19.02.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 78 dni.
WTOREK (13.02)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Po kiepskiej nocy. Organizm ciągle nie może zaakceptować nowej sytuacji - sypialni, usytuowania łóżka i... Żony po lewej stronie.
Rano cyzelowałem wpis i czaiłem się, żeby tak zadzwonić do Córci, żeby w tym momencie jechała do pracy, żeby można było spokojnie i bez pośpiechu porozmawiać. A tu się okazało, że właśnie przyjechała, żeby być trochę wcześniej, żeby uporządkować sobie papiery. A niedomyślny ojciec wybrał się w takim momencie, aby złożyć jej życzenia. Córcia kończyła dzisiaj 40 lat! To jest bardziej szokujące niż moje 73 z haczykiem, bo do swojego wieku człowiek się przyzwyczaja, ale żeby Córcia miała tyle?! Nie do pomyślenia i kiedy to się mogło stać?! Córcia zna moje nastawienie do sprawy, lekką niezgodę na taki stan rzeczy i pewne moje oburzenie, ale przecież oboje z najpoważniejszym z koni, z czasem, nomen omen, kopać się nie będziemy.
Z Żoną złożyliśmy jej życzenia i umówiliśmy się, że zadzwoni mniej więcej o piętnastej, gdy będzie wracać do domu, żeby obgadać nieobgadywalne.
Z dzisiejszej grupy fachowców pierwszy przyjechał Buster Keaton z bratem. Buster nie chciał nic, a brat poprosił o kawę ... cukrem. Z zakamarków spiżarni go wydobyłem. Miał konsystencję lekko zbryloną, ale kuć go nie było trzeba.
Za jakiś czas przyjechał Szef Fachowców z Niewychylającym Się. W prezencie przywiózł jaja od kurek, które jego ciotka, po powrocie z Anglii na stałe do Polski, hoduje. I uprawia Bóg wie co!
Żona zdążyła się już przyzwyczaić do Szefa Fachowców i do Niewychylającego Się, i tylko raz nie mogąc patrzeć na to co wyprawiają, uciekła. A było to moment, kiedy obaj wnosili z dworu kuchnię.
- Widok ten mnie przerastał! ... - tłumaczyła się wtedy.
Dzisiaj widok z okna kuchni na zaparkowany bus połączony z dużą lawetą, zajmujący co najmniej trzy miejsca parkingowe, na której leżały olbrzymie metalowe schody też ją przerósł, więc nie chciała oglądać, jak bracia wszystko rozładowują i targają olbrzymie konstrukcje. Ja wręcz przeciwnie, bo zżerała mnie inżynierska ciekawość.
Zaraz po tym całkowicie opróżniłem pralnię otwierając kolejny front robót. To wszystko plus pewne napięcie spowodowało, że dość szybko zdążyłem się wykończyć. Trochę udało się zregenerować siły w trakcie I Posiłku, zwłaszcza że jajecznica smakowała zdecydowanie lepiej. Wspominaliśmy czasy jaj od Sąsiadki Realistki.
Szef Fachowców dość wcześnie uruchomił wreszcie kocioł i czas do 14.00 spędziłem praktycznie między nim a wszystkimi możliwymi grzejnikami w domu, których jest, bagatela, trzynaście.
(Bagatela!
/ Bagatelka! To partykuły będące wtrąceniami, które podkreślają wagę,
znaczenie lub wartość czegoś, o czym mowa. Są to tzw. komentarze
metatekstowe. A te z kolei to autorski komentarz do zawartości przedmiotowej wypowiedzi, do jej struktury, swoista i specyficzna instrukcja efektywnego korzystania z tekstu). A przypomnę, że trzy zostały wycięte w pień. Kontrolując czy grzeją, nieustannie poruszałem się między nimi na czterech poziomach domu starając się dokręcać i odkręcać zawory w różnych konfiguracjach i znaleźć jakieś logiczne powiązania między nimi, i wyciągnąć sensowne wnioski.
Po wszystkim wniosek był ewidentnie jeden. Trzy nie grzały i były oporne wszelkim naszym kombinacjom. Na dodatek złośliwie nie grzały te u gości - w dolnej łazience oraz w byłej naszej sypialni i górnej łazience. Zwłaszcza fakt lodowatych łazienek w kontekście gości mnie dobijał.
Obieg przy napełnianiu musiał się zapowietrzyć i odpowietrzanie w miejscach, w których można to było zrobić, nic nie dawało. Kolejny raz zderzyliśmy się z tajemniczością domu.
Odbierało mi to siły. Jedynym pozytywem był fakt, że jeden z dwóch podciągów na ścianie nośnej między sypialnią gości a łazienką został wstawiony po brutalnym wyrąbaniu pierwszej dziury. No i Szef Fachowców zaczął robić demolkę w pralni, chociaż nie wiem, czy to można było uznać za pozytyw.
Żeby jakoś się regenerować, od czasu do czasu wychodziłem na zewnątrz, żeby popatrzeć na schody, które "rosły" w oczach.
- Są jakieś niespodzianki? - Bo muszą być!... - pytałem ze śmiechem.
- Nie ma. - odpowiedzieli obaj bracia. - Przecież wcześniej wszystko pomierzyliśmy... - patrzyli na mnie w swoim stylu.
Ale później stwierdzili, że być może będą musieli dostawić jeszcze dwa słupy dla zwiększenia stabilności schodów.
- Ale to się zobaczy, gdy wszystko zmontujemy... - odpowiedzieli znowu w swoim stylu, który już "od dawna" działa na nas uspokajająco, szczególnie na Żonę.
- Jutro zalejemy beton i będziemy montować furtkę... - poinformowali, gdy tuż przed piętnastą zbierali się do wyjazdu.
Kilka minut wcześniej zrobił to Szef Fachowców z Nie Wychylającym Się. Nie powiem, to nas nie zmartwiło. Mieliśmy aż całe popołudnie wolne od łomotu i .... "muzyki".
Jak się umawialiśmy, zadzwoniła Córcia. Fajnie sobie porozmawialiśmy. Trzeba powiedzieć, że dziewczyna nie pęka. Oprócz oczywistości, z którymi mierzy się codziennie, kończy studia podyplomowe pedagogiczne, a teraz właśnie zaczęła ośmiotygodniowy kurs biznesowego języka angielskiego, żeby w przyszłości udzielać korepetycji różnym korporacyjnym ludkom, bardzo wymagającym, ale też dobrze płacącym.
- Wiesz, tato, miałam pietra, jak wypadnę. - Bo pierwsza lekcja była z Amerykanką, która siedzi w Niemczech. - Wiem, że angielski znam świetnie, ale to jedno, a drugie, co będę czuła, po pierwszym spotkaniu, gdzie, wiadomo, tylko angielski ze wszelkimi niuansami i nie da się czym innym wesprzeć!
- A jak gadasz, to chyba oczywiste, że myślisz po angielsku, bo inaczej się nie da?... - chciałem od niej usłyszeć o tym oczywistym.
- Nie dość, że myślę, to jąkam się robiąc pauzy, jak to w rozmowie, po angielsku! - pękała ze śmiechu. - Te cztery lata spędzone w kraju angielskojęzycznym musiały zrobić swoje. - Tego nie dałoby się uzyskać ucząc się wyłącznie w Polsce! - Jestem z siebie dumna, a poza tym, wiesz sam, jak to jest - nowe wyzwanie!
W najbliższą sobotę Córcia zrobi tylko jedną wspólną okolicznościową imprezę - dla wapniaków i dla młodych. Pisząc "młodych" sam się przyłapałem na dwuznaczności tego określenia w przypadku czterdziestolatków. Zresztą Córcia wspomniała kultowy serial, na który zdążyła się jeszcze załapać.
- Patrzyłam na bohaterów myśląc wtedy, że tyle żyć nie można!
Dzisiaj Konfliktów Unikający był uprzejmy smsem przypomnieć, że to śledzik. Co roku z Trzeźwo Na Życie Patrzącą przysyłają nam stosowne zdjęcie - siedzą zawsze przy stole zastawionym Stumbrasem i rzeczonym śledziem.
- No właśnie! (...) - Poproszę wieczorem o zdjęcie :) - Może być sprzed roku albo dwóch :) - odpisałem.
- Jestem chory, ale nie odpuszczę, chociaż trzeźwo Na Życie Patrząca pewnie będzie oponować...
