12.02.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 71 dni.
WTOREK (06.02)
No i dzisiaj wstałem o 05.50.
Mimo nastawionego smartfona na 06.30 z powodu wczorajszej późnej publikacji.
Rano sporo czasu zajęło mi cyzelowanie wpisu. Zaraz po wniesieniu drewna znowu poczułem organiczny ból całego ciała. Wyraźnie nie pokonałem regeneracyjnej bariery potencjału i każdy kolejny wysiłek fizyczny wracał mnie do tego nieprzyjemnego stanu. Po I Posiłku musiałem się położyć na 15 minut. Po nim werwa mi wróciła.
Jadąc do City wpadliśmy do Nowego Mechanika. Wczoraj zadzwoniłem do niego w sprawie wymiany spalonej lewej żarówki świateł mijania. Dwa dni wcześniej odkryłem, że prawa świeci ponadwymiarowo, a lewa wcale. Stąd wyjaśniła się drobna zagadka związana z moim powrotem z Metropolii do Uzdrowiska, gdy wiozłem dwóch wnuków. W jakimś momencie trasy jadące przede mną auto co chwilę "wrzucało" prawy kierunkowskaz sygnalizując mi, żebym je wyprzedził, co spotykało się z moimi niewybrednymi komentarzami ku uciesze oczywiście wnuków. Gość mnie wkurzał, bo nie dość że nie lubię jeździć po ciemku, to jeszcze mi sugerował, abym w takich warunkach go wyprzedził.
Niedoczekanie! Ale tak był namolny z tym wrzucaniem co chwilę kierunkowskazu, że działał mi na nerwy i go w końcu w tych ciemnościach wyprzedziłem. Biedny. Teraz mu współczuję i nie chciałbym, aby ktokolwiek cytował mi to, co w tamtym czasie o mnie mówił. Sam sobie potrafię zacytować, bo wiem, co ja w jego sytuacji bym gadał o tym debilu z tyłu.
Wiedziałem, że dobrze robię kierując się z głupią wymianą żarówki do warsztatu. Ta wiedza powstała we mnie, gdy w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku i na początku tego jeździłem Nexią Daewoo. Samochód ten był wyśmiany przez wszystkich możliwych znajomych jako "badziewny koreańczyk", a był po prostu świetny. Wręcz niezawodny. Miał tyle rozwiązań, które i obecnie by sprostały różnym oczekiwaniom. Raz tylko mnie zawiódł, ale i teraz pisząc te słowa, czuję wyrzuty sumienia, bo przecież była to moja wina. Gdy mieszkaliśmy w Biszkopciku, w drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia wybierałem się do Rodzinnego Miasta. Auto nie odpaliło i z wyjazdu były nici. A dlaczego? Bo nie domknąłem drzwi za dnia i nie zauważyłem, że pali się lampka pod sufitką. I paliła się tak całą noc pożerając akumulator.
Już wtedy był problem ze zwykłą wymianą spalonej żarówki, bo postęp techniczny ma to do siebie, że postępuje. Trzeba było się do niej dostać, co było w ciągu dnia dość trudne, a w ciemnościach niemożliwe. Jednak, gdy już z klosza lampowego udało się wyciągnąć gniazdo z halogenikiem wystarczyło go wymienić na nowy, a potem spróbować wszystko z powrotem upakować. Wiadomo było, że za brak właściwych świateł groził mandat. Ale kierowca był broniony przed nim, jeśli posiadał do wymiany zapasową żarówkę. Wtedy tylko puszczał tekst do policjanta Ale, panie sierżancie, musiała mi się przed chwilą przepalić!, by usłyszeć A ma pan zapasową? i po potwierdzeniu na miejscu wymienić, i można było jechać dalej.
Było już ciemno, gdy któregoś razu wracaliśmy z Naszej Wsi do Metropolii po kolejnej naszej inspekcji budowlanej, bo Nasza Wieś była w trakcie olbrzymiego remontu. I gdzieś w połowie drogi zatrzymała nas policja.
- Panie kierowco, jedna żarówka nie świeci! - Za to grozi mandat 200 zł.
- Ale, panie sierżancie, musiała mi się przed chwilą przepalić!
- A ma pan zapasową?
- Tak. - I ją okazałem.
- To proszę wymienić i może pan jechać.
- Niestety nie będę mógł tego zrobić... - odparłem ku sporemu zdziwieniu policjanta.
- Dlaczego?
- Dlatego, że w tych nowych autach jest już taki system, że za dnia trudno jest wymienić, a co dopiero po ciemku. - Czasami aż z takim drobiazgiem trzeba jechać do warsztatu, więc teraz na pewno się nie podejmę!
Policjant dalej coś gadał o mandacie, więc wytoczyłem działo.
- Proszę pana, kierowca nie ma obowiązku znać się na różnych naprawach auta, a do takich należy wymiana żarówki, tu dość skomplikowana... - No chyba, że pan się zna, to chętnie skorzystam i przyświecę panu pańską latarką?...
Pojechaliśmy wolno.
Nowy mechanik "dość" łatwo wyciągnął halogen z obudową. I się subtelnie obśmiał, jak to on, w sposób nierażący, że to nie jest żadna obudowa, tylko nierozerwalna całość.
- Teraz takie produkują specjalnie inne do każdego modelu... - wyjaśnił. - Musi pan kupić w City, wrócić, to panu wymienię.
I wyjaśnił, gdzie takie dostanę. Ten system musi kiedyś pieprznąć! - pomyślałem.
Przy okazji wymienił mi dwie spalone żarówki oświetlające z tyłu tablicę rejestracyjną. Odetchnąłem z wielką ulgą, gdy je zobaczyłem, bo były takie same, jak 40-50 lat temu. Wymienił również obie ramki mocujące tablice rejestracyjne, reklamujące salon, w którym kupowaliśmy 8 lat temu auto, na te, które otrzymałem od wulkanizatora, gdy wymieniałem opony. Teraz Inteligentne Auto nie ma już na zewnątrz żadnych obcych naleciałości. Gdy wróciliśmy z City, Nowy Mechanik zainkasował za wszystko... 40 zł. W tym koszt dwóch żaróweczek. Łączny koszt wyniósł złotych 80, bo halogen kupiłem boschowski.
W City zawitaliśmy do Leroy Merlin w sprawie masek. Syn zadzwonił i mnie wyśmiał, że maluję bez maski.
- Za 15 zł kupisz i nie będziesz się tak truł!...
Przy okazji porozmawialiśmy głównie o Wnuku-III i fakcie, że za chwilę będzie miał 13 lat, a i bez tego nieźle daje otoczeniu w kość, o Liście 100 i o moim przyjeździe do nich w drugiej połowie lutego.
- Przywieź ze sobą dwa pendrive'y, to ci wymienię pewne utwory na wskazaną przez ciebie wersję i, jeśli będziesz chciał, mogę coś jeszcze dograć.
Pan w Leroy Merlin, ten, który ostatnio sprzedawał nam farbę i swoim sposobem bycia oraz sensownymi poradami zdobył nasze zaufanie, skierował nas w sprawie masek "do malowania" do innego działu.
- Ale one kosztują 250 zł, mają dwa wejścia z filtrami węglowymi i trzeba nauczyć się w nich oddychać, bo na początku jest ciężko... - wyjaśnił.
Pomijając cenę reszta mnie skutecznie wystraszyła. Nie myślałem, że po pierwszym na tym świecie zaczerpniętym oddechu, w towarzystwie wrzasku, będę musiał w wiekowym okresie swojego życia uczyć się oddychać. To już chyba wolę zgon w ciszy na skutek zatrucia niż uduszenia.
