poniedziałek, 5 lutego 2024

05.02.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 64 dni.
 
WTOREK (30.01)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Fafik w nocy nie pozwolił spać i nie było sensu dłużej męczyć się w łóżku. 
W tamtym tygodniu nie łudziłem się, że z racji obecności Wnuków, wpis będzie opublikowany na bieżąco. Tak więc do zaległości.

W piątek, 26.01, wstałem o 06.00.
I znowu, jak wczoraj, spałbym i spałbym. Może nie tak, jak Wnuk-III, ale jednak... 
Dzisiaj Wnuk-IV prawie go dogonił, bo wstał o 09.30.
- A zaglądałeś do ich?... - Żona się martwiła tak późną porą i ciszą.
- A po co?
- No wiesz, czy wszystko jest w porządku...
- A co ma być nie w porządku? - Jest pięknie, cisza, chłopaki śpią, po co robić zamęt?...
Żona westchnęła i się poddała wiedząc, że w sprawie spania moich wnuków mam większe doświadczenie.
 
Z rana znowu rozmawiałem z Synem. Plany... się  zmieniły. Akurat na tym etapie nie z inicjatywy Syna, ale jednak. Na tak prostym przykładzie, jakim jest obecność Wnuków u nas i ewentualnego przyjazdu ich ojca, można prześledzić zmiany w planowaniu. A są one dość reprezentatywne dla innych sytuacji, żeby nie powiedzieć, że w związku z tą sytuacją można zastosować ekstrapolację. 
Przypomnę definicję:  ekstrapolacja - przewidywanie przebiegu jakiegoś zjawiska w warunkach nieznanych na podstawie znajomości analogicznego zjawiska w znanych warunkach.
Bo jak miało być sporo dni temu?
Wnuki miały być przywiezione we wtorek, a odebrane przez Synową w piątek. Fakt, pogrzeb zakłócił te ustalenia, więc cała operacja została przesunięta o jeden dzień. Wnuki w środę przywiozłem ja. Dzień wcześniej nie było mowy o "ubieraniu mnie" w odwożenie Wnuczki, o ulokowaniu mnie w popołudniowych metropolialnych korkach i mojej jeździe w ciemnościach. "Za to" Syn miał przyjechać do Uzdrowiska w piątek Bo bym u was przenocował, mielibyśmy na wszystko czas i byłoby fajnie...
Za jakiś czas usłyszałem, że to trochę bez sensu Bo mam okazję odpocząć od moich synów, zwłaszcza tych konfliktogennych, gadających non stop i się wymądrzających.
- Przyjadę w sobotę rano, będziemy jeszcze mieli sporo czasu na różne rzeczy i będzie fajnie! - I z chłopakami wyjedziemy pociągiem po południu.
To na późne sobotnie popołudnie umówiłem się z dwoma kolegami ze studiów, którzy wraz z żonami  akurat się kurują w Uzdrowisku i w Uzdrowisku II, o czym za chwilę.
Dzisiaj Syn zadzwonił i zakomunikował, że ich samochód się zepsuł i że w związku z tym przyjedzie na "tylko tam i z powrotem" albo pożyczonym autem, albo pociągiem. Trochę się zdezorientowałem, bo wcześniej o jeździe autem nie było mowy.
- Ale raczej będzie tak, że przyjadę do City pociągiem o 15.40. - I gdybyś mnie odebrał, to jeszcze w Uzdrowisku moglibyśmy wszyscy pójść do Stylowej, a potem zawiózłbyś nas z powrotem do City na pociąg na 18.00. - Przemyślcie to, bo może być też tak, że o 15.40 przywieziesz Wnuki na dworzec, a za 20 minut będziemy mieć pociąg powrotny i tyle.
Wytłumaczyłem mu, że moje jeżdżenie Uzdrowisko - City - Uzdrowisko - City nie ma żadnego sensu, bo nikt z tego tytułu nie będzie miał przyjemności, a w Stylowej będziemy siedzieć jak na szpilkach i pospiesznie połykać lody. Poza tym wyjaśniłem, że bazując na jego wcześniejszych planach umówiłem się już z kolegami.
I na tym stanęło.

Zanim na dole pojawił się Wnuk-III zagrałem partię szachów z Wnukiem-IV. Wygrałem i byłem z siebie bardzo dumny, bo to już nie lada osiągnięcie. (samo słowo "lada" jest partykułą, którą określa się coś, co ma wydarzyć się w niedalekiej przyszłości - popularny jest zwrot "lada chwila". Stosuje się ją także, chcąc czemuś zaprzeczyć, np. wyrażenie "nie lada gratka" wskazuje na fakt, że coś jest nie byle jakie, wyróżniające się. Co ciekawe, wyraz "lada" spokrewniony jest z takimi wyrazami jak ladacznica czy ladaco – potocznie mówiąc, człowiek lekkomyślny, nieodpowiedzialny).
Po I Posiłku we trzech nosiliśmy drewno. Pozytywnie mnie zaskoczyli, bo bez szemrania się ubrali i byli chętni do pomocy. Oczywiście nie obyło się bez kłótni miedzy nimi Bo ty mi specjalnie zamknąłeś drzwi, gdy ja szedłem z drewnem! - Wcale że nie! - Widziałem, że tak! - Nie!!!, ale ani  się obejrzałem i  poczułem, a już po trzech kursach bierwion było w bród. A potem z rozpędu pomogli mi rozpakować Inteligentne Auto, przy czym za każdym powrotem kazałem im cichcem składać relację przy aucie z reakcji Żony na widok tych maneli, które przywiozłem. Więc mieliśmy ubaw, gdy ją cytowali O Boże, a to po co?! albo Zaraz to wyrzucę do śmieci! Raz tylko usłyszeli na widok ikeowskiego taboretu-schodków O, to się przyda!
Wszystko zostało złożone w holu i natychmiast zrobił się bajzel, którego na tym etapie nie mieliśmy zamiaru usuwać.

Wyjściowe plany mieliśmy ambitne. Zrobiliśmy spory spacer podziwiając szeroki zakres prac (setki nowych nasadzeń i totalną rozpierdziuchę placyków i spacerowych ścieżek) i rozmach oraz widoczny pośpiech, żeby ze wszystkim zdążyć przed wiosenno-letnim sezonem. Po czym wylądowaliśmy w Stylowej, co było oczywiste. Chłopaki zamówiły potężne desery, więc znowu musiałem im przypomnieć możliwość zwrotu kosztów proporcjonalnie do niezjedzonych części. Bez problemów dali radę, zwłaszcza Wnuk-III, który ten fakt z satysfakcją tak podsumował:
- No, odbiłem sobie za poprzedni raz!
Przypomnę - był po operacji ślepej kiszki i mógł tylko spożywać galaretki patrząc, jak jego brat...
We trzech pograliśmy w 3,5,8. Żona nie dała się tym razem namówić na kierki.
- Tak bym chciała spokojnie pokontemplować...
(kontemplacja - sposób aktywności poznawczej realizowanej poprzez skupienie, pogrążenie się w myślach, przyglądanie się czemuś. Zarówno koncentracja, jak i kontemplacja są dwoma różnymi rodzajami medytacji. Koncentracja ma charakter medytacji syntetycznej, a kontemplacja – medytacji analitycznej. - wszystko by się zgadzało)

W domu dokończyliśmy we czworo serię loteryjek - wygrał Wnuk-III, drugi był Wnuk-IV, trzecia Żona - cała trójka blisko siebie, a ja daleko za nimi. Za to odbiłem sobie w 3,5,8, którą dokończyliśmy -zmiotłem chłopaków. A ponieważ było nam mało, to zagraliśmy w kierki. Wygrała Żona, ja nawet byłem drugi, Wnuk-III trzeci, Wnuk-IV ostatni. Widać, że dorasta, bo zwyczajowego w takich razach wycia nie było.
Późnym wieczorem chłopaki grały na komputerze, a my obejrzeliśmy kolejny odcinek The Crown.

W sobotę, 27.01, wstałem o 06.00. Żona o 07.00, a Wnuk-IV o 08.30. Od razu grałem z nim w szachy,  dwie partie - jedną wygrałem, drugą przegrałem. Wnuk-III wstał o 10.30 i natychmiast namówił mnie na antyszachy. Dwukrotnie doznałem sromotnej porażki, a potem jeszcze dobił mnie w nich Wnuk-IV.
Chyba jeszcze przed I Posiłkiem we trzech podglądaliśmy finał Australian Open pań. Wygrała Sabalenka broniąc tytułu sprzed roku. Zauważyłem u siebie pewne zmiany w nastawieniu - już jej nie nienawidzę, a nawet nie nie cierpię, tylko zaczynam doceniać jej klasę sportową. Odkryłem więc, że jestem na etapie "nie przepadam".
Wnukowi-III przy oglądaniu wszystko przeszkadzało. Bo tenis jest głupi i nudny, boisko jest bez sensu i Po co powtarzać serwis przy necie?Bez sensu! A potem się czepił światła w obszarze kuchennym, gdy akurat robiłem im troje jajecznicę na maśle. Mimo że wszędzie pięknie operowało słońce, zapaliłem lampę nad kuchnią, żeby mieć komfort pracy, bo akurat tam było ciemnawo.
- Ale przecież jest jasno! - zakomunikował tonem nieznoszącym sprzeciwu i z jednoznacznym i oczywistym podkreśleniem To jest bez sensu!
I zaczął latać wokół komina szukając wyłącznika, którego nie mógł znaleźć, bo nie wiem, czy pisałem, że dom jest tajemniczy. Na chwilę poszedłem na górę ignorując jego poczynania, więc resztę znam z relacji Żony.
- Jest jasno, bo pali się lampa! - starała się mu wyjaśnić Żona widząc, jak się miota.
W końcu wyłącznik znalazł, światło zgasił i nad patelnią go zamurowało. Było ciemno... Z głupią miną światło włączył z powrotem bez jednego słowa. Żona też się nie odezwała.
Ale jajecznica nadal mu smakowała.