Skoro chory, to zadzwoniliśmy. Wybierał się do lekarza. A wieczorem przysłał zdjęcie, aktualne, bo i scenografia nowa, i kompozycja ujęcia, no i zamiast Stumbrasa stało na stole jakieś zbożowe badziewie Niewarta swojej ceny, jak narzekał. Obaj zgodnie stwierdziliśmy, że od wielu miesięcy nie można uświadczyć tej nalewki na ziemniakach.
- Co powiedział lekarz?
- Osłuchowo ok, a reszta bez znaczenia, teraz nawet nie mówią, na co chorujesz :(
Nie chcieliśmy prowokacyjnie dociekać, po co tam szedł. Ale on sam sprowokował nas kolejnym smsem.
- Jak chcesz wiedzieć, zrób se test.
Jako Życzliwy mu odpisałem:
Właśnie robisz:) Jutro po śledziku sam będziesz wiedział, co ci dolega i jaki jest wynik testu. Jak mi powiesz, ile wypijesz/wypiłeś, to mogę być twoim lekarzem i doradzę Ci, co masz robić!
(teraz, gdy cytuję mojego smsa, ze zgrozą odkryłem dwa błędy, w tym jeden z obszaru, nad którym ciągle pracuję dzięki W Swoim Świecie Żyjącej)
Popołudnie wykorzystałem na drobne, ale upierdliwe prace. Z resztek wykładziny, aż z dziesięciu kawałeczków, wykleiłem wnęczkę przy drzwiach balkonowych w sypialni. A potem pieprzyłem się z karniszem nad nimi, żeby Żona mogła założyć firankę, a na drzwiach matową roletę - wszystko odzysk z naszej poprzedniej sypialni.
- Bo je bardzo lubię!... - Już wygląda inaczej... - wodziła wzrokiem po pomieszczeniu.
Na cokolwiek więcej nie było mnie już stać.
Pod wieczór postanowiliśmy połączyć się z Lekarką i z Justusem Wspaniałym w duchu ostatków. Lekarka była bardzo przejęta, nie ostatkami oczywiście, ale faktem, że na osiem dni przyjechał do nich jej syn z dziewczyną.
- Jest wyższa od niego i trzy razy szczuplejsza... - skomentował w swoim i moim stylu Justus Wspaniały. - Taka wiotka, że gdyby powiał mocniejszy wiatr, to by ją zdmuchnął...
- Zgrabna i fajna dziewczyna. - dodała w kontrze Lekarka. - Wegetarianka... co, wiecie, trochę komplikuje nam kuchnię.
Ale najważniejsze było to, że okazała się być sympatyczną i kontaktową.
- Młodzi mają zupełnie inny rozkład dnia, niż my. - chętnie relacjonował Justus Wspaniały pękając przy tym ze śmiechu zawierającego krytykę, akceptację jednocześnie i pewien podziw, że tak można.
- Bo wstaaają o 13.00 i jedzą śniaaadaaanie. - Obiad o 17.00 - 18.00, potem idą na krótko spać, wstają i funkcjonują do czwartej rano, żeby pójść spać, żeby wstać o 13.00 na śniaaadaaanie... - I tak na okrągło. - Raz może wybrali się na spacer, a dzisiaj chcieli jechać samochodem do DINO na zakupy, ten kawałeczek... - rozkręcał się.
- Ale namówiliśmy ich, żeby poszli piechotą, bo to blisko. - łagodziła Lekarka. - Zachowują się bardzo cicho - tłumaczyła swojego syna, ale wiecie..., każdy szelest nocny..., nie jesteśmy przyzwyczajeni.
Gdy tylko dowiedziałem się, że właśnie młodzi wyszli, przystąpiłem do konkretnych pytań.
- A już miałem się ciebie pytać - zagadałem do Justusa Wspaniałego - czy telefon masz na głośności i żebyś w razie czego wyciszył! - I chciałem ci zadawać pomocnicze pytania o młodych, a ty byś mi odpowiadał tylko "tak" lub "nie", ewentualnie "nie wiem", żeby się nie domyślili, że to o nich.
Wybuchnęli śmiechem.
Wspólnie ponarzekaliśmy na wiosenny przednówek.
- Przez tę pogodę czuję się taki rozlazły, nic mi się nie chce robić... - trochę poskarżył się Justus Wspaniały. Jak nie on. Czyżby latka leciały?!...
Dzisiaj ustaliliśmy, że w niedzielę pojedziemy z Pieskiem do Metropolii na 37. urodziny Pasierbicy. Tam i z powrotem. Żona miała pewne wątpliwości w kontekście organizacyjnym i tego, co się aktualnie u nas remontowo dzieje, ale szybko dała się przekonać, że wbrew temu, ponad trzygodzinnemu siedzeniu w aucie, będzie to dla nas relaks.
- Musimy na chwilę odetchnąć od rozbabranego Tajemniczego Domu, od jego remontowej aury. - przekonywałem Żonę wewnętrznie przecież przekonaną. - Poza tym fajnie będzie spotkać się z paczworkowością, trochę wyjść do ludzi!...
Pasierbica dostosowała się do nas i początek całej imprezy ustaliła na 12.00.
Przy okazji z Żoną obgadaliśmy pewien lutowy fenomen. Są w nim Żony i moje imieniny, obie córki mają urodziny, Wnuk-III również, poza tym Kolega Współpracownik, Geograf i Księgowa I, o której pamiętam, a dodatkowo imieniny mają Trzeźwo Na Życie Patrząca i Kobieta Pracująca.
"Przed wojną" to bym nie zdążył trzeźwieć, a teraz, panie...
ŚRODA (14.02)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
Na dźwięk smartfona w ułamku sekundy (tak mam) rzuciłem się, aby go wyłączyć. Tylko że zrobiłem to w swoją lewą stronę, bo ostanie sześć lat tak mnie przyzwyczaiły. I w drugie "w ułamku sekundy" (tak mam) się zatrzymałem, żeby nie walnąć Bogu ducha winnej Żony, co nie spotkałoby się z miłym odzewem.
Spałem ciut lepiej, ale to ciągle nie to. Brakuje mi mojego głównego spania, na lewym boku, ze świadomością, a może podświadomością, "nieograniczonej" przestrzeni przed sobą. Niedawno wyczytałem, ku mojemu zdziwieniu, że Zdecydowanie korzystniejsze dla organizmu jest spanie na lewym boku. Ze względu na ułożenie aorty, która wygina się w lewą stronę, serce w tej pozycji pracuje lepiej. Usprawnia się też praca układu trawiennego (do przemiany materii dochodzi głównie po prawej stronie ciała). Skąd mój organizm o tym wiedział, nie wiem. Statystycznie rzecz przeanalizowałem i wyszło mi, gdy przywołałem sobie na różne sposoby "świadomość nocy i snu", że w nocy śpię na lewym boku około 70 % czasu, na prawym jakieś 25, a 5% na brzuchu, co mnie niepomiernie zdziwiło.
Tym bardziej, że gdy się układam na brzuchu, żeby ewidentnie dać pewną formę ulgi dla styranego dniem kręgosłupa i to rejestruję, to nigdy nie wiem, tego nie odnotowuję, w którym momencie przewracam się na któryś z boków.
Odrzucam przypadek, ostatnio rzadki, kiedy śpię upity. Taki stan wyłamuje się wszelkim moim danym statystycznym i jest oczywiście zupełnie niewiarygodny. Bo zasypiam akurat i błyskawicznie w takiej pozycji, w jakiej albo uda mi się doczołgać do łóżka, albo z pozycji stojącej (nawet!) paść na łóżko, albo, gdy ktoś zdjęty litością, najczęściej mężczyzna lub żeby wreszcie mieć spokój od dodatkowo wzmożonej mojej upierdliwości, wyłącznie mężczyzna, on-żesz ułoży mnie do spania. Nigdy Żona, która od dawna konsekwentnie stoi na stanowisku Nie chcę mieć do czynienia z pijakiem i nie mam zamiaru się z nim użerać! Traktuje mnie wtedy jako byt obcy. W takich przypadkach rządzi już rachunek prawdopodobieństwa, który wypluwa wynik na podstawie wielu niekontrolowanych zmiennych.
Żona ma odwrotnie i jej podstawowy sen to na prawym boku. Stąd nie ma siły, aby w obecnym ułożeniu ciał w nocy nie spotkać się ze sobą nos w nos. A wtedy delikatne wietrzyki łaskoczące daną twarz, najczęściej obie, powodują, że się wybudzamy. I jakość snu spada.
Więc dzisiaj, porannie, postanowiliśmy sytuację przeanalizować, zwłaszcza że Żona spała trochę gorzej niż wczoraj, co spowodowało, że trendy w naszym małżeństwie akurat się wyzerowały.
