosztów ogrzewania siedzi w drewnie, które jest głównym źródłem ciepła w naszym domu.
Potem zaczęliśmy oglądać teren, aż do Rzeczki. Znowu wszystko mu się podobało. Potrafił docenić różne rzeczy, a to górkę, a to Brzozową Aleję, cały ogród i sad i wreszcie Staw z jego widocznym ofaszynowaniem, nie jak niektórzy oglądacze, oszołomy, panie w szpilkach, panowie lepiej wiedzący, a przede wszystkim lepiej jeszcze przed zadaniem pytania, nie wiadomo po co, bo nawet najczęściej nie po to, żeby zbić cenę.
- A to jest eternit? - wskazał na pokrycie dachu w Dużym Gospodarczym.
- Tak.
- To jak się go nie rusza, to nie przeszkadza. - bardziej powiedział do siebie, niż zapytał. 
Odniósł się też do sąsiedniej pustej działki. Tej, którą na samym początku naszej bytności w Wakacyjnej Wsi miał niby nam sprzedać Chuj z Metropolii.
- Ale po co ta działka jest potrzebna, skoro tu jest tyle powierzchni? - rzeczowo zareagował na informację Żony, że gdyby córka Chuja miała ją sprzedawać, to najpierw zgłosi się do nas.
Nie zachował się więc, jak niektórzy oglądacze, którym fakt pustej działki w takim miejscu wydawał się podejrzany. Może myśleli, że tuż obok powstanie cementownia, albo produkcja asfaltu, albo nie wiem co równie sympatycznego.
Raz nawet ponownie i ponownie delikatnie się uśmiechnął, kiedy stojąc nad brzegiem Rzeczki okazało się, że tędy płynęli kajakami.
W drodze do domu, gdy atmosfera z minuty na minutę stawał się luźniejsza, oczywiście w kategoriach niemieckich, okazało się, że on ukończył w Niemczech szkołę średnią, odpowiednik naszego technikum, i że jest mistrzem ogrodnictwa.
- Mogę kształcić uczniów. - dodał bardziej informacyjnie niż z dumą. Bo przecież to jest oczywiste. 

W domu, gdy zasiedliśmy przy ławie, mimo kawy, którą mu zrobiłem z masłem i kokosem, nadal był Niemcem. Metodycznie i poważnie wyłuszczał swoje zamiary i możliwości. A z nich wynikało, że w najlepszym razie pieniądze ze sprzedaży kamienicy we Frankfurcie nad Menem (30% z rodzinnych rozliczeń) będzie miał na początku maja, w gorszym pod jego koniec, a w najgorszym do 30. czerwca.
- I nie mam zamiaru niepotrzebnie przedłużać. - podkreślił.
Żeby się uwiarygodnić uprzedził, że mailem wyśle Żonie frankfurckie dokumenty oraz umowę dotyczącą kupna mieszkania na wynajem studentom w Metropolii i dalej opisywał możliwości najbliższych dni lub tygodni oraz swój biznesplan.
Żona co jakiś czas mu przeszkadzała wtrącając trochę dla rozładowania atmosfery, ale w większości a propos, jakieś uwagi, które w miarę opowieści nabierały sporych rozmiarów, na tyle, że po którymś razie, gdy wiedziałem, że Młody Niemiec chce akurat przejść do konkretów, zacząłem wpadać w panikę, że do transakcji to nie dojdzie nigdy. Młody Niemiec był jednak Niemcem i potrafił trzymać obrany kierunek.
Zapewniliśmy go, że gdyby między nami doszło do transakcji na tyle szybko, że nieruchomość, którą mamy na oku, nam nie ucieknie i że cena jej kupna pozostanie bez zmian, to jesteśmy skłonni do negocjacji. I podaliśmy mu kwotę, o którą moglibyśmy zmniejszyć cenę. Bardzo mu się to spodobało, ale do tego już nie trzeba było być Niemcem. Ale przy tym fason trzymał, bo chyba uśmiechnął się delikatnie, bodajże trzeci raz.
Partnerka, przy herbacie, zaczęła się wyraźnie wyluzowywać, zwłaszcza że obie strony wymieniały się informacjami z branży, albo wysoce humorystycznymi, albo jeżącymi włos na głowie, albo wynikiem których była konieczność pukania się po naszych głowach.
 
Siedzieli do 15.00. Tak mnie z emocji rozbolała głowa, że niczego w zasadzie nie byłem już więcej w stanie robić. Myślałem, że rąbanie drewna, żeby dotrwać do jutra rana, mi pomoże, ale bezskutecznie. Musiałem pojechać do DINO po kościerskie, bo w domu panowała posucha.
Gdy wracałem, przy mostku na Rzeczce, ujrzałem to, co widzę od trzech lat i widząc to, co widziałem i od czego trzy lata temu wzięła się nazwa Wakacyjna Wieś, dopadła mnie myśl Kurwa, co my robimy?!
Dopiero rozmowa z Żoną przy kościerskim i analiza spotkania oraz potencjalnych jego konsekwencji trochę mnie uspokoiła. A gdy zadzwonił Justus Wspaniały z pytaniem o oglądaczy, doszło do mnie, że niewątpliwie on i Lekarka przysłużyli się również temu pytaniu Kurwa, co my robimy?! Bo oni się na dobre wprowadzają, a my akurat analogicznie odwrotnie.
Po kościerskim ostatecznie mi przeszło, ale potem wróciło, gdy Żona zaczęła pisać maila do Uzdrowiskowej Córki przedstawiając nową sytuację i umawiając się na jutro na rozmowę telefoniczną.
Dopiero całkowicie mi przeszło po obejrzenie dwóch odcinków Homeland, a to z racji faktu, że organizm kierowany emocjami przerzucił swe siły na całkowite wyziębienie stóp i dłoni.
 
PIĄTEK (14.04)
No i w nocy budziłem się wielokrotnie i to bez pomocy Pieska. 

W swojej pięknej nieświadomości mocno spał i wszystko miał w dupie. Odwrotnie niż ja.
Budziłem się na zegarek, co prawda biologiczny, ale wystarczająco precyzyjnie, żeby brać witaminę C.
Bo wczoraj wieczorem jakby coś zaczęło mnie pokłuwywać w lewym uchu, więc musiałem dmuchać na zimne. Wszystko oczywiście przez prysznic, który wziąłem na okoliczność tak poważnej sprawy, jak spotkanie z oglądaczami. A ponieważ łaziliśmy po dworze, to organizm od razu zareagował, mimo że głowy nie myłem. Ale chodziłem bez czapki.
Za każdym razem zasypianie było dłuższe i dłuższe. Nic dziwnego, skoro za pierwszym razem "tylko" mieliłem fakt, że chyba będziemy się niedługo wyprowadzać. Za drugim razem "dokładnie się pakowałem", a za trzecim "rozmawiałem z firmą przeprowadzkową i dyskutowałem całą logistykę oraz negocjowałem koszty".
Najśmieszniejsze było to, że gdy wstałem o 06.00 cała wczorajsza sytuacja, spotkanie i rozmowy wydały mi się zupełnie nierealne, jak sen jaki złoty.
- Coś w tym jest. - Żona się śmiała przy 2K+2M.
- Wcale bym się nie zdziwił, gdybyś nie dostała tego obiecanego maila od wczorajszych oglądaczy.       - Wtedy wyszłoby na to, że to był jednak sen.

Jednak nie był to sen. Młody Niemiec korespondencję przysłał. Ciekawe, jak na jego przykładzie, było widać różnice kulturowe i mentalne. Mimo że do babci, do Polski, przyjeżdżał co roku na wakacje od 12-tego roku życia. Nie sprawdziło się tutaj powiedzenie Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci. Dla niego było oczywiste, że skoro wchodzimy w układ biznesowy, to chyba po to, żeby obie strony były zadowolone, bo przecież i jedna, i druga dąży do tego samego celu - satysfakcji. Więc żeby się uwiarygodnić, że jest poważnym i uczciwym kupcem zawalił mailową skrzynkę Żony aktem notarialnym ze sprzedaży kamienicy we Frankfurcie nad Menem, jakimiś, chyba, promesami bankowymi i polskim aktem notarialnym z kupna mieszkania w Metropolii. Kto by to czytał, zwłaszcza po niemiecku? Oprócz tego w mailu ustosunkował się do różnych, oczywiście finansowych aspektów wczorajszej rozmowy,  przemyślał wiele spraw i przyznał Żonie rację.
Ogólnie ze wszystkiego tchnęła śmiertelna powaga, więc Żona, a zwłaszcza ja, prawie natychmiast w trakcie wczorajszego spotkania zrezygnowaliśmy z różnych polskich wtrętów, takich często ni przypiął, ni przyłatał, dowcipów, które miałyby na celu trochę rozładować, było nie było, stresującą sytuację. Hamowały też nas pewne bariery językowe, bo co prawda, chciałbym rozmawiać w każdym języku, jak on w polskim, ale jednak jego słownictwo było zdecydowanie uboższe i wyraźnie nie wyłapywał różnych niuansów, niedopowiedzeń i prób żarcików, które na początku jeszcze z mojej strony się pojawiały.
Czy nam to przeszkadzało? A broń, Boże! Wyłącznie nas uspokajało i czuliśmy się z tym dobrze. Pieprzyć żarciki!

Na wczorajszego maila smsem odpowiedziała Uzdrowiskowa Córka. Poinformowała nas, że wieści przekazała rodzicom, którzy nadal (mija rok od podpisania umowy przedwstępnej) chcieliby sprzedać dom nam. My to doskonale rozumiemy, bo w naszej przebogatej historii zawsze mieliśmy satysfakcję, gdy sprzedawaliśmy nieruchomość osobom, do których czuliśmy sympatię, a przede wszystkim wiedzieliśmy, że to są właściwi ludzie i że w nowym miejscu, tym zrobionym przez nas, będą szczęśliwi. Wyjątkiem jest oczywiście Szwed, który na początku wydawał się być właśnie taką osobą, a potem zrobił wszystkich w bambuko i to mocno nieprzyjemnie.
Tak jest i obecnie. Zdajemy sobie sprawę, że ten młody Niemiec i ta młoda Polka mogą być naszym najlepszym wyborem. Ludzie stąd, znający teren i realia, nie gadający głupot i nie wydziwiający, żeby zbić cenę. Wiedzą po prostu, czego chcą.
Uzdrowiskowa Córka poinformowała, że u nich też jest duży ruch, więc natychmiast znienawidziłem tych wszystkich, co ten ruch powodują, Ale kasy nie ma, co mi się szalenie spodobało. Nie żebym jej/im życzył źle.
Napisała jeszcze, że teraz jest na konferencji i że zadzwoni w poniedziałek. 
To wszystko dało mi taką nadzieję, że znowu zacząłem być już w innym świecie. Odwrotnie niż Żona, która na pewno dla dobra swojego zdrowia, stara się niczego niekonkretnego nie dopuszczać do siebie.
- To na pewno jest dla mnie lepsze, ale za to ty masz teraz wiele szczęśliwych chwil, skoro tak możesz wiele razy "się pakować i przeprowadzać". - skomentowała wcale nie uszczypliwie.
 