Na to wszystko zadzwonił Syn.
- Tato, nawigacja mi pokazuje, że będę u was o 14.15. - Powiedz chłopakom, żeby byli spakowani, bo tylko wypiję małą kawę i natychmiast musimy wracać. - Auto muszę oddać do 16.30.
Musieliśmy przyspieszyć ruchy. 
- To kiedy wreszcie pójdziemy? - odezwał się Wnuk-III w ramach "to jest bez sensu, że ciągle nie wychodzimy!" - Tu jest tak gorąco, że ledwo mogę wytrzymać! - Mam na sobie trzy bluzy!
- A musisz siedzieć w tych bluzach tuż przy kuchni?! - zapytałem. - Jeśli ci za gorąco, to może byś się przesiadł gdziekolwiek, gdzie jest chłodniej?... - podsunąłem mu rozwiązanie. 
Logika go zatkała, zwłaszcza że miał świeżo w pamięci okrutną, jak na trzynastolatka, wtopę ze światłem. Przy okazji trzeba dodać, że jeśli komukolwiek z ich całej czwórki jest zawsze zimno, to jemu, bo Wnuk-IV, na przykład, będąc u nas miał w domu na sobie tylko T-shirt, czyli po naszemu koszulkę. Od samego patrzenia robiło się człowiekowi zimno.
Spokojne plany na dzisiaj były takie, że razem z Pieskiem pójdziemy na długi spacer, a potem wstąpimy na pożegnanie do Galaretkowej, po czym miałem ich odwieźć do City na 15.40. W tej sytuacji, żeby chłopaków nie zawieść ograniczyliśmy się do Galaretkowej, ale  musieliśmy się tam udać takim kurcgalopkiem. Konsumpcja też była przyspieszona.
Syn przyjechał o... 14.15. Wszystko w tym momencie stało na baczność - bagaże spakowane, ekspres włączony, kuchnia "na parze", wiktuały również, bo przecież nie mógłbym puścić całej trójki głodnej zakładając, że nawet jeśli teraz nie jest głodna, to za 15 minut będzie i ten stan na pewno utrzyma się, jeśli nie wzmocni, do 16.30, a i dłużej, bo zanim dotrą do domu...

Mogłem swobodnie i konkretnie umawiać się z kolegami. Pierwsza para, ta kurująca się w Uzdrowisku, zawitała do nas o 17.00. W trakcie oprowadzania po domu Kolega stwierdził, że najpóźniej o 18.00 musimy być w Stylowej Bo zarezerwowałem stolik na 6 osób, a moje pytanie Po jaką cholerę?! Przecież będzie mnóstwo miejsc, a tak jesteśmy uwiązani terminem!... zbył oczywistościami, więc się, jako gospodarz, przymknąłem. Wiedziałem przecież, że kolega wie lepiej, bo taki jest, ma tyle lat, co ja, jest chemikiem, no i nie mieszka w Uzdrowisku.
Druga para zapowiedziała się u nas na... 18.00. Żona kolegi, tego od rezerwowania, przytomnie zauważyła, że miło byłoby, gdyby o tej porze gospodarz był na miejscu, więc oni z Żoną rączo pomknęli do Stylowej, a ja już za chwilę całkiem swobodnie z nowymi gośćmi, którzy punktualnie dojechali z Uzdrowiska II. 
W Stylowej były pustki, więc takich szóstek, jak nasza, mogłaby pomieścić jeszcze z dziesięć. Ale najważniejsze, że kolega miał satysfakcję, że tak to przemyślnie zorganizował i że na naszym stoliku tkwiła kartka z napisem "Rezerwacja". Światowo!
Przepraszam, najważniejsze było to, że się spotkaliśmy. Już wiele razy podkreślałem, że w ogromnej większości nasze rocznikowe znajomości są specyficzne, żeby nie powiedzieć pobieżne. Przy takiej liczbie trudno inaczej. Była więc okazja, żeby się... bliżej poznać. A wiadomo, losy ludzkie są zawsze ciekawe. Do tego doszedł nieunikniony obszar dotyczący różnych dolegliwości i sposobu odżywiania się. Żona zwykle stara się nie brać udziału w takich dyskusjach, gdy widzi, że wszyscy bardzo szybko patrzą na nią, jak na wariatkę, a przynajmniej jak na dziwo i że ze sztucznym ("cóż, że ze Szwecji") zrozumieniem potakują, a i tak wiedzą swoje, czyli lepiej. Ale tu akurat żona kolegi od rezerwacji bardzo była zainteresowana i świadomie dopytywała się o różne rzeczy, więc Żona chętnie jej o swoich doświadczeniach, przemyśleniach i rezultatach mówiła. Stąd żadnych zgrzytów nie było, bo resztę pochłonęły inne tematy.
Z kolegą od rezerwacji i jego żoną pożegnaliśmy się wcześniej, bo jutro, po śniadaniu wracali do domu, a drugą parę zaprosiliśmy do nas, bo byli ciekawi, jak mieszkamy. Oględziny trwały krótko (nie zdjęli nawet kurtek), bo musieli wracać do Uzdrowiska II.
- Jest sanatoryjny reżim i mniej więcej o tej porze zamykają bramę wjazdową i wejście do budynku. - Jesteśmy już tydzień, ale chyba dwóch kolejnych nie wytrzymamy... - kolega się śmiał - ... i po tym tygodniu wrócimy do domu.
Czy pisałem, że nie wiem, co miałoby się zdarzyć, abym pojechał do sanatorium?
 
W łóżku byliśmy o 21.00. Można powiedzieć "dopiero", jak na nas. Ale obejrzeliśmy kolejny odcinek The Crown. To znaczy... jego połowę.
 
W niedzielę, 28.01, wstałem o 07.00. Żona adekwatnie później, bo czekała, aż  na dole wszystko obrobię. 
Rano się opieprzaliśmy, bo od początku dnia mieliśmy w głowach fakt podwójnej niedzieli. 
Stąd niespiesznie tkwiłem w onanie sportowo-politycznym rozbudowanym dodatkowo o męski finał Australian Open, który podglądałem w kluczowych jego momentach. Coś mi się ostatnio porobiło, bo kibicowałem Ruskiemu (55%), Daniiłowi Miedwiediewowi (wygrał w ćwierćfinale z Hubim). Może dlatego, że wreszcie na korcie zachowywał się z kulturą (stwierdził, że postanowił się zmienić po urodzeniu się jego córeczki), ale chyba przede wszystkim dlatego, że wreszcie dostrzegłem, jak inteligentnie gra. Prowadził 2:0 z Włochem Jannikiem Sinnerem, ale ten wytrzymał psychicznie (szacunek dla kogoś tak młodego) i wygrał. Chyba zdecydowała kondycja.

Po I Posiłku postanowiliśmy wypuścić się z Pieskiem w uzdrowiskowe tereny, w których nigdy nie byliśmy. Do szeroko pojętego Parku Leśnego. Po drodze wystąpiła między nami różnica zdań co do trasy, więc się rozdzieliliśmy. Żona z Pieskiem poszła tą krótszą, ja dłuższą. W punkcie docelowym była przede mną, ale żadna ze stron nie żałowała, bo ja mogłem poznać nowe tereny, takie bardziej przy drodze, a Żona mogła zapuścić się bardziej w urokliwą część, do której w końcu i ja dotarłem. Było pięknie.
W drodze powrotnej do puszki WOŚP wrzuciłem stówę. Wszędzie były tłumy. Jak ja kocham to miejsce!

Po południu najpierw zadzwoniła Córcia z pytaniem, czy to coś ważnego, bo ją boli gardło i wolałaby w tej sytuacji porozmawiać w tygodniu. Dzwoniłem do niej wcześniej, żeby obgadać jej córkę, ale to przecież mogło poczekać. 
A potem zadzwoniłem do Syna. Byli dzisiaj ze swoim drugim corgi, Nani bodajże, na pierwszej dla niej wystawie psów. W mieście oddalonym od Sypialni Dzieci o jakieś 100 km, więc znowu musieli pożyczać samochód.
- Synowa nie była zadowolona... - usłyszałem. - Bo Nani szarpała na wybiegu, chciała do innych psów, a przy prezentowaniu postawy (o zgrozo! - dopisek mój) za nimi się oglądała. 
Biedne psy!
Nani od razu mnie "łyknęła", gdy ostatnio byłem po Wnuki. Wystarczyło, żebym parę razy ją wytarmosił zdrowo i powywracał, a już byłem traktowany jako ten, którego należy uważnie obserwować i chętnie, ale z pewną ostrożnością, poddawać się jego prowokacjom. Stąd wodziła za mną nieustannie wzrokiem, a ja nie mogłem nie ulec takiej prowokacji. Wystarczyło więc tylko specyficzne zatrzymanie się, dziwny ruch ręką albo nachalne wpatrywanie się w jej paciorki, aby natychmiast do mnie z przeraźliwym szczekiem startowała. Wtedy, sto na sto, dołączała Furia, i bębenki nie były tego w stanie wytrzymać. Współczułem Synowi i podziwiałem, że przy jego nadwrażliwości słuchowej zdecydował się na taką rasę i dodatkowo na drugi egzemplarz. Bo wiadomo, że codziennie, niezależnie od udziału ludzi, pieski miedzy sobą dymią. Fafik więc jawił mi się w szczekaniu jako piesek niezwykle wyważony.
Pod wieczór zadzwoniliśmy do Lekarki i Justusa Wspaniałego. Można powiedzieć, że u nich nic nowego. Na wstępie zastrzegłem, że w życiu nie będę z nimi tyle rozmawiał, co poprzednio (godzina 10 minut), bo to paranoja, po czym przejąłem pałeczkę przy oczywistych komentarzach Justusa Wspaniałego i większość rozmowy zeszła na opowiadaniu, co u nas. Z oczu, a raczej z ust, nie schodził nam jednak główny temat, jakim jest nasz przyjazd do nich.
 
Wieczorem obejrzeliśmy półtora odcinka (dziennikarze i politycy z opcji PiS mówią "półtorej") The Crown.