- Zamieńmy się jednak stronami i zobaczymy... - zaproponowałem.
- No zobaczymy... - Zastanowię się... - Ale będę miała ten widok otwartych drzwi, a tak nie mogę spać.
- Ale przecież ich nie będziesz widzieć, skoro śpisz na boku... - podszedłem do sprawy racjonalnie wiedząc, że to nie ma nic do rzeczy.
- Ale świadomość...
Nie spodziewałem się niczego innego.
- Ale zobaczymy... - Żona nie zamykała furtki. - Poza tym chyba trzeba będzie obrócić łóżko o 180 stopni...
Ikeowska kanapa, rozkładana, ma dwa materace o różnej szerokości. Nie mogliśmy się porozumieć w kwestii, które z nas na którym obecnie śpi i które z nas na którym spało dotychczas. Postanowiliśmy rzecz rozpatrzyć po południu, kiedy już znikną wszyscy fachowcy.
Z rana wyczytałem: 14 lutego obchodzimy nie tylko Walentynki, ale również DZIEŃ CHORYCH NA PADACZKĘ. Święty Walenty jest patronem zakochanych, ale i osób chorych na padaczkę (epilepsję),czyli tzw. chorobę świętego Walentego. To najczęstsza choroba mózgu.
Nic dodać, nic ująć. Co za piękna tego dnia koabitacja kościoła katolickiego ze świeckim państwem przyprawiona szczyptą medycyny.
Rano najpierw przyjechali busterkeatonowscy. Od razu zaczęli montować stopnie i podest. Ich błyszcząca ocynkiem nowość nie dawała Żonie spokoju.
- Może by je pomalować, bo tak się rzucają w oczy?! - Błyszczą!...
Bracia minami dali do zrozumienia, że to bez sensu.
- Farba się wytrze, szkoda pieniędzy. - Szybko zmatowieją. - aż na tyle się wysilili. Też tak uważałem.
Gdy przyjechał Szef Fachowców z Niewychylającym Się, ustaliliśmy, że tak dalej z całym systemem grzania, który nie chciał prawidłowo funkcjonować w domu, nie ujedziemy i trzeba odkręcić w żeliwnym kaloryferze w dawnej sypialni czop na ostatnim żeberku i zamontować tam odpowietrznik.
Póki co czop za cholerę nie dawał się odkręcić i trzeba było czekać do jutra, kiedy to Szef Fachowców miał przywieźć potężną żabę. Zdesperowani przedłużającym się stanem w tej sprawie zadzwoniliśmy do Fachowca, który dość dobrze znał i pamiętał Tajemniczy Dom i który jakiś czas temu wyciął trzy grzejniki i powstawiał zawory. Potwierdził wszystko to, co chciał zrobić Szef Fachowców.
- Jest młody, ma więcej sił, to może uda mu się ten czop odkręcić?... śmiał się. Ale potwierdził też, że w domu połączone są ze sobą dwa systemy - stary, grawitacyjny i nowy, z wszelkimi kaloryferowymi dostawkami i stąd problemy.
Jeszcze przed I Posiłkiem umówiłem się wreszcie nieoficjalnie z przedstawicielem MZK na montaż radiowego ogrodowego licznika wody oraz zaworu antyskażeniowego i umówiłem się z nową firmą od drzwi, do której skierował nas Lokals, na wycenę tych zewnętrznych, bo poprzednia wydawała się nam naciągana.
A po I Posiłku skończyłem podklejać wykładzinę w sypialni zostawiając jednak spore połacie niepodklejone, żeby mogła sobie pracować, mieć miejsce na prostowanie się i wybrzuszanie, żeby za jakiś czas ewentualnie dokończyć dzieła.
Wyłączając zewnętrzne świecidełka, żeby podpiąć się z przedłużaczem, Buster Keaton z bratem w ten sposób dali mi niechcący do zrozumienia, że Święta Bożego Narodzenia dawno minęły. To je zwinąłem i schowałem na następny rok, a potem z rozpędu dobrałem się do choinki. Gdy zniknęła, zrobiło się oczywiście pusto. Ale już dawno się jej należało, bo wyschła na wiór. Przy pięknej pogodzie ciąłem ją sekatorami i pakowałem do worka bio. Wyszedł jeden, pełny.
Praca na tarasie była o tyle zdradliwa, że nie chciało mi się z niego wrócić do domu. Dobrałem się więc do dwóch skrzyń stojących bez sensu i zagracających ładną przestrzeń. Jedną, ciężką oczywiście, bo z ziemią, wyturlałem po schodach do ogrodu i dalej do szklarni. Była sześcioboczna, symetryczna, niczym benzenowy pierścień, więc co każdy boczek sukcesywnie obracałem. Ziemię, piękną czarną, przerobioną od lat, wykiprowałem, a skrzynię od dołu trochę przegniłą postanowiłem uratować.
Druga, prostopadłościenna, była za duża na takie numery. Mógłbym oczywiście etapami ziemię z niej wybierać, a potem pozbyć się skrzyni z tarasu, ale nadeszła Żona i tak od słowa do słowa stwierdziliśmy, że może niech zostanie. To wymyśliłem, że przecież będzie można w niej posiać pietruszkę i szczypiorek, dwie roślinki, których Żona wiosna i latem nagminnie używa do potraw.
- Będziesz miała pod ręką! - dopowiedziałem wiedząc, że "pod ręką" w tym przypadku to jest to, co Żona lubi najbardziej. Bo za czasów Biszkopcika, Naszej Wsi i Wakacyjnej Wsi uwielbiała wyjść do ogródka i zerwać zielska tyle, ile potrzebowała mając świadomość ekologicznego pochodzenia i świeżości.
Rozpuściliśmy wodze fantazji. I wyszło nam, że w jednym miejscu tarasu, który jest przecież bardzo duży, złamiemy trochę tę przestrzeń i ustawimy tam skrzynie, a w nich posiejemy nasturcję. Pewne doświadczenia mamy z Wakacyjnej Wsi. Dziesiątki zalet:
- kwitną jak głupie, na okrągło, do późnej jesieni. Charakterystyczne kwiatki, piękne, o barwach żółtej, czerwonej, pomarańczowej, a ponoć i innych, świetnie łamią monotonię wszechobecnej wiosennej i letniej zieleniny. Do tego łodygi i pędy potrafią się tak rozrosnąć i rozbuchać, że wszystkie razem tworzą potężną ozdobną ścianę,
- dają mnóstwo nasion, przez co potrafią same się wysiewać. A ponieważ są jednoroczne, nie wymagają specjalnej obsługi. wystarczy jesienią wyciąć schyłkowe pędy i czekać do wiosny,
- o kulinarnych i medycznych walorach kwiatów i liści pisać nie będę. Byłem w wielki szoku, gdy w temat się zagłębiłem. W Wakacyjnej Wsi kwiaty nasturcji dodawaliśmy do twarożku wzbogacając go o charakterystyczny smak. A to, jak się okazuje, kropla w morzu zastosowań. Już bowiem Inkowie wiedzieli, co robią. Żona też.
Mieliśmy pretensję do Wiosny. Niechby już, do jasnej cholery, nadeszła!
Przez pogodę i fakt, że nieopatrznie znalazłem się na zewnątrz, wzięło mnie jeszcze bardziej. Zacząłem różne zgromadzone odpadki drzewne rąbać na szczapki przygotowując miejsce na składowanie góry drewna, która zalega od tygodni przed Klubownią i swoją obecnością kłuje w oczy. I na to podeszła sąsiadka, Głuchoniema, którą też wyraźnie wzięło, bo grzebała w ziemi. Przegadaliśmy ze 20 - 30 minut. I powiedzmy sobie szczerze - nie jest łatwo rozmawiać z taką osobą. Ale się da, zwłaszcza z nią, bo z mężem, który pojawił się za jakiś czas, jest trudniej.
Oboje, bardzo przejęci, ucieszyli się, że możemy w nocy już spać i że Fafik nas nie budzi. To na fali przemyciłem wiadomość, że może już od kwietnia będziemy przyjmować gości i dobrze byłoby, żeby Fafik dał im pospać przynajmniej tak do 08.00. Na gorąco szukaliśmy rozwiązań, a ponieważ do sprawy byli bardzo pozytywnie nastawieni i oboje wykazywali się empatią, powiało optymizmem. Ustaliliśmy, że damy im znać, gdy pojawią się pierwsi goście.