Do wskazanego działu już nie poszliśmy. A w domu mamy spory zapas masek, takich lepszych, spadek po poprzednich właścicielach, i w nich będę malował.
W Biedrze i w Carrefour zrobiliśmy drobne zakupy. W tym drugim drewniane sztućce dla "górnych" gości, wszystkie razem za 5 zł. Takie same, w plastikowym, twardym opakowaniu, kosztowały dziewięć. Cztery zł drożej tylko po to, żeby je, opakowanie, za chwilę po rozpakowaniu wyrzucić i żeby powiększyć
Wielką Pacyficzną Plamę Śmieci, w której znajduje się 10 kilogramów plastiku na jeden kilometr kwadratowy, zajmuje około 1,6 miliona kilometrów kwadratowych. Trzykrotnie przewyższa ona powierzchnię Francji. Znajduje się w niej około 1,8 tryliona kawałków plastiku o wadze 80 tysięcy ton.
Sam sobie mogę głosić apokalipsę i się straszyć, i nie potrzebuję do tego Teściowej, albo jej braci i sióstr.
Ale póki co w domu zabraliśmy się za hol. Całkowicie opustoszał, za to wypełniły się piwnice (są jeszcze powierzchniowe i kubaturowe zapasy) oraz szafy. I Żona zaczęła pierwsze pranie ręczników przywiezionych z Nie Naszego Mieszkania.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Arsena Lupin.
ŚRODA (07.02)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Po bardzo dobrym śnie.
Za to bolały mnie korzonki. Myślę, że czkawką ciągle odbija się Nie Nasze Mieszkanie.
Rano przeprowadziliśmy poważną rozmowę. Jeszcze raz omówiliśmy dogłębnie całą logistykę czekającego nas drugiego etapu remontów, znacznie poważniejszego niż pierwszy. Musieliśmy wszystko omówić przed dzisiejszym przyjazdem Szefa Fachowców.
Zamiast o 09.00 przyjechał o 10.00 ze swoim współpracownikiem. Od razu zaczęliśmy ustalać ponownie zakres prac i szczegóły. Było tego tyle, że połączone z wielowariantowym rozpatrywaniem doprowadziło, że poczułem się dość szybko mocno schyłkowy. Czułem się na tyle źle, że musiałem się położyć chociaż na 20 minut. Drzemałem i było mi zupełnie obojętne, że wokół toczył się remontowy harmider. Drzemka pozwoliła wrócić świetnemu samopoczuciu. A zrobiło się ono wręcz rewelacyjne, kiedy okazało się, że Szef Fachowców po odkuciu kawałka ściany znalazł odpływ. I dopiero wtedy okazało się, że ten fakt, jakże istotny dla całej planowanej przez nas kuchni, był tym, który wysysał ze mnie wszystkie siły psychiczne. Nie rejestrowałem stwierdzenia Żony, która już wczoraj wieczorem kładąc się spać mówiła, że jest zestresowana.
Fachowcy dość wcześnie wyjechali po przygotowaniu sobie stanowisk pracy, po złożeniu w Klubowni narzędzi i po potrzebnych pomiarach. Mogłem więc spokojnie zabrać się za malowanie Pokoju Córki.
Prawie nie było działania farby. Totalne wietrzenie, maska na gębie oraz fakt drugiego, łatwiejszego i szybszego malowania oraz unikania zbyt długiego stania na drabinie w oparach zbierających się u góry zrobiły swoje. W ogóle nie bolała mnie głowa.
Pod wieczór pochyliliśmy się nad dwiema wycenami. Tę, dotyczącą drzwi zewnętrznych i wewnętrznych, odrzuciliśmy, jako wyraźne naciągactwo i szukanie jelenia. I skontaktowaliśmy się z Lokalsem, któremu przesłaliśmy "naciąganą" ofertę, żeby się do niej ustosunkował i nam coś doradził, bo siedzi w branży. Ustaliliśmy, że on dla nas jest za drogi i że nam nie potrzeba żadnych wypasów i że przyśle nam swoją wycenę, z którą mamy pojechać do zupełnie innej firmy Która nie powinna być droga!
Druga wycena została przysłana przez Szefa Fachowców. Gdy odrzuciliśmy pewne zbędne rzeczy i gdy ustaliliśmy, że pewne prace wykonam sam, bo będzie na to czas i "styknie" umiejętności, trochę powiało optymizmem. "Trochę", bo przeszliśmy już przez tyle remontów, że bylibyśmy ewidentnymi debilami, gdybyśmy z nich nie wyciągnęli żadnych wniosków, w tym podstawowego - niespodzianki będą i muszą być!
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Arsena Lupin.
CZWARTEK (08.02)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Całkiem wyspany.
Jeszcze przed przyjazdem Szefa Fachowców poranną ciszę przerwał gong. Przed bramą stał jakiś dostawczak, a przy furtce jakiś typ, jak określiła Żona.
Od typa nie mogłem się uwolnić. Gadał tak szybko, że nie mogłem dojść do słowa i wciskał mi do rąk rynnę.
- Patrz, aluminiowa. - Za 300 zł wymienimy ten kawałek, bo cieknie! ... i wskazał na przód domu.
Tak mnie omamił, że nawet otworzyłem bramę i podeszliśmy pod wskazaną ścianę budynku. Faktycznie z jednej rynny w jednym miejscu kapało.
- Niech pan poczeka! - rzuciłem nie mogąc się od niego odczepić i zniknąłem w domu. Już w przedpokoju natknąłem się na Żonę wyraźnie w bojowym nastroju, z czapką na głowie(!), a to rano oznaczało jedno. Więc zniknąłem. Tylko usłyszałem jej świdrujący głos.
- Nic nie robimy! - Dziękujemy! - Do widzenia!
- Błyskawicznie się zwinęli! - A już wyciągali drabinę!... - Słyszałam, jak do ciebie mówili na "ty"! - oburzona relacjonowała po szybkim powrocie. - Wiedziałam, że muszę wyjść i że jak mnie zobaczą, to się od razu zwiną! - To taki typ, który natychmiast myśli, że ty jeszcze możesz za to dostać wpierdol od żony!...
I powspominaliśmy sobie stare czasy w Biszkopciku i jeden sobotni lub niedzielny poranek, kiedy to o szóstej rano nie mogłem się odczepić od takiego jednego Ryśka. I wtedy Żona zeszła w szlafroku wściekła na tyle, że ja uciekłem do domu, a faceta zdmuchnęło w sekundę. Po czym usłyszałem ciężkie, miarowe, żołnierskie kroki na schodach, gdy wracała na górę. Facet się już nigdy nie pojawił.
Pisałem o tym.
Dzisiaj tym razem stresowałem się konkretem związanym z koniecznością wspólnego omówienia wyceny, czekającym nas wyjazdem do City i załatwieniem mnóstwa spraw, ale przede wszystkim z informacją Szefa Fachowców i pytaniem, które zawisło w powietrzu, czy w obliczu tworzenia kuchni na górze i w związku z tym używania mnóstwa urządzeń elektrycznych wytrzymają obwody. Ponieważ na prądzie się nie znam i się go boję, to od razu wpadłem w skrywaną i tłumioną panikę Co będzie, jak nie wytrzymają?! i Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałem?! Do tego doszła zmiana koncepcji otwierania zewnętrznych drzwi do gości, które już kilka dni temu jakoś zostały zaplanowane i rozrysowane, a to wiązało się z przestawieniem kaloryfera, co z kolei mogło skutkować brakiem pracy kaloryfera w sąsiednim pokoju, gdyby były połączone w jednym obwodzie.