Dzisiaj, we wtorek, 30.01, bardzo wcześnie zadzwoniła Córcia.
- Jadę do pracy, więc spokojnie możemy porozmawiać. - A czytam bloga, to wiem, że jesteś już od dawna na chodzie.   
Więc dokładnie przegadaliśmy temat Wnuczki i jej brata, Wnuka-V Przy którym oczy trzeba mieć dookoła głowy! - Wszędzie włazi, zeskakuje na zabij się, a przy tym jest pogodny, tak że panie w żłobku nie mogą się go nachwalić! - W domu zaś bije swoją siostrę i wyrywa jej włosy (a ma co - dopisek mój).
Całe szczęście, że dzieci nie pamiętają takich numerów.
Zasugerowałem Córci, żeby przemyślała mój pomysł. Bo chciałbym Wnuczkę wziąć do nas, do Uzdrowiska, na ileś dni, żeby z nią poprzebywać. Oczywiście w cieplejszym okresie, żeby różnymi atrakcjami zniwelować jej potencjalną tęsknotę za mamą i tatą. W końcu u tego dziadka byłaby sama po raz pierwszy.

Po I Posiłku pojechaliśmy do City. Były oczywiście zakupy spożywcze, w tym piwo. No, niestety, nie stać mnie na Pilsnera Urquella za 6 zł z groszami, a taką psychologiczną barierą jest kwota 5 zł. Stąd, gdy jest promocja w okolicach tej kwoty, kupuję. Ale dawno nie było, więc kupuję jasnego Kozela, który leży najbliżej Pilsnera Urquella. Już ładowałem czteropaki w puszkach, gdy Żona zaprotestowała.
- Ale weź, proszę w butelkach!... - Taka sama cena! - Już niedługo będziesz jak ten menel! - Pił wszystko i w byle czym!
- Ale te butelki są okaucjonowane i zaraz się zacznie! - Trzeba będzie pamiętać, żeby ich nie wyrzucać, wieźć z powrotem do konkretnego sklepu, no i mieć zasrany paragon, który zapewne wyląduje w koszu! - A bez niego nie przyjmą! - A z puszką zero problemów!
- Proszę cię, weź w butelkach...
To wziąłem, bardziej "dla Żony" i dla świętego spokoju. Bo menelarstwo w sumie mogłoby mi nie przeszkadzać. Miałem nawet okazję się w nim znaleźć. Tylko że nie dożyłbym tylu lat, to raz, ale czy to by komuś przeszkadzało, skoro moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej, to dwa? A konkretnie - zapewne wylądowałbym kilka razy w więzieniu i dawno bym nie żył, jak moi koledzy z tamtych czasów, którzy zapili się na śmierć.
A teraz, no cóż, jestem tak wiekowy, że nawet menelarstwo nie jest mi pisane. Bo najlepszy wiek, żeby stać się menelem, specjalnie nie piszę "stoczyć się", był wtedy, gdy miałem 16-17 lat (druga - trzecia klasa ogólniaka). Niestety, wyszedłem na tzw. ludzi i wcale nie wiem, czy się z tego cieszyć patrząc na obecnych, tzw. ludzi.
 
Główne zakupy mieściły się w Leroy Merlin. W czwartek dostarczą nam kabinę prysznicową, do niej baterię, brodzik, do niego syfon, i umywalkę, do niej baterię kuchenną (awangardowy pomysł Żony). To otworzy  Szefowi Fachowców front robót w pralni i umożliwi utworzenie w niej dla nas łazienki.
To nie wszystko! Kupiliśmy dwa wiaderka farby, wałki, korytko i teleskopowy wysięgnik, wszystko po to, żebym sobie samemu mógł otworzyć front robót w Pokoju Córki. I to nie wszystko. Bo w końcu kupiliśmy imadło. A bez niego w gospodarstwie, jak bez ręki. Żona była uprzejma mi wyliczyć, że to już czwarte w naszym wspólnym życiu. Można by napisać taką nowelę Szlakiem imadeł albo Imadła a nasze życie, albo Wpływ imadeł na nasz związek! Były w Naszej Wsi, Dzikości Serca, Wakacyjnej Wsi, i teraz, w Uzdrowisku. Uzmysłowienie sobie tego faktu nieźle mnie zaskoczyło, ale jeszcze bardziej, gdy uzmysłowiłem sobie, że imadła nie posiadałem w Biszkopciku i Naszym Miasteczku. Musi to o czymś świadczyć!
W innej firmie zapłaciliśmy 5 dyszek za pomiary, bo trzeba będzie wymienić zewnętrzne drzwi tarasowe, wstawić akustyczne między naszą  górą a górnym mieszkaniem gości oraz zwykłe do łazienki, która obecnie jest nasza, a stanie się gościnną. Wszystko w ramach przygotowywania górnego mieszkania dla gości.
Tuż przed II Posiłkiem przyszedł pan do pomiarów. Trudny do zdefiniowania, raczej pozytywny, ale taki z gatunku "wiedzący" albo "lepiej wiedzący". Jeśli ta jego cecha charakteru miała dotyczyć tylko tego, po co przyszedł, nie można było mieć mu za złe, mimo że pewne trudności z komunikacją i wymianą informacji były. Za to mogłem mieć mu za złe, że się tak wyperfumował. Bardzo szybko zaczęło mnie to drażnić, a potem, gdy sobie poszedł, pojawił się ból głowy i samopoczucie w kierunku wymiotów. Na szczęście było to w miarę delikatne i bez tych ostatnich.

Dzisiaj Teściowa mnie sprowokowała, można powiedzieć nawet sympatycznie. Napisała:
Właśnie miałam u drzwi dwóch młodych ludzi z zapytaniem, czy przyjmę księdza po kolędzie? Jak zwykle bardzo grzecznie im podziękowałam. Informacja dla Ciebie, żebyś nam nie przypisywał zachowań innych niż uprzejme 😕
Ostatnie zdanie dało mi szerokie pole do potencjalnej dyskusji, ale ponieważ sms mnie przede wszystkim rozśmieszył, poczułem się do nietypowej odpowiedzi. Akurat tu, uważam, całkiem zgrabnej.
U drzwi Twoich stoję Panie
Słysząc zewsząd Twe wołanie!
Wierna Twoim przykazaniom
Dałam odpór czarcim draniom!!! 
Teściowa się odcięła.
Ale w twojej poezji wyczuwam znajomość obrzędów katolickich. Nawet rym mieści się w rytmie pieśni kościelnych! Brawo!
Odpisałem:
Nie musisz wyczuwać, bo je znam 😀
Ponieważ poziom dyskusji wyraźnie zaczął spadać, na tym poprzestaliśmy.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek The Crown.
 
ŚRODA (31.01)
No i dzisiaj wstałem o 04.30.
 
Fafik wybudził nas oboje, a ja stwierdziłem, że dalsze leżenie w łóżku nie ma już sensu. Po nocy postanowiliśmy, że jednak w końcu pójdziemy dzisiaj razem do Głuchoniemych. Może się dogadamy, nomen omen. 
Zupełnie niespodziewanie, bo z rana i bo ona nie z takich, napisała Przyjaciółka Pasierbicy. Żebyśmy jej smsowo, a lepiej mailowo, przekazali, które rzeczy są nasze, żeby je mogła złożyć w jedno miejsce, a  które będzie mogła wyrzucić, bo od  lutego planuje remonty. To po dyskusji z Żoną zadzwoniłem nie  licząc na to, że odbierze, bo nie odbierała nigdy. Więc nie kryłem swojego zdumienia, gdy od razu odebrała.
- A to przepraszam!... - znalazła się. I ustaliliśmy, że w najbliższą sobotę przyjadę sam do Nie Naszego Mieszkania i wszystko nasze zabiorę.
- A to, co zostanie, będziesz mogła zagospodarować lub wyrzucić... - dodałem.
Umówiliśmy się na spotkanie i na przekazanie naszych kluczy.
Żona w pierwszym odruchu chciała jechać ze mną, ale szybko zrozumiała bezsens tego pomysłu, bo to by oznaczało, że cała przestrzeń Inteligentnego Auta zamiast dedykowanego bagażu byłaby zajęta nią i przede wszystkim... Grubą Bertą. 
Tak więc po prawie ośmiu latach Nie Nasze Mieszkanie zniknie. Parafrazując wieszcza: I Odkąd zniknęło jak sen jaki złoty, Usycham z żalu, omdlewam z tęsknoty. I nie wiem, czemu ta dusza, z popiołów, Nie wylatuje za nim do aniołów?
 
Dzisiaj nastał czas przygotowywania naszej przyszłej sypialni. Pierwszym docelowym elementem (emelentem) stało się pomalowanie Pokoju Córki, drugim, równie istotnym, położenie nowej wykładziny. Reszta to pikuś... Bo ten pikuś będzie mógł być robiony nawet wtedy, gdy na stałe będziemy tam zasypiać. 
O 14.10, po trzech godzinach prac, gdy nie tknąłem farby nawet jednym włosem pędzla ani żadną drobiną owalu malarskiego wałka, byłem wykończony. Zmęczenie powstało na skutek świadomości, że tyle czasu pracuję, a pożądanego efektu ani widu, ani słychu. Bo trzeba było najpierw z Pokoju Córki wszystko wynieść. To "wszystko" przy dwóch chłopa byłoby śmiechu warte, ale był tylko jeden. Żona jednak stanęła na wysokości zadania. I nie mam tu na myśli żadnej płciowej metamorfozy, bo powiałoby zgrozą. Po pewnych trudach udało się usunąć dwa tapczaniki oraz zrolowaną starą wykładzinę. Reszta była prosta, tyle że czasochłonna, wymagająca wielu kursów i skłonów. 
Do pralni, obok, naniosłem wszelkie potrzebne i niepotrzebne narzędzia, szpachlę, farbę oraz odkurzacz. I najpierw żmudnie zacząłem usuwać ze ścian gwoździe i gwoździki oraz kołki rozporowe wszelkiej maści. Po czym zaszpachlowałem dziesiątki dziur i dziureczek. Następnie zdemontowałem źródła światła i karnisz, i mogłem przystąpić do gruntownego odkurzania. Myśl, że mógłbym zacząć malować i szybko skończyć, była mi obmierzła. Za chwilę, wykończony, musiałbym czyścić po farbie korytko i wałek. I jaka strata farby. Malowanie zostawiłem na jutro. Żona przyklasnęła decyzji.
 