Udało się nam porozmawiać o Prominencie i jego żonie, o historii Tajemniczego Domu oraz dolnego mieszkania dla gości, o Uzdrowisku, o naszej historii i skąd pochodzimy, o naszych planach poremontowych, o ich życiu i o jej chorobach oraz ich ułomności (ona urodziła się słysząc, ale w wieku 7. miesięcy miała zapalenie opon mózgowych i straciła słuch, on go nigdy nie miał) i wreszcie o ogrodzie i uprawach. Bardzo fajnie, ciekawie i pozytywnie.
Jeszcze przed II Posiłkiem obróciliśmy łóżko o 180 stopni. Nie powiem, byłem zachwycony. A po nim obejrzałem cały mecz Igi Świątek z Ekateriną Alexandrovą. Wygrała Iga 2:0.
Na górę szedłem z nadzieją, że może ta noc w nowej sypialni będzie najlepsza z dotychczasowych. Żeby się oswoić z "nowym" miejscem i przypomnieć sobie, jak to było dosłownie kilka dni temu, trochę poczytałem.
Dzisiaj o 17.26 napisał Po Morzach Pływający.
Żebyście nie czuli się osamotnieni. W Swoim Świecie Żyjąca dołączyła do grona remontujących.
Najpierw zarobiła trochę kasy. Kupiła farbę i wałki. Zamówiła nowe meble w Ikei / warsztat pracy/
Rozpoczęła malowanie i jest w trakcie.
Najpierw zarobiła trochę kasy. Kupiła farbę i wałki. Zamówiła nowe meble w Ikei / warsztat pracy/
Rozpoczęła malowanie i jest w trakcie.
Garaż zabetonowany. Czekamy, aż wyschnie podjazd i środek. Potem
tylko jeszcze malowanie ochronne betonu / w przyszłym roku pomyślimy o
porządnej podłodze, a przynajmniej o paskach wjazdowych /,
zabezpieczenia fundamentów, elektryka, rynny, i.....wprowadzamy się 😉 W tzw międzyczasie dokończenie drewutni i wiaty i.....i tak do końca świata i jeden dzień dłużej 😁
Pozdrawiam z Morza Celtyckiego
PMP (pis. oryg., zmiany moje)
Wszystkiego bym się spodziewał, ale żeby w Swoim Świecie Żyjąca mogła parać się takimi pracami?...
CZWARTEK (15.02)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
Ciężko się wstawało,
Bo dobrze się spało.
Żona wstała o... 06.00! A to rzadkość. Na szczęście nie widziała różnicy między poprzednimi spaniami a dzisiejszym.
- Na pewno nie spało mi się gorzej ... - poinformowała, gdy dopytywałem. - Możemy tak spać.
Miód na moje serce.
Rano pisałem i czaiłem się na Buster Keatona i jego brata. I gdy według mnie powinni już byli być, bo trochę ich zdążyliśmy poznać, a samochodu nie widziałem, wyszedłem po coś na zewnątrz. I się zdziwiłem, gdy zobaczyłem podpięty przedłużacz do zewnętrznego gniazda przy wejściowych drzwiach. Samochód stał poza zasięgiem wzroku, przy przyszłej furtce, a oni mieli ją już w połowie zamontowaną. Gdy się zdziwiłem, że są i że nie dali znaku życia, w oczach bezsłownie mieli wyraźną odpowiedź Szkoda czasu na pierdoły! Za to uśmiali się zdrowo, nawet Buster Keaton, gdy im opowiedziałem o swojej porannej nieprzytomności, tej jeszcze przed Blogowymi. Bo umówiłem się z nimi, że z raz podleję beton wokół schodowych słupów. I gdy zadowolony podlewałem wodą z beczki, opadową, z ciężkim zdziwieniem, wkurwem i pękaniem ze śmiechu jednocześnie dotarło do mnie, że podlewam drewniany krawędziak, który za chwilę miał być zdemontowany, jako zbędny już element technologiczny.
Bracia skończyli furtkę o około dziesiątej, bo w południe mieli być już w Metropolii przy kolejnej robocie. Pod koniec przyszłego tygodnia przyjadą docyzelować i temat schodów będzie zamknięty. Już teraz wyglądają fajnie, nie ciężkawo, a jednocześnie budzą zaufanie. Panowie zrobią jeszcze pomiary nowego małego płotu, żeby oddzielić teren z nowym wejściem gości od naszego oraz pochylą się nad tematem zrobienia systemu podnoszenia i opuszczania ciężkiej, metalowo-szklanej klapy w szklarni służącej do wietrzenia tak, żebym wiosną i latem, zwłaszcza, nie wyrywał sobie pół kręgosłupa, jak przy debilnym, obecnym. Obie rzeczy wycenią i zobaczymy.
Szef Fachowców i Niewychylający Się przyjechali znacznie później, chyba tylko dlatego, że przywieźli nam drzwi zamówione w Castoramie. Chłopaki od razu przymierzyli się do newralgicznego kaloryfera w dawnej sypialni i potężną żabą połączoną z długim ramieniem (fizyka) podołali wreszcie potężnej końcowej zaślepce i ją odkręcili. W to miejsce zamontowali zawór odpowietrzający, pootwierali wszystkie inne istniejące i Szef Fachowców z powrotem (który to już raz?) zaczął napełniać układ, czyli wpuszczać kolejne 300 l wody, bodajże. Gdy wszystko się odpowietrzyło i zalało część pralni oraz naszej/nie naszej łazienki i gdy żmudnie powybierałem szmatą do wiadra kałuże wody, został w fanfarach, kurwa, uruchomiony kocioł. Pracował niezwykle długo, bo jego priorytetem jest przede wszystkim nagrzanie wody użytkowej. Ale w końcu automatyka puściła na grzanie. Grzały wszystkie bez wyjątku kaloryfery. Poinformowałem Szefa Fachowców, że to była trzecia rzecz, z powodu której ostatnio źle spałem. O meandrach ułożenia ciała Żony, za przeproszeniem, i mojego, oczywiście go nie informowałem, chociaż zapytana o to Żona stwierdziłaby z pełnym przekonaniem, że to całkiem prawdopodobne i Kto wie?!
- To ja też będę spał spokojnie... - znalazł się, gdy obu dopadłem w pralni przy robotach. - A teraz z jakiego powodu będzie pan źle spał? - zdążył już mnie poznać.
- Jak z montowanego przez was brodzika będzie bez problemów, płynnie, nomen omen, ściekać woda, to się uspokoję.
- Nie ma takiej opcji, żeby nie ściekała... - zapewnił mnie jednak mnie nie znając.
- Jednak cię nie znają! - skomentowała Żona, gdy zrelacjonowałem rozmowę.
W całym długim międzyczasie Niewychylający Się na przemian udarem oraz ciężkim młotem rozwalał ściankę między przyszłą sypialnią gości a łazienką i razem z Szefem Fachowców tworzyli stereo, gdy ten ostatni bruzdował w pralni. Doszło do tego, że mogłem precyzyjnie określić, czy w danym momencie pracuje tylko jeden z nich, czy obaj. Fajnie do tego stopnia, że przy I Posiłku czytałem relaksacyjnie książkę, a o 14.00 pytając, czy przez najbliższe pół godziny będą ode mnie czegoś potrzebować, w sypialni zapadłem w sen.
Tak potrafię. Mam to z dzieciństwa. W dużym pokoju (wejście bezpośrednio z korytarza), w którym toczyło się całe życie spaliśmy my, ja i rodzeństwo. We troje na szerokim, mogę tak powiedzieć, zespolonym z dwóch części łożu, przy czym na jego jednej połowie ja sam, jako uprzywilejowany, najstarszy, a na drugiej spali brat z siostrą. A w pokoju bywało różnie. Najczęściej kłótnie i wrzaski rodziców, ich życie towarzyskie, często z kłótniami i wrzaskami powodowanymi przez Ojca. Więc, czy po czymś takim z dzieciństwa, kiedy wszystko się nieodwracalnie utrwala, jakieś bezosobowe młoty, wiertarki, itp., mogą mi przeszkadzać?!
Gdy wyjechali przed siedemnastą, jak zwykle poczuliśmy ulgę. Byliśmy w swoim domu, niemożebnie zasyfionym, ale swoim(!) i z pewnymi naszymi nienaruszalnymi azylami. Stwierdziliśmy, że obecny salon, nasza ostatnia chluba, było nie było, wygląda jak taki najgorszy meblowy dyskont z wystawionymi bez składu i ładu meblami wszelkiej maści lub taka szopa rodem z Naszego Miasteczka, do której sprowadzali z Niemiec albo z Holandii różne meble, a w której jednak znaleźliśmy coś dla siebie, co służy nam do tej pory. Ale to nam nie przeszkadzało, póki co.
