poniedziałek, 26 lutego 2024

26.02.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 85 dni.
 
WTOREK (20.02)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
W szkolnej skali sen oceniłbym na dst+, - db. Chyba przez to, że w pierwszej fazie snu było mi zimnawo i musiałem się przemóc, rozbudzić, wstać i ubrać skarpetki, a na piżamę założyć dyżurną koszulę. Dziwne, bo w sypialni, jako najcieplejszym pomieszczeniu w Tajemniczym Domu, było +20 stopni. Starość? 
Rano cyzelowałem wpis natykając się na mnóstwo błędów, w tym sporo irytujących powtórzeń, nawet całych fragmentów! Starość?!

Przypomniałem sobie o dwóch sprawach, które wczoraj zaistniały w mej świadomości, a o których nie wspomniałem. Starość, kurwa?!
 
Jedna pozostawiła trwały ślad. Dotyczyła profesora Wiesława Hudona, tego Pół Polaka Pół Francuza.
Zmarł 7. września 2021. roku. Zupełnie o tym nie wiedzieliśmy. Swoje życie spędzał w ostatnich, blisko trzydziestu latach między Francją, Luksemburgiem i Hiszpanią a Polską, do której przybywał, aby prowadzić zajęcia na kilku uczelniach i w Szkole, i mieszkać przez dłuższe okresy w swojej siedliskowej głuszy, co uwielbiał, chociaż to określenie całkowicie nie oddaje jego stosunku do sprawy. Może lepiej zabrzmi "lubił", ale chyba najlepsze to "czuł się najlepiej". Z tymi określeniami wszelakich rzeczy i spraw z Nim związanych zawsze był pewien problem, bo wymykały się w jakiś dziwny sposób schematom i dlatego nie sposób było opisać Go komuś innemu i Go przybliżyć. Trzeba było z Nim poprzebywać, poznać Go i mieć otwarty umysł, żeby akceptować, a w końcu polubić. Bo trzeba powiedzieć, że tak, polubiliśmy Go. Jak ktoś napisał po Jego śmierci Był człowiekiem nie z tego świata! Trudno jest się nam z tym nie zgodzić. Według nas był człowiekiem poza wszelkimi nurtami czegokolwiek.
Nie dało się go zaszufladkować, a my bardzo szybko zrezygnowaliśmy, jeśli w ogóle kiedykolwiek próbowaliśmy. Z jednej strony zaskakująco zorganizowany, z drugiej kompletnie nie, wręcz dla niektórych irytująco. Wszelkie najprostsze ustalenia potrafiły się walić, nie należało się do nich przywiązywać, bo wiadomo było, że prawie na pewno będzie inaczej. Z kolei w kwestiach głównych, istotnych potrafił być rzetelny i punktualny. Chciał przebywać w towarzystwie ludzi, ale tylko dla niego ciekawych. Z każdego, bez względu na wykształcenie i status społeczny, czerpał dla siebie to coś, co mu odpowiadało ze świadomością, że reszta już niekoniecznie. Wtedy w stosunku do tej reszty się wycofywał, nie zamierzał nigdy się z nią kopać i po swojemu tolerował. Nie cierpiał ludzi głupich, nadętych  i małostkowych. Przez jego siedlisko, przy długich okresach świadomej samotności, przewijało się mnóstwo różnorakich ludzi, którzy według jego specyficznej skali mieli coś ciekawego do zaoferowania - od półmeneli, poprzez różnych znajomych, studentów i pracowników naukowych z profesorami włącznie. Z kolei chciało mu się wyjeżdżać i miotać się po świecie. Był wiele razy u nas w Naszej Wsi z noclegami i nawet jako nieliczny z naszych znajomych przyjechał do Dzikości Serca. Wiedzieliśmy, że coś pozytywnego do nas czuje, bo inaczej żadna siła by go nie zmusiła do kontaktów z nami. Ale nie podejmuję się stwierdzić, co to takiego było.
Ostatnia cecha, którą można byłoby mu przypisać, to małostkowość. Wobec niej natychmiast się wycofywał równie mocno, jak wobec głupoty. Nie chciał się w tym babrać, bo co by to miało niby dawać? Nie chciał i nie potrzebował niczego udowadniać. 
Zawsze miał w sobie przemożną chęć przesiadywania przy winie i rozmowy. Do tego stopnia, że gdy raz przyjechaliśmy z wizytą, uniemożliwił wręcz naszą oczywistą chęć rozpakowania się i urządzenia się w trakcie pobytu u Niego Bo to może poczekać, a w ogóle jest bez sensu!, tylko od razu przy Terenowym wręczył nam kieliszki, podejrzanej czystości, bo ich pucowanie też było bez sensu, nalał wina i zanim doszliśmy do werandy przez niego wykonanej, niezwykle ciekawej, jak i cały dom i otoczenie, już rozmawialiśmy, by na niej ugrzęznąć z perspektywą śmierci głodowej, bo oczywiście posiłek był przewidziany, obgadany nawet w szczegółach, ale też przecież mógł poczekać. Przy czym jako Pół Francuz uważał, że jest wino wyłącznie czerwone wytrawne, białego nie tykał, a wszelkie inne wynalazki - półwytrawne, półsłodkie, słodkie, różowe zbywał nawet nie wzruszeniem ramion, tylko na swój niepowtarzalny sposób milczeniem. Przy czym tak to robił, że było wiadomo, że chodzi o badziewie, więc szkoda energii i czasu, żeby o tym mówić. Mógł sobie na to pozwolić, bo we Francji swego czasu posiadał 5-hektarową winnicę i produkował wino. Czerwone wytrawne oczywiście.
W trakcie różnych nasiadówek podstawową jednostką miary pitego wina nie był kieliszek, tylko butelka. Przy czym znowu nie było sensu zasiadać przy jednej, najlepiej od razu przy trzech i dobrze byłoby, żeby kolejne były w zapasie.
 