Więc już w okolicach południa zaczęła mnie boleć głowa i w taki stanie poszedłem drugi raz malować Pokój Córki, żeby zapachem farby sobie dołożyć. Bo o drzemce nie mogło być mowy. Tylko by mi myśli latały po głowie. Poza tym wszelkie bruzdownice, gumówki skutecznie by ją wyhamowały. Słysząc te odgłosy jako żywo stanęła mi przed oczami, a raczej przed uszami, Wakacyjna Wieś. No ale tam był rozmach. Świadomość tego wcale mi jednak nie poprawiała nastroju.
A potem wszystko zaczęło się wyjaśniać. Szef Fachowców stwierdził, że wszystkie urządzenia da się podpiąć nawet pod trzy obwody, więc kamień spadł mi z serca. Kaloryfer został bez problemów zdemontowany i zostało przygotowane nowe miejsce pod jego podłączenie, a z tego wszystkiego zrobiło się tak późno, że wyjazd do City był bez sensu. I ustaliliśmy, że nad wyceną pochylimy się jutro, bo nie zając i nie ucieknie. Na dodatek Żona podsunęła mi A nie chciałbyś się przejść do Biedronki, bo kupiłbyś parę drobiazgów?, więc bardzo chciałem, zwłaszcza że pojawiła się przerwa technologiczna w malowaniu. Z przyjemnością poszedłem "na menela" czując się jak rasowy mieszkaniec Uzdrowiska, taki z drugiego obszaru i oddychałem świeżym powietrzem, bo, co prawda, ból głowy się nie pojawił, ale farbowy dyskomfort już miałem.
Gdy w zdecydowanie lepszym nastroju wróciłem, skończyłem malowanie. Sprzątnąłem wszystkie manele, odkurzyłem jeszcze raz i przyszedł czas na wtarganie do środka beli nowej wykładziny. Była tak ciężka i nieporęczna, że istotny był sposób jej wniesienia i ułożenia - w jakiej osi? Bo obrócenie jej potem o 90 stopni z racji ciasnoty nie wchodziło w grę. Stąd z Żoną zrobiliśmy prowizoryczny szkic sypialni (Pokój Córki niniejszym odszedł do archiwum) i wyszły nam dwie możliwości kładzenia i łączenia kawałków. Optowaliśmy za jednym, a poproszony o konsultacje Szef Fachowców potwierdził Bo po co ma pan się tyle pieprzyć z łączeniami?! I w 10 sekund sprytnym sposobem wniósł ze swoim współpracownikiem wykładzinę.
Nie mogłem jej tak zostawić odłogiem. Więc zaraz po II Posiłku zacząłem rozwijać i przy czołówce zgrubnie przycinać i układać według bardzo prostego a skutecznego myku, który podsunął mi na odchodnym Szef Fachowców. Nie pierwszy raz się okazało, że wiedza teoretyczna to jedno, a myki to drugie. Szczegółowe przycinanie na wymiar zostawiłem sobie na jutro, przy pełnym oświetleniu, bo jak mówi powiedzenie Łatwiej kijek pocieńkować, niż go potem pogrubasić!
Wszystko razem spowodowało, że wieczorem w ogóle nie czułem się zmęczony. Bez problemów obejrzeliśmy ostatni odcinek trzeciego sezonu Arsena Lupin. Końcówki nie zrozumieliśmy, ale twórcy zrobili to chyba tak specjalnie, żeby nie zrozumieć sugerując w ten sposób, że może być sezon czwarty, a wtedy wszystko się wyjaśni. No i obejrzeliśmy sobie piąty, czy szósty raz jedną scenę z odcinka czwartego, która nas niezmiennie rozśmiesza.
PIĄTEK (09.02)
No i dzisiaj wstałem kwadrans przed smartfonem. O 05.45.
W całkiem niezłym nastroju, chociaż w obliczu bezliku czekających nas dzisiaj spraw w lekkim stresie.
Rano, jeszcze przed przyjazdem fachowców, w sypialni kładłem wykładzinę i ją cyzelowałem. Nadspodziewanie dużo się naskłaniałem i naprostowałem. Od razu czułem to w plecach. Ale dzięki temu fachowcy mogli wnieść nasze łóżko ze starej już sypialni do nowej. I jeszcze przed I Posiłkiem opróżniliśmy szafy i komody z naszych ciuchów. Z tego zrobił się jeszcze większy bajzel niż był, ale fachowcy mieli otwarty kolejny front robót.
W planach mieliśmy wyjazd do City po I Posiłku. Jakimś cudem dowiedzieliśmy się, że jest strajk rolników i że droga krajowa jest zablokowana. To wybraliśmy się przez Łańcuchową Wieś i zajrzeliśmy do Buster Keatona. Przywitały nas pustki, ale za chwilę z bratem przyjechał.
- Chciałem panom powiedzieć - zagadałem na dzień dobry - że roboty w górnym mieszkaniem ruszyły i że będzie one gotowe za tydzień, a wejścia do niego jak nie było, tak nie ma.
Mimo że Buster Keaton mógł być przygotowany na tego typu odzywkę i że mógł sobie przygotować stosowną odpowiedź, na jego twarzy przez ułamek sekundy pojawiło się coś na kształt wstydu, czy zmieszania. Przynajmniej tak to odczytałem na jego busterkeatonowskiej twarzy.
- W przyszłym tygodniu będzie... - leciuteńko się uśmiechnął. I obaj zgodnie stwierdzili, że we wtorek przyjeżdżają o 09.00 i ruszają z robotą. Potwierdzili jednocześnie ze szczegółami rolniczą blokadę dróg i opisali miejsca, w jakie nie należy się pchać.
Jadąc do City przyznałem się Żonie do swoich myśli w sprawie schodów, które to myśli przez ostatni tydzień, dwa, mnie męczyły.
- Wymyśliłem sobie i to mnie nękało, że bracia opchnęli nasze schody komuś innemu, bo akurat gdzieś tam pasowały, a im pasowało, bo może dostali większą kasę?!... I że teraz to sobie na schody możemy nadmuchać!...
Żonę przeraziła chora pokrętność tych myśli. Ale co miałem zrobić, skoro żyję tyle lat, co żyję i od ludzi, w tym od fachowców wszelkiej maści, nazbierałem pokaźny bagaż negatywnych doświadczeń?...
Głównym tematem wyjazdu były potencjalne zakupy dwóch skrzydeł drzwi, które by oddzieliły nas od przyszłego gościnnego mieszkania. Temat nas wykończył przede wszystkim za sprawą kilku panów z Leroy Merlin z tego drzwiowego działu, bo byli oni niespodziewanie dla nas (obsługę klientów w tym sklepie stawialiśmy dotychczas za wzór) olewający, niepomocni, nastawieni negatywnie do naszych "wydziwień" i Jak to, że my nie rozumiemy takich prostych rzeczy?!
Daliśmy sobie z panami w końcu spokój, bo ile można?! I całe szczęście, bo zabrali nam tyle sił, że ledwo zrobiliśmy zakupy w Carrefour i w Biedronce. Za to w Castoramie panowie byli mili, sympatyczni, życzliwi i pomocni, mimo że przecież tak samo "wydziwialiśmy", jak przed chwilą. Efekt był taki, że ostatecznie się zdecydowaliśmy na drzwi, które przy normalnych siłach i wystarczających finansach byśmy raczej odrzucili. Musieliśmy trochę spuścić z tonu sensownie sobie tłumacząc, że przecież i tak, i tak z obu stron będą zasłonięte kotarą, więc o co chodzi z tą wyolbrzymioną estetyką?!
Towar miał być dostarczony w czwartek.