- Brakuje tylko kartek z cenami... - dopowiedziała Żona.
W trakcie II Posiłku oglądałem ćwierćfinał Igi Świątek z Victorią Azarenką, tą kwiczącą Białorusinką. Nadal przy każdym uderzeniu kwiczała. Okropne. Iga wygrała 2:0, przy czym pierwszy set w jej wykonaniu wbrew opinii tzw. ekspertów oceniłbym "tylko" na dobry +, za to drugi na bardzo dobry+, blisko szóstki (6:0 dla Igi, nomen omen).
Dzisiaj Wnuk-II kończył 13 lat. Za diabła nie mogłem się do niego dodzwonić. Próbowałem więc dotrzeć do niego okrężną drogą poprzez Syna, Synową, Wnuka-I i II. Żadne nie odbierało, więc nawet zacząłem się niepokoić. W końcu Wnuk-III oddzwonił. Chwilę trwało złożenie mu życzeń, a potem długo i zawile tłumaczył meandry ich wieczornego życia - kto z domowników gdzie jest i dlaczego, gdzie leżą telefony i dlaczego oraz dlaczego niektóre są powyłączane. Wszystko, przyznaję, z domieszką humoru, ale bez opuszczenia jakiegokolwiek szczegółu. Wykończyć było się można. Wydaje się, że Wnuk-III może być w przyszłości takim idealnym materiałem na wykładowcę akademickiego - nie wiadomo tylko, czy sale wykładowe w trakcie przez niego prowadzonych zajęć będą pełne, czy puste.
Ale był drobny plusik jego wywodów, bo dowiedziałem się przy okazji, że Wnuk-IV też ma już telefon. Tedy możliwości kontaktu się rozszerzyły.
PIĄTEK (16.02)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Ciężko się wstawało,
Bo dobrze się spało.Żona wstała normalnie, ale i tak za wcześnie, bo cały poranny rytm był rozwalony. Czas był najwyższy wyczyścić rurę odprowadzającą spaliny z kuchni. Wewnątrz tragicznie nie było. Poszłoby bardzo sprawnie, gdybym wyciągnął wnioski z takiego samego przypadku w Wakacyjnej Wsi. Nie mogłem bowiem z powrotem ścisnąć objemki łączącej rurę z kolankiem, bo śrubka, którą odkręciłem, zniknęła. Zamiast ją wyjąć i odłożyć...
Zaczęły się wspólne poszukiwania. Ni śladu, ni popiołu! Przeszukaliśmy z pół kuchni, bo to złośliwe bydle mogło się gdzieś potoczyć, i nic. Podejrzenie padło na odkurzacz. Na dworze wytrzepałem worek i nic. Stwierdziliśmy, że śrubka pod moją nieobecność, gdy na dworze czyściłem rurę, mogła się zsunąć z objemki i wpaść do otworu w żeliwnym blacie. Musieliśmy położyć na nią krzyżyk. W tej sytuacji zamontowałem zapasową, nie czarną, ale się tym nie przejąłem. Kupi się czarną, najlepiej dwie, i następnym razem się wymieni. Rozpaliłem i układ zadziałał idealnie. W kuchni huczało aż miło.
Korzyści z bezmyślnego zagubienia śrubki:
- bezcenne doświadczenie i możliwość empirycznego sprawdzenia w przyszłości przysłowia Do trzech razy sztuka,
- zajrzenie pod kuchnię i odkurzenie przy okazji wszystkiego, co się nagromadziło,
- podbudowanie przez Żonę w całej sytuacji lekko naruszonego morale męża Bo nie wątpiłam, że zapasową śrubkę masz i wszystko naprawisz.
Dopiero o 08.30 wszedłem w normalny poranny rytm. Blogowe, onan sportowo-polityczny i te sprawy.
Żona poinformowała mnie, że dzisiaj spała znacznie lepiej. Ufff! Do tego zrobiła się bardzo szybko piękna słoneczna pogoda, więc szyć, nie umierać, jak powiedział pewien krawiec.
Planowaliśmy dzisiaj wyjazd do City przewidując, że z racji liczby spraw i ich różnorodności będzie on skomplikowany. Więc, gdy tylko przyjechali fachowcy, od razu z Szefem Fachowców obgadaliśmy kolejne szczegóły prac i już mieliśmy wyjeżdżać, gdy zadzwonił Wielki Woźny. Zmarł nasz kolejny kolega z roku. Z obowiązku, który na siebie przyjąłem, a który zaczyna mi się coraz mniej podobać, musiałem natychmiast napisać do wszystkich naszych o pogrzebie. A miał się on odbyć już jutro. Wiadomość dotarła zbyt późno, żebym mógł odłożyć pisanie. Trzeba było omówić kwestię, czy ktoś z nas będzie na pogrzebie i zorganizować od nas wszystkich wieniec.
Przy pisaniu trudno było nie myśleć w ten sposób - Jak tak dalej pójdzie w tym roku, jedna osoba na miesiąc, to pod jego koniec "trochę" nas ubędzie! Nie budowało to mojego morale.
Już w trakcie pobytu w City Wielki Woźny poinformował mnie, że jest odzew na mojego maila i że wszystko jest załatwione.
W City zaczęliśmy od Urzędu Skarbowego. Nadchodzi fiskusowy okres. Trzeba będzie się rocznie rozliczyć za wynajem pokoi (jeszcze Wakacyjna Wieś i szczątkowo z Uzdrowiska) oraz poinformować fiskusa o sprzedaży Wakacyjnej Wsi, bo nastąpiła przed upływem 5. lat od daty zakupu.
Pani, bardzo sympatyczna, o wszystkim nas poinformowała. Przy czym na samiutkim początku od razu nie została dopuszczona przez mnie do głosu, żeby nie dać jej czasu na zadanie jednego z głupszych pytań, z jakim się spotykam w urzędach w ostatnich latach, A był pan umówiony?
Potem, gdy już swobodnie rozmawialiśmy, sama widziała bezsens umawiania się przy tak prostej i zabierającej chwilę sprawie. Dziwowała się tylko, że chcę PiT-y składać osobiście.
- Przecież można je złożyć przez Internet ze stosownych stron...
Piszę "stosownych" tylko dlatego, że nie potrafię powtórzyć konkretnego adresu, który oczywiście podała. Coś z gov. pl, ale nie chcę się ośmieszać.
- Ale ja chcę mieć potwierdzenie, że złożyłem... - chciałem być sprytny.
- To nie chce pan elektronicznego ministerialnego potwierdzenia? - dopytywała w podtekście chcąc mi chyba zaimponować słowem "ministerialnego".
W tle Żona optowała za takim właśnie rozwiązaniem.
- Ja chcę mieć pieczątkę potwierdzającą złożenie!...
- Aaaa, jeśli tak... - okazała kulturalną wyrozumiałość z domieszką sympatycznego poczucia humoru.
Z... US pojechaliśmy do Leroy Merlin. W sprawie płytek, które wstępnie wcześniej wybraliśmy do kabiny prysznicowej i do kawałka ściany w pralni-łazience.
- Ale te w Castoramie chyba bardziej mi się podobały... - Żona zawiesiła głos czekając na moją reakcję.
Milczałem nie wychylając się.
- A co będzie w Castoramie, jeśli się okaże, że jednak te bardziej mi się podobają? - patrzyła na mnie z niepokojem.
- To wrócimy do Leroy Merlin... - nawet niewiele mnie kosztowało, żeby przy tym stwierdzeniu być prawie zupełnie naturalnym i wiarygodnym, zwłaszcza że odpowiedziałem niezwłocznie nie dając Żonie szans, żeby mogła wyczuć jakiekolwiek zawahanie z mojej strony.
- A co miałoby być? - pomyślałem. - Mam się kopać z koniem?!
- Ale nie będziesz na mnie wywierał presji?...
Zapewniłem, że nie.
Te w Castoramie Żonie się spodobały bardziej. Czy muszę dodać, że to trwało, bo przecież do płytek należało wybrać fugi i silikon. Ten ostatni kolorystycznie na szczęście był tylko formalnością, bo kolor fug utorował mu autostradę.
Potem z kolorami poszło nad podziw gładko. W sklepie z wykładzinami Żona błyskawicznie wybrała wykładzinę, z której przyszykują nam 16 mb cokolika do obecnej sypialni.