W trakcie prac zadzwoniłem do Wnuka-III. Musiał mieszać przy kaloryferze, gdy spali z bratem w Pokoju Córki, bo kto inny? Żona odkryła, że zawór był odkręcony na maksa, a tam, zdaje się, że jest najcieplej, zaraz po kuchni, w całym domu, bo grzeje komin. Wnuk-III przy wyjeździe nie poinformował o swoim manewrze. 
Telefonu nie odbierał, ale za jakiś czas oddzwonił.
- Co, spałeś?! - zagadałem bez żadnych wstępów.
- Dziadek!!! - Przecież ja jestem w szkole! - oburzył się. -Nie mogłem odebrać, ale teraz mam przerwę, więc oddzwaniam. 
Ustaliliśmy, że na przyszłość, będzie konsultował takie ruchy. Przeszedł nad tym do porządku dziennego, gdy ode mnie uzyskał logiczne wytłumaczenie.

Relaksacyjnie zabrałem się za pisanie.  I w swoim "biurze" popijając z butelki jasnego Kozela, przypomniałem sobie o butelkach, o kaucji i o całym z tym związanym zamieszaniu. Z kubła musiałem wydobyć właściwy i zasrany paragon z Carrefoura i go pieczołowicie "wyprasować". Ja wiedziałem, że tak będzie, ja wiedziałem... A Żona mówiła...
Jeszcze przed II Posiłkiem, za jasnego, wybraliśmy się z wizytą do sąsiadów, Głuchoniemych. Z wielkimi obawami, bo doświadczenia mamy różne. A przecież chcielibyśmy, żeby wzajemne relacje były przynajmniej przyzwoite (teraz są dobre). Bo, jak przypomniała mi Żona powiedzenie Sąsiada Filozofa, Dobry sąsiad lepszy niż brat za granicą.
Akurat podjechał sąsiad, więc od razu poprosiliśmy, żeby poprosił żonę.
- Chyba śpi, ale ją obudzę... - zrozumieliśmy z pewnym trudem, bo on gorzej mówi niż ona. - Ubiera się... - poinformował, gdy wrócił.
- Trochę niedobrze... - pomyśleliśmy.
Najpierw zapytaliśmy, czy jesteśmy dobrymi sąsiadami i czy mają do nas jakieś uwagi. Zdziwili się bardzo, raczej na zasadzie, że chyba coś źle zrozumieli, co u nich przecież częste, bo przecież nie mieli żadnych uwag i uważali, że jesteśmy dobrymi sąsiadami. Więc śmielej wyłuszczyliśmy wolno i wyraźnie nasz problem. Mocno się przejęli i od razu szukali rozwiązania. Przy czym ona bez czajenia się przyznała, że sąsiedzi z drugiej strony też mówili, że Fafik szczeka. Ustalili, a my chętnie na takie rozwiązanie przystaliśmy To będzie super!, że wieczorem oni będą Fafika zamykać w garażu, a sąsiad rano wybierając się do pracy, na dzień będzie go wypuszczał. No, wprost przyklasnęliśmy. Przy okazji wiele się dowiedzieliśmy:
- że Fafik został wzięty ze schroniska, ma 8, czy 9 lat i oczywiście nie wiadomo, po jakich jest przejściach,
- że sąsiadka pracuje w City w McDonaldzie i że oprócz niej jest jeszcze troje głuchoniemych, 
- że sąsiad też pracuje w City w jakiejś firmie, która coś tam produkuje, ale ani jednego, ani drugiego nie zrozumieliśmy, jednak przy trzecim tłumaczeniu zgodnie kiwaliśmy głowami A, tak, tak, wiemy!, żeby nie wyjść na nieuprzejmych.
- A kot też przeszkadza? - to zrozumieliśmy, gdy ich kocur się napatoczył i prosił namolnie o pieszczoty.
Sąsiad od razu się śmiał zaskakując nas poczuciem humoru z jednej strony, a z drugiej nazywając rzeczy po imieniu zdawałoby się brutalnie, ale wiedzieliśmy, że oni niuansów językowych znać nie mogą. Kocur od razu wylądował na rękach sąsiadki, więc była okazja go wyczochrać i ze śmiechem ustalić, że on wszędzie łazi, w tym przychodzi do nas.
- Był u was w domu? - znowu sąsiad się obśmiał. Widać było, że jest taki figo fago, a w domu rządzi  ona.
Koty więc dodatkowo rozładowały sytuację, bo wspomnieliśmy im, że ileś lat temu mieliśmy dwa, a nawet trzy. Umówiliśmy się, że jutro przyjdziemy ponownie i powiemy, czy dzisiejszej nocy było już cicho.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek The Crown. W kompletnej ciszy, bo Fafik był widocznie zamknięty w garażu znacznie wcześniej, "niż mu się należało".
 
CZWARTEK (01.02)
No i w nocy spałem... źle! 
 
Przez tę obłędną ciszę! Przez całą noc organizm wyraźnie starał się wyłapać jakiekolwiek hałasy, w tym ten podstawowy, fafikowski. Coś podobnego do sytuacji, gdy para osób rozmawia normalnie, i siedzący obok człowiek zapytany za chwilę, o czym rozmawiała, nie jest w stanie praktycznie nic powtórzyć, ale wystarczy, że ta sama para zacznie rozmawiać szeptem... Mimowolnie wszystkie radary organizmu nastawiają się na odbiór.
Widocznie więc mój się tak nastawił i wielokrotnie poważnie się rozbudzał, co pogłębiało frustrację, bo do głosu dochodził całkiem trzeźwy mózg, który mi tłumaczył Śpij wreszcie, bo przecież!... Przy okazji skwapliwie generował durnowate sny, z których nie zapamiętałem żadnego, ale doskonale wiedziałem, że mnie dodatkowo, oprócz ciszy, zmęczyły. Z ulgą więc usłyszałem o 05.30 dźwięk smartfona.
O 06.45, już po porannym rozruchu, przy laptopie i przy Blogowej, usłyszałem Fafika. Aż się  wzruszyłem. Po nastu godzinach z zadowoleniem odnalazłem się w rzeczywistości, która towarzyszy mi już w Uzdrowisku od prawie ośmiu miesięcy. Teraz będę musiał przyzwyczajać się do nowej.
Uświadomiłem sobie ze zdziwieniem i ze śmiechem, że przez ten okres utworzył się we mnie syndrom sztokholmski (stan psychiczny, w którym ofiara przywiązuje się do swojego oprawcy).
Wszystko opowiedziałem Żonie, gdy za chwilę pojawiła się  w salonie.
- Okazuje się, że ty(!) jesteś pierwowzorem tych wszystkich dowcipów o Żydzie z pociągu, czy też o facecie z sekatorem lub solą...
Nie miałem nic przeciw.

Po I Posiłku zabrałem się za malowanie Pokoju Córki. Wyszlifowałem zaszpachlowane miejsca i zabrałem się wreszcie za malowanie właściwe. Zeszły mi trzy godziny przy użyciu dużego wałka na teleskopie (pierwszy raz w życiu), małego wałeczka (pierwszy raz w życiu) oraz małego pędzla, żeby dojść z nim w różne zakamarki. Mimo że za malowaniem nie przepadam, miałem sporą satysfakcję. Oczywiście jutro pomaluję drugi raz i będzie "na gotowo". Żona w Internecie znalazła cennik malowania. Przyjąłem skromnie 15 zł/1 m2. Wyszło przy 40 m2, że nie wydaliśmy 600. zł. To stwierdziłem, że po pracach ekipy Szefa Fachowców pokoje dla gości pomaluję sam.
Malowanie trochę sobie uatrakcyjniłem malując pewien napis dotyczący Żony. Po sfotografowaniu musiałem, niestety, zamalować. Ale jeszcze do końca malowania przebijał. Żona ciekawsko zaglądając co jakiś czas też go sfotografowała sugerując humorystycznie, że może ściany w takiej formie zostawimy...
W trakcie malowania przyjechała dostawa z Leroy Merlin. Kurier był normalny, nie jak ten półdebil z poprzedniej dostawy, i nie robił żadnego problemu z wniesieniem rzeczy do domu. Dostał dyszkę, a wszystko zostało złożone tuż zaraz, w wiatrołapie.
Po moim wysiłku Żona wymyśliła, że dobrze by mi zrobił spacer na świeżym powietrzu i odbiór paczek. Co prawda farba nie śmierdziała, dodatkowo pracowałem przy otwartych drzwiach balkonowych, ale gdzieś z tyłu głowy zapach się czaił. Spacer mi bardzo dobrze zrobił, zwłaszcza że poszedłem tak, jak stałem," na menela". Paczkomat jest na obrzeżach głównych ciągów turystycznych, więc nie musiałem się niczym przejmować.
W jednej z paczek były żwacze, czyli jedne z trzech przedżołądków u przeżuwaczy. Cuchnęły zdrowo, stąd tym bardziej Piesek był zainteresowany. Jednego od razu dostał w holu i obserwowaliśmy, jak się zachowa. Nawet kontrolnie nie powąchał, tylko poprawił paszczowy uchwyt i od razu, bez jakichkolwiek wahań, udał się na górę, do swojego podstawowego legowiska, bo sprawa była zbyt poważna, żeby iść do dolnego, zapewniającego ciepełko, ale też konkurencyjną obecność Państwa, zwłaszcza Pana. Pani wyczytała, że żwacze zapewniają odpowiednią florę bakteryjną i skutkują dość wdzięcznym efektem w postaci niejedzenia przez psa różnorakich kup. Od razu polubiłem zapach żwaczy.

Pod wieczór zadzwoniła Pasierbica. Zawiozła Q-Wnuka na trening i wracając do domu, zamknięta w samochodowym pudle, wykorzystywała czas. Też tak często robię i Córcia również jadąc do lub z pracy. Świadomość, że  niczego innego nie da się robić oprócz prowadzenia auta, jakoś tak człowieka wyluzowuje i wtedy rozmowa ma inną jakość, niż w "niewłaściwym", pospiesznym momencie dla którejś ze stron. Obgadywaliśmy mój wierszyk do Babci, bo i on, i ona to zawsze wdzięczny temat, oraz Ofelię, która w swoich standardach nadal wycina numery. Na przykład w poniedziałek zaparła się i nie poszła do przedszkola, by we wtorek z chęcią, jak gdyby nigdy nic, pójść. I tak jej na szczęście zostało do końca tygodnia. Biedny ten chłop. 
Wieść istotna była taka, że Były Teść Żony wyszedł ze szpitala i jest w domu. I nawet czuje się lepiej. Ale żona nie puszcza go nigdzie samego.
A potem zeszło na problemy zdrowotne Q-Zięcia, który od trzech tygodni tkwi w jakimś takim stanie quasi-chorobowym. Takie ni pies, ni wydra. I się męczy. Temat ten natychmiast musiałem scedować na Żonę, bo po pierwsze, Q-Zięć jest na tym tle drażliwy i, o ile jako tako akceptuje wtrącanie się teściowej, to mojego na pewno nie, po drugie, Żona jest tutaj w tych sprawach guru, i po trzecie, panie mogą na ten temat gadać długo, co oczywiście nastąpiło. A to było grubo powyżej moich zdolności percepcji. W łóżku czytałem książkę i wiedząc to wszystko, jednak mocno się zdziwiłem sporą nieobecnością Żony.
- A tak sobie rozmawiałyśmy, co by tu z tym fantem zrobić? - odpowiedziała na moje Boże?! - Co tak długo?!