Z Profesorem mamy wiele wspomnień. Nie sposób wyliczyć wszystkich:
 
- chodził po polach i lasach w Naszej Wsi, ubrany jak zwykle "na półmenela", zawsze w szaliku, i zbierał grzyby oraz różne zielska. - Ale wy tu macie mnóstwo różnych sałat! z przejęciem, jak na niego, komunikował, po czym wszystko kroił (bez płukania Bo nie wolno!) przyprawiał i kazał jeść, o zgrozo. Często bywało też tak, że przy przygotowywaniu różnych posiłków, nagle tracił nimi zainteresowanie, ale tylko dlatego, że wiedział, że Żona jest w tym względzie bratnią duszą, czuje bluesa, ma różne "francuskie" przyprawy i że danie skończy bez problemu ewentualnie przy jego zdalnym sterowaniu z odległego stołu, przy którym mógł siedzieć, pić wino i gadać. Ja zaś, jako osoba, która łyknęła trochę francuskiego języka, zdawałem sobie sprawę, że "sałaty" w rozumieniu Profesora, to nie jest ta nasza swojska, "polska" sałata, tylko że we francuskim znaczenie tego słowa było znacznie szersze, więc cholera wiedziała, co tam mogło być w serwowanym daniu.
 
- te różnice, a raczej zwodnicze podobieństwa językowe, adaptacje pewnych francuskich słów do języka polskiego, bywały często w przypadku Profesora humorystyczne. Narzekał, na przykład, na fakt, że w związku z nominacją profesorską będzie musiał na spotkanie z prezydentem Lechem Kaczyńskim  w Belwederze ubrać kostium (le costume - garnitur). Do nas natomiast przyjeżdżał zawsze praktycznie w takim samym zestawie ubraniowym, co mi było bliskie, ale zdarzało się, że było widać, że jest po wizycie u fryzjera (włosy i broda).
- Moja pani mi kazała... - krótko zbywał moje prowokacyjne dociekania i wiedziałem, że więcej wyciągnąć się nie da. Zresztą Po co?! Chociaż przez lata co nieco o swojej pani przemycił. Na imię miała Danielle i była Francuzką polskiego pochodzenia. Nazwiska nigdy nie poznaliśmy. Ileś lat temu z jego informacji wynikało, że są ze sobą jakieś 20 lat.
- Jest podobna do pana! - patrzył na mnie krytycznie. - Też tak lubi wszystko na eins, zwei, drei!
Wiedziałem, że jego intencją nie było mnie obrazić, skoro chciał ze mną przebywać. Stwierdzał tylko z obrzydzeniem ten fakt.
- Była u mnie w głuszy tylko raz, ale jej się nie spodobało. - uzupełnił.
Nie dziwiliśmy się. I oczywiście nie komentowaliśmy Bo po co? Za każdym razem, gdy przyjeżdżaliśmy, zastawaliśmy taki sam stan. Zwłaszcza w kuchni. "Sprzątanie" w tym domu było obce. Goście Profesora wiedzieli o tym, więc przyjeżdżali z własną pościelą (my) lub ze śpiworami (podejrzewam studentów). W kuchni zawsze był ten sam bajzel i chyba zawsze ta sama sterta garów, talerzy, kubków i sztućców w zlewie i wokół niego, bo wszystko w nim się nie mieściło. Piszę "chyba", bo jednak kolejni goście chcąc coś zjeść i wypić, wybrany kuchenny element (emelent) myli na własny użytek, a potem go odstawiali Bo po co myć, skoro zrobi to ktoś następny?