Obecność w Carrefour i w Biedronce pominę, jako dzisiaj mało istotną. No może wypadałoby tylko zaakcentować fakt, że Żona, gdy już czekałem przy kasie zadowolony, że tak szybko poszło, pojawiła się z paczką kalmarów, tych bezsmakowych, w dziwny sposób zajeżdżających rybą, gumowych (gumiastych?) opon.
- No przecież ostatnio ci smakowały!... - musiała zareagować i tłumić pożar w zarodku, gdy ujrzała moją minę. No, to po weekendzie! pomyślałem, gdy usłyszałem pocieszające Będą na dwa obiady!
Gdy pojawiliśmy się w domu, zaraz przyjechał Buster Keaton, żeby rozliczyć się częściowo za wykonaną robotę. To samo na odchodnym, a raczej na odjezdnym (odjazdowym, odjeżdżalnym?) zrobiliśmy z Szefem Fachowców.
Szykując się do meczu Igi Świątek z Czeszką Karoliną Pliskovą zupełnie przypadkowo w spiżarni, gdzieś na dolnej półce, odkryłem ku swojemu ciężkiemu zdziwieniu i radości trzy Pilsnery Urquelle, i to w butelkach. Nie miałem pojęcia, skąd tam się wzięły. Gdy delektowałem się pierwszymi subtelnymi łykami ciężko westchnąłem myśląc:
- No, naprawdę, staram się! - Ale nic nie mogę poradzić na to, że jest to najlepsze piwo na świecie!
Ostrzyłem sobie w takiej aurze apetyt na mecz, a tu się okazało, że Pliskova oddała go walkowerem. Trochę do dupy!
W sytuacji niespodziewanego nadmiaru wieczornego czasu nawet sporo poczytałem, już w łóżku.
SOBOTA (17.02)
No i dzisiaj wstałem o 05.40.
Po źle przespanej nocy. Może dlatego, że Żona coś na początku nocy słyszała nie mogąc zasnąć. Po długich poszukiwaniach, o których nie miałem pojęcia, znalazła miejsce dziwnego pukania i postanowiła mnie poinformować/zapytać, czy by z tym nie można było coś zrobić. Starała się mnie budzić delikatnie, szeptem już od drzwi, ale spałem od dwóch godzin kamiennym snem. Więc w końcu przysiadła delikatnie koło mnie na brzegu łóżka i złapała mnie za rękę. W ułamku sekundy ciśnienie skoczyło mi do 130 (przypomnę mecz Polek z Rosjankami), a serce dudniło jak szalone, gdy oczy przekazały nieprzytomnemu mózgowi obraz postaci ubranej w szlafrok i na dodatek się uśmiechającej.
- Boże drogi, nigdy tak nie rób! - Myślałem, że zemrę!
Żona zaprowadziła mnie do źródła dziwnego pukania. Był nim w pralni świeżo przymocowany do podłogi brodzik. Dźwięk wydobywał się z odpływu, więc co miałem zrobić? Zatkałem go szmatą, zamknąłem drzwi i podsumowałem:
- Trzeba czekać do poniedziałku.
Adrenalina długo nie chciała odpuścić, więc rano oboje wstaliśmy niewyspani. A na taki stan najlepszy jest wysiłek fizyczny połączony z odrobiną finezji. Przy czym nie należy z tą finezją przesadzać, bo w takim stanie może stać się źle.
Najpierw w budowlanym rozgardiaszu podłączyłem pralkę, żeby zrobić dwa prania, bo potem to nie wiadomo kiedy. Byłem z siebie dumny, że dałem radę, ale za chwilę i Żona, i pralka podniosły raban, bo ta ostatnia nie dostawała wody, wydawała jakieś nieprzyjemne elektroniczne dźwięki nie wróżące nic dobrego. Idąc na górę jeszcze trochę się łudziłem, że może Żona zapomniała odkręcić zawór wody, ale nie. Zdziwiłem się niepomiernie, bo przecież woda była i miała być, mimo że została doprowadzona również do przyszłej kabiny. Zadzwoniłem do Szefa Fachowców, który również najpierw się niepomiernie zdziwił, a potem spokojnie oznajmił Widocznie doprowadzając ją do kabiny odciąłem w tamtym miejscu.
To jest taki klasyczny syndrom, doświadczany przez nas przez lata wielokrotnie, robienia czegoś przez fachowców, z jednoczesnym psuciem czegoś innego, najczęściej z tej samej branży. Ale są fachowcy bardziej wyrafinowani.
Na szczęście zawór na rurze doprowadzającej wodę do przyszłej baterii prysznicowej był 3/4", idealny do podłączenia węża zasilającego pralkę. Ustawiłem ją tak na środku pralni, że starczyło, czyli fachowo mówiąc stykło, wszystkich kabli - prądowego, zasilającego w wodę i odpływowego. Żona bez problemu zrobiła dwa prania, a ja całość sfotografowałem i zdjęcia wysłałem, gdzie trzeba. Zareagowała tylko Lekarka. No, ale ona jest Lekarką. Przejmującą się innymi. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że jest w rodzinnych stronach w sprawie sprzedaży swojego mieszkania. A Justus Wspaniały został sam z ... czwórką gości. Bo syn Lekarki i jego dziewczyna, ta wiotka, wymyślili w ostatniej chwili, że zostają do poniedziałku, a dodatkowo syn Justusa Wspaniałego przyjechał z partnerką.
- ... Ma 4 "paszcze" do wyżywienia :)" - napisała.
Podziwialiśmy biorąc pod uwagę fakt, że dwa psy nie zniknęły przecież. No, ale Justus Wspaniały jest byłym wojskowym, a to wyjaśnia wiele, nomen omen.
Gdy tak dobrze poszło nam z pralką, zabraliśmy się za telewizor. Z górnego korytarzyka przenieśliśmy już w zasadzie bezużyteczną tam komodę do sypialni i daliśmy jej kolejne życie. Po wyczyszczeniu z pyłu ustawiłem na niej telewizor, a w szufladach Żona umieściła ręczniki. I gdy wszystkie kable wytarłem i podłączyłem, aż prosiło się, żeby wrócić do poprzednich wieczornych zwyczajów. Żona obiecała, że coś w Netflixie znajdzie.
To z rozpędu jako tako wysprzątałem jeszcze naszą łazienkę, żeby móc w niej w miarę w przyzwoitych warunkach na jutro się odgruzować.
I wtedy zadzwonił Profesor Belwederski II. Zdał szczegółową relację z pogrzebu naszego kolegi. Prosił jednocześnie, żebym te informacje wszystkim naszym przekazał. To wysłałem do wszystkich maila, ale coś we mnie pękło, bo dopisałem:
Muszę donieść, że ostatnio mam poważną huśtawkę nastroju. Stan ten nasilił się wczoraj, kiedy dotarła do mnie wiadomość o śmierci Ryśka. Musiałem i chciałem ją przekazać Wam wszystkim, ale wczoraj to mnie "wcale nie bawiło"!!! Powiedziałbym, że mnie wkurzyło i ogarnął mnie protest przechodzący w bunt. Ale dzisiaj, po przespaniu się z tematem, w tym dosłownie, weszła we mnie pokora i pogodzenie się z losem. Stwierdziłem, że z koniem kopać się nie będę, że muszę przyjąć do wiadomości, że wymierać będziemy, co zresztą od dawna, jako zdyscyplinowani Chemicy, skrupulatnie czynimy, i że ja kolejne informacje o którymś/którejś z Nas, który/-a, niechcący/-a oczywiście, taki kolejny numer wywinie, będę przekazywał, bo ostatnio tak się to ułożyło.
Więc spieszę Was uspokoić, że pogodziłem się i że taki obowiązek na siebie przyjmuję. Jednocześnie spieszę donieść, że z różnych przesłanek wynika mi, że będę jeszcze żył 20 lat, dokładnie, do 94. roku życia. Więc jest spora szansa, że się nadonoszę! Ale gdyby okazało się, że moje Koleżanki i moi Koledzy mnie przeżyją, czego wszystkim życzę, to będę wdzięczny, gdyby ktoś z Was doniósł na mnie, kiedy dokonam żywota, czyli nie bojąc się tego sformułowania, które staramy się zawsze poubierać w łagodniejsze słowa, zwyczajnie umrę.