Porannie bijąc więc pianę ciężko nam było zabrać się za dolne mieszkanie, ale skoro goście mieli przyjechać o 13.00, zabrać się w końcu trzeba było.
O 12.00 dostaliśmy smsa, że nawigacja pokazuje, że będą o ... 15.00. To i tak ładnie z ich strony, że napisali. Pojechaliśmy więc do Powiatu na szybkie i niezbędne zakupy.
Wróciliśmy grubo przed 15.00. Goście byli o 15.30. Nie nasi. Niekontaktowi, ona mrukliwa, bo zdaje się, że jej teściowie "uszczęśliwili" ich prezentem wykupując u nas pobyt. Wyraźnie, w trakcie oprowadzania i wprowadzania, starali się nas już pozbyć i zostać sami. Ja bym się zwinął od razu i miałbym to w dupie, skoro prawie ostentacyjnie nie chcieli się dowiedzieć o wielu rzeczach, ale Żona uważała, że przeprowadzić standardowe procedury musi I mam w dupie, że oni tego nie chcieli. Ja chciałam się czuć w porządku wobec siebie!
Więc stałem i albo miałem ubaw, albo się wkurzałem, gdy Żona mówiła im o różnych rzeczach, w swoim niepowtarzalnym stylu, na przykład:
- A będziecie państwo potrzebować Internet, bo jest ruter,...
- Nie, nie! - odezwał się on spoglądając na swojego smartfona. - Jest zasięg, damy radę.
- ... co prawda u tych państwa na górze, więc w razie czego...
- Nie, nie, damy radę!
- ... podam hasło, tylko będę im musiała powiedzieć, żeby go nie wyłączali.
I za chwilę:
- Aha, co to ja jeszcze miałam powiedzieć?...
- Miłego pobytu! - brutalnie przerwałem krępującą ciszę i zacząłem wychodzić. Żonę to wybiło z transu i ruszyła za mną również rzucając Miłego pobytu! Nawet się znaleźli, bo podziękowali, i to razy dwa.
 
Dla odreagowania rozłupałem aż dwie kłody i trochę narąbałem drewna. Zawsze dobrze mi to robi (wyjątek - rąbanie w czwartek po Niemcach). W trakcie Żona przyłapała Pieska na niecnym procederze, który by niewątpliwie zaprocentował ponowną sraczką i/lub rzyganiem oraz upojną nocą. Zaczaiła się i cichcem podeszła pod winkiel (zaczynam ponownie uczyć się niemieckiego) Dużego Gospodarczego, by ujrzeć Pieska opartego obiema łapami o brzeg skrzyni z kompostem i wyżerającego ani chybi przegniłą cebulę po śledziach, pozostałość po Świętach. Musiała to samo wyżerać tuż przed feralną nocą.
- Ciekawe, że nigdy się nie zdarza, żeby sama z siebie oparła obie łapy o krawędź bagażnika, kiedy chcemy ją wsadzić przed podróżą do środka. - Niby taka niezdarna. - Dałam jej trochę mleka jako odtrutkę. - Zrobisz coś z tymi skrzyniami? 
Na obie nasadziłem po europalecie, a dodatkowo małą zablokowałem dojście do skrzyń, żeby niezdarnemu Pieskowi nie przyszło go głowy dobrać się do cebuli z innej strony.
 
Pod wieczór zadzwoniła Lekarka. Czyli przyjechała. Bo gdy wracaliśmy z Powiatu, jeszcze jej nie było. A ostatnio pędzi, co koń wyskoczy do swojego Ziutusia.
- Tak - potwierdziła - ale były korki na autostradzie. - Nawet nie macie pojęcia, jak się ucieszył na mój widok. - Cały się składał w pół. - To wpadniecie do nas jutro o 17.00?
Nastąpił wyraźny przełom. Bo w końcu zdecydowali się nas zaprosić, mimo nieskończonego remontu, pyłu i syfu wokół. Ale czy to nam przeszkadza? Poza tym ciekawi byliśmy tych różnych zmian u nich.
 
 Wieczorem mieliśmy obejrzeć dwa odcinki Homeland i w ten sposób skończyć sezon siódmy i przestać się nim denerwować. Ale jakieś 7 minut przed końcem pierwszego usłyszałem delikatny dźwięk.
- Śpisz! - zareagowałem natychmiast głośno i brutalnie.
Żona patrzyła na mnie nierozumiejącym wzrokiem. Po raz pierwszy w historii filmowych zasypiań nie wiedziała czy zasnęła, czy nie. Widocznie ją ustrzeliłem idealnie w momencie, kiedy oczy jeszcze patrzyły, ale już nie widziały.
- To może spróbujmy jednak obejrzeć, bo mnie się wydaje, że wszystko widziałam.
- Taaak? - To powiedz, z kim przed chwilą rozmawiała Claire?
Żona się delikatnie uśmiechnęła, jak sztubak przyłapany na kłamstwie.
Zasypialiśmy tuż po 20.00.

SOBOTA (15.04)
No i dzisiaj wstałem o 04.45.
 
Po zupełnie spokojnej nocy. Piętnaście minut przed czasem, który wyznaczyłem w smartfonie.
Dzięki temu, gdy otworzyłem tarasowe drzwi, mogłem słyszeć pitolenie pitołków znacznie intensywniejsze niż o każdej innej porze dnia, dobiegające mnie zewsząd. Stałem więc zafascynowany i ubawiony jednocześnie. A na tle szarego i ledwo rozjaśnionego nieba ujrzałem czaplę, której majestatyczny i jakby spowolniony,  niezwykle płynny lot, nie dawał się porównać do niczego innego. 
Poranny rozruch zacząłem więc wcześnie, a ponieważ niczym innym, oprócz pory,  nie różnił się od tysięcy innych, to znowu miałem wrażenie, że te wczorajsze maile i cała akcja mi się przyśniły. Ciekawe kiedy dostanę obuchem w łeb i oprzytomnieję?

Do I Posiłku było niespiesznie. Zrobiłem porządki w papierach, Żona wydrukowała mi zaległe wpisy i pokazała maila od Młodego Niemca. Proponował kolejne spotkanie u nas z zaznaczeniem, że się dostosuje do terminu. Wcześniej prosił Żonę, żeby mu przysłała kilka zdjęć "kluczowych miejsc", ale Żona słusznie mu odpowiedziała, że ona nie wie, które miejsca są dla niego kluczowe. 
- Zwłaszcza, że to Niemiec... - pozwoliłem sobie na uwagę traktując ten "dowcip" jako pewnego rodzaju wentyl dla mnie. Ale tego dowcipu Żona mu nie przekazała.
Mail był zabawny z racji jego polskiego, przy czym trzeba zaznaczyć, że wszystko było zrozumiałe. Każde napisane po polsku słowo było bezbłędne, tylko często nie pasowało za bardzo do kontekstu zdania, bo, na przykład, reprezentowało zbyt wielką powagę (sformułowania akademickie) dość nieistotnej akurat wypowiedzi.  O odmianie przez przypadki można było zapomnieć. Więc pierwszy zwrot "Pani Żona i Pan Emeryt" mnie rozczulił. Rozczulił mnie również tytuł maila, tak składniowo, jak i w związku z zastosowaniem niemieckich reguł językowych: "Termin na Zdjęć." Wiadomo przecież, że rzeczowniki pisze się zawsze dużą literą.
To wszystko nie przeszkodziło obu stronom, aby na najbliższy wtorek umówić się na ponowną wizytę. 
 
W pewnej chwili wstąpiła we mnie spieszność. Żeby mieć od razu z głowy, pojechałem do Pięknego Miasteczka do DINO kupić to i owo w związku z naszą popołudniową wizytą. Już prawie wyjeżdżałem z parkingu zapinając pasy, gdy usłyszałem pukanie do moich drzwi i natychmiastowe ich otwarcie. Edek. Nie szczypał się i nie czekał.
- No co tam Edek? - przywitałem się z nim. 
- Masz jakąś robotę? - przeszedł od razu do rzeczy.
- Nooo, nie mam, niestety... - zastanawiałem się przez chwilę niczego dla niego nie mogąc znaleźć. - A co tam w Pół-Kamieniczce? (zmiana moja) - Widzę, że znowu ktoś ją kupił. - Jakieś poważne remonty...
- Już chyba kończą.
- A nie wiesz, kto to?
Wzruszył ramionami, że nie wie.
- Ale zawsze przyjeżdżało auto na numerach z powiatu metropolialnego. - wyjaśnił. (zmiany moje)
- Edek, a chcesz pięć złotych? - wyłamałem się ze swojej żelaznej zasady, żeby mu za darmo nic nie dawać. Wyraźnie się za nim stęskniłem. Kiwnął głową, że owszem, czemu nie.
- O kurcze! - wyrwało mi się, gdy zaglądałem do portmonetki. - Myślałem, że mam, ale nie mam!
- Może być dziesięć. - odparł rzeczowo i z refleksem.
Wybuchnąłem śmiechem. Miałem. Wziął bez słowa.
- A tam, u ciebie - kiwnął głową w stronę Wakacyjnej Wsi i to w dobrym kierunku - nic nie ma?...
- Czekaj, czekaj! - olśniło mnie. - No pewnie, że coś się znajdzie!
Przecież się przeprowadzamy, więc wszelakiej roboty będzie w bród. - pomyślałem.
- Przyszły tydzień? - oszczędzał na słowach.
- Nie, nie, po majówce, będą goście...
- Nie można im robić dymu. - wszedł mi w słowo.
- Tak, po majówce cię znajdę. - Cześć.
- Cześć.
 