Siły od razu wróciły, tym bardziej, że wiedzieliśmy, że jest to ostatni punkt programu. Wracając do domu jeszcze w City natknęliśmy się na cztery jadące jeden za drugim wypasione traktory, wszystkie oflagowane. Na szczęście mijały nas przeciwnym pasem, a za nimi wlekli się drogowi nieszczęśnicy.
Do strajku rolników mam stosunek jednoznaczny. Popieram, ale ten mój stosunek do sprawy opieram na skąpych wiadomościach. Bo jeśli nasze rolnictwo ma zostać wykończone przez eksport z zewnątrz, to jest to polityka krótkowzroczna i może bardzo szybko się zemścić. Ale może są różnorodne, inne, oprócz finansowych, przesłanki, które odgrywają sporą rolę. Nie wiem. Tak czy owak byłem przeciwny i zawsze będę przeciwny eksportowi róż z Ameryki Płd do Europy, eksportowi wołowiny z Argentyny i tym podobnym współczesnym hecom, za którymi stoi globalizacja i podstawowa przyczyna - przeludnienie Ziemi. Powtórzę - nie trzeba być Świadkiem Jehowy, żeby...
W domu czekała nas przyjemna i uspokajająca niespodzianka. W tworzonej kuchni Szef Fachowców jednak tak rozdzielił obciążenia trzech obwodów elektrycznych, żeby w każdym z nich było mniej więcej po równo. Nie będzie więc tak, że jeden zostanie żyłowany do granic możliwości, a drugi będzie miał poważne zapasy niewykorzystanych watów. O to zabiegałem, prosiłem i tłumaczyłem Szefowi Fachowców, że jeśli tak zrobi, to ja będę spał spokojnie, co on od samego początku bagatelizował w jakimś stopniu lekceważąc moją elektryczną niewiedzę.
Wspólnie przegadaliśmy sprawę ich jutrzejszej potencjalnej pracy. Optowaliśmy za tym, żeby nie przyjeżdżali, bo mamy różne inne zaległości, które chcielibyśmy nadrobić, a poza tym jesteśmy wykończeni i chcielibyśmy wypocząć. Z jego strony nie było problemu. Uprzedził nas tylko, że z racji kolejności prac i ich nieskończenia nie będziemy mieli prądu w przedpokoju, przed domem i w dolnej łazience. Jak się później okazało, nie było go też w gniazdkach w łazience górnej, bo to taki Tajemniczy Dom. Zapewniliśmy go, że to nam przez weekend nie będzie przeszkadzało. Przyjął do wiadomości, ale już się mocno zdziwił, gdy z równą radością potraktowaliśmy jego informację, że przez ten cały czas będzie również wyłączony kocioł I nie będziecie mieli państwo ani ciepła, ani ciepłej wody!, bo przestawiony kaloryfer w kuchni w nowe miejsce nie został jeszcze włączony do obiegu.
- Eee, to nic! - krzyknęliśmy na trzy cztery. - Ciepło mamy z kuchni i z kominka, a wodę zawsze sobie możemy podgrzać, ile tylko chcemy!
Nie mówiliśmy mu już, że spokój przez dwa dni był nam droższy.
Wieczorem przygotowaliśmy sobie spanie w Werandowym Pokoju na narożniku. Rzadko na nim spaliśmy. Być może tylko raz w Naszej Wsi, gdy Żona zdublowała rezerwację i dwie pary przyjechały prawie jednocześnie do nas, a apartament był wolny tylko jeden. Mimo oczywistego przepraszania i przede wszystkim podsuwania im innego miejsca pobytu w Pięknej Dolinie, równie dobrego, ciekawego i godnego, żadna z par nie chciała ustąpić i zrezygnować z naszej oferty. Musieliśmy jednej z nich oddać do dyspozycji naszą prywatną część domu łącznie z kuchnią, a my nieopodal, za prowizoryczną kotarą spędziliśmy bodajże jedną noc mając dodatkowo nad sobą, na antresoli, Q-Gospodynię. Zaraz z ranka uciekliśmy do Metropolii, do Nie Naszego Mieszkania. Takie zdublowanie nigdy się już nie powtórzyło.
Na narożniku spali przeważnie wnukowie różnej proweniencji, ale też Krajowe, a może już wówczas Zagraniczne Grono Szyderców, Kolega Inżynier(!) i chyba różni znajomi i rodzina Szamanki i Tego Który Dba O Auto.
Ułożeni w nowym miejscu patrzyliśmy na kuchnię.
- To takie całkiem nowe wrażenia... - zauważyła Żona.
Wrażeń specjalnie dużo jednak nie było, bo po chwilowym czytaniu audiobooka i książki już sporo przed 20.00 nas nie było.
SOBOTA (10.02)
No i dzisiaj wstałem o... 08.00.
Poranek zaczął się zupełnie inaczej niż zazwyczaj, ale dwie godziny później niż normalnie, wrócił na tory. Przez to oraz przez brak fachowców od razu zrobiła się nam niedziela.
Omówiliśmy nietypową noc - twardość i inność narożnika, inność miejsca do spania w ogóle. I jak Anglicy w kwestii pogody poruszyliśmy oczywisty temat dla obojga stron.
- A słyszałeś (-aś), jak Berta chrapała?
Czyli w wydaniu angielskim, gdy spotyka się dwóch dżentelmenów, a na dworze leje i wieje, jeden mówi Ale leje!..., a drugi uzupełnia I wieje!
Więc nie dało się tego faktu nie zauważyć, a raczej nie słyszeć, skoro legowisko Pieska było tuż przy naszym.
W kolejnej kwestii mieliśmy już odmienne zdania.
- A słyszałaś, jak długo i głośno lizała sobie łapę?- Wkurzające! - Nie cierpię! - To już wolę jej chrapanie!...
- A tam od razu głośno! - zaprotestowała Żona jak zwykle nie dając powiedzieć złego słowa o Piesku. - Poza tym Piesek ma dużą paszczę i jeszcze większe fafle, to jak to ma brzmieć. - Moim zdaniem robiła to delikatnie i cicho... - Przypomnij sobie, co robił Bazyl!...
Faktycznie, przypomniałem sobie. Zawsze w Naszej Wsi spał w nocy na dole. Wystarczył mu tylko z Państwem kontakt słuchowy i węchowy, zapewne, bo do nas, na górę, nigdy się nie palił. Co więcej, żadna siła by go tam nie zaciągnęła. W pierwszych minutach naszego przyjazdu do Naszej Wsi, już na stałe, kiedy wreszcie przyjechaliśmy z nim, wypuścił się za nami po schodach na antresolę. Schodów był zwyczajny od szczeniaka, bo w Biszkopciku nauczył się ich, mimo że były zabiegowe, ale, co ważne, pełne. A z ażurowymi miał kontakt po raz pierwszy po 4. latach swojego życia. I kiedy tak radosny pędził za nami, w połowie drogi jedna z przednich łap wpadła mu do "zdradliwej" dziury pomiędzy stopniami. W panice się pozbierał, gwałtownie zawrócił czyniąc w swojej psiej psychice dodatkowe szkody, bo z racji gabarytów nie było łatwo zawrócić i raczej należało, jeśli już, robić to spokojnie, i błyskawicznie z rumorem znalazł się na dole. I to byłoby "na tyle!" Żadne nasze nawoływania, żeby przyszedł, modulowanie głosu dodatkowo wzmocnione kawałkami kiełbaski, nic nie dały. I nigdy nie dawały, więc daliśmy sobie spokój.