- A możesz przyjść do kuchni?! - raz wystraszona Żona wróciła z niej, gdy z Profesorem siedziałem na wygodnych, dość zużytych fotelach przed olbrzymim, niesamowitym i oryginalnym kominkiem, projektu gospodarza, na którym to kominku przygotowywał różne potrawy, gdy mu się akurat chciało i miał wenę i na którym swobodnie można było piec całego prosiaka lub barana.
- Zajrzyj tam pod jeden talerz, bo chciałam dostać się do kubka, żeby go umyć i zrobić sobie herbaty... - A tam siedział taki olbrzyyymi pająk... - ściszyła głos stojąc w progu maksymalnie daleko od zlewu. - Jest?! - zapytała dramatycznym szeptem.
Był. Rzeczywiście ogromny i spasiony. Przegoniłem go, umyłem na prośbę Żony kubek i można było robić herbatę. Wielkie aj waj!
Najlepiej ideę funkcjonowania tego domu wytłumaczy jedna ze scen Dzięcioła z Wiesławem Gołasem (filmowy Stefan Waldek). Jeśli ktoś oglądał, zrozumie. Naprzeciwko jego bloku, w jednym z mieszkań, które przez lunetę Waldek podglądał, trwała nieustanna balanga. I, gdy w końcu pod nieobecność żony,  poszedł tam wiedziony ciekawością i poprosił jednego z gości, czy mógłby zostać przedstawiony gospodarzowi, gość mu wytłumaczył, że to już czwarte przewijające się pokolenie i nikt już nawet nie pamięta imienia gospodarza, a z piciem to nie ma żadnego problemu, bo każdy przyniesie pół litra i..., z jedzeniem trochę gorzej, ale... W domu Profesora gospodarz był znany oczywiście i był na miejscu, ale reszta funkcjonowała, jak w filmie - przynosili, zostawiali i funkcjonowali na bieżąco. Perpetuum mobile, jak zaznaczył gość w filmie.
 
- raz, gdy przyjechaliśmy, oczywiście od razu uraczył nas winem. Zdziwiliśmy się bardzo, bo, jak nigdy dotąd, było mocno wytrawne. Dawniej określiłbym je mianem kwacha. I natychmiast poczęstował nas kiełbasą własnego wyrobu, którą uwędził i/lub wysuszył w wędzarni  własnego pomysłu wybudowanej w ogrodzie, które to miejsce trudno byłoby tak nazwać, ale żadne adekwatne określenie nie przychodzi mi do głowy. Takie, które by oddawało... Wędzarnię stanowiły dwa betonowe walce, u góry przykryte półkolistą czapą, całość mocno futurystyczna.
Kiełbasę tak twardą, że można nią było przywalić i zabić, trzeba było kroić niezwykle ostrym nożem na cieniutkie plasterki. Ukazywały one kawałki grzybów, mięsa, jalapeno i papryczki chili. Pierwszy plaster trudno było pokonać, tak palił, ale bardzo szybko się rozsmakowaliśmy popijając każdy kęs tym kwachem, który momentalnie stał się eliksirem łagodzącym palenie i idealnie konweniował.