A po I Posiłku wstąpiło we mnie jakieś szaleństwo. O 12.00 przystąpiłem do pracy, ale nie jak zwykle z pewną celebrą, powolnym przygotowywaniem się, kręceniem się w kółko i nadmuchaną organizacją, zwłaszcza wtedy, gdy do czegoś podchodzę, jak pies do jeża. W takich sytuacjach zazwyczaj doskonale rozumiem Pieska, który robi to samo, gdy pan stara się go wyciągnąć z ciepłego legowiska na wieczorny spacer, kiedy po pierwsze Piesek doskonale wie, że jest zaspany i przedkłada tę formę relaksu nad wyjściem, zwłaszcza wtedy, kiedy na dworze jest zimno lub pada, o czym Piesek przecież doskonale wie, to po drugie. Więc stara się maksymalnie doczekać tego momentu, gdy musi się zwlec, a i tak dalej przeciąga na wszelkie sposoby niczego z zaplanowanych ruchów nie omijając. Czyli po zwleczeniu musi być ostentacyjne ziewnięcie, potem otrzepanie się i wyciągniecie. Dopiero wtedy zaczyna powoli iść ze spuszczonym łbem, żeby pokazać, jaki jest nieszczęśliwy. Pan to rozumie, ale do czasu. Stoi na dole i czeka wołając Pieska i wszystko słysząc. Na to ma tolerancję. Ale już jej nie ma, gdy słyszy, że Piesek się zatrzymuje, kombinuje, czy by nie zawrócić, słowem rżnie głupa.
Więc dzisiaj przystąpiłem do pracy jak normalny, porządny fachowiec. Natychmiast, skoro przyszedł/-em pracować. I ten wariacki stan, dawno u mnie niespotykany, trwał cztery godziny. Zrobiłem mnóstwo. Posadziłem w nadmiarze dymkę i posiałem sałatę oraz pietruszkę. Co z tego że, zdaje się, trochę za późno i że nie wiadomo dla kogo? Potem, jak nie ja, robiłem kilka czynności równolegle. Sprzątnąłem teren (został tylko pic) tak, że za chwile będę mógł swobodnie kosić, bo zielska nie czekają i rosną, i zabrałem się za Duży Gospodarczy. Przy jego odgruzowaniu zaraz przy wejściu "odkryłem" klin, za którym tęskniłem pałując się (ostatnio aż z trzema siekierami łamiąc świeżo co kupione stylisko) z klocami drewna. To dla rozrywki rozłupałem dwa. Szło jak z płatka. A w międzyczasie zdążyłem nawet przy płocie porozmawiać z żoną Sąsiada Muzyka i jego młodszą córką, a później z nim samym.
 
Bym tak pracował i pracował, ale musiałem się opamiętać. O 17.00 mieliśmy być u Lekarki i Justusa Wspaniałego.
- Wiesz - zagadałem do Żony, gdy w pośpiechu połykałem II Posiłek - szacuję, że dzisiaj sumarycznie, biorąc pod uwagę teren i Duży Gospodarczy, wykonałem 1/10 prac prac przeprowadzkowych. - Jeszcze 10 takich dni i będzie fertig (dalej się uczę). - Wielkie mi halo, przeprowadzka!
Żona nie chciała tego słuchać starając się nie dopuszczać do siebie żadnych informacji o tym zamiarze.
- Gdy uprzątnę balkon i ostreczuję książki, to już będzie 2/10, czyli 1/5, czyli 20%! - byłem bezlitosny.
Ale jednak nie mogła obarykadować się, gdy bez jej(!) wiedzy wziąłem w swoje ręce kwestię firmy przeprowadzkowej i się z nią skontaktowałem chcąc uzyskać pierwsze informacje.
- Ja wiem, że ty byś chciał natychmiast mieć sprawę odfajkowaną (jeden z ulubionych zwrotów Żony, tu dotyczący mojej nadaktywności i lekkomyślności, zapewne), ale pozwolisz, że ja się temu przyjrzę. - Poszukam, poczytam opinie i porozmawiam. - Nie wybiorę pierwszej lepszej, jak byś chciał!

U Lekarki i Justusa Wspaniałego siedzieliśmy do 21.00. Przy justusowych nalewkach, winie i kawie (ja). Najpierw na tapetę poszły Święta, bardziej ich niż nasze. Bo nasze, nie dość, że zwyczajne, to wyróżniały się tylko jedną niezwyczajnością, a mianowicie tym, że skończyły się w niedzielę. U nich zaś działo się, przy czym wszystko w kierunku osłabiania Lekarki, przygnębiania jej i zabierania jej zdrowia. Temat sam w sobie był ciekawy, bo to aspekt życia, tylko co z tym zrobić, skoro zrobić nic się nie da?! Klincz rodzinny. Jedyny, zdaje się, głos rozsądku przyszedł z odległości bodajże 1400. km, z Turynu, od córki Lekarki.
- Mamo, jak najprędzej przeprowadź się do Pięknej Doliny.
Ale i syn Lekarki zachowywał się nad podziw dorośle mimo jego przecież młodego wieku (maturzysta).
Oddzielną poruszaną sferą musiał być żelazny punkt programu, czyli remonty u nich. Ja nie widziałem żadnego ich negatywnego śladu. Ani kurzu, ani pyłu, okna z framugami wyglancowane przez Lekarkę na błysk. Żadnych smrodków. Dla mnie normalnie. Ale według gospodarzy remonty ciągle trwają, a nawet dochodzą kolejne, na przykład przesuwana brama wjazdowa. Silnik elektryczny okazał się być zużyty i co z tego, że istnieje ręczna możliwość jej przesuwu, skoro cholerstwo jest tak ciężkie, że sama Lekarka nie miałaby szans, aby ją ręcznie otworzyć i móc wyjechać z posesji autem. Nawet Justus Wspaniały potrzebował drugiej siły męskiej, bo cholerstwo dodatkowo zacina się na prowadnicy.
Trzecim, jak zwykle, tematem były nasze ostatnie spotkania z nowymi oglądaczami i nasze niezmienne plany. Przenicowaliśmy je na wiele sposobów.
- Nawet nie macie pojęcia, jak dla mnie są ważne te spotkania z wami, gdy tutaj przyjeżdżam. - Lekarka odniosła się do nas i do sytuacji.
- A mówiłem ci, że nie opłaca się w nich inwestować! - Justus Wspaniały też się odniósł.
- Ale, gdy wreszcie się tutaj przeprowadzisz, to będziecie mieli możliwość przyjechać do nas, do Uzdrowiska, z noclegiem i będzie fajnie. - dodawałem optymizmu Lekarce.
- A, w życiu! - usłyszeliśmy Justusa Wspaniałego.
I pomyśleć, że w lipcu miną dwa lata, jak się poznaliśmy. Więc może w lipcu...
Ziutek w tym czasie nie był psem myśliwskim, tylko pokojowym z podrasą "kanapowy". Leżał klasycznie, na boku, cały wyłożony w swoim błogostanie. Ożywił się dopiero wtedy, gdy stało się jasne, że pan z nim wyjdzie przy okazji nas odprowadzając. 

Mimo późnej, jak na nas, pory, postanowiliśmy skończyć sezon siódmy, żeby wreszcie zamknąć toczącą się w nim historię. Postanowienia postanowieniami, życie życiem, a Żona Żoną. Gładko dokończyliśmy końcówkę przedostatniego odcinka i dość żwawo zabraliśmy się za ostatni. Przezornie co jakiś czas dopytywałem Żonę Śpisz?! Nie spała. Jednak w którymś momencie jej odpowiedzi stawały się jakieś takie niewyraźne, w kierunku lekkiego bełkotu. Ale odpowiadała logicznie. 
Dziesięć minut przed końcem usłyszałem charakterystyczne dźwięki. Stwierdziłem, że obejrzę końcówkę sam, żeby wreszcie się dowiedzieć, co wymyślili scenarzyści. Żona się jednak obudziła, całkiem przytomna.
- Śpij, śpij, obejrzę koniec sam.
- Ale popatrz, w sumie i tak obejrzałam pełen odcinek. - Nie było tak źle. - A jak się skończyło?
- Nie powiem ci. - Jutro jeszcze raz z tobą obejrzę, więc zobaczysz.
- Dobrze. - uspokoiła się.

NIEDZIELA (16.04)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Co z tego, że po wczorajszej wizycie i oglądaniu Homeland, usnęliśmy tuż po 23.00, skoro już od 05.00 ponownie się "przeprowadzałem". Żeby przerwać ten proces, po prostu wstałem. Za pamięci natychmiast wyłączyłem budzenie nastawione w smartfonie na 07.00, żeby tępe urządzenie o tej porze nie robiło niepotrzebnego rabanu.
Do I Posiłku czułem się jako tako, ale potem brak snu dał o sobie znać. Żona od początku mówiła, żebym się położył, ale ciągle się wzbraniałem. W końcu uległem. O 14.00, po półtorej godzinie snu, byłem gotowy do życia.
Dzisiaj znowu pracowałem 4 godziny. I się nieźle upieprzyłem. Bo pomijając skromne czynności porządkowe w ramach przeprowadzki, to przede wszystkim kosiłem. Tak na poważnie pierwszy raz w tym roku. Żyłką na 2,5 akumulatora i kosiarką na 1,5. A to było o 2 więcej ponad standard. Poza tym goście wyjechali, więc zrobiłem pierwsze porządki.
Przez to wszystko zupełnie nie czułem, że dzisiaj jest niedziela.

Wieczorem obejrzeliśmy jeden odcinek Homeland. Jeden w wartości bezwzględnej. Bo koniec wczorajszego i dzisiejszy, ale bez końcówki. Wiadomo dlaczego.

PONIEDZIAŁEK (17.04)
No i o trzeciej nad ranem (według Żony w środku nocy) Berta nas obudziła. 

- Za wcześnie z nią wczoraj wyszliśmy. - natychmiast trzeźwo i logicznie zanalizowała wymuszanie przez Pieska.
Jeśli chodzi o niego, może być dowolny środek nocy, kiedy natychmiast staje się trzeźwa. Ale sprawiedliwości trzeba oddać, że tak samo się zachowuje, kiedy w nocy, rzadko bo rzadko, coś mi dolega. Wtedy na cytowanej wyżej liście z miejsca piątego natychmiast wskakuję na pierwsze. Wstaje bez szemrania i stara się zaradzić mojemu stanowi z zastrzeżeniem Gdyby ci dalej dolegało, budź mnie!
Złotko, nie kobieta!
Przez to, że tym razem ja wypuszczałem Pieska, po powrocie na górę smartfona przestawiłem z 06.00 na 06.30. Obudziłem się sam parę minut przed, ale spałbym i spałbym dalej i żadna przeprowadzka by mi nie przeszkadzała. Karnie jednak wstałem.
 