Ale, jak to bywa według przysłowia Trafiła kosa na kamień!... Którejś nocy rozszalała się taka burza, że pioruny waliły non stop po sekundzie, dwóch od błysków rozjaśniających sypialnie na górze dając na ułamki sekund efekt dziennego oświetlenia, a deszcz nie padał, tylko potężne strugi waliły o dach, pod którym w odległości 2,5 metra leżeliśmy. I powiedzieć, że ta świadomość odległości nie była komfortowa, to jakby nic nie powiedzieć. Gdy trochę zelżało, usłyszałem Żonę:
- Słuchaj, moim zdaniem Bazyl jest u nas, na górze...
- Eee tam, to niemożliwe!
- Mówię ci, wydawało mi się, jakbym w tym łomocie w jakimś momencie słyszała delikatny chrobot pazurów o deski.
Wstaliśmy. Prądu od dawna oczywiście nie było. Łaziliśmy po kątach sypialni przyświecając sobie komórkami. I w jednym z zakamarków ujrzeliśmy biedne potężne cielsko trzęsące się jak osika, schowane. Bazylka wygłaskaliśmy, pogadaliśmy do niego i uspokoiliśmy. Gdy zapadła cisza, chętnie zszedł na dół i już nigdy na górę nie wszedł, nawet przy pomniejszych burzach.
Bazysia zaś to była znana oszołomka. Nic jej nie ruszało. Żadne burze, petardy, nic. A schody to był jej żywioł. Musiałem na nich uważać, bo nie mogąc się doczekać Pana potrafiła już w połowie drogi mnie brutalnie napaść i wciskać mi do ręki szarpaczkę, żeby się z nią bawić. Nieważne, czy to były schody ażurowe, zwykłe i/lub zabiegowe - potrafiła na nich w miejscu zawracać, tak na "zabij się" i znowu zawracać nie robiąc sobie nic z faktu, że łapy albo część dupska wpada jej niebezpiecznie gdzieś tam. Musiałem trzymać się poręczy, żeby nie zlecieć na mordę, nomen omen, na dół i przy tym starałem się ją spacyfikować, ale ona też nic sobie specjalnie z tego nie robiła uważając, że Pan żartuje. Ta "miłość" do schodów została jej do końca życia. Gdziekolwiek byśmy nie poszli, gdy zauważyła schody, a to prowadzące do sklepu, urzędu, czy do jakiegoś domu uważała, że należy na nie wejść i trzeba było jej ten pomysł wybijać z psiej głowy.
Berta z hałasem i ze schodami nigdy nie miała problemów. Taką ją dostaliśmy w jej piątym roku życia.
W trakcie burz lub jakichkolwiek sztucznych ogni czy petard wzmacnia ogólny poziom hałasu dodając doń swoje chrapanie. A po schodach, wszelakich, wchodzi i schodzi bez problemu, ale powoli, można powiedzieć po swojemu - statecznie. Ale kilka dni temu dostawszy po raz pierwszy żwacza pomknęła rączo na górę, ku naszemu zaskoczeniu. Jak mówię, wszystko jest kwestią priorytetów.
W kwestii dzisiejszej nocy i Berty wcale te wspomnienia mnie nie udobruchały. Zresztą Żona wie, jaki mam stosunek do trojga naszych trzech cane corso. Bazyl to był pies Pies i koniec kropka, a nie jakieś tam damulki! I nawet trzęsienie się, jak osika, niczego mu ujęło.
O 11.00 mieli przyjechać chętni na odbiór dwóch tapczaników, spadku po poprzednich właścicielach.
Pierwotnie stały one w dolnym mieszkaniu gości, a po jego remoncie w Pokoju Córki służąc różnym naszym bliskim. Na skutek zmian przyszedł na nie koniec. Chcieliśmy, aby zabrał je Szef Fachowców, ale on stwierdził, że nie potrzebuje i żebyśmy wystawili na olx'ie. Żona porobiła zdjęcia, gdy już stały w pralni i je wystawiła za darmo, byleby zainteresowany je sobie odebrał.
Ale wczoraj z rana zaczęła kombinować, nomen omen, i ściągnęła mnie do pralni każąc mi się położyć, nomen omen. I zrobiła to samo obok, nomen omen.
- Bo wiesz, gdybyśmy je jednak zostawili w sypialni gości, to byłyby spore oszczędności...
Zdawałem sobie z tego doskonale sprawę.
- Ale jest za wąsko! - odparłem, gdy leżąc obok siebie wczuwaliśmy się w komfort leżenia i spania.
- Ale przecież razem to jest 140 cm szerokości, jak nasze dotychczasowe i jak to kupione gościom w dolnym mieszkaniu... - była całkiem przekonana.
Jednak nic nie mogłem poradzić na to, że gdy leżałem na lewym boku, to prawe kolano mi "spadywało"! A to w nocy nie może być przyjemne. Zresztą pierwszej nocy w Tajemniczym Domu tego doświadczałem, gdy na ich spaliśmy, zanim firma przeprowadzkowa przywiozła nam następnego dnia wszystkie manele. Fakt, że na tych tapczanikach spało później sporo dorosłych osób niczego w moim odbiorze nie zmieniało, bo wiedziałem, że kulturalnie się nie skarżyły z powodu ciasnoty. Wnuk-IV pierwszej swojej nocy u nas spadł na podłogę i też się nie skarżył, tylko z bratem, Wnukiem-III, mieli niezły ubaw, gdy rano nam o tym opowiadali.
Obmierzyliśmy jeszcze raz - nasze dotychczasowe miało szerokość 140, a złożone tapczaniki... 134. No i przez te głupie, wydawałoby się, 6 cm, tam kolano mi nie "spadywało"! Kropka nad "i" została postawiona, gdy Żona uzmysłowiła sobie, że tapczaniki mają długość 190 cm, a nie 200, jak od dawna jest w łóżkowych standardach.
Sporo przed 11.00 Żona otrzymała smsa z zapytaniem, czy można przyjechać wcześniej.
- Idę o zakład, że to muszą być młodzi ludzie... - wywnioskowałem, gdy mnie poinformowała, że w żadnej dotychczasowej wiadomości, zawsze jak najbardziej uprzejmej, nie było żadnego podpisu.
- Taki obecny sznyt, no i szkoda czasu na zbędne pierdoły... - dodałem z westchnieniem.
Przyjechali sporym dostawczakiem. Poprosiłem, żeby tyłem wjechali na posesję, to będzie bliżej i łatwiej załadować. Ona lat ok. 25-27, chociaż nie zdziwiłbym się, gdyby z powodu pewnych rys na twarzy, pt. "doświadczenie życiem", miała więcej, on 30, może kapkę więcej, a to wynikało ze sposobu jego zachowania i różnych ciekawych doświadczeń, o których później opowiadał.
- Chciałem się z żoną założyć, że musicie być państwo młodzi... - zagadałem na wstępie. A widząc ich pytające twarze dodałem:
- W żadnej wiadomości żadnego podpisu, przedstawienia się... - Teraz tego młodzi oczywiście nie robią...
Skonfundowali się, każde na swój sposób. Ona nieznacznie i od razu się z delikatnym uśmiechem przedstawiła, a on bez robienia z tego najmniejszej aferki ze śmiechem też to zrobił. On wzrostu, przy którym ja spokojnie mógłbym uchodzić za wysokiego, ona zdecydowanie od niego wyższa, ale niewysoka. On otwarty, kontaktowy, ale bez słowotoku, ona spokojna, wyważona. Patrząc na nich i na ich zachowanie, zwłaszcza w momencie znoszenia przez nich tapczaników, widać było, że nic im nie straszne. I czuło się, że to tacy młodzi pionierzy. Nadawali się, na przykład, na życie w Bieszczadach. Ale niewiele się pomyliłem, bo i tu w citizańskiej kotlinie było nieźle.