- dwa razy przyjechał do Naszej Wsi akurat w okresie "panowania" Q-Gospodyni. Za pierwszym razem była ona wizytą Profesora nieźle podekscytowana, w swoim klasycznym stylu Wiecie, kogo gościliśmy?!... i imponowało jej, że może z "kimś takim" porozmawiać, a już szczególnie podyskutować na temat gotowania, do którego akurat się pchała. W pierwszej fazie Profesor nie połapał się, kto zacz i prezentował swoje poglądy na temat czyszczenia ryb (przywiózł jakąś), któremu, zgodnie z kulinarną pierwotną francuską sztuką, był przeciwny. Q-Gospodyni odwrotnie. Ale w dyskusji "się znalazła" rzucając ugodowo i "mądrze" szablonem Są dwie szkoły...
- To mi pachnie pismem dla pań... - skomentował Profesor i chyba na tym dyskusja się skończyła. Bo po co?! 
Drugim razem, gdy przyjechał, Q-Gospodyni nie było. Chętnie wyjechała do Metropolii, a nam to bardzo pasowało.
- Ale  bardzo was proszę, przypilnujcie, żeby nie spał w moim łóżku na antresoli. - patrzyła na nas ze zgrozą.
Obiecaliśmy, bo było to oczywiste. Wcześniej przygotowaliśmy mu pościelony narożnik, na dole, w Chłodzie Zamku.
- Ale pamiętajmy - mówiliśmy do siebie z przejęciem - żeby nie poszedł na górę, bo jest przyzwyczajony i ani chybi tak zrobi... - Gdy dowie się o tym Q-Gospodyni, to nas zabije!
Gdy Profesor przyjechał, wytłumaczyliśmy mu odmienność obecnego spania i dlaczego. Pokiwał ze zrozumieniem głową i życie towarzyskie mogło się rozpocząć. Przy stole, oczywiście.
Nie wiem, co nas zaćmiło, bo w króciutkim momencie, może w minutę, dwie, zostawiliśmy Go samego. Ja bodajże poszedłem do łazienki, a Żona po coś do naszej prywatnej części domu, a może odwrotnie. I, gdy spotkaliśmy się w drzwiach do salonu, w oczach mieliśmy bezsłowne No, ja pierdolę! Co my narobiliśmy?! Na potwierdzenie, w krótkiej ciszy zgrozy, z góry dobiegło nas pierwsze głośne chrapnięcie.
- Zdaje się, że spałem nie w swoim łóżku? - stwierdził rano z lekko pytającym akcentem, bo w końcu nie było to istotne.
Gdy przyjechała Q-Gospodyni, musieliśmy się przyznać. I na jej oczach, żeby nie było, zmieniliśmy całą pościel. Sprawa, wydawałoby się, rozeszła się po kościach, gdy nagle z góry dobiegł nas histeryczny głos.
- A co to jest?!
Oboje przylecieliśmy pod antresolę. Z bariery zwisały olbrzymie białe kalesony (Profesor był raczej korpulentny), które gdzieś Q-Gospodyni odkryła i nawet musiała je wziąć do rąk.
Kalesony wypraliśmy i w ładnej paczuszce, bez zbędnego komentarza, a tym bardziej dialogu na ten temat, wręczyłem je Profesorowi w Szkole.

- na bożonarodzeniową świąteczną hucpę wszechotaczającą, z którą nie chciał mieć nic wspólnego, uciekał z Danielle w inne kulturowo strony świata, przeważnie do Egiptu. Za to nigdy nie pojechał do Toskanii Bo tam można spotkać tego chuja, Spielberga! Dlaczego był chujem, nie dowiedzieliśmy się nigdy.

- gdy był u nas w Dzikości Serca, w jego drodze powrotnej do domu, pokazaliśmy mu nieruchomość wśród pagórków i pól, która nas zafascynowała i którą w jakiś poważniejszy sposób byliśmy zainteresowani. To była taka wieś, gdzie dom od domu usytuowany był 600 - 800 m i przez te pagórki właśnie nie było widać w ogóle sąsiadów. Po czym pilotowaliśmy go przez pola i lasy niemiłosiernie się wlokąc, aby doprowadzić go do ludzkiej, asfaltowej jezdni.
- A to był skrót czy objazd? - usłyszeliśmy, gdy obie strony wysiadły z samochodów, żeby się pożegnać.
 
- nigdy nie chciał obejrzeć naszej prywatnej części domu w Naszej Wsi, ani w Dzikości Serca. Przesadnie szanował czyjąś prywatność. Tak samo postępował ze swoim domem względem gości. Pewne strefy były dla nich nieosiągalne. Chociażby tak drobna, jak szczelnie obudowana nadbudówka w salonie z kominkiem. Bez okien. Prowadziła do niej drewniana drabina chowana na czas obecności gospodarza. Według słów Profesora kanciapa była na tyle duża, żeby mogło stać w niej łóżko i na tyle mała, żeby można było ją błyskawicznie nagrzać. Zimami, gdy przyjeżdżał z Zachodu po miesiącu nieobecności, spędzał w niej pierwszą noc przy elektrycznej dmuchawie. A potem, gdy dom się jako tako nagrzał, spał już normalnie, w swojej sypialni.
I raz nas niesamowicie zaskoczył i nigdy nie dowiedzieliśmy się, dlaczego, bo ją nam udostępnił.         Z tego powodu doznaliśmy szoku, a drugim powodem były wnętrza. Sypialnia, bardzo duża, wszędzie na podłodze miała grubą, puszystą wykładzinę. Samo łóżko, raczej królewskie łoże, było wykonane z drewna według jego projektu - wszystkie boki były obramowane szerokimi drewnianymi ramami, w których tkwił duży materac, albo dwa, a na narożach były posadowione sporej wielkości, zachowujące proporcje, drewniane kule. Nie wiem, czy dobrze pamiętam, ale jedynym chyba oświetleniem były grube świece, które tylko podkreślały ciepłą kolorystykę wnętrza. Były też w łazience, chociaż tam dominowało takie dyskretne oświetlenie elektryczne. Na jednej ze ścian stała duża obudowana wanna, a naprzeciwko niej sedes i umywalka z lustrem. Szereg elementów (emelentów), wszystkie drewniane, jako żywo przypominały obrazy z wnętrz Bliskiego Wschodu - kolumny, obramowania z charakterystycznymi półkolami, ślepe łuki zakończone w szpic, elementy (emelenty) mozaiki i ornamenty, złocenia w różnych miejscach, wszystko z innego świata. Do tego oczywiście na całości gruby, miękki dywan w kolorze... różowym. Czegoś takiego w życiu nie widzieliśmy i do tej pory nie uświadczyliśmy.
Rano pialiśmy z zachwytu.
- To wszystko w takim perskim burdelowym stylu... - skomentował gospodarz. I tyle. 
Po drugiej stronie naszych różnych u Niego noclegów znajdowało się miejsce w zasadzie dobudowane do głównego budynku, do którego można było się dostać wchodząc po drewnianej drabinie najpierw na mały taras niczym nieogrodzony, a potem do wnętrza. Przewidziane było dla różnych studentów Profesora i jego doktorantów. Nieogrzewane, więc nie było po co się wybierać w porach roku zimniejszych tym bardziej, że w malutkim przybytku sanitarno-higienicznym wody ciepłej zwyczajnie nie było, w związku z tym najmniejszej chociażby kabiny prysznicowej. Na jednej ścianie tkwiła tylko ledwo trzymająca się umywalka, a i sedes nie był za bardzo stabilny. O takich zbytkach, jak chociażby kawałek lustra, można było zapomnieć. Do tego drzwi nie do końca się domykały. W pokoiku stało jedno, dość wąskie łóżko z materacem, który rano bólami kręgosłupa nie dawał o sobie zapomnieć, a wstawać trzeba było stosunkowo wcześnie, bo jakąś szmatką pełniącą rolę zasłonki nie dawało się ograniczyć letniego światła z racji jej przezroczystości i rozmiarów ewidentnie mniejszych niż powierzchnia okna.
Czy nam to przeszkadzało? Na jedną noc nie!

- gdy remontowaliśmy Naszą Wieś, wszelkie prace, rozwiązania i postępy bardzo Go interesowały. Wdawał się w różne dyskusje z fachowcami i często, gdy przechodziliśmy mimo, nie sposób było Go okiem wyłuskać z gromadki, tak się swoim wyglądem wtapiał. Oczywiście oni nie wiedzieli, z kim rozmawiają, ale to przecież nie miało żadnego znaczenia. Niczym się też nie różnił od swojego sąsiada ze wsi obok, do którego kiedyś we troje pojechaliśmy. Sąsiad, taki półmenel, o chyba skomplikowanych stosunkach rodzinnych, o czym musieliśmy czytać między wierszami Profesora, mieszkał cały rok na działce. Miał tam mały drewniany domek, ogrzewanie kozą, wodę ze studni i sławojkę.
- Robi najlepsze kiszki ziemniaczane. - Umówiłem się z nim, że przyjedziemy.
Od razu było widać, że facet jest inteligentny. 
Żona kiszką była zachwycona. Przesiedzieliśmy spory kęs czasu przy winie, oczywiście.
Nie pamiętam, czy w czasie tego pobytu, czy później w rozmowach z Profesorem, dowiedzieliśmy się, że sąsiad miał raka jąder i zdawał sobie sprawę, że jego dni są policzone. Wynurzenie Profesora, niebywałe rzadkie, świadczyło tylko o tym, jak się tym przejmował. A po śmierci sąsiada był wstrząśnięty i nawet on nie potrafił ukryć swoich uczuć. 

- często, osobiście, czy telefonicznie, startowałem do niego z moim francuskim. Telefonicznie albo wtedy milczał, gdy słyszał moją radosną francuską prowokację Och, bonjour monsieur le Professeur!, w której z miejsca popełniałem ze dwa błędy pomijając akcent, bo on nie z tych, żeby kogoś poprawiać, więc przeczekiwał moją nadekspresyjną falę entuzjazmu, dla niego całkowicie sztuczną, z czym w zupełności się zgadzałem, albo odpowiadał Dzień dobry! Ale w końcu dopiąłem swego i czasami, gdy musiał być w lepszym nastroju, na odczepnego odpowiadał Bonjour!
Co innego się działo w kontaktach osobistych. Tu już tak łatwo nie mógł mnie zbyć, bo do powitania dodawałem pytające i grzecznościowe Ca va?, takie francuskie pytanie wytrych, na które wystarczy odpowiedzieć zgodnie z prawdą lub nie Ca va i ma się natręta z głowy. Więc tak robił, znowu wtedy, gdy miał lepszy humor, ale o gorszym wiedziałem, gdy odpowiadał No, dobra, dobra! 
Bardzo rzadko, gdy czuł, że nie robię sobie jaj, poprawiał mnie, gdy z francuskim wypływałem "na szersze wody". I podawał, ubawiony, przykład, którego nie odnosił do mnie, Polaka, który przekłada "bezpośrednio" z polskiego na francuski mówiąc Merci beaucoup a la montagne!
Teściowej raz zdarzyło się z nim spotkać i porozmawiać. A wszelkie incydenty, w którym może użyć języka francuskiego, bardzo docenia. Tu Profesor potraktował ją bardzo poważnie, chociaż w swoich francuskich wynurzeniach nadal był powściągliwy.

- pewne potrawy i kulinarne wyroby często wyśmiewał i na swój sposób z nich szydził dając do zrozumienia, co tak naprawdę myśli o naszych, na przykład, propozycjach. Raz Żona zaproponowała, że zrobi zapiekankę, taką z piekarnika, w ceramicznej misce - ziemniaki, boczek, cebula, przyprawy, którą by Profesor pożarł doceniając smak i prostotę, gdyby tylko dał sobie coś powiedzieć i wyjaśnić.
Żona nie zdążyła się rozpędzić z propozycją, gdy Profesor zrobił obrzydliwo-odrzucającą minę. Wiedzieliśmy, że pomyślał o tych wszelkich zapiekankach z budek, ale w tym momencie było już za późno i Żonie odechciało się go przekonywać i wyjaśniać.
Raz, gdy otworzył lodówkę, natknął się na kiełbasę swoim wyglądem przypominającą "zwyczajną".
- O, widzę kiełbasę robotniczą!... - szydził nie mając zamiaru jej dotykać. Gardził różnymi niewyrafinowanymi według niego daniami czy wyrobami.
- Zdaje się, że zjadłem całą kiełbasę robotniczą ... - rano spokojnie poinformował. W nocy bez skrupułów przetrzebił całą lodówkę i zjadł, co mu wpadło w ręce i przy śniadaniu trzeba było się gimnastykować. Ale jajecznicę doceniał zawsze, zwłaszcza że wiedział, że jest na naszym smalcu, a jaja od kurek sąsiadów.

- w pewnym okresie nasze stosunki trochę się ochłodziły, bo musiałem Profesora zwolnić. Z racji ekonomicznych. Po kilku miesiącach się jednak odezwał.
- Ja bym chętnie od pana kupił tę szafę pancerną, tę "moją", w której trzymałem w Szkole mój sprzęt fotograficzny. - U mnie, na wsi, mógłbym w niej go chować, gdy wyjeżdżam do Francji, bo już miałem dwa włamania. - Raz, gdy przyjechałem, sąsiad na moich oczach wynosił właśnie z mojego domu kaloryfer.
Ta polska, wiejska i złodziejska mentalność, na którą miał nieszczęście trafić akurat w swojej wsi, zawsze go bolała. A nie mógł z nią nic zrobić, zgłosić na policję, oddać sprawę do sądu, bo  doskonale wiedział, że gdy któregoś razu przyjedzie, zastanie dom spalony, na przykład.
Szafa była z tych starych, z czasów PRL-u. Ciężka masywna, a blacha tak gruba, że nie sposób było wywalić ryglowe zamki ciężkim młotem. A i wiele wierteł mogłoby się na niej spalić. Nie to, co dzisiejsze imitacje z blachą grubości papieru, że palec pod naciskiem sam włazi do środka.
- Ale po co od razu kupować?! - odpowiedziałem spontanicznie. - Damy ją panu w prezencie i jeśli się pan zgodzi, możemy ją przywieźć...
Zapadła długa chwila milczenia z powodu ewidentnego zaskoczenia. Chyba tą naturalną reakcją.
- Naprawdę? - odezwał się po chwili kompletnie nie wierząc w to, co usłyszał.
Ustaliliśmy dzień przyjazdu. W Szkole sześciu chłopa wytargało szafę z I piętra i zapakowało do Terenowego. Trzeba było położyć tylne siedzenia. Szafa na szerokość zmieściła się idealnie, ale klapa nie dała się już zamknąć. Przyczepiliśmy jakąś czerwoną szmatę, klapę domknęliśmy na tyle, na ile się  dało i tak paradowaliśmy przez trzy godziny po polskich drogach, w tym spory odcinek na autostradzie.
Dotarliśmy bez policyjnych przeszkód. Na miejscu czekał traktor z potężną łychą. Z gościem wystarczyło szafę  na nią wysunąć i reszta była łatwizną. Została zawieziona na miejsce wskazane przez gospodarza i tam została.

- o jego rodzinie wiedzieliśmy niewiele. Jako polska przywędrowała z Francji(?!) do Austrii, a stamtąd na Ukrainę. Tam się Profesor zdążył urodzić, ale zaraz po II Wojnie wszyscy musieli wyjechać na tzw. Ziemie Zachodnie. Na nich spędził całe swoje dzieciństwo i pokończył szkoły, po czym na krótko wyjechał do Stolicy. Jak się dostał w czasach głębokiej komuny do Francji, nie wiadomo, a może nie pamiętamy. Ale na pewno ze swoją jedyną żoną, z którego to związku urodził się ich jedyny syn. We Francji, a może już w Belgii, bo studiował i tu, i tu, by potem stać się wykładowcą na różnych uczelniach, para się rozwiodła. Syn chyba nie miał żadnych związków z Polską, nie znał polskiego. Poświęcił się karierze naukowej. Gdy został mianowany profesorem na jednym z brukselskich uniwersytetów, jego ojciec był wyraźnie dumny opowiadając nam o tym.
Gdy w Polsce nastąpił polityczny przewrót, Profesor częściowo wrócił kupując na ziemiach z dzieciństwa to swoje siedlisko i... 50 hektarów ziemi. Piszę częściowo, bo już na zawsze miał we Francji, Luksemburgu (Danielle) i w Hiszpanii kotwicę.

- do zwierząt miał stosunek nijaki. Tak nam się przynajmniej wydawało. Jakby ich nie zauważał, bo w zasadzie nie było o tym mowy, a jeśli nawet zaczynaliśmy, nie wykazywał tematem żadnego zainteresowania. Tylko raz przyznał, że chciałby mieć psa, ale nie może, bo zbyt często wyjeżdża.
Bazyl na pewno musiał, w jemu tylko wiadomy sposób, wyczuwać jakąś specyficzną aurę wokół Profesora, bo potrafił przy nim zalegać, nie ruszać się i zdaje się, że obu było dobrze.
Z kolei na Bazysię zdawał się nie reagować zupełnie chyba od razu wiedząc, że to oszołomka. Ale raz był taki przypadek, że go wyraźnie rozbawiła, a jego reakcja nas. Bo gdy siedział z nami przy stole, upatrzyła go sobie jako klasycznego "jelenia" i nachalnie, i namolnie szturchała jego kolana, a przede wszystkim rękę mając w paszczy szarpankę i dając do zrozumienia No, poszarpmy się trochę! Profesor długo nie reagował zatopiony w dyskusji i myślach, co już to samo nas rozbawiło