 Wieczorem obejrzeliśmy ostatni odcinek sezonu szóstego The Crown. Siódmego, zdaje się, że nie będzie, bo musiałby obejmować już czasy mocno współczesne. A to mogłoby się nie spodobać rodzinie królewskiej. Zresztą samo zakończenie, z Żoną uważaliśmy, że świetne, nie pozostawiało wątpliwości, że to koniec serialu.
 
PIĄTEK (02.02)
No i dzisiaj wstałem 20 minut "przed smartfonem". O 05.40.

Nie przez Fafika, bo ten zaczął dopiero szczekać o 06.30, ale jakoś tak organizm zadecydował sam z siebie. Spałem znacznie lepiej niż wczoraj i rzadziej nasłuchiwałem totalnej ciszy. Za to miałem durnowate sny, które po każdym przebudzeniu się i ponownym zasypianiu wracały. Mózg zgrabnie połączył moją świadomość dotyczącą dzisiejszych urodzin Kolegi Współpracownika, czekającego mnie w sobotę opróżniania Nie Naszego Mieszkania i likwidacji Szkoły. We śnie opróżnialiśmy ją z wszelakiego sprzętu i maneli przy współudziale Jasia pod nadzorem... Szefa Fachowców. I w trakcie tych prac odkryliśmy pod jakimś stołem praktycznie nierozpakowany i nieużywany super odtwarzacz, wówczas ostatni krzyk techniki kupiony za 600 zł (dlaczego akurat tyle, sen nie wyjaśniał), własność nieobecnego akurat Kolegi Współpracownika, który swego czasu był z zakupu bardzo dumny. Trzeba było posiłkować się telefonem do niego, by usłyszeć Wypieprzcie wszystko do kontenera!
 
Jeszcze przed I Posiłkiem pomalowałem garderobę przylegającą do sypialni, żeby w miarę dokładnie zorientować się, ile trzeba będzie dokupić farby na drugie malowanie. Co prawda uchyliłem okno w sypialni i, co prawda, farba mało cuchnęła, ale jednak siedzenie w małej klitce w chemicznych oparach musiało zrobić swoje, zwłaszcza u mnie, uczulonego na takie smrody. Po jakimś czasie zaczęła mnie pobolewać głowa i dopadły mnie lekkie nudności. Myślałem, że w miarę upływu czasu ta upierdliwość będzie mijać, ale się zaparła i powiększała do tego stopnia, że Żona kupiła mi już w City puszkę Coca Coli, która przez lata sprawdziła się jako świetny specyfik na takie dolegliwości. Ale o planowanym dzisiejszym powtórnym malowaniu myślałem niechętnie i do końca dnia niechęć pozostała.
W firmie, która dokonała ostatnio pomiarów pod przyszłe drzwi u "górnych" gości, ustaliliśmy ostatnie szczegóły i pan miał nam zrobić wycenę. W Castoramie zaś kupiliśmy do przyszłej naszej łazienki usytuowanej w pralni kompaktowy sedes i młynek. W historii naszych remontów zawsze unikaliśmy tych zabudowywanych systemów, jako czegoś, do czego w razie awarii nie można się dostać wcale i grozi ona skuciem kafelek i wyrąbaniem dziury w ścianie lub wielkim trudem, żeby, na przykład, wymienić w spłuczce bebechy. Mamy taki przykład w Tajemniczym Domu w dolnej łazience, w której jest tylko umywalka i sedes. Spuszczana w nim woda idzie w hektolitry, więc starałem się zdjąwszy zmyślnie zamontowany przycisk do jej spuszczania coś tam podregulować, ale dostęp był taki, a raczej jego brak, że musiałem się poddać. O dziwo, poddał się też Fachowiec. Stąd wprowadziłem ostry reżim spuszczania wody co trzeci, czwarty raz, któremu podporządkowały się bez szemrania wszystkie dostępne wnuki, ale nie Żona. Omija tę łazienkę szerokim łukiem i korzysta z górnej psiocząc tylko,  gdy musi na dole, przed wyjściem, tuż obok zgrabnej łazieneczki, zakładać buty lub kurtkę Ale jedzie szczynami! Ja niczego nie czuję, może dlatego że jest to zapach biologiczny. I mam oczywiście satysfakcję, że nie tracimy tyle wody.
- Ale  pamiętaj, żeby na noc spuścić! - przypomina mi wieczorem doprowadzona do ostateczności i uwikłana między naturalnym odruchem wstrętu a cywilizacyjnym związanym ze świadomością, że nie można tak bez sensu marnować wody.
A gdy się ma wszystko na wierzchu, za przeproszeniem, jak w kompakcie, sprawa jest prosta. 
Młynek do WC, inaczej zwany rozdrabniaczem (jedna i druga nazwa przywodzi nieprzyjemne skojarzenia) kupiliśmy po raz pierwszy w naszej wspólnej historii. Chociaż nie do końca. Bo u jej zarania Żona takowy zainstalowała w mieszkaniu, które wynajmowała komuś w Metropolii, a które w końcu sprzedała. Nie było w nim innych możliwości skonstruowania łazienki, jak tylko przepychania pompą wszelakich łazienkowych nieczystości do odległego pionu.
W tworzonej w Tajemniczym Domu w pralni łazience standardowe, grawitacyjne możliwości są, ale grożą one dość karkołomnymi zabiegami skutkującymi kuciem na nieprzewidywalną skalę, a w związku z tym na potencjalne natknięcie się na szereg niespodzianek. I trudno raczej założyć, że będą one sympatyczne. A wtedy odwrotu by już nie było i eskalacja demolki mogłaby rosnąć w tempie geometrycznym. I w takim samym tempie znikałyby pieniądze. O innych skutkach nawet nie ma co wspominać.
Zdecydowaliśmy się na takie proste i nieinwazyjne rozwiązanie tylko dlatego, że z tego urządzenia będziemy korzystać wyłącznie my(!), dorośli, gospodarze, świadomi ludzie. Więc nie doprowadzimy do często powtarzających się sytuacji w Naszej Wsi, kiedy goście z trzech apartamentów wrzucali do sedesów kapsle, podpaski, waciki, szmatki, folie, gąbki do zmywania, prezerwatywy i, Bóg wie, co jeszcze, które to rzeczy zatrzymywały się w newralgicznym miejscu oczyszczalni, takim dosłownym wąskim gardle, powodując, że nieczystości nie mogły spływać do głównych zbiorników i wszystko groziło katastrofą. Poziom fekaliów powoli rósł i groził wywaleniem w sedesach gości i naszych.
Bardzo szybko zdobyłem doświadczenie i po specyficznym bulgotaniu newralgicznych płynów napowietrzanych pompami powietrznymi orientowałem się, że katastrofa jest blisko. Wtedy specjalnie wygiętym przeze mnie metodą prób i błędów drutem, odpowiednio długim, gmerałem w wąskim gardle i wydobywałem precjoza i albo robiłem wystawkę zapraszając gości do obejrzenia, albo chodziłem po apartamentach i pokazywałem, co właśnie w oczyszczalni znalazłem. Na panach nie robiło to specjalnego wrażenia, panie zaś były zawsze wstrząśnięte. Oczywiście nikt się nie przyznawał do tych czynów. Stosowałem też inną metodę nie pokazując znalezionych akcesoriów. Tłumaczyłem tylko co się stało i dlaczego, i dodawałem, że gdybym w porę nie zareagował To wszyscy, proszę państwa, mielibyśmy przesrane!
 
Po powrocie do domu nie miałem jednak już ochoty na malowanie, mimo że zapas farby wzrósł o dwie puszki kupione w Leroy Merlin. Po prostu mnie odrzuciło. Za to z przyjemnością mamutem kolejny raz, mam nadzieję, że ostatni, przykleiłem odpadające styropiany w drzwiach prowadzących do dolnego gościnnego mieszkania. A potem widząc niesamowity efekt, to samo zrobiłem przyklejając kolejne płyty na drzwi w piwnicy prowadzące do szklarni, które mogły mieć spore znaczenie w zatrzymywaniu zimnego powietrza. Dodatkowo przykleiłem uszczelki do innych drzwi z tego samego ciągu, a na deser mamutem potraktowałem dwie części statuetki Q-Wnuka, którą to statuetkę otrzymaną za osiągnięcia piłkarskie był uprzejmy rozwalić.
 
Dzisiaj Kolega Współpracownik obchodził 68. rocznicę urodzin. Zadzwoniliśmy z życzeniami i zastosowaliśmy stosowną taktykę. Wiedząc, że niespecjalnie się przejmie, chociaż z całą powagą przyjmie informację i potwierdzi, by natychmiast o tym zapomnieć, że za jakieś 10 minut będziemy jedli II Posiłek, natychmiast po złożeniu mu życzeń błyskawicznie (5 minut) opowiedzieliśmy mu, co u nas, w trakcie tego Żona zdążyła podać strawę, i mogliśmy jedząc oddać się rozmowie, to znaczy słuchaniu Kolegi Współpracownika (49 minut) wzajemnie sobie nie przeszkadzając.
Oczywiście znowu ich zapraszaliśmy, ale z jego relacji wynikało, że przyjazd będzie możliwy na wiosnę, a jak rzuciła Farmaceutka Może i za 8 miesięcy! Bo wszystko im się pokomplikowało. Teraz w lutym mieli jechać na narty do Włoch, ale akurat ojciec Farmaceutki, lat 84, mocno nieszczęśliwie upadł i poważnie złamał nogę. Więc po operacji czeka go długa i żmudna rehabilitacja i ktoś musi się nim opiekować. Poza tym tak się porobiło, że mimo że Kolega Współpracownik jest na emeryturze, spłynęły mu trzy poważne zlecenia dotyczące branży reklamowej. Więc czasu jak na lekarstwo.

Również dzisiaj Q-Zięć przysłał miłego smsa. Otóż Krajowe Grono Szyderców od marca nosiło się z zamiarem rezygnacji z usług Canal+. Ale ponieważ otrzymali bardzo korzystne nowe warunki, to umowę przedłużyli. Dlaczego to takie ważne? Bo dzięki nim będę mógł nadal oglądać zasrany sport!
I przy okazji rozmawiając o jego zdrowiu i ostatnim przeziębieniu wyszło, tak od słowa do słowa , że musiał się doprawić, bo zmarzł na pogrzebie kolegi z klasy, który osierocił dwie córki, 14 i 6 lat.
- ... siedziałem prawie naprzeciwko jego dwóch córeczek (...). Sam się rozkleiłem, a mi to się nie zdarza. 
Q-Zięć w tym roku w maju będzie kończył dopiero 39 lat.
 
Wieczorem obejrzeliśmy pierwszy odcinek trzeciego sezonu Arsena Lupin. Dwa poprzednie oglądaliśmy jakiś czas temu i postanowiliśmy wrócić. Mimo że był zrobiony trochę w stylu komiksowym, specjalnie nas nie drażnił. Może dlatego, że francuscy twórcy zachowali lekkość.
 
SOBOTA (03.02)
No i dzisiaj wstałem kwadrans przed smartfonem. O 05.45.
 
Nie przez Fafika, który pierwszą króciutką serię puścił dopiero o 06.45, a na dobre się rozkręcił o 07.07, kiedy to już byłem zapomniałem o nocy i towarzyszącej jej wielkiej ciszy.
Znowu dość kiepsko spałem, bo w organizmie przez całą noc tkwiła chyba świadomość wyjazdu do Metropolii i nijak nie mógł on jej z siebie wyrzucić.
Po wczesnym I Posiłku wyjechałem już o 09.40. Po godzinie i 40. minutach jazdy, w sumie bezproblemowej, byłem w Nie Naszym Mieszkaniu. Od razu, niczym porządni fachowcy, którzy przyszli, żeby zabrać się do roboty i zarabiać pieniądze, czyli bez żadnych kawek, herbatek i pieprzenia w bambus, zacząłem pakowanie. Po pierwszych wyjętych rzeczach od razu było widać, że o zabraniu materaca, który był oparty o ścianę i stał pionowo między nią a wezgłowiami łóżek, mogę zapomnieć.
Zanim się obejrzałem zrobiłem gdzieś z 20 kursów do Inteligentnego Auta, które, na szczęście, udało mi się zaparkować przed samą bramą. Przypomnę, że, też na szczęście, Nie Nasze Mieszkanie mieści się na parterze. Potem z 10 do śmietnika pozbywając się ewidentnie niepotrzebnych rzeczy lub śmieci. Tych ostatnich kursów byłoby zdecydowanie więcej, gdybym pochylał się nad każdą rzeczą i selekcjonował, ale, po pierwsze, spędziłbym w Nie Naszym Mieszkaniu ze dwie doby przeżywając prawdziwe katusze zostawić-wyrzucić, a ja przyjechałem zadaniowo, jak określiła Żona, czyli pojechać-spakować-opróżnić Nie Nasze Mieszkanie-wrócić tego samego dnia, a, po drugie, nie czułbym się zupełnie kompetentny w tym zostawić-wyrzucić, na pewno zrobiłbym to źle według Żony, więc wolałem scedować to na nią i na jej żmudną selekcję już na miejscu, w Uzdrowisku.
Gdy widziałem światełko w tunelu, bo została mi tylko szafa z ciuchami, przypomniałem sobie o pawlaczu (zapożyczenie z języka czeskiego, w którym pavlac ma znaczenie <balkon, galeria>). Jego wielkość, głębia i rzeczy tam złożone, mnie dobiły. Posiłkując się drabiną, która zawsze była na stanie Nie Naszego Mieszkania, nie naszą, zabrałem wszystko, w tym kartony opisane "Pasierbica". Masakra!
A ciuchy tylko się dołożyły. Brałem wszystko, jak leci, Żony trzy razy więcej niż moich, a potem odkryłem ileś kołder, pościeli i ręczników. Zabrałem wszystko - razem kolejne jakieś 20 kursów.
Zrobiła się 14.30. Przestało mi się spieszyć, bo Przyjaciółka Pasierbicy, która miała przyjechać i odebrać klucze, stwierdziła, że w związku ze spotkaniem z jej jakimiś znajomymi, nie przyjedzie.
- Proszę zostawić mieszkanie niezamknięte na klucz. - I tak tam nikt nie wejdzie!... -  A gdyby nawet!...
Z takim traktowaniem Nie Naszego Mieszkania, które nam służyło blisko 8 lat (minęłyby w lipcu), zgodzić się nie mogłem.
- To zostawię klucze klasycznie, pod wycieraczką. - Są małe, nie da się ich wyczuć...
Zacząłem się żegnać z Nie Naszym Mieszkaniem. W kuchni wołającej o pomstę do nieba chwilę postałem przy stole przypominając sobie wszystkie posiłki, a zwłaszcza Nieokrzesany Bal Murzynów, który zrobiłem sobie 27. października 2017. roku, kiedy to zacząłem pisać bloga i kiedy to sam po raz pierwszy przyjechałem pociągiem do Metropolii z Naszego Miasteczka zostawiając tam Żonę z Bazysią. Potem w dużym pokoju wołającym o pomstę do nieba chwilę postałem przy biurku, przy którym spędziłem mnóstwo czasu przy Pilsnerze Urquellu pracując nad sprawami Szkoły, pisząc bloga i przeprowadzając codzienny onan sportowo-polityczny. Z pamięci przywołałem życie, jakie w nim się toczyło, rodzinne i towarzyskie, wszystko nad podziw bogate. W sypialni wołającej o pomstę do nieba siadłem na swoim łóżku i poklepałem materac. A gdy zamknąłem drzwi wołające o pomstę do nieba i schowałem pod wycieraczką klucze, ostatni raz się obejrzałem, żeby zobaczyć numer 3. Gdy tylko dość głośno i automatycznie zatrzasnęły się zewnętrzne drzwi, nie obejrzałem się, ale przypomniały mi one wszystkie poranki, kiedy to budziły mnie ze sporym łoskotem. Wzruszyłem się, teraz.

O 14.45 ruszyłem w drogę powrotną. Na tyle wcześnie, żeby uniknąć metropolialnych korków. Zresztą ruch w moim kierunku był mały, więc zdecydowanie bardziej komfortowo jechało mi się w tę stronę, niż  w tamtą, mimo że miałem do dyspozycji tylko boczne lusterka. Na godzinę i 35 minut Inteligentne Auto przeobraziło się w taki nowoczesny cygański wóz.
- Czy będziemy coś dzisiaj wypakowywać? - zapytała Żona.
- Absolutnie nie! - wydobyłem z siebie z całą mocą, jak za chwilę się okazało, resztką sił. Bo gdy tylko zamknąłem bramę, zdjąłem buty i kurtkę, otworzyłem Kozela i siadłem przy kuchni, wszystko się we mnie zapadło. Gdyby ten stan opisywać za pomocą barw, to by ich nie było. Po prostu zszarzałem  (chociaż wiem, że szarość to też barwa). Klasyczny syndrom zniknięcia adrenaliny po zakończeniu zadania w czasie 7. godzin brutto.
Było jasne, że w łóżku wyląduję zaraz po II Posiłku.
- To może byś dzisiaj już nie jadł?... - Tylko dla zdrowia!... - odezwała się Żona patrząc na mnie przymilnie ze sztucznym uśmiechem i używając sztucznie modulowanego głosu.
Dałem się ponieść prowokacji i zaprotestowałem z całkiem niezłą mocą, bo siły stopniowo zaczęły mi wracać, a poza tym miała być serwowana pręga, pyszności, do czego Żona, nieopatrznie dla niej, przyznała się wcześniej.
- Ale zjem naprawdę mało, bo nie lubię zasypiać zaraz po jedzeniu. - zdecydowanie ją uspokoiłem.
W łóżku byliśmy już trochę po 18.00. O dziwo (ja!), daliśmy radę obejrzeć drugi odcinek Arsena Lupin. Ale parę minut po 19.00 spałem już snem sprawiedliwego. Jeszcze tylko zdążyła zabłąkać się myśl Co to był za dzień?!, bo dzisiejszej soboty nijak nie mogłem przypasować do jakiegokolwiek dnia tygodnia, a na pewno nie do niej samej.

NIEDZIELA (04.02)
No i dzisiaj smartfona przydusiłem, gdy starał się mnie obudzić o 05.00. 

Z ciężkim sercem zwlokłem się o 06.00. Byłem półprzytomny w kierunku pełnej nieprzytomności. Od pasa w górę bolały mnie wszystkie mięśnie. Oczywiście najbardziej pleców. Taki stan, który wielokrotnie w życiu dotykał mojego organizmu, nazywam zmęczeniem organicznym. Boli każdy mięsień, każda jego cząstka, ale tak dogłębnie, do każdej komórki. Taki, w którym w żadnym miejscu nie ma ostrego, albo tępego bólu, ale jest wszechobecny. Daje o sobie poznać uczuciem mdłości.
Najpierw myślałem, że rozruch w postaci naniesienia bierwion, a o tej czynności wczoraj wieczorem nawet nie byłem w stanie myśleć, poprawi sytuację, ale nie. To organizmowi siłą woli zaordynowałem gimnastykę pokonując ból mięśni. Też nic. To starałem się go podejść Blogową, żeby chociaż sztucznie zlikwidować nieprzytomność. Po pierwszych dwóch, trzech łykach wydawało się, że dał się oszukać, ale nie. Zorientował się i wiedziałem, że jedyne, czego oczekuje, to porządna dawka ponownego snu, tym razem dziennego. Tedy z rana z przyjemnością zaplanowałem taką część dnia.
 
Do blogowego odnotowania. Rano długo się dziwowałem, mimo nieprzytomności, że nie słychać Fafika. Dopiero później do mnie dotarło, że to przecież niedziela. Sąsiedzi odsypiali tydzień.
Zrobiłem sobie niespieszny onan sportowo-polityczny i było wiadomo, że po I Posiłku pójdę spać.
Zaplanowałem 12.00-14.00 wiedząc, że gdy tylko się położę, Fafik się uaktywni. Tym razem wykazał się wielkim kunsztem. Precyzyjnie o 12.25, gdy chyba zdawał sobie sprawę, że musiałem już zapaść w głęboki sen, wykonał krótką serię szczeków. To mnie oczywiście wybudziło. Postanowiłem jednak do 14.00 wytrwać. Co jakiś czas się budziłem trwając ogólnie w stanie takiego półsnu, bo ciągle byłem nastawiony na moment, kiedy Fafik ponownie wypuści z siebie morderczą serię. A ten nic. Nawet się nie odezwał, gdy ulicą przejechał motocykl ze sporym warkotem, co ogólnie na Pięknej Uliczce zdarza się niezmiernie rzadko. Nawet się dziwiłem, że przepuścił taką okazję. Do 14.00 nie odezwał się już ani razu trzymając mnie umiejętnie w pełnej gotowości do rejestracji wszelkich dźwięków, a i później również. Ale gdy wstałem, byłem w znacznie lepszej kondycji niż 2 godziny wcześniej.

Dzisiaj zaplanowaliśmy z Żoną uczcić jej jutrzejszą uroczystość, bo to lepiej w niedzielę niż w poniedziałek. Żona wybrała dwie knajpy, całkiem nowe, w których nie byliśmy ani razu, i na bazie oferowanego menu mieliśmy wybrać. Szata graficzna pierwszego z nich była tak irytująca i nieczytelna, że prawie natychmiast ofertę odrzuciliśmy. Proponowane potrawy były opisane na paskach białych czarną czcionką i na czarnych białą, co w swoim zamierzeniu miało służyć zwiększeniu czytelności, a było dokładnie odwrotnie. Poza tym kolor czarny trochę straszył i odrzucał. Na dodatek paskami zielonymi były zaznaczone grupy potraw... Wiem, czepiam się. Poza tym opisy były zrobione językiem kwiecistym, takim oryginalnym, bardziej przystającym do mojego bloga, z której to ułomności zdaję sobie sprawę, ale nie mogę się jej pozbyć. Oczywistym zamiarem restauracji było zainteresować gościa. Tytuły na zielonych paskach były zwłaszcza ciekawe. I tak, na przykład:
- Jadło vege - bez mięsa upichcone,
- Ze strumienia wyłowione,
- Z ptactwa upichcone,
- Z woła coś więcej na ząb,
- Dziczyzna prosto z leśnego zakątka,
- Strawa z wieprza przygotowana.
Tylko przy zupach były "Zupy", co stanowiło poważny zgrzyt w konwencji. Bo tytuł na zielonym pasku mógłby chociażby brzmieć "Wywary odpowiednio doprawione".
W szczegółach też było nieźle, chociażby takie:
- Żeberka "z metra cięte" z pieca, musztardą i miodem zaprawiane, na zacnej kapuście podane,
- Pierogi kurczęciem, szpinakiem, fetą i parmezanem nadziane.
Wiem, czepiam się. Ale, gdy to piszę, widocznie trącana jest we mnie jakaś blogowa struna, bo opisy zaczęły mi się coraz bardziej podobać. Nie wspomnę, że restauracja w swoim menu miała Pilsnera Urquella, opisanego najzwyczajniej jak tylko można i bardzo sugestywnie, bo "Piwo beczkowe", a to jest zawsze niepodważalny atut takiego punktu gastronomicznego.
 
Wybraliśmy więc lokal drugi. Wiele razy, gdy jeszcze nie mieszkaliśmy w Uzdrowisku, mówiliśmy sobie, że kiedyś tutaj przenocujemy i skorzystamy z kuchni, żeby zobaczyć co i jak. Te wspomnienia, jak również nieudziwnione niczym menu, jednolite, w pięknej, czystej formie, przeważyły. Podawali tam, co prawda Pilsnera Urquella tylko z butelki, ale co tam, skoro ostatnio tak zmenelowałem się według Żony, że piłbym wszystko i z byle czego, nawet Pilsnera Urquella z puszki.
Hotel i restauracja były zrobione w klasycznym stylu, można by powiedzieć mieszczańskim, ale bez przekroczenia tej granicy, po której czuje się nieprzyjemny nadmiar pieniędzy i niedobór dobrego smaku. W restauracji praktycznie byliśmy sami, bo dość szybko po naszym przybyciu, wyszła rodzina ze słodkimi małymi dziećmi, które swoimi mocnymi głosikami wnosiły w salę dodatkowe efekty dźwiękowe oprócz dolatującej z głośników muzyki, w miarę cichej i  sensownej. Trochę brakowało mi sztafażu w postaci innych gości, ale Żona mi tłumaczyła, że pogoda jest pod psem i ludziom nie chce się nigdzie wychodzić, a poza tym jest przecież pani kelnerka i to wystarczy.
Siedzieliśmy w restauracji półtorej godziny ("półtora", jak mówią dziennikarze i politycy z opcji PiS) i w zasadzie pozwoliliśmy sobie na podsumowanie wszystkiego dopiero w drodze powrotnej do domu. I tak:
- lokal nam się bardzo podobał,
- chilijskie czerwone wino Żonie bardzo smakowało, a mnie Pilsner Urquell, 
- do "gołąbków z pieczoną kaczką i kaszą gryczaną wraz z sosem grzybowym" Żona odniosła się bardzo szczegółowo: Wnętrze było wodniste, a powinno być esencjonalne, wypełnione tłuszczem, na przykład, smalcem ze skwarkami. Nie było w nich charakterystycznej kleistości. Korzystniej by wypadły, gdyby je pokryć chociażby masłem, ale tak obficie, żeby było wyczuwalne przy każdym kęsie. Poza tym były podejrzanie gorące, nawet parzące, co sugerowało, że mogły być podgrzane w mikrofali. No, i sos grzybowy był sosem z pieczarek, a to różnica, chociaż oczywiście pieczarka to też grzyb
- do "pieczonej nóżki z kaczki podanej na modrej kapuście z żurawiną i pieczonymi ziemniaczkami w tymianku" odniosłem się krócej. Była w miarę smaczna, ale wyraźnie przesuszona. - stwierdziłem. Mogła być ponownie odgrzewana, na przykład w mikrofali - wywnioskowała Żona.
Nie chciałem podgrzewać atmosfery i dodawać, że faktycznie, coś za szybko te potrawy nam podano,
- do deseru, który oboje zamówiliśmy, "smażone śliwki zapiekane z koglem-moglem podane z gałką lodów waniliowych oraz z posypką z pistacji" odnieśliśmy się oddzielnie. Smakował nam, ale żona uważała Za słodki!, ja zaś uważałem, że był w sam raz,
- w kwestii pani kelnerki mieliśmy takie samo zdanie Miła, sympatyczna, niegłupia, ale swoim wyglądem i sposobem bycia trochę nie przystawała do lokalu.
No cóż, minie trochę czasu, zanim znowu się tam pojawimy. Chyba damy mu drugą szansę w sezonie, bo sumarycznie czas w nim spędzony uważaliśmy za bardzo udany i już w domu pobyt miło wspominaliśmy.
Obu lokalom nazw na razie nie nadałem. Gdy pójdziemy do drugiego, a raczej do pierwszego, bo pójdziemy, żeby wiedzieć, co mówić naszym gościom, zobaczymy, czy nadam w ogóle.
 
Dotarcie na uroczysty wieczór mieliśmy dość utrudnione. Bo gdy byliśmy gotowi i ubrani do wyjścia, zadzwonił Justus Wspaniały i Lekarka. Rozmawialiśmy blisko 43 minuty w aurze "powinniśmy już wyjść na uroczysty obiad". Ale trzeba było wszystko przegadać, zwłaszcza ciągły brak fachowców u nas, którzy mieli..., co setnie ubawiło Justusa Wspaniałego, a jego reakcję Lekarka starała się łagodzić wykazując współczucie i zrozumienie dla nas wobec takiej, a nie innej postawy fachowców. Z kolei, we troje, staraliśmy się długo zatrzymać nad jej durnowatą postawą polegającą na tym, że się nie oszczędza, a powinna! Tłumaczyliśmy jej, że w związku ze stanem jej zdrowia, o czym doskonale wie, jako jego posiadaczka i lekarka, naprawdę nic się nie stanie, jeśli okien, podłóg i różnych zakamarków nie umyje i nie wyczyści co tydzień, tylko w weekend po prostu wyluzuje.
Ciężko to będzie wyplenić, bo to cecha charakteru, wychowanie w rodzinie i cechy regionu Polski, z którego pochodzi. Nie wyobraża sobie życia, żeby nie mieć w sobie elementów (emelentów) Hausfrau!
- Przecież trudno mi będzie wracać ze spaceru i jedną ręką prowadzić dwa psy, a drugą podpierać Lekarkę!... - Dzisiaj stwierdziła, że już dobrze się czuje i znowu coś zaczęła sprzątać! - skarżył się Justus Wspaniały.
I co z taką zrobić?!
W trakcie rozmowy dobijał się ze swoją Konfliktów Unikający. W końcu mu się udało. Pretekstem był fakt, że na obiad kupili wołowinę Ale jest jakaś taka chuda i Żonie by się nie spodobała!
- No i zadzwoniliśmy! - dodała Trzeźwo Na Życie Patrząca śmiejąc się ze skojarzenia.
Konfliktów Unikający był bardzo zawiedziony Bo, sprawdzam, rozmowa trwała tylko 10 minut!
 
Pod wieczór zadzwoniliśmy do Geografa. Dzisiaj kończył 85 lat.
- No, mój drogi, czekałem na telefon od ciebie. - usłyszałem jego głos pełen werwy i dobrego humoru.
Bo lubi z nami rozmawiać.
- Jak kolega się czuje w obliczu dzisiejszego dnia? - zagadałem.
- Świetnie! - Chodzę codziennie, co drugi dzień, z kijkami i pokonuję 7,5 km. - W połowie drogi robię sobie przerwę, mam termos z gorącą herbatą... - Z cytryną! - dodał.
I opisał trasę. Zrobiła na mnie wrażenie tym bardziej, że wiedziałem, o czym mówi.
- A powiedz mi, bo nigdy o tym nie rozmawialiśmy, jakie poglądy polityczne mają twoje dzieci? - zapytałem, bo i jedno, i drugie znam, ale dawno nie widziałem. Przy czym "dawno" jest eufemizmem. Poglądy Geografa znamy od dawna.
- Syn ma takie, jak ja, a córce koleżanki nakładły do głowy jakichś głupot!... - Wiecie, ja prenumeruję takie wydawnictwo katolicko-prawicowe wydawane w Krakowie, Miesięcznik WPiS. - Ma bardzo ciekawe artykuły historyczne. - No i czytam Gazetę Polską, ale coś ostatnio mi nie odpowiada...
Sprawdziłem - jest to polski miesięcznik o tematyce społeczno-politycznej wydawany od 2010 roku. Skrót od Wiara, Patriotyzm i Sztuka. Zastanowiło mnie w tym opisie tylko jedno słowo - "polski". Chyba chodzi o to, że nie ma w tym wydawnictwie żadnego obcego kapitału, czytaj, niemieckiego. Reszta mnie nie zdziwiła. Bez sarkazmu i ironii.
Z Geografem umówiliśmy się na kolejny telefon, już za trzy tygodnie.

Wczoraj z zupełnego zaskoczenia Kolega Inżynier(!) wysłał smsa, a raczej mmsa. Ponieważ telefon wieczorem miałem wyłączony, więc wiadomość odczytałem dopiero dzisiaj i się... wzruszyłem.
Na zdjęciu szliśmy razem z Żoną polną drogą, wyraźnie młodsi i wyraźnie z jakimś naszym psem, bo miałem przewieszoną smycz. Do zdjęcia był dołączony życzliwy komentarz:
- Z niejaką przykrością stwierdzam, że bardzo niewiele się zmieniliście... :) - Sorry, teraz ubierasz się lepiej :)
Odpisałem:
- Powiem tak - to miłe z Twojej strony :) Dziękujemy:) A z drugiej fascynujące, że tak potrafisz kłamać w żywe oczy :))) Tak czy owak, zdjęcie super i z rana zmusiłeś mnie do wzruszeń, a to nie przystoi mężczyźnie!  To wyraźnie Nasza Wieś i spacer z Bazylem,... Bazysią? Ile lat temu i czemu tak się czaiłeś? Co do ubrania  - Uzdrowisko oblige! Chociaż, jak wiesz, potrafię wystąpić i " na menela"!
Przysłał drugiego smsa ze zdjęciem, na którym, młodziutki siedział przy stoliku, a przed nim stał sympatyczny i obfity deser oraz nalewka, chyba, i piwo.
-To czasy Bazyla - wyjaśnił - i to nie jest Nasza Wieś. We wrześniu minie 20 lat od wyjazdu do Orla (...). Tego dnia wjechaliśmy z Dzidkiem rowerami na Stóg Izerski, a zdjęcie z restauracji jest opisane w moim albumie jako "Dieta Zdobywców" :)))
Odpisałem:
- Ponownie się wzruszyłem :)  Patrząc na stół - jakim byłeś normalnym człowiekiem :) W tym okresie mieszkaliśmy lub pomieszkiwaliśmy w 8 miejscach :)))
- Na czym to polega? - zapytała Żona patrząc na zdjęcie i na Kolegę Inżyniera(!). - Niby taki sam, a inny?...
I nie chodziło jej o to, co ujrzała na stole.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Arsena Lupin.
 
PONIEDZIAŁEK (05.02)
No i dzisiaj wstałem o 06.00. 
 
Dnia nie zacząłem onanem sportowo-politycznym, tylko pisałem. I zaraz po tym, gdy zeszła Żona, skontaktowałem się nieinwazyjnie, czyli smsowo, z Szefem Fachowców i z Buster Keatonem. 
Pierwszy informował, że już czuje się lepiej i że będą w środę o 09.00. Drugi zaś, że są już na miejscu i Będziemy działać z tymi schodami. Na moje dopytywanie wyjaśnił, że w Belgii wszystko ok i że zadzwoni.
Po I Posiłku wyjątkowo sporo pracowałem w drewnie. Ale i bez tego czułem, że muszę się położyć. Spałem-drzemałem w towarzystwie Fafika od 13.15 do 14.15. Poczułem się zregenerowany na tyle, że z auta postanowiłem opróżnić z bagażu całe przednie siedzenie, a potem nawet pomalować drugi raz garderobę w Pokoju Córki. Ale gdy uruchomiłem kombajn przy Inteligentnym Aucie, nic nie było w stanie mnie powstrzymać. Zawaliłem cały hol i połowę terenu w salonie wokół narożnika ku załamaniu Żony.
-  Bo Nie Nasze Mieszkanie w tym względzie trochę traktowałam, jak składzik, jak strych, w którym trzymałam nieużywane ciuchy i inne rzeczy... - wyjaśniła totalnie osłabiona koniecznością zmierzenia się z wybieraniem, decydowaniem, grzebaniem i wyrzucaniem.
Więc nawet nie próbowałem jej pocieszać, że wielu rzeczy nawet nie ujrzała, bo od razu wniosłem je do piwnicy. Ale gdy zaproponowałem jej prosty system, od razu się uspokoiła. Do worków na odpady bio miała wkładać rzeczy do PCK, na narożniku zostawić te, których będzie jeszcze używać, a na podłogę te, które się wyrzuci razem ze zmieszanymi. Poszło jej nadspodziewanie gładko, może dlatego że zostało jej tylko kilka ciuchów, zaś wór do PCK zrobił się ciężki i wielki.
- A do zmieszanych od razu wrzucałam na bieżąco do kubła pod zlewem. - oznajmiła zadowolona z siebie jak jasna cholera.
Po czym zasiadła zrelaksowana i obserwowała z wielką przyjemnością, co teraz ja wyczyniam mogąc mi doradzać. Ja zebrałem, o dziwo, półtora wora (półtorej, jak mówią dziennikarze i politycy z opcji PiS) do PCK i jeden zmieszany. Przy okazji zostawiłem sobie ileś koszul, t-shirtów, swetrów, ciepłych skarpet, z cztery szaliki, z dwie pary kalesonów, Bóg wie, co jeszcze, i ... pięć czapek przy okazji przymierzając je wszystkie i przywołując we wspomnieniach różne humorystyczne momenty z nimi związane. Bo "odkryłem", na przykład, taką uszankę z daszkiem. Z ćwierć wieku temu, w Szkole mieliśmy uroczystość wigilijną, niezwykle udaną, z różnymi występami słuchaczy przygotowanymi pod kierunkiem nauczycieli. Atmosfera była niepowtarzalna, dyrektor ubrany w garnitur, białą koszulę i krawat palnął stosowną mówkę, był opłatek i wzruszenia. I gdy atmosfera wyluzowała się już całkowicie i było dawno po części oficjalnej, wróciłem do gabinetu i dołożyłem do garnituru właśnie tę uszankę szczelnie zapiętą pod szyją. Gdy tak ubrany wracałem do wszystkich zebranych, natknęła się na mnie niespodziewanie zza rogu moja nauczycielka, pani psycholog, młoda osoba o dużym poczuciu humoru, więc się w swoim stylu do niej wyszczerzyłem.
- Są granice śmieszności!!! - krótko zareagowała mijając mnie gwałtownie z oburzoną i zniesmaczoną twarzą.
 
Praktycznie raz tylko z Żoną mieliśmy różnicę zdań w kwestii moich ciuchów - zostawić czy oddać? Dotyczyła ona mojej tradycyjnej marynarki, takiej do drętwych uroczystości i takowych spodni, w kant.
- To bym zostawił. - Jak znalazł do trumny!
- Coś ty!... - oburzyła się - Oczywiście, że by się nadawały, ale powinieneś tam się znaleźć w ciuchach, które lubiłeś, w których chodziłeś. - Na przykład, w dżinsach. - Zresztą do tego czasu coś się wymyśli... - dodała pojednawczo. 
- No, ale wiesz, gdybym ten zestaw zostawił, problem miałabyś z głowy. - słabo oponowałem.
- Nie ma o czym mówić! - Przecież mógłbyś nawet tak "wystąpić"?! - wskazała na mnie i na mój menelowy (menelarski?) strój.
Tym razem ja się oburzyłem. Bo Są przecież granice śmieszności!

Narożnik i otoczenie opustoszały. O malowaniu w tej sytuacji nie mogło już być mowy. 
Jakoś tak w tym momencie zadzwonili do Żony z życzeniami Lekarka i Justus Wspaniały. I przy okazji dopytywali o wczorajszy pobyt w restauracji. 
- Mogę wam wreszcie opowiedzieć z pierwszej ręki, jak było! - Jeszcze przed blogiem! - dodała usatysfakcjonowana.
Trochę podsłuchiwałem. Żona zrelacjonowała zbyt pobieżnie.
Po wszystkim postanowiliśmy, że jutro, już całkiem spokojnie i bez stresu zabierzemy się za hol.
Przed II Posiłkiem i po nim pisałem. I zdążyliśmy wieczorem, w tej wydawałoby się beznadziejnej sytuacji, nawet się zrelaksować i obejrzeć kolejny odcinek Arsena Lupin.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił czternaście razy i wysłał cztery smsy. Jednego mądrego, żebym przejął kontrolę nad swoim..., drugiego prymitywnego, sflaczałego, trzeciego obiecującego, a czwartego informującego, że z powodu braku porozumienia... i tu nastąpiły ostrzeżenia.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 21.55.

I cytat tygodnia:
Zwięzłość słowa rodzi szerokość myśli. - Jean-Paul Sartre (powieściopisarz, dramaturg, eseista i filozof francuski. Przedstawiciel egzystencjalizmu. Laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury za rok 1964; nie przyjął jej)
Cytat chyba nie o mnie?...