Więc spieszę Was uspokoić, że pogodziłem się i że taki obowiązek na siebie przyjmuję. Jednocześnie spieszę donieść, że z różnych przesłanek wynika mi, że będę jeszcze żył 20 lat, dokładnie, do 94. roku życia. Więc jest spora szansa, że się nadonoszę! Ale gdyby okazało się, że moje Koleżanki i moi Koledzy mnie przeżyją, czego wszystkim życzę, to będę wdzięczny, gdyby ktoś z Was doniósł na mnie, kiedy dokonam żywota, czyli nie bojąc się tego sformułowania, które staramy się zawsze poubierać w łagodniejsze słowa, zwyczajnie umrę.
I to byłoby "na tyle". Na... razie...
Póki co, za kilka dni czekajcie innych wieści, zdecydowanie przyjemniejszych.
Emeryt
Ps. Jednak muszę!... Dla zobrazowania mojego stanu, który mniej więcej opisałem, muszę coś dodać. Wyobraźcie sobie, jak się czuję, kiedy na ciągle bogatej, na szczęście, mailowej liście adresowej, zaznaczam dany adres, do tej pory "żywy", po czym jednym kliknięciem bezdusznego klawisza powoduję, że znika. Był Kolega lub Koleżanka, a jakoby Go/Jej nie było!...
Póki co, za kilka dni czekajcie innych wieści, zdecydowanie przyjemniejszych.
Emeryt
Ps. Jednak muszę!... Dla zobrazowania mojego stanu, który mniej więcej opisałem, muszę coś dodać. Wyobraźcie sobie, jak się czuję, kiedy na ciągle bogatej, na szczęście, mailowej liście adresowej, zaznaczam dany adres, do tej pory "żywy", po czym jednym kliknięciem bezdusznego klawisza powoduję, że znika. Był Kolega lub Koleżanka, a jakoby Go/Jej nie było!...
(zmiana moja)
Późnym popołudniem czerpałem dużą przyjemność z długiego finału w Doha, w którym Iga Świątek wygrała 2:0 z Kazaszką, Jeleną Rybakiną. Bo show must go on!
Wieczorem po kilkudniowej przerwie znowu zaczęliśmy oglądać seriale. Tym razem Żona wynalazła amerykański z 2023 roku - Dyplomatka. Jest na razie tylko jeden sezon, ale zobaczymy, jak to będzie, bo po pierwszym odcinku stwierdziliśmy, że dajemy mu szansę.
NIEDZIELA (18.02)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Po całkiem niezłym śnie.
Żona zaraz po mnie. Dla niej nie ma nic lepszego dla mobilizacji do wczesnego wstawania, jak świadomość, że wyjeżdża. Przy czym w grę nie wchodzi zwykły wyjazd, a nawet ważniejszy, na pociąg, na przykład. Jak wszędzie, tak i tu jest hierarchia wyjazdów. A na samym jej szczycie mieści się wyjazd do wnuków, czyli do Q-Wnuków. Robi się wtedy inna Żona, czyli Babcia. Do tego planowany wyjazd był już na 10.00, więc żeby mieć swoje poranne 2K+2M (jeszcze inna kategoria) wstała, nienagabywana w żadnym momencie przeze mnie, trochę po 06.00. Dla niej o głębokim świcie, zahaczającym mocno o noc.
Rano spory kęs czasu pisałem, wiedząc co się święci z braku czasu i co się święcić będzie. I w takim stanie zaszła mnie z flanki, w pewnym amoku pisania. Chodziło o nasz wyjazd. Pierwotnie podsunąłem pomysł, żeby Pieska zostawić w domu Bo skoro jedziemy tam i z powrotem?! licząc się, że natychmiast dostanę zjebkę, którą dostałem natychmiast. Ostatecznie stanęło na tym, że jedziemy z Pieskiem.
- Ale Pasierbica napisała, że będzie 16 osób - poinformowała mnie Żona - więc jeszcze ten Piesek, dość spory i nieruchliwy...
Czekałem spokojnie już trochę wybity z pisania.
- Więc mam taki pomysł... - zawiesiła głos. - ... tylko nie mów od razu "nie" lub "tak" i nie pędź!
Kiwnąłem głową twierdząco, co znaczyło, że nie będę robił w żadną stronę.
- Może by nasi sąsiedzi, Głuchoniemi, wyprowadzili ją ze dwa razy do ogrodu?...
Pomysł był świetny, tym bardziej że od jakiegoś czasu nosimy się z zamiarem zostawienia u nich jednego kompletu kluczy, tak na wszelki wypadek. Więc trudno było nie pędzić!
- Tylko powiedz, żeby przyszli do nas oboje! - dorzuciła Żona, gdy natychmiast zacząłem się ubierać.
Chodzi o to, że Sąsiad z Lewej zdecydowanie gorzej słyszy i rozumie niż jego żona, Sąsiadka z Lewej.
Skąd nagle Sąsiedzi z Lewej?... Bo głupio mi już pisać o nich "Głuchoniemi". To jest oczywista prawda, ale w naszym języku i powszechnym odczuciu zabarwiona mocno pejoratywnie. A żaden głuchoniemy, tym bardziej nasi, na to nie zasłużyli. Podobnie jest ze wszelkimi garbatymi, zezowatymi, kuśtykającymi, itd. Określenia te informują o stanie faktycznym, czyli mówią prawdę, ale wiemy, jak to wygląda. "Niepełnosprawny" też nie zawsze się sprawdza, bo taki zezowaty lub garbaty miałby święte prawo czuć się oburzonym. A określenie inwalida lub kaleka to już w ogóle! Masakrycznie niepoprawne, zwłaszcza w obecnych czasach. Terminy te powinny pójść do lamusa. Zwłaszcza "inwalida". Wywodzi się on z łaciny i oznacza kogoś, kto wymaga specjalnej troski, a to stoi w sprzeczności z ideą aktywnej rehabilitacji.
Przy okazji przypomniało mi się zdrowe i rozsądne podejście pewnej pani, która powiedziała:
- Mógłby być bez rąk i bez nóg, byleby nie był inwalidą!
Tak więc blogowe ksywy sąsiadów nie są szczytem intelektu, humoru, pomysłowości i oddaniem ich cech lub sposobu najczęstszego postępowania. I takimi być nie mogą. Muszą być do bólu neutralne. Bariera w kontakcie, niuanse w porozumieniu się, są tak olbrzymie, że nie sposób byłoby im wytłumaczyć w razie czego, dlaczego tak, a nie inaczej ich nazwałem. Nie zrozumieliby i mogliby czuć się urażeni. A "Sąsiedzi z Lewej" łatwo wytłumaczyć - patrząc od strony ulicy są po naszej lewej stronie. Amen!
Sąsiada z Lewej dopadłem kwadrans po dziewiątej. Wyszedł w szlafroku, wyraźnie zaspany.
- Jeszcze spałem!... - śmiał się. - Co się stało?! - zawsze tak pyta, gdy do nich dzwonię lub gdy w ogródku chcę się do niego odezwać.
- A żo-na? - Jesz-cze śpi?
- Nie, już ogląda! - machnął ręką na dom.
- A mo-że-cie przyjść do nas za 15 mi-nut, gó-ra pół go-dzi-ny, bo o dzie-sią-tej je-dzie-my do Met-ro-po-lii?! - Za-pra-sza-my!
Kiwnął głową, że tak.
Minął kwadrans, pół godziny, a tu nic.
- Mówię ci - wyjaśniłem trochę zniecierpliwionej i zaniepokojonej Żonie - że sąsiad zrozumiał, że mają przyjść o 10.00. I tak było. Stawili się punktualnie oboje.
Przy ustaleniach z Sąsiadką z Lewej nie było żadnych problemów.
- To wyjdziemy z Bertą o 13.00, a potem o 17.00, bo mam dzisiaj w City spotkanie głuchoniemych...
Udzieliliśmy im krótkiego instruktażu otwierania bramy, drzwi wejściowych oraz drzwi tarasowych i zaznaczyliśmy, żeby niczego, żadnych smaczków, nie próbowali Bercie dawać. Bardzo się przejęli, zwłaszcza ona, bo jest z grupy przejmujących się. Coś jak Lekarka.
- A mam wychodzić na ogród z pieskiem? - przytomnie zapytał Sąsiad z Lewej. Wyjaśniliśmy, że takiej potrzeby zupełnie nie ma.
Uspokajali nas, że możemy jechać i że wszystko będzie w porządku. Ale na wszelki wypadek wymieniliśmy się numerami telefonów. Upewniłem się tylko, czy mają je nastawione w systemie wibracyjnym.
O 10.22 wyruszyliśmy w drogę, a punktualnie w samo południe byliśmy już u Krajowego Grona Szyderców. Nieźle, ale to niedziela i ruch był zdecydowanie mniejszy.