Dzisiaj organizowałem najbliższe dni i fizycznie pracowałem. Aż 5 godzin. 
Na czwartek umówiłem się z wulkanizatorem na wymianę opon, ponadto mamy zamiar pojechać na coroczny przegląd Inteligentnego Auta. Mija siódmy rok, gdy nam towarzyszy.
Wybierzemy się też do Sąsiadów. Rozmowa z Sąsiadką Realistką nas zaskoczyła i zmartwiła. Sąsiad Filozof tuż przed Świętami miał lekki udar i zawał serca. Nie wiem, czy oba przypadki są możliwe równocześnie, ale tak relacjonowała jego żona. Na szczęście karetka przyjechała bardzo szybko i te najbliższe minuty były wykorzystane na tyle efektywnie, że po spędzeniu Świąt w szpitalu mógł już wrócić do domu. 
Z kolei ich młodszy syn, który z nimi od jakiegoś czasu mieszka, w czasie Świąt nagle zaczął pluć krwią i okazało się, że chyba ma czymś przebitą ściankę żołądka. Również wylądował w szpitalu. Więc teraz tak się porobiło, że wszystko jest na głowie Sąsiadki Realistki. Ale nie wzięło się znikąd określenie "Realistka". Patrzy na wszystko realnie, nie histeryzuje i trzyma dom w ryzach, na tyle, na ile po prostu się da.
Piątek będzie dniem, w którym pojedziemy do Metropolii. Najpierw odebrać roczną polisę OC dla Inteligentnego Auta, a potem, w sposób organizacyjnie dość skomplikowany, odebrać Q-Wnuka ze szkoły i  Ofelię z przedszkola zahaczając o Rodziców Q-Zięcia, aby od nich odebrać wszystkie manele dla Q-Wnuków i foteliki. Po czym radośnie wrócimy do Wakacyjnej Wsi. W poniedziałek przyjadą Rodzice Q-Zięcia, żeby dzieci i manele zabrać z powrotem. A dlaczego tak? Bo Krajowe Grono Szyderców leci sobie na ileś dni na urlop na Maltę.
 
Prace fizyczne obejmowały szeroki zakres. Większość z nich jak koszenie żyłką (trzy akumulatory) i szereg drobiazgów zmierzających do ogólnej ogłady terenu były robione "pod Niemca". W końcu we wtorek będzie "Termin na Zdjęć". Inne prace, porządkowe, można by nazwać tymi w kierunku przeprowadzki, ale pod ich koniec miałem przeświadczenie o kropli w morzu.
I na to przyszedł Justus Wspaniały z Ziutkiem. Można było we troje przysiąść na ławce i odpoczywać patrząc, co wyprawiają psy. Zwłaszcza Ziutek, bo Bercie ani przez chwilę nie powstawało we łbie takie durnowate wyprawianie, jak wielokrotne ganianie, do tego zygzakami.

Wieczorem zadzwoniła Uzdrowiskowa Córka. Rozmowa była jak zwykle niezwykle sympatyczna. O tym jak przebiegała, postanowiłem napisać jutro, bo mnie jednak wyczerpała, mimo że były w niej pozytywy. Ale również, co oczywiste,  doza niepewności.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian nie zadzwonił ani razu, "za to" wysłał dwa smsy, w których proponował znalezienie rozwiązania. Nie wiem po co, bo je już dawno znalazłem.
W tym tygodniu Berta zaszczekała "ledwo" kilka razy, można by policzyć na palcach jednej ręki,  domagając się wejścia do domu.
Godzina publikacji 19.59.

I cytat tygodnia:
Młodość to nie okres w życiu, ale stan umysłu. - Samuel Ullman (amerykański biznesmen, poeta, przywódca humanitarny i religijny. Dziś jest najbardziej znany ze swojego wiersza „Młodość”)
 
I z tej samej bajki:
Młodość jest szczęśliwa, ponieważ ma zdolność dostrzegania piękna. Kto zachowuje zdolność widzenia piękna, nigdy się nie starzeje. -  Franz Kafka (niemieckojęzyczny pisarz pochodzenia żydowskiego, przez całe życie związany z Pragą)

poniedziałek, 10 kwietnia 2023

10.04.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 128 dni.

WTOREK (04.04) 
No i wczoraj skończyliśmy sezon szósty Homeland.

Oczywiście wyjaśniło się wiele z tego, co wyjaśnić się miało i powstało mnóstwo nowych niewyjaśnień. Tedy do sezonu siódmego.

W sobotę, 01.04, od rana pałowałem się z drewnem. Musiałem rąbać na mniejsze, bo nie chciało się palić. Nie było to zwykłe rąbanie, tylko żmudne odrąbywanie z wielkich kloców ich boków. To mnie zarąbało i byłem bliski godzinnej drzemki, ale ostatecznie, wyjątkowo, nie posłuchałem organizmu.
Gdy jako tako doszedłem do siebie, pisałem.
 
Dzisiaj Konfliktów Unikający kończył 56 lat. Z liczby tej widać, że powinien skakać mi po piwo jeszcze bardziej niż Justus Wspaniały. Ponowna rozmowa, tym razem z życzeniami, tylko potwierdziła, że żadnej spontany z ich przyjazdem nie będzie.
 
Po odgruzowaniu się, a wypadało z racji gości, znalazłem jeszcze trochę czasu, żeby pokorespondować z Córcią. Informowała mnie, że dostała zdjęcie od brata, na którym Wnuk-IV leży na właśnie zmontowanym łóżku. Zmontowanym już po dwóch miesiącach od zakupu i ówczesnym pilnym zaangażowaniu w całą akcję siostry, czyli Córci. I co ja na to?
Ja na to zaproponowałem zastosowanie buddyzmu i spokojnej reakcji Będziesz się lepiej czuła, gdy pokonasz... 
To fajnie, gdy na stare lata ojciec trochę zmądrzeje i potrafi podsunąć dorosłym dzieciom do rozpatrzenia filozoficzne rozwiązania.

O 17.00 zawitali do nas Lekarka, Justus Wspaniały, Ziutek i kawałek tortu upieczonego przez Lekarkę, chyba na okoliczność niedawnych urodzin Justusa Wspaniałego. Lekarka nie była u nas z miesiąc, a w tym czasie Ziutek odwiedził nas dwa lub trzy razy i wszystko miał obcykane - wąchactwo, Bertę, smaczki i gorące źródła ciepła, o czym zdawała się nie wiedzieć nowa babcia Ziutka, czyli Lekarka.
- Ale Ziutuś, nie idź tam, bo tam jest gorący piec! - usłyszeliśmy troskę w głosie babci, gdy Ziutek znikał w kuchni.
Więc potem przez cały wieczór wykazywaliśmy podobną troskę o Ziutka co jakiś czas mówiąc Ale Ziutuś... i patrząc przy tym na Lekarkę. Bo ubaw mieliśmy niezły.

Tort Lekarki był pyszny. Ale zanim do niego przejdę, zatrzymam się nad tym sformułowaniem - "tort Lekarki". Czyli można by powiedzieć stosując system justowski "jej tort". Był to rzadki przypadek, kiedy mogliśmy coś bez skrępowania jej przypisać. Bo normalnie to wszystko jest Justusa Wspaniałego. A przynajmniej zawsze tak to wyraża. Więc dom jest jego Bo w końcu kto tu codziennie mieszka?!. Ponadto używa takich prostych określeń,  jak "moje przetwory", "moje nalewki", "moja pompa ciepła", "moja fotowoltaika", "moje krzewy", "mój gont", "moje pomidory, cukinie, patisony, itp.", mój przedogródek", itd., itd. Mimo że jest to wspólne na podstawie wielu przesłanek. Justus Wspaniały tak ma. A gdy pojawił się Ziutek od razu zaczęliśmy słyszeć "mój pies" albo "mój Ziutek".
A tego, jak amen w pacierzu, Lekarka już nie zniesie. Bo o ile znając Justusa Wspaniałego puszcza mimo uszu jego poczucie totalnej terytorialności i głębokiego utożsamiania się z wynikami swojej pracy, to Ziutuś będzie Jej(!), no może ewentualnie "nasz".
Jak napisałem, "jej tort" był pyszny. Pulchny, delikatny, lekki, kwaskowaty i smaczny. Zaprzeczenie tych ciężkich, przesłodzonych i z nadmiarem tłuszczów i bitej śmietany. Nic więc dziwnego, że starałem się od razu Żonie uświadomić, że to jest tort(!), że ona programowo takich rzeczy nie jada, ale nie dała się zwieść i spory kawałek zaanektowała. Po krótkiej kłótni musiałem się poddać.

Wieczór spędziliśmy na rozmowach o... matkach. Bo tak matka Lekarki, jak i Żony, to typy (typki? - to jednak ma inne, niezamierzone znaczenie), które mają nie najlepszy (eufemizm) wpływ na życie i zdrowie swoich córek. Generalnie wiało grozą, kiedy albo jedna, albo druga z nich podawały niezliczone przykłady sytuacji, gdy z matkami nie sposób z różnych powodów się porozumieć. A wyjścia i rozwiązania nie ma. Beznadzieja. Justus Wspaniały i ja też mieliśmy wiele do dodania, bo w końcu każdy z nas widuje i zna swoje teściowe.
W tej sytuacji miłym urozmaiceniem głównego motywu wieczoru były rozmowy o ich remontach i podróżach oraz o naszych oglądaczach.
 
W niedzielę, 02.04, wyjechali nasi goście, z dołu i z góry. Skorzystałem z okazji i zapytałem "samotną" panią, czy czuła się osaczona. Rozbawiłem ją i zapewniła mnie, że w żadnym wypadku.
 