Okazało się, że od trzech lat mieszkają razem w Uzdrowisku II, a w zasadzie obok, tam gdzie turyści przyjeżdżają na narty. Potężny dom (obejrzeliśmy później na zdjęciach) był usytuowany pod lasem z dala od siedzib ludzkich i, jako żywo, swoją ogólną aurą przypominał nam Naszą Wieś.
- Musieliśmy tak daleko mieszkać, bo mamy ... 20 psów zaprzęgowych i zimą oferujemy turystom taką atrakcję. - na filmiku pokazał nam sforę biegającą radośnie po olbrzymim terenie.
Byliśmy w szoku zdając sobie sprawę z ogromu logistyki i kosztów. A później, gdy oglądaliśmy ich ofertę, byliśmy w jeszcze większym. Bo praca, jaką wykonywaliśmy w Naszej Wsi, całościowo, a więc my i goście, stanowiła chyba 1/5 tego, co musieli robić ci młodzi ludzie.
- Ale teraz są trudne czasy - opowiadał dalej. - Przez zmiany klimatu coraz trudniej o śnieg, żeby to wszystko się opłacało. - No i zżera nas kredyt, bo ciągle podwyższają raty. - Dlatego wystawiliśmy nieruchomość na sprzedaż.
- I co dalej?! - dopytywaliśmy zszokowani, że tacy młodzi, a całkiem jak my.
- Będziemy się przenosić do Szwecji... - wyjaśnił to tak naturalnie, jakby to była przeprowadzka nawet nie z Wakacyjnej Wsi do Uzdrowiska, ale z Naszej Wsi do Wakacyjnej Wsi, czyli w obrębie Pięknej Doliny.
Ona spokojnie potwierdziła kiwając głową. Zaimponowali nam.
- Byłem spory czas w Finlandii. - Ale tam nieruchomości są bardzo drogie. - Specjalnie, żeby Ruscy i Ukraińcy nie mogli kupować. - W Szwecji jest znacznie taniej... - Taki dom, jak ten - wskazał na nasz - można kupić za 300 tysięcy, ale oczywiście jakieś 20 km od miasta. - Oni mają inną politykę. - Tanio, ale Ruskim i Ukraińcom nie sprzedają z definicji.
- No, a co tam będziecie robić?
- Mniej więcej to samo, co tutaj, ale przede wszystkim poświęcimy się zaprzęgom psów.
- A co z tymi, co macie?
- Zabierzemy ze sobą. - zaśmiał się. A widząc nasze zdziwione i niedowierzające spojrzenia otworzył tylne olbrzymie drzwi dostawczaka. Ze środka, z położonej na podłodze słomy buchnął zapach (dla mnie nie smród) psich odchodów.
- Kładę słomę, bo w klatkach wożę teraz szczeniaki, żeby je przyzwyczajać do podróży w takich warunkach . - I gdy je tylko na jakąś przerwę wypuszczę, to zaraz sikają... - Wystarczy wymienić słomę...
W pięciu, czy sześciu klatkach ujrzałem młode mordy błagające o wypuszczenie. Między szczeble wkładały pyski, albo długie łapy, żeby dosięgnąć pana, szturchnąć go, żeby wypuścił. Były w tym hecne, ale serce kroiły te, które nic nie robiły, tylko patrzyły. Błagalny psi wzrok był taki, że ledwo się nie rzuciłem, żeby biedactwa nie powypuszczać. Wiedziałem, że ostatecznie nic im nie jest. I wiedziałem znając psią naturę, że gdyby zostały wypuszczone, ich radość nie miałaby końca. I do nikogo nie miałyby pretensji, że ich zamknięto, zwłaszcza do pana. To jest niesamowite u psów. Odbieranie rzeczywistości tu i teraz. Zawsze podziwiam. I zazdroszczę.
Reszta klatek (trzy poziomy) była pusta. Naliczyłem 18 sztuk.
- A tam na samą górę, to jak je wkładacie?
- Same wskakują. - odpowiedzieli razem na trzy cztery tak zwyczajnie, bo przecież to była oczywistość.
- A pan tę pakę sam przysposabiał? - zapytałem.
- Mógłbym, bo jestem stolarzem. - Ale załatwianie tych wszystkich papierów, zezwoleń, a potem odbiór przez odpowiednie służby, wszystko dla dobra psiaków, to horror czasowy i finansowy. - Dlatego zleciłem to certyfikowanej firmie i problem mieliśmy z głowy.
- A państwo skąd tutaj przybyliście? - dociekałem.
- Ja z Wadowic, z Małopolski...
- ... a wiem, wiem - wszedłem mu w słowo - kwa, kwa, kwa!
- Tak! - uśmiał się szczerze... - A partnerka z pobliskich stron.
- To państwo jesteście małżeństwem, macie dzieci? - starałem się, aby ton głosu był jak najmniej wścibski, jak najmniej dociekliwy i jak najbardziej życzliwy.
- Jednego synka trzyletniego... - odparła ona. - Ślubu nie mamy, bo po co? - dodał on ciągle się śmiejąc.
To pokrótce opowiedzieliśmy im naszą historię. Ośmielony dodał.
- Tam w Wadowicach to miałem partnerkę. - Byliśmy ze sobą bez ślubu. - Ale wiecie państwo, jak tam jest... - znowu wybuchnął śmiechem. - Żartów nie ma! - W końcu i jedna, i druga rodzina nie mogła takiego stanu znieść i postawiła ultimatum Albo w jedną stronę, albo w drugą! - No i się rozlazło!...
- A synek jak ma na imię?
- Andrzej. - odpowiedziała ona.
- O, to bardzo ładne imię i teraz takie rzadkie!
Po raz pierwszy uśmiechnęła się w sposób ewidentnie zdecydowany.
- To od razu, gdy państwo przywieziecie te tapczaniki, będzie po nich na pewno skakał?!...
- Tak! - i wszyscy się ożywili.
Umówiliśmy się, że ponieważ od dawna z różnych względów wybieramy się do Uzdrowiska II, to chętnie byśmy wpadli zobaczyć. Trzeba powiedzieć, że zostaliśmy zaproszeni ze sporym entuzjazmem.
W końcu i oni, i my czuliśmy, że łączy nas pokrewieństwo dusz. Co z tego, że dzieliło nas 25 - 40 lat? Wiele przecież moglibyśmy się od nich nauczyć.
Pogoda zrobiła się wprost wiosenna. Nie było siły, żeby z Pieskiem nie wyjść na długi spacer, zwłaszcza, że Pieskowi zależało i zwłaszcza że mu zależało, żeby zaraz po wyjściu z bramy skręcić w lewo, do Zdroju, bo Piesek dobrze wie, że się tam dzieje. W drodze powrotnej postanowiliśmy wpaść do Stylowej. Czekała nas niespodzianka, bo cały teren przed głównym wejściem był rozryty i zamknięty. Wyraźnie przyspieszono prace przed sezonem, żeby plac przed Stylową odtworzyć w dawnym stylu. Chociaż, gdyby rzeczywiście się im spieszyło, to ekipy pracowałyby i dzisiaj, w sobotę. Może był odgórny zakaz ze względu na turystów, a może ekipy były świetnie zorganizowane co do dnia i godziny... Nie wiadomo. Wszędzie wisiały kartki z informacją, że do pijalni i do Stylowej można się dostać od drugiej strony, tej przy rzece, z definicji martwej, o słabiutkim ruchu.
Ruch był tam niesamowity, bo siłą rzeczy ten zwyczajowy, główny, przeflancowano na tę stronę.