Ze spodziewanych sumarycznie szesnastu gości i domowników było wszystkich trzynaścioro. Nie stawili się - Były Teść Żony z racji przeziębienia, trzecia żona pierwszego męża Żony oraz ich córka. Za to niespodziewaną atrakcją spotkania, przynajmniej według mnie, miał być przyjazd brata Q-Zięcia i jego dziewczyny, a zwłaszcza jej, na co ostrzyłem sobie zęby. Bo mało kto ją widział, a jeśli nawet, to rzadko. Było więc niezłe poletko, żeby się czegoś dowiedzieć.
- Żebyś jej przypadkiem nie wypytywał! - zaczęła Żona.
- Bardzo proszę, nie strasz jej od razu na wejściu! - zaraz potem dołączył Q-Zięć.
Ale, gdy za chwilę stanęła nade mną Pasierbica, nie wytrzymałem.
- Co?! - zapytałem zaczepnie.
- Ty dobrze wiesz co! - widziała, że rżnę głupa.
- Ale ja ją tylko zapytam o parę rzeczy...
- Ani mi się waż!
- To nie będę pytał, tylko powiem Wiele dobrego o pani słyszałem...
- Ani mi się waż! - Pasierbica nie czekała, aż się rozkręcę i wyjaśnię, co "ja tylko".
Więc gdy przyszli, przedstawiłem się jej tylko i już później słowa z nią nie zamieniłem. Nie będę się pchał tam, gdzie mnie nie chcą. Zresztą była jakaś taka dziwna, dzika i miała coś wspólnego z audytami.
Dość szybko Teściowie Pasierbicy wraz z Babcią Q-Zięcia oraz Byłą Teściową Żony, a chwilę potem Brat Q-Zięcia wraz z dziewczyną się ewakuowali, więc atmosfera zrobiła się zdecydowanie luźniejsza.
Q-Wnuk dostał dwa razy w dupę w szachy od dwóch pozostałych dziadków, ale chyba tylko dlatego, że bardziej koncentrował się i chłonął to, o czym mówili pozostali dorośli. Bo to zawsze ciekawsze.
I w końcu namówił mnie na strzelanie bramek w ogródku. Przystałem na to, bo nie było na niego siły. A miał je właśnie oszczędzać i się regenerować po ostatnim, bardzo wyczerpującym według Przewodnika, wysiłkowym treningu.
- Co ci trener mówił? - Maaacie odpoczywać! - starał się przemówić do rozumu.
- To ile będę wypoczywał?! - buntował się. - Już przecież wypocząłem.
Ale, gdy ten dziadek sobie poszedł, drugi już nie miał sił sam walczyć i uległ. Z rogu ogródka Żona cały czas dopingowała Q-Wnuka i krytykowała męża.
Po małym posiłku (wcześniej, jak w poznańskiem, wszystko było na słodko), tuż po 16.00, ruszyliśmy w drogę powrotną, żeby dojechać za jasnego. Jechało się lepiej niż w tamtą stronę, bo wszyscy wracali z citizańskiej kotliny do Metropolii, która, niczym olbrzymia czarna dziura, pochłaniała kolejne auta.
Jakieś pół godziny przed celem Żona wysłała, zgodnie z umową, smsa do obojga Sąsiadów z Lewej, że będziemy o ok. 17.40.
- Ok. Berta była 2 razy w ogrodzie i jest bardzo szczęśliwa. - odpisała ona.
- Przez chwilę puściłem psa Berka i cieczy się psa i teraz jest w domu. - odpisał on.
To był trzeci raz w ostatnim okresie, w którym widziałem Żonę we łzach. Pierwszy, gdy w przymierzalni w Powiecie ubrawszy kupowaną właśnie piżamę z chucka zgasiłem w niej światło, drugi całkiem niedawno u nas w domu, gdy graliśmy w kierki i na etapie loteryjki ja od samego początku stałem siedem kolejek i podśpiewywałem sobie Stoję, stoję i nikogo się nie boję, stoję na stole, itd., no i teraz ten, po smsie Sąsiada z Lewej. Przez łzy i tłumiony śmiech nie mogła mi przeczytać, a gdy to w końcu zrobiła, trudniej prowadziło mi się Inteligentne Auto, bo wstrząsały mną spazmy śmiechu i przez załzawione oczy ledwo widziałem. To było coś takiego, czego w życiu byśmy nie wymyślili, a jednocześnie wzruszającego przez pewną dziecinność tekstu.
Byliśmy na miejscu o... 17.40 zdążywszy nawet po drodze odebrać paczkę. Przed bramą z kluczami czekał na nas Sąsiad z Lewej zapewniając nas na swój sposób, że wszystko było w porządku i Psa Berka jest teraz w domu. Wzbraniał się przyjąć od nas Nie trzeba! dwie babeczki upieczone przez Pasierbicę, ale się ugiął, gdy Żona powiedziała, że to urodzinowe jej córki.
Wieczorem zaczęliśmy oglądać drugi odcinek Dyplomatki. Z tej informacji wyraźnie przebija tryb niedokonany. Mniej więcej w połowie usłyszałem charakterystyczne dźwięki.
- Śpisz! - brutalnie zauważyłem.
- Taaak? - I co teraz będzie? - A nie będziesz się na mnie gniewał?...
Uspokoiłem ją, że nie i że ją rozumiem, bo co, jak co, ale na swoich wnukach spala się najbardziej.
Ja się też spaliłem, bo mimo niespodziewanej nadwyżki czasu ani myślałem o czytaniu.
PONIEDZIAŁEK (19.02)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Żona podobnie, czyli standardowo, o 07.00.
Spałem nie najlepiej. Chyba przez koszmarne sny, które nieprzyjemnie przechodziły z jednego w drugi. Zapamiętałem tylko jeden, chyba najgorszy. Wnuk-III pracował u mnie, żeby zarobić sobie trochę grosza, ale wcześniej pieniądze chyba ukradł i zachomikował je w jakiejś piwnicy. Odkryłem to i w tamtej piwnicy się na niego wydzierałem, a on w swoim stylu się wymądrzał. Więc zacząłem go tłuc!
Koszmar!
Od rana nic, tylko pisałem. Ale przypomniałem się też w sprawie pomiarów drzwi zewnętrznych i wymiany licznika oraz zaworu antyskażeniowego.
Pogoda była taka, że nic tylko sobie żyły ciąć... Ciemno, szaro i ponuro. W tym stanie tkwiłem do 13.00, kiedy wyjrzało słońce.
Szef Fachowców przyjechał sam i to dopiero o 11.30. Dzień więc był pod każdym względem rozlazły. Z pogodą poprawiło się dopiero po południu, ale nadal byłem uwiązany do laptopa praktycznie z niej nie korzystając. Jedynymi akcentami dnia był wczesny, o dziwo, wyjazd Szefa Fachowców, przybycie gościa z MZK, który zobaczył, co trzeba zamówić, żeby jutro zabrać się do roboty oraz telefon od Lekarki i Justusa Wspaniałego.
Lekarka szczęśliwie wróciła do domu załatwiwszy sprawę wystawienia swojego mieszkania na sprzedaż oraz spotkawszy się z mamą.
- Mówię wam, było bardzo sympatycznie. - A dzisiaj już byłam w pracy.
Syn Lekarki wczoraj ostatecznie odwiózł swoją dziewczynę do Powiatu do pociągu, a sam jeszcze został. Wyjechał również syn Justusa Wspaniałego z partnerką. W domu więc zrobił się efekt kozy.
Tym razem tak się porobiło, że w zasadzie gadaliśmy my, o remontach, potem Lekarka, a Justus Wspaniały wtrącał tylko pojedyncze słowa lub równoważniki zdań. Być może dlatego, że usłyszałem Nie będę zniżał się do takiego poziomu, żeby komentować twoje prowokacje!
Nie wiedziałem tylko, czy te prowokacje miały miejsce w poprzednim wpisie, czy teraz na bieżąco, w rozmowie.
I w takich sympatycznych nastrojach obie strony nadal deklarowały radość z naszego do nich przyjazdu.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił pięć razy i wysłał jednego sflaczałego smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 20.09.
I cytat tygodnia:
Nie chcę tajemnic ani stanów duszy, ani rzeczy niewymawialnych, nie jestem dziewicą ani księdzem, żeby się bawić w życie wewnętrzne. - Jean-Paul Sartre (powieściopisarz, dramaturg, eseista i filozof francuski.
Przedstawiciel egzystencjalizmu. Laureat Nagrody Nobla w dziedzinie
literatury za rok 1964; nie przyjął jej).