O 12.00 przyjechali kolejni oglądacze. Umówieni. Byli punktualnie. Ale to raczej nic dziwnego, skoro on okazał się się 77-letnim Niemcem. Jego 60-letnia partnerka, Polka, później, gdy się poznawaliśmy, okazała się być równie rzetelna i solidna, chociaż jej wygląd wydawał się temu gwałtownie zaprzeczać. Bo krągła blondyna, zrobiona  standardowo na blondynę z wszelkimi możliwymi akcesoriami przypisanymi blondynie. Do tego opalona, nie wiadomo, czy samoopalaczem, czy w solarium. Wszystko to za chwilę okazało się niesprawiedliwą, stereotypową oceną, klasyczną, po wyglądzie. 
Bo, gdy tylko zasiedli przy kawie, po oględzinach domu i terenu, zrobiło się ciekawie i to nawet bardzo.
- Wiecie państwo, mąż dawał mi wszystko. - Mieliśmy dom, niczego mi nie brakowało. - Miałam, na przykład, 200 par butów. - A gdy chciałam gdzieś wyjechać na wycieczkę w świat, dawał mi bez problemów pieniądze. - Zawsze ze słowami Ale jedź sama. - Nagle mnie olśniło, że to nie jest życie. - Że tak dłużej nie mogę. - Wyjechałam do Zanzibaru. - Tam straszna bieda, więc postanowiłam żyć pomagając. - I tam poznałam jego. - wskazała na Niemca. - Jesteśmy razem już 15 lat. - Między nami nie ma miłości, ale jest przyjaźń i szacunek. - Poza tym połączyła nas pasja - pomagać tamtym mieszkańcom. - On jest na emeryturze, ale był dentystą chirurgiem, więc leczył tubylców za darmo. - Ja zaś starałam się prowadzić z tamtejszymi dziećmi różne zajęcia edukacyjne, bo wśród tej ludności, w większości Masajów, panuje straszny analfabetyzm. - I tak pół roku, o ciepłej porze, spędzaliśmy w Polsce, a drugie pół w Zanzibarze. - I dopóki byliśmy turystami, wszystko było dobrze,  ale w końcu postanowiliśmy się tam osiedlić, wybudować dom. - I bardzo szybko zaczęliśmy mieć wywalone! - Natychmiast byliśmy traktowani inaczej. - Korupcja na każdym kroku i szczeblu, mentalność daj albo mi się należy, nieuregulowane prawa własności, że strach nabywać działki, a zwłaszcza na nich się budować, bo za chwilę może się okazać, że to nie twoje. - O tym wszystkim dowiedzieliśmy się po czasie. - Gdy jakimś cudem zaczęliśmy budowę, pojawiły się natychmiast schody - brak materiałów, nierzetelność pracowników, niepunktualność, bylejakość i stałe zdziwienie na zwracane im uwagi. - Proszę sobie wyobrazić taką sytuację. - Kiedyś przychodzę na budowę, nic się nie dzieje, "budowlańcy" siedzą sobie przy ognisku i coś tam swojego pichcą. - Idę do budynku (stan surowy), a tam w jednym pokoju zamontowane drzwi, zamknięte na zamek, bez możliwości wejścia. - Wracam i pytam, co to jest i o co chodzi? - A oni mi oznajmiają, że teraz tam w tym pokoju będą mieszkać i ona nic im nie może zrobić. - Wyglądało na to, że się wprowadzili na stałe! - Do mojego domu! - Podkasałam sukienkę i jednym kopem wywaliłam drzwi i wyrzuciłam ich rzeczy razem z nimi.
Niemiec wybuchnął śmiechem widząc symulację sytuacji wraz z gestami partnerki. A jeszcze bardziej się uśmiał, gdy powiedziałem z dumą This is a Polish woman!
Nie mamy już sił. - kontynuowała Polish Woman. - Co z tego, że tam jest pięknie, skoro żyć się nie da, zwłaszcza białym. - Przepaść kulturowa. - Nie mówię tutaj nawet o zwykłych warunkach sanitarnych. - Po prostu nie ma możliwości porozumienia się. - Postanowiliśmy wrócić na stałe do Polski. - Zwłaszcza on chce zamieszkać w naszym kraju. - Sprzedajemy działkę wraz z budową i szukamy nowego miejsca. - Bo teraz mieszkamy pod Metropolią i to staje się koszmarem. - W godzinach szczytu nawet nie mogę wyjechać ze swojego osiedla. - A ja bym chciała przestrzeń, żeby moje trzy psy mogły sobie hasać... - Żeby nie było korków i żeby żyć w naturze.
Rozstaliśmy się w bardzo sympatycznej atmosferze. A co będzie, to wiadomo. Będzie jak zwykle.
 
Po wizycie pojechaliśmy do Powiatu. Jadąc w tamtą stronę widzieliśmy samochód Lekarki i było nam fajnie, a gdy wracaliśmy, już go nie było. I to nie było fajne.
A pojechaliśmy, bo nie mogłem nerwowo wytrzymać. Ufałem, co prawda, Koledze Inżynierowi(!), ale wolałem sam sprawdzić, czy jednak przypadkiem nie ma przedświątecznej promocji Pilsnera Urquella. W sklepach były niesamowite pustki, chociaż to handlowa niedziela. Ale trudno było się dziwić, skoro nie było żadnych promocji.
Tedy w sklepie, w którym zaopatrujemy się w Socjalną, a ja w Stumbrasa, kupiłem trzy Litovele i trzy Budvary. Musiałem oszczędzać dwa ostatnie Pilsnery Urquelle.
 
Dzisiaj "pojawił się" kolejny oglądacz. Dlatego w cudzysłowie, bo wysłał tylko maila. Ale o tyle ciekawy, bo mieszkający w terenach Pięknej Doliny, w miejscu, które znamy. On... Niemiec, ona... Polka. Prowadzą od dawna podobną do naszej działalność i chcieliby ją rozszerzyć, stąd ich zainteresowanie naszą nieruchomością. Umówiliśmy się na spotkanie i na oglądanie po świętach.
Smaczku dodaje fakt, że u nich przez jakiś czas mieszkali Szczecinianie, zanim wprowadzili się do nas.
Tak to wszystko się plącze.
 
Niedziela była dziwna, taka niedzielna-nieniedzielna.
Wieczorem obejrzeliśmy... dwa odcinki Homeland. Oczywiście chcieliśmy zobaczyć z nerwów, jak to wszystko się skończy, ale żeby to zobaczyć, należało obejrzeć trzy, itd.,  a najlepiej cały sezon. 
 
Dzisiaj, we wtorek, 04.04, bardzo szybko, bo dość wcześnie rano, Mineralog podniósł mi ciśnienie. Zadzwonił w sprawie pokoju na zjeździe i bardzo szybko wywiązała się kwadratowa rozmowa. Z mojej strony padały rzeczowe argumenty, z jego... dość zaskakujące, w które nam obojgu z Żoną trudno było uwierzyć. Rodem z... Ale rozpisywać się nie będę, bo to mój kolega i nadal go lubię. Ale organizacja zjazdu spowodowała, że o wielu sprawach dowiedziałem się jakby na nowo i poznałem różne postawy koleżanek i kolegów.  Czyli po 50-55. latach nadal ich poznawałem, a może właśnie poznawałem dopiero teraz.
Po I Posiłku zabrałem się za tego dużego świerka, który po pracy z Konfliktów Unikającym, musiał zostać, bo nie starczyło czasu i sił. Piłą ciąłem, sekatorami obcinałem drobne gałęzie, wszystko segregowałem dorabiając się klasycznej gałęziówki. Jeszcze dwie takie tury i po pięknym kiedyś świerku nie będzie śladu. Pozostanie tylko grabienie całego terenu z malutkich, wszech obecnych gałązek pozostawionych po pracach z Konfliktów Unikającym i moich. A Trzeźwo Na Życie Patrzącej nie będzie.
Z tego pobojowiska do drewutni zwiozłem cztery potężne kloce i zabrałem się za rozłupywanie  największego. Trudno w to uwierzyć, ale przy mocno katorżniczej pracy zeszła godzina. Musiałem użyć dwie siekiery i 5. kilogramowy młot. Już wcześniej wpadłem na to, że trzeba odciosywać brzegi, kawałek po kawałku, bo jadąc od razu po średnicy nie było szans aby posęczonego kloca rozłupać. Do tego potrzebowałbym łuparki, której Żona w życiu nie pozwoliłaby mi kupić.
A ile było uderzeń młotem? Setki! I to mnie najbardziej wyczerpało. Bo ze zwykłym, standardowym rąbaniem praca ta nie miała nic wspólnego.
Może dlatego postanowiliśmy wcześniej pójść do łóżka z zamiarem obejrzenia dwóch odcinków Homeland, ale skończyło się na jednym - pierwszym z sezonu siódmego.

ŚRODA (05.04)
No i dzisiejszy dzień wydawał mi się sobotą.
 
Bo kompletnie nic się nie działo. Nawet przy drewnie spędziłem minimum czasu. Za to przy jabłkach to i owszem. Na kartce, w wykazie prac, pozycja "mus jabłkowy" widniała od kilku miesięcy. W końcu przyszła pora. W piwniczce kilkaset jabłek od zbiorów w poprzednim roku, który prezentował w tym asortymencie klęskę urodzaju, ułożonych równiutko na paletach powoli więdło, a mniej więcej jedno  na dwa tygodnie gniło. I gdzie tu sens całej mojej ogrodniczej pracy?
Jabłka jako takie nie schodziły, za to mus błyskawicznie. Tak mówiły doświadczenia z poprzedniego roku. Co ciekawe, pierwszą partię obrałem w trzy godziny, dokładnie tak, jak poprzednio. I te trzy godziny stanowiły prawdziwy relaks. Wolna głowa, bez pośpiechu, a myśli uciekały do wspomnień. Ciekawe dlaczego akurat do Dzikości Serca, do Naszego Miasteczka i szeroko pojętych okolic. Może przez to, że tamten czas i tamte miejsca zapadły w pamięci jako pewna forma urlopu i beztroski, chociaż przecież problemy i obowiązki były zawsze. A może dlatego, że tamte tereny odkrywane wówczas przez nas były i są piękne. W stosunku do tego co znaliśmy, w jakimś stopniu dzikie i dziewicze,  wielokrotnie nas tym zaskakujące i fascynujące. Nastrój trzygodzinnej chwili potęgowała słoneczna aura, muzyka i co jakiś czas łyk... Litovela. Nawet brak Pilsnera Urquella nie był w stanie niczego zmienić.
A dlaczego brak? Bo kupować za 7,50 zł nie będę. Nie stać nas! Muszę czekać do następnej promocji.
No cóż, dobrze radził Kolega Inżynier(!), gdy byłem u Wnuków, żebym rzucił wszystko i pędził (to jest moje oględne słowo względem tego, co proponował w smsie Kolega Inżynier <!>) do Biedronki.
Czy cierpię z tego tytułu? Może troszeczkę.
 