W Stylowej udało się nam znaleźć stolik, trochę niefortunny ze względu na Pieska. Bo mieliśmy dwa wyjścia. Albo by stał na głównym kelnerskim ciągu i nie dał się się żadną miarą przestawić, bo jest masywny, oporny i niedomyślny, albo byśmy go jakoś fotelem odgrodzili od tego ciągu. Wybraliśmy to drugie wtłaczając masę między fotel a metalowy płotek.
- Ale wiesz - zagadała Żona - przy tak pełnej sali, to wcale dla mnie nie ma takiej zwyczajowej atmosfery. - Myślę, że przy takiej pogodzie musieli ruszyć się także mieszkańcy...
- Faktycznie, nawet jak dla mnie, jest za duży gwar... - Ale mogę się z tobą założyć o wszystkie pieniądze, że nie ma tutaj ani jednego mieszkańca Uzdrowiska. - Wiesz - wpadłem na pomysł - mógłbym się przejść po stolikach i zadać takie jedno nieinwazyjne pytanie Czy ktoś z państwa, pań, panów (przy stolikach siedziało po kilka osób) jest mieszkańcem Uzdrowiska?
- To mnie uprzedź, wyjdę sobie z Pieskiem na zewnątrz i poczekam...
Gdy wychodziliśmy, Żona zapytała A gdzie ankieta?, bo przyznała, że była ciekawa. To jej obiecałem, że następnym razem stosownie się przygotuję. Będę miał taką ankietową (ankieterską?) podkładkę, przypiętą doń kartkę oraz pisak. Ale to nie wszystko. Na kurtce, swetrze lub bluzie, zależnie od pogody, i na pewno niemenelarskiej, przykleję sobie znaczek Towarzystwa Miłośników Uzdrowiska (zdaje się, że takowy posiadam) oraz taki sam, drugi, przypnę do stosownej czapki, koniecznie z daszkiem, bo podpatrzyłem, że ankieterzy tak mają. Nie będzie siły, żebym nie uzyskiwał odpowiedzi, było nie było ingerujących w prywatność odpytywanych, ale przecież w minimalnym stopniu, na dodatek na wczasach, w kawiarni, przy kawach i deserach i w miłym towarzystwie, przeważnie. Bo czasem, gdy podpatruję i podsłuchuję, wydaje mi się, że dwoje, troje, czy czworo ludzi przyszło tutaj za karę, chyba tylko po to, żeby potem móc opowiadać znajomym A wiesz byliśmy...... ! - Jaka wspaniała atmosfera! - Jakie pyszne desery, no mówię ci!...
- To mnie uprzedź, wyjdę sobie z Pieskiem na zewnątrz i poczekam... - usłyszałem niczym mantrę.
Ale wiedziałem, że w jakimś stopniu Żonie pomysł się spodobał.
Gdy wyszliśmy ze Stylowej, na "martwym" ciągu nadal był ruch.
- To najlepiej świadczy o tym, że jeśli ludzie chcą dotrzeć w dane, upatrzone przez siebie miejsce, to nie straszne im żadne przeszkody! - A na pewno nie ta, że trzeba nadłożyć 200 - 300 m drogi.
Z tego zrodził się mój pomysł, który natychmiast podchwyciła Żona i go rozwinęła, bo jej wiele nie trzeba.
Na tym ciągu jest potencjalnie 7 miejsc, które mogłyby pełnić funkcje handlowo - gastronomiczne. Działają dwa - bar i sklepik z dziełami sztuki. Było jeszcze jedno, nasze ulubione, Kafejka, w której jedliśmy śniadania na etapie naszych rozmów w sprawie kupna domu na Pięknej Uliczce. Ale właścicielki zwinęły interes z racji wysokiego czynszu najmu i słabego ruchu, bo ten ciąg komunikacyjny jest mało uczęszczany. I przeniosły się do Uzdrowiska II. Stąd nasz zamiar pojechania, żeby zobaczyć Kafejkę w nowym miejscu, żeby spotkać się z Góralem Orlickim, no i żeby zobaczyć to siedlisko z psami zaprzęgowymi.
Tak czy owak po Kafejce nie ma śladu od blisko dwóch lat. Lokal stoi pusty, a w tym samym ciągu cztery kolejne, nie wiadomo od kiedy.
- To miejsce zawsze będzie martwe, a przecież jest urokliwe... - zacząłem. - Kolejny wynajmujący nie ma żadnych szans, żeby przetrwać. - Żeby oferował nie wiem, co! - Musiałoby się tutaj stworzyć takie globalne centrum gastronomiczne zagospodarowujące od razu wszystkie puste lokale. - Nie ma siły, żeby wtedy ludzie nie przychodzili. - Mając proponowaną tak zróżnicowaną i klimatyczną ofertę...
- W jednym lokalu mogłaby być kuchnia chińska... - Żona puściła wodze fantazji - ... w drugim koniecznie hinduska, w trzecim gruzińska, w czwartym meksykańska, na przykład, a w piątym... włoska, ale nie jestem przekonana, a na razie nie przychodzi mi nic innego do głowy.
I puszczaliśmy nadal wodze fantazji.
- Ten bar i sklepik mogłyby zostać... - stwierdziliśmy. - Przy każdym ogródki, może jakaś muzyka, delikatna i wspólna dla całości, ciekawe światło i jakaś drobna fontanna, na przykład.
- Ale żeby takie coś wypaliło, musiałaby być jedna ręka i jedne finanse. - kontynuowałem. - Nawet gdyby znalazło się pięć chętnych podmiotów, no niech nawet tylko trzy, to jak się o sobie dowiedzą, poznają w jakimś wymiernym, sensownym, krótkim czasie? - A nawet gdyby, bo teraz dzięki mediom społecznościowym mogłoby to być stosunkowo łatwe, jest pewne, że się nie dogadają.
Zamilkliśmy, a każde z nas "widziało" to piękne miejsce tętniące życiem. Już na Pięknej Uliczce odezwała się Żona.
- A, zdaje się, że nie sprawdziliśmy kuponów Lotto. - Co prawda kumulacja tylko 5 baniek, ale zawsze!... - uśmiała się.
W domu po sprawdzeniu, okazało się, to co zwykle.
O 19.30 już spałem. Żona nawet nie wiem, czy nie chwilę przede mną.
NIEDZIELA (11.02)
No i dzisiaj wstałem o 08.00.
Nawet do zaspanej głowy mi nie przyszło, aby kombinować coś wcześniej. Żona czekała, aż w miarę opanuję poranną sytuację. Taki stan osiągnąłem po godzinie. Była więc dziewiąta, kiedy każde z nas mogło zatopić się w swoich myślach i sprawach, a Berta ponownie w chrapaniu. Można powiedzieć, że nastała cisza mimo zachowania Pieska.
Przez cały dzień pogoda była pod psem - szaro i padało. Cieszyliśmy się, że wczoraj udało się nam zrobić taki długi spacer.
Poranek i rano były niesamowicie rozwlekłe. Wystarczy powiedzieć, że I Posiłek zjedliśmy o ... 14.00.
Przez cały dzień sporo pisałem, ale też pchnąłem główną sprawę do przodu. W garderobie przy sypialni podkleiłem kawałki wykorzystanej do ostatniego skrawka wykładziny, żeby zobaczyć, jak to idzie z "mamutem" i żeby go w poniedziałek dokupić. Główne linie łączenia w sypialni były tak usytuowane, że nie przeszkadzały w ostatecznym wprowadzeniu się. Kleić można było w dowolnym czasie, najlepiej kiedy wykładzina przestanie pracować, czyli się układać.