Cały potężny gar obranych i zósemkowanych jabłek postawiłem na kuchni i pilnowałem mieszając, żeby się stopniowo pulpowały. Żona nie byłaby sobą, gdyby delikatnie nie przyprawiła - odrobiną octu jabłkowego i cynamonu Bo musi być złamana słodkość jabłek, ale jednocześnie musi dominować ich smak! A potem wszystko zmiksowałem, pulpę wlałem chochlą do słoiczków i postawiłem na stole do góry dnami, żeby się quasi-pasteryzowały.
Żonie oczy się zaświeciły, gdy zobaczyła to wszystko na stole. To chyba takie atawistyczne. Dwa równiutkie rzędy obiecujące za chwilę pyszne smaki.
Drugą partię jabłek postanowiłem zrobić jutro. Bo nawet w buddystycznym relaksie wskazany jest umiar. 

W trakcie tej pracy zadzwonił Syn. Rozmowa niczego nie popsuła w moim stanie, a nawet go utrwaliła. A nie było to do pomyślenia jeszcze kilka lat temu w kontekście zbliżających się Świąt, Wielkanocnych, jak teraz, lub Bożego Narodzenia. 
- Powiedz mi, Synuś, jak to jest możliwe, że taka masa ludzi na całym świecie poddana jest pewnego rodzaju hipnozie i wierzy... - zawiesiłem głos szukając właściwego słowa, żeby określić to w miarę delikatnie i męczyłem się, bo nic stosownego nie przychodziło mi do głowy.
- ... w bajki! - zakończył za mnie. I obaj wybuchnęliśmy śmiechem. - Skróciłem twoje męki?...
Znowu wybuchnęliśmy śmiechem. Bo uczynił mi wielką przysługę.
Później dyskusja oparta była na pytaniu postawionym przez Syna.
- Jak to jest, tato, że ludzie wierzący obchodzą te święta, a niewierzący... również?
Lekko i luźno.
 
Gdy wyraźnie zbliżało się do zmierzchu i powoli byliśmy myślami przy zamykaniu dnia, zadzwonił Sąsiad Od Drewna. 
- Ja jestem u siebie na polu, pod lasem. - Można przyjechać.
I tyle. Po co zbędne słowa i tłumaczenia. Miał się odezwać w poniedziałek. Zrobił to tylko dwa dni później. O czym gadamy.
Żona proponowała od razu, żebym przesunął na jutro, ale to w Powiatowstwie nie jest dobra taktyka, bo w nim "jutro" jest bardzo szerokim pojęciem. Może trwać od jutra do pół roku, na przykład. I nigdy nie wiadomo, ile takie dane "jutro" może trwać. Więc trzeba je łapać natychmiast, jeśli się chce mieć swoją sprawę załatwioną. 
Ja chciałem. Natychmiast pożegnałem błogą schyłkową atmosferę dnia i już za chwilę wiozłem do domu ileś bel sosnowych i brzozowych, bo na palnym przednówku zabrakło mi materiału na przygotowanie szczap. Dla nas i dla gości, bo jednak spokojnie z miesiąc będziemy jeszcze palić. Na kuchni to nawet dłużej, bo Żona sezon gotowania na niej przedłuża do niesamowitego oporu. Przestaje, gdy temperatury w ciągu dnia osiągają 30 stopni. A to, zdaje się jest w obecnym klimacie w czerwcu.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.

CZWARTEK (06.04)
No i dzisiaj skorzystałem z porad Sąsiada Od Drewna.

Jeszcze przed I Posiłkiem rozłupałem dwie potężne bele korzystając z jego wczorajszych wskazówek. Poszło  nadspodziewanie łatwo. Jak zwykle, zawsze się można czegoś nauczyć.
Po I Posiłku natychmiast pojechaliśmy do Powiatu Na świąteczne zakupy. Niepotrzebnie i dosyć niefortunnie użyłem tego określenia, zdaje się, że dość radośnie, bo Żona natychmiast przyoblekła skwaszoną minę, a w Biedronce, przy majonezach, wstąpiło w nią złe. Wyzywała je od zasranych i biorąc je do ręki przybierała obrzydliwą minę oraz starała się ze mną niemiło dyskutować nad ich ilością, chociaż było wiadomo, że sałatkę warzywną oraz sos tatarski będę robił ja, bo po pierwsze chcę, a po drugie się znam. Taki układ. Żona do tych wymysłów stara się przykładać jak najmniej. Raczej "przykładać" nie jest dobrym określeniem. Lepszym jest utrudniać w kierunku rzucania kłód pod nogi. Najczęściej sztucznie, żeby wyładować na mnie świąteczną frustrację. Ale ostatnio moją sałatkę je, fakt dość oszczędnie, ale ją zachwala.
Musiałem na nią fuknąć, żeby wybić ją z tego stanu. Pokazałem na śmiesznie mały koszyk (akurat w tej Biedronce) i wielkościowo śmieszne zakupy, żeby jej natychmiast przeszło.
Wiem, skąd się wzięło, między innymi, takie jej nastawienie. Z naszych pierwszych wspólnych lat. Wtedy jeszcze mocno przykładaliśmy się do Świąt, chyba bardziej  pod moim naciskiem. A więc wszystko musiało być. I w któryś dzień przed Świętami Bożego Narodzenia, gdy mieszkaliśmy w Biszkopciku, pojechaliśmy na zakupy do ówczesnego, bodajże, Realu. Dla usprawnienia umówiliśmy się, że Żona pojedzie wcześniej, nadgoni trochę zakupowego czasu, a ja dojadę. Od razu, ze względu na pracę, nie mogłem z nią być.
Gdy szedłem wzdłuż kas, przy jednej z nich w kolejce stała Żona, siódma czy ósma. Z pełnym koszem, jak wszyscy zresztą. Wokół kłębił się tłum. Zrzucona kurtka wisiała na koszu, a Żona, nieszczęśliwa, zgrzana i spocona, otoczona była głęboką frustracją. A w oczach dostrzegłem mord. Strach było podchodzić.
- To  jakaś paranoja! - wysyczała na dzień dobry. - Przecież nigdzie nawet nie dawało się przejść z koszem!...
I ta świąteczno-zakupowa trauma została.
Dzisiaj okazało się, że w dwie godziny byliśmy po wszelakich "świątecznych" zakupach (cztery różne sklepy), bez kolejek przy kasach, i po Kawiarnio-Cukierni. A Kawiarnio-Cukiernia pojawiła się tylko dlatego, że gdzieś musieliśmy spędzić 45 minut, aby po tym czasie pojawić się u wulkanizatora, który miał załatać dętkę w sflaczałym kole od taczki. Bo na chodzie muszę mieć dwie jednocześnie.
Przy herbacie wiedliśmy sympatyczną rozmowę.
- Gdybym wiedziała, że dzisiejsze zakupy w zasadzie nie będą się różnić od naszych standardowych, to bym się wcale tak nie zachowywała. - Ale przed wyjazdem powiedziałeś, że trzeba zrobić świąteeeczne(!) zakupy i dlatego się zdenerwowałam. - A one były tylko większe o twoją sałatkę. - Bo rozumiem, że sałatka warzywna dla ciebie musi być?!...
- I dla Pasierbicy! - starałem się bronić.
Zawsze to samo. Gdzie się nie obrócisz...
 
W domu wypakowywanie zajęło sporo czasu, na pewno przez tę sałatkę. A potem zabrałem się za drugą partię jabłek. Nie była ona wcale mniejsza niż ta wczorajsza, ale obieranie zajęło mi "tylko" 2,5 godziny. Albo wyrobiłem się, albo się tak z nimi nie certoliłem, jak wczoraj. Bo jaki sens oszczędzać na każdej grubości skórki?...
Mimo zmierzchu zdołałem jeszcze powiesić w turkusowych torbach dwa Zające. Jeden dla Q-Wnuka, drugi dla Ofelii. Zmyślnie je pochowałem, żeby znalezienie ich nie było takie proste.
Sami byliśmy zaskoczeni, że ze wszystkim dzisiaj się wyrobiliśmy. I że już o 20.00 byliśmy na górze i mogliśmy obejrzeć kolejny odcinek Homeland.

PIĄTEK (07.04)
No i o 12.00 przyjechało Krajowego Grono Szyderców.
 
To taki typ gości, którzy z jednej strony, z racji, że są Hunami (nie Wandalami źle się w naszej kulturze kojarzącymi, chociaż i jedni, i drudzy plądrowali, grabili, niszczyli i mordowali), wnoszą do domu inwazyjność 8 w skali 0-10 (0 oznacza brak gości, 10 konieczność kopania sobie grobu; jak widać, skoro żyjemy, że z takim przypadkiem nie mieliśmy do czynienia). Z drugiej zaś tylko 3, w porywach 4, bo przed ich przyjazdem nie trzeba się spinać, stresować, stawać na rzęsach i można sobie pozwolić na różne niedomagania, które w innych sytuacjach zupełnie nie przystawałyby gospodarzom.
Po prostu tacy goście wiedzą jak jest i nie mają żadnych oczekiwań, no może z wyjątkiem jednego, ze strony Q-Wnuka, że i Dziadek, i Babcia muszą grać w piłkę. Po prostu są wyrozumiali. Dziadek i Babcia też, bo grają w piłkę. Czyli żadna ze stron nie zachowuje się na zasadzie Nie chcielibyśmy robić problemu, ale...
To jest ciekawe, bo  w domu w ciągu dziesięciu sekund zapanował siwy dym. I widocznie ja, bo Żona to oczywiste, ciągle jestem młody, skoro potrafiłem się natychmiast dopasować nie musząc tłumić w sobie żądzy ucieczki, bo jej we mnie nie było. 

Krajowe Grono Szyderców przywiozło w ramach świątecznego Zająca deskę serów, oliwki, suszone pomidory, kabanosy, chorizo, sernik i babkę bezglutenową (wydziw z mąki migdałowej, ale smaczny) - wypieki Pasierbicy, olej kokosowy bio i paczkę kawy bio oraz butelkę nalewki z aronii.
Gdy sytuacja była już opanowana, dorosłych napadło gwałtowne rozleniwienie i trzeba było dużej siły woli, żeby zabrać się do pracy. Z Pasierbicą uruchomiliśmy kombajn na dwa stanowiska krajalne, na kuchni jedno gotowalne w olbrzymim garze (ziemniaki i marchew), dwie olbrzymie miski na sałatkę, żeby było wygodnie mieszać składniki oraz mniejszą miskę na sos tatarski.
Taka praca z Pasierbicą jest po wielokroć sprawdzona. W zasadzie rozumiemy się bez słów i robota pali się w rękach. Nie ma zbędnej i przykrej dezorganizacji, bo jest jeden szef. Poza tym łączy nas przy takich pracach cierpliwość i brak marudzenia, czyli kierujemy się profesjonalizmem - jest zadanie do wykonania, to o czym tu gadać. W ten sposób powstały sałatka (ziemniaki, marchew, groszek, cebula, ogórki kiszone, jajka, jabłka, majonez, sól, pieprz) oraz sos tatarski (jajka, majonez, korniszony, marynowane grzybki i starty chrzan).
Nawet po wszystkim wykonaliśmy najbardziej niewdzięczną robotę, czyli sprzątanie.

Gdzieś w okolicach 15.00 wybuchła afera, bo Q-Wnuki dowiedziały się, że "chyba" jutro rano przyjdzie do nich Zając. Więc Q-Wnuk natychmiast oznajmił, że jest bardzo zmęczony i chce iść spać, a siostra od razu mu wtórowała. Taka sprytna taktyka zmierzająca do przespania strasznego nadmiaru czasu, czytaj obudzenia się już o drugiej w nocy z racji wyspania i nerwów oczywiście, i przechlapania dorosłym nie dość, że nocy, to i całego pobytu.
Dorośli postanowili przetrzymać dzieci do 20.00. I się zaczęło.
- Dziadek, a ile jest jeszcze godzin do dwudziestej? - Q-Wnuk cywilizacyjnie zapytał wiedząc, że istnieje coś takiego jak czas, który upływa. Nie chciałem mu tłumaczyć, że w zasadzie zgodnie z teorią względności i z teorią pola kwantowego coś takiego, jak czas nie istnieje, a więc nie może upływać. A jeśli już nawet, to wręcz może się cofać. Na względzie miałem jego i tak rozchwiane samopoczucie i nie chciałem go doprowadzić do rozstroju nerwowego, bo głupi nie jest i mógłby wydedukować, że skoro czas nie płynie, a nawet, o zgrozo, się cofa, to na Zająca może sobie nagwizdać.
- Pięć. - odpowiedziałem z zimną krwią.
Pytanie to zadawał mniej więcej co 15 minut. 
- A kiedy będzie ciemno? - Ofelia włączyła się w nurt pytań, ale jak widać, zrobiła to w sposób całkowicie pierwotny. Bo skoro jest jasno, to będzie ciemno i po co zawracać sobie głowę jakimiś abstrakcjami, czyli godzinami i czasem. I dalej logicznie, skoro będzie ciemno, to pójdą wreszcie spać. Proste.
Pytała o to samo co... 15 minut.
 
W międzyczasie ustalaliśmy zasady jutrzejszego poszukiwania Zająca. Bo z racji tego, że Babcia oczywiście zaczęła wymiękać i patrzyła na mnie błagalnie Bo może by ten Zając przyszedł dzisiaj? rzucając w eter głośno to pytanie, dzieci w mig w zającowej hierarchii ustawiły sobie Babcię nade mną.
Musiałem zrobić z tym porządek. Dobitnie więc najpierw wyjaśniłem Żonie Zając przyjdzie jutro rano!!!, a potem zającowym beneficjentom, że Zając komunikuje się wyłącznie ze mną i że ja wiem, co i jak.
Q-Wnuk, nie w ciemię bity, od razu zmienił front.
- A, dziadek, będziemy mogli rano nie przebierać się, tylko na piżamy założyć kurtki?
- Nie! - Normalnie się ciepło ubierzecie, czapki i szaliki, ale przedtem umyjecie zęby! - kułem żelazo póki gorące. Zero protestu.
Ustaliliśmy jeszcze jedną rzecz.
- Dziadek, ale nie mów mi, gdy będę szukał, ciepło - zimno. - poprosił Q-Wnuk.
- A mnie możesz mówić. - dodała Ofelia.
 
Pod koniec dnia zagraliśmy w Sen, grę adekwatną do całej sytuacji. Q-Wnuki wreszcie się doczekały. Mogły iść spać. Obejrzały jakąś bajkę tak bardziej proforma i od razu zasnęły.
- Babcia, a gdybyś się obudziła przede mną, to mnie od razu obudź! - zaznaczył Q-Wnuk, gdy kładła jego i Ofelię spać. - A gdyby dziadek obudził się pierwszy, to niech mnie od razu obudzi! - Powiedz mu! - trzymał rękę na pulsie.
Dorośli mogli wreszcie porozmawiać i zagrać w kierki. Wygrała oczywiście Żona.
Gdy kładliśmy się spać tuż po 23.00, Żona musiała Q-Wnuka uspokoić, który czując, że przyszliśmy na górę, natychmiast się obudził.
- Śpij, śpij... - ciągle jest noc.
A gdy ja wstawałem w nocy, obudził się ponownie. Chciało mu się strasznie pić. Otworzyłem mu butelkę i pił na bezdechu. Tak go ten cholerny Zając wykończył.
- Tu, koło lampki, stawiam tobie butelkę z wodą. - Gdybyś się w nocy obudził i chciało ci się pić, to sobie weź.
Kiwnął przytomnie głową i się uspokoił. Natychmiast usnął. My też.

SOBOTA (08.04)
No i zostaliśmy obudzeni przed siódmą.
 
Ja łagodnie, bo od razu usłyszałem gadanie i naradzanie się Q-Wnuków, Żona zaś brutalnie z głębokiego snu, gdy stanęli nad nią słodko szczebiocąc o Zającu. 
- Ale dziadek, nie mów mi ciepło - zimno. - Q-Wnuk się przypomniał. 
- Mnie też nie mów. - Ofelia zmieniła front.
Bez problemów umyli zęby i błyskawicznie się ubrali. Ja to samo. Żona w takim tempie nie może, zwłaszcza rano. Chcąc jednak zobaczyć ten cyrk narzuciła na siebie byle co i pół ubrana też wyszła.
Q-Wnuki szukały metodycznie, a z samej ich dyskusji i analiz można  było "pęc". Pierwszego Zająca Q-Wnuk znalazł stosunkowo szybko, z drugim chyba by się pałowali, więc trzeba było udzielić kilku wskazówek i co nieco zasugerować, ale tak, żeby w przyszłym roku też chciało im się szukać i żeby nie przyszło im do głowy, zwłaszcza Q-Wnukowi, że to jedna wielka ściema. Poza tym trzeba było mieć na uwadze półnagość Żony.
W domu po pierwszych euforiach z prezentów zapanował ogólny bajzel. Nikomu nic się świątecznie nie chciało oprócz kaw dla dorosłych. Nawet nie spieszyliśmy się z rozpalaniem nie mówiąc o śniadaniu.
W końcu jednak świątecznie zjedliśmy. Między innymi były oczywiście jajka na twardo, ale tych wczorajszych nie tykałem. Na moich oczach, gdy robiłem sałatkę, Krajowe Grono Szyderców, cała czwórka, barwiło je na różne kolory, ale podejrzanymi cieczami, z którymi nie chciałem mieć nic wspólnego. Co prawda skorupki się przecież obierało, ale myśl, że nanocząstki węglanu wapnia są układane przez białka w uporządkowane kryształy, ostatecznie tworząc minerał kalcytu, który tworzy powłokę i że Powłoka nie jest w rzeczywistości całkowicie lita - ma tysiące maleńkich porów, średnio około 9000, które umożliwiają przenikanie i wypuszczanie gazów, skutecznie hamowała mój wielkanocny apetyt. Bo jeśli gazy, to przecież i inne substancje, a nawet promieniowanie UV, ale, co ciekawe, bakterii już nie. Tak czy owak wolałem ugotować normalnie, na świeżo, bez barwienia.
Jak zwykle w Święta nie miałem się z kim napić wódki, więc musiałem mężnie to robić w samotności.
I gdy  już byłem po dwóch pepysach idealnie pasujących do zestawu kiełbas, sałatki, sosu tatarskiego  z chrzanem i jajek z majonezem, ktoś z grona Krajowego Grona Szyderców rzucił zdradziecki pomysł, czy by nie pojechać do Powiatu do Kawiarnio-Cukierni. Przy czym mieli jechać wszyscy, czyli należało uruchomić dwa auta, co z kolei eliminowało mnie jako prowadzącego.
W tamtą stronę Inteligentne Auto prowadził Q-Zięć, a Pasierbica ich Hondę, w drodze powrotnej odwrotnie, bo Pasierbica dała się w końcu namówić.
Sam pobyt w Kawiarnio-Cukierni był bez historii. Dzieci grały, a my siedzieliśmy przy herbatach. Ale odskocznia była.
Po powrocie było oczywiste, że zagramy mecze. Pomijając piękną pogodę, która sama z siebie wyrzucała z domu na dwór, to jednocześnie organizmy mówiły, że się przejadły i że coś z tym trzeba zrobić. Wczoraj nie było takiej możliwości, bo ciągle padało. Nawet Q-Wnuk nie marudził. Wyraźnie w głowie siedział mu Zając. czyli jak zwykle - jest hierarchia priorytetów.
Standardowo rozegraliśmy trzy mecze, a wszystkim zarządzał Q-Wnuk - kto z kim miał grać i w jakiej kolejności. On też  zarządzał losowaniami. 
Chyba po raz pierwszy udało mi się ustrzelić hat-tricka - byłem we wszystkich trzech drużynach, które wygrały swoje mecze. Emocje były, ofiar nie, ale kontuzje owszem. Najpierw Q-Wnukowi jego własny ojciec zdarł skórę na prawym goleniu i na ratunek musiała spieszyć Babcia, która posmarowała ranę Płynem Wojskowym i kontuzjowany prawie natychmiast był zdolny do dalszej gry. Potem sama dostała mocną piłką od Q-Wnuka w łydkę przechodząc nad tym do porządku dziennego z krótkim komentarzem Będę miała siniaka i ode mnie mocny strzał w okolice klatki piersiowej (obroniła!) nie przechodząc nad tym do porządku dziennego tylko wyrażając swoje święte oburzenie i pukając się przy tym po głowie. Na koniec Q-Wnuk walnął mnie piłką z całej siły (strzelał z woleja) w twarz i musiała nastąpić przerwa, bo słaniając się musiałem usiąść i sprawdzić, czy okulary są całe przy słowach Żony Ale przestańcie, bo on ma tylko jedne! i czy zęby również, tu bez słów Żony, bo w końcu jeszcze trochę ich mam. A potem Pasierbica akurat grając przeciwko mnie ze szpica z całej siły kopnęła mnie w goleń tak, że przez chwilę musiałem sobie poskakać na jednej nodze, a potem usiąść i znów zrobiła się przerwa. Czy mnie ktoś przy tym żałował? Nie. Słyszałem tylko za każdym razem wybuchy śmiechu. Taka rodzina. Zero szacunku dla starszyzny!
 
Ale mecze zrobiły wszystkim świetnie. Może z wyjątkiem Ofelii. Najpierw zaczęła grać przeciwko dziadkowi, żeby mu zabierać siły Bo ja mu się plącze pod nogami!, po czym nagle przestała snując się po posesji wyraźnie obrażona, tylko nie było wiadomo za co i na kogo. A później jej chyba przeszło, bo na początku trzeciego meczu stwierdziła, że ona jednak zagra. Rodzice i babcia się zgodzili, ale Q-Wnuk zaprotestował Bo nie będzie sprawiedliwie! do czego się przychyliłem dodając Albo grasz, albo nie grasz, a nie będziesz mi tu uprawiać swoje widzimisię, obrażać się, a potem łaskawie grać! Więc strzeliła focha ponownie, ale tym razem usiadła na widoku, żeby wszyscy widzieli, że jest obrażona. Całą swoją maleńką i nieszczęśliwą postacią starała się we wszystkich wzbudzić wyrzuty sumienia, ale nikt się nie dał nabrać, nawet Babcia, i trzeci mecz szczęśliwie dobiegł do końca. Trzeba Ofelii jednak oddać, że gdy tylko wróciliśmy do domu, natychmiast jej przeszło.

Mogliśmy się oddać wypoczynkowi. Na tę okoliczność Q-Wnuk pożarł prawie dwa słoiki mojego musu jabłkowego, co mi sprawiło wielką przyjemność. Wszyscy, co prawda, go uprzedzali, żeby przestał Bo  nie wyjdziesz z toalety!, ale on nie mógł się powstrzymać. Na szczęście skończyło się tylko drobnymi mdłościami.
Potem zagraliśmy w Rekiny, wyjątkowo z Ofelią, ale tylko dlatego, że grała w parze razem z mamą. Sama nie gra od dawna, gdy jest dziadek Bo on wszystkich zżera! Niczego nie zmienia fakt, że wszyscy zawsze tworzą wspólny front i zżerają dziadka i że on nigdy przez to nie wygrywa. Klamka dwa lata temu zapadła.
Po głównym świątecznym popołudniowym daniu, pysznym dla dorosłych, a nie do strawienia przez dzieci, czyli żurku przygotowanym na okoliczność przez Żonę, zagraliśmy w długą detektywistyczną grę planszową Nieproszeni goście. Po raz pierwszy udało mi  się wydedukować na podstawie przesłanek, kto był mordercą, jaki był motyw i narzędzie zbrodni.

Dość wcześnie poszliśmy spać w związku z jutrzejszym wczesnym wyjazdem Krajowego Grona Szyderców. Z Q-Wnukami sprawa była prosta, bo jutro spodziewali się kolejnego Zająca i nie trzeba było ich namawiać, aby poszli do łóżka.
 
NIEDZIELA (09.04)
No i tornado, jak gwałtownie się pojawiło, tak gwałtownie zniknęło. 

Już o 09.15 Krajowe Grono Szyderców wyjechało do Metropolii. Na wielkanocne śniadanie i rodzinny zjazd u babci Q-Zięcia. A tu żartów nie ma i trzeba było być punktualnie.
Oboje otwieraliśmy i zamykaliśmy bramy.
- Wyglądam jak hodowczyni trzody chlewnej. - Żona skomentowała swój wygląd stojąc ciągle na drodze przed bramą. - Powinnam mieć tylko na głowie chustę.
I właśnie o to "tylko" sprawa się rozbijała. Bo niby wygląd się zgadzał, a z drugiej strony coś nie pasowało. Na gołych stopach widniały lekkie zielone kalosze, takie trochę poniżej środka łydki, czyściutkie, nieobsmarowane świńskim łajnem, nad nimi dało się zauważyć zgrabne, szczupłe i subtelne łydki o jasnej karnacji, nie grubaśne i ogorzałe, zaś od zakrytych kolach ciągnął się w górę... szlafrok ciasno opięty na wiotkim ciele. Całość wieńczyła apaszka otulająca szyję i na głowie beret, taki francuski. Na nosie tkwiły okulary tylko uwypuklający inteligentny wyraz twarzy. Zapytam - czy ktoś widział hodowczynię trzody chlewnej o takiej karnacji, tak wiotkiej i tak ubranej? O inteligencji nie wspomnę.
Każdy głupi by stwierdził, że jest to na pewno ziemianka na włościach. 

Ledwo wróciliśmy do domu, opanowała nas wszechogarniająca cisza. Pławiliśmy się w niej niespiesznie obgadując i już wspominając pobyt Krajowego Grona Szyderców. A potem dalej niespiesznie głodnieliśmy. A o to w Święta jest bardzo trudno.
Dopiero w południe zabrałem się za swoje standardowe świąteczne śniadanie - sałatka warzywna, sos tatarski, chrzan, dwa jajka z majonezem i dwa rodzaje pokrojonej kiełbasy. Wszystko tak przygotowane, żeby można było swobodnie dzióbać mając swobodną jedną rękę do trzymania książki. Ta karmiąca ręka od czasu do czasu odstawiała widelec, by złapać albo butelkę Stumbrasa, albo za pepysa w zależności od fazy posiłku.
Po drugiej stronie ławy Żona miała inaczej. Nie szczypała się w niuanse. Najpierw wprost ze słoika zjadła resztę sosu tatarskiego, a ponieważ było jej za mało, dojadła resztką majonezu ze słoika uzupełniając smak plastrami chorizo, spadku po Krajowym Gronie Szyderców, których na drogę wyposażyliśmy w miskę sałatki, słoik sosu tatarskiego i pięć słoiczków musu jabłkowego.
Żona, ciągle na głodzie, w końcu wyjadła ze słoiczka wszystkie marynowane grzybki. Dopiero wtedy dobrze się poczuła. 
Wszystko to trwało grubo ponad godzinę, na tyle długo, aby dopadła mnie nieposkromiona chęć snu. Głowa sama opadała nad książką, mimo że to był Jussi Adler-Olsen (Kwantechizm skończyłem przed Świętami). Może dlatego, że był w fazie rozkręcania fabuły i emocjonujące wątki nie zdążyły się jeszcze zazębić.
Sen miał być nie byle jaki, nie gdzieś tam na górze, ale tu, na dole, na kanapie, przy cieple z kozy. Żona nie protestowała. Okryła mi stopy i przeniosła się na dwa fotele. I w takiej aurze spokoju i bezpieczeństwa zasnąłem nie wiedzieć kiedy.
 
Ponowny rozruch nie stanowił problemu, bo nigdzie nie trzeba było się spieszyć i nic nie kazało...
Zabrałem się za powolne pisanie przy czarnej kawie dojadając resztki sernika, potem zrobiłem sobie herbatę. Żona zaś coś dłubała w laptopie gryząc co jakiś czas kolejne plastry chorizo, bo nie mogła się opanować. I dość szybko oboje stwierdziliśmy, że dzisiaj nie jemy już tzw. obiadów ani II-Posiłków i że bardzo wcześnie idziemy spać. To się nazywają Święta.
Wczesnym wieczorem obejrzeliśmy dwa(!) odcinki Homeland. W ogóle nie byliśmy śpiący. Organizmy zostały wybite z torów.     
 
PONIEDZIAŁEK (10.04)
No i mój organizm nadal był wybity.
 
Obudziłem się już o 05.22 i na siłę usiłowałem spać dalej, ale bezskutecznie. Więc po 20 minutach mąk wstałem. Żona zaś miała normalnie, czyli wróciła na swoje ulubione tory. 
Rano, jak zwykle w normalny dzień, się gimnastykowałem. Już przy pierwszych ruchach dały o sobie znać trzy mecze i nie chciały odpuścić. A minęły już prawie dwie doby.
Jak to w poniedziałek, większość dnia pisałem. Ale w końcu miałem dosyć. I po pierwszej turze tego "dosyć" wzięło mnie na wycinanie nawłoci nad brzegiem Stawu. Wyciąłem połowę. A w drugiej już mnie nie wzięło, tylko dopadł mnie przymus i musiałem rozłupać jedną potężną belę, bo nie było już czego wrzucać do kozy w salonie.
Przez ten powszedni dzień, czyli poniedziałek, jak każdy, w ogóle nie czuliśmy, że jest to Drugi Dzień Świąt Wielkanocnych. Dodatkowo dokładał się fakt, że Święta mieliśmy, gdy było Krajowe Grono Szyderców. Gdy wyjechało, Święta się skończyły. Jeszcze wczoraj jako tako broniła się niedziela, zwłaszcza że świątecznie porozmawiałem z Córcią. Z dziećmi i z Rhodesianem była akurat u brata. A w ogóle całe Święta spędziła w Metropolii nocując u mamy.
Dzisiaj Wnuk-V skończył roczek. To wszystkiego dobrego, Leszczu!
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy i wysłał kolejnego nudnego smsa.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz. I to dopiero w poniedziałek. A już myśleliśmy...
Godzina publikacji 19.49.

I cytat tygodnia:
Umieranie jest strasznie nudne i liczę, że nie będę  musiał tego robić dwa razy. - Richard Phyllips Feynman na łożu śmierci; zmarł w 1988 roku. (amerykański fizyk teoretyk; uznany w 1999 roku za jednego z dziesięciu najwybitniejszych fizyków wszech czasów. Jeden z głównych twórców elektrodynamiki kwantowej, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki w 1965 za niezależne stworzenie relatywistycznej elektrodynamiki kwantowej.)