Zdecydowanie - ja, z pewnym niedowierzaniem, ostrożnością i obawą, a jednocześnie chęcią - Żona, postanowiliśmy czekającą nas noc spędzić w nowej sypialni. Stąd stelaż kanapy wniesiony uprzednio ze starej przez Szefa Fachowców i jego współpracownika starłem na mokro, po czym zamontowaliśmy materac i Żona zaczęła ścielenie. Zrobiło się przytulniej, ale przecież nie od razu Kraków zbudowano! Wstawiłem wyczyszczone dwa nocne stoliki, "pociągnąłem" przedłużaczami do każdego zasilanie i ustawiłem nocne lampki. I gdy każdy uzupełniliśmy o sztafaż, różne osobiste pierdółki, zrobiło się przytulnie i... obco. Wiadomo było, że z tematem trzeba będzie się przespać, dosłownie.
Żona chodziła po sypialni z wielką ostrożnością i z uwagą popatrywała na różne kąty, jakby je widziała pierwszy raz, na zasadzie No i jak to teraz będzie?
Najważniejsze było ustalenie, które z nas gdzie śpi, po jakiej stronie.
- No i koło się zamknęło! - skwitowała Żona. - Jest to jakiś symbol...
Począwszy od Biszkopcika, a nawet wcześniej, i później przez całą Naszą Wieś łącznie z Dzikością Serca w nocy Żonę miałem po mojej lewej stronie. Już jednak w Naszym Miasteczku i w Wakacyjnej Wsi oraz w Uzdrowisku po prawej. Nawet tak było przez dwie ostatnie noce spędzone w Werandowym Pokoju (Bawialni). Ułożenie ciał do snu wynikało z topografii pomieszczeń - sypialni i z prostego faktu, że w wyborze miejsca Żona miała pierwszeństwo. Ja się zwyczajnie dopasowywałem,
Bo, jako robotniczo-chłopskiemu,
Miejsce spania nie tworzyło problemu.
Dzisiaj Żona wybrała tak, że będę ją miał po latach z lewej. A to jest diametralna różnica. Trzeba się będzie od nowa przyzwyczajać.
Po II Posiłku zabrałem się za montaż szafki pod zlewozmywak, żeby zaoszczędzić trochę grosza i żeby w poniedziałek otworzyć kolejny froncik robót dla Szefa Fachowców. Jako mężczyzna i jako mężczyzna przy takiej pracy, nie zauważyłem, że zrobiła się 20.00, ale że przede wszystkim Żona siedzi na narożniku i w zasadzie nic już nie robi wyraźnie czekając, aby pójść na górę. Nawet załapałem, o co chodzi.
Na górze Żona mnie rozśmieszała, a konkretnie rzecz biorąc, jej przygotowania do pierwszej nocy w nowym miejscu z jego ostatnim akcentem, czyli moszczeniem się w łóżku.
- A, bo wszystko jest inaczej. - Nawet zdążyłam się już przyzwyczaić do spania w Bawialnym, a tu znowu zmiana po dwóch dniach.
W prymitywny sposób zasłoniliśmy drzwi balkonowe Bo akurat świecą mi lampy z ulicy! A potem, wyraźnie zwlekając z momentem położenia się do "obcego" łóżka, stawała przy nich, odsłaniała zasłonę i zaglądała przez szparkę mówiąc do siebie Ciekawe, co tam widać? A co mogło być widać? Ale nic nie mówiłem, bo wiedziałem, że musi się oswoić z nową rzeczywistością w obliczu nocy i snu, czyli w obliczu rzeczy ważnych i poważnych. Ale trochę podduszałem się ze śmiechu, bo w tym swoim zachowaniu była taką małą dziewczynką, taką Ofelią.
Aby wzmóc proces oswajania Żona słuchała audiobooka, ja zaś czytałem. Zasnęliśmy tuż po 21.00.
Zdążyliśmy jeszcze zgodnie stwierdzić, że nie czuliśmy, aby dzisiaj była niedziela.
PONIEDZIAŁEK (12.02)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Musiałem zostawić Żonę gdzieś na peryferiach domu, żeby przygotować poranek.
Przy blogowych podsumowaliśmy noc. Oboje spaliśmy źle, przewracaliśmy się w nocy, a Żona całkowicie przytomniała między modułami sennymi, co nie było przyjemne. Można by powiedzieć - pierwsze koty za płoty!
Trochę później, niż informował dwoma smsami, przyjechał Szef Fachowców ze swoim współpracownikiem, mocno nie wychylającym się. Nie Wychylający Się zabrał się od razu za robotę, a Szef Fachowców musiał nam wyjaśnić stan swojego nabuzowania zasranym poniedziałkiem!
Od razu po późnym I Posiłku pojechaliśmy w Uzdrowisko kupić przede wszystkim włączniki i elektryczne gniazda do tworzonej na górze kuchni. Poza tym miałem zamiar kupić zawór antyskażeniowy i dwie tubki "mamuta". Uzdrowisko nie sprostało takim naszym wyrafinowanym potrzebom, bo to w końcu kurort, więc jak staliśmy, tak pojechaliśmy przez Łańcuchową Wieś do City. Żona w stylu miastowej, ja "na menela". W Castoramie nikogo to jednak nie dziwiło, bo wpasowywałem się w ogólny nurt fachowców, którzy się prosto z pracy lub w jej trakcie licznie przewijali.
Po powrocie do domu drogą krajową, bo nie była zablokowana, wybuchła mała aferka. Nasz pomysł z nowym dostaniem się do łazienki, która dotychczas była nasza, okazał się znacznie trudniejszy niż wszyscy myśleli. Bo należało wykuć otwór w grubej ścianie, zdaje się że nośnej, jak się okazało. Emocjonalna dyskusja, mocno chaotyczna i paniczna z nawrotem różnych pomysłów, jeden za drugim coraz bardziej głupszym, zabrała nam siły. Ostatecznie po długiej dyskusji rozwiązanie się znalazło, ale Szef Fachowców stwierdził, że oni w tej sytuacji nie mają tu już dzisiaj nic do roboty, co moim zdaniem nie było prawdą, i że jadą, żeby przeszeregować szyki i żeby na jutro przygotować sobie różne narzędzia i materiały w obliczu nowej sytuacji. I zostawili nas takich wyżętych. Ale za to z nawrotem prądu do dolnej łazienki i przedpokoju, nadal jednak z nieczynnym kotłem gazowym. Jutro będzie czwarty dzień, jak w kranach nie ma ciepłej wody. Opisuję to jako prosty remontowy fakt, jako oczywistość, bez robienia z tego jakiegokolwiek problemu, o tragedii nie mówiąc.
Dochodziliśmy do siebie z pół godziny, każde na swój sposób. Ja czynnie, nosząc bierwiona, Żona biernie, siedząc przed kuchnią z lampką wina i przeżywając ostatnią godzinę. Ale potem sporo doszliśmy do siebie, bo ona przygotowywała II Posiłek, a ja pisałem.
W trakcie wieczornego pisania podglądałem bez żadnych emocji pierwszy mecz Igi Świątek w turnieju z cyklu WTA w Doha, w Katarze, w którym Iga wygrała 2:0 z Rumunką Soraną Cirsteą.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dziesięć razy i wysłał jednego sflaczałego smsa.
W tym tygodniu Berta zaszczekała aż trzy razy, to znaczy były to trzy jednoszczeki, kiedy to zagadani w sobotę z młodą parą, nomen omen, zapomnieliśmy o niej, że zamknęliśmy jej drzwi na taras, przez co nie mogła się dostać do domu.
Godzina publikacji 20.28.
I cytat tygodnia:
Tak kochamy marzenia, że boimy się je realizować. - Albert Camus (francuski pisarz, dramaturg, eseista i reżyser teatralny. Urodzony w Algierii Francuskiej. Laureat nagrody Nobla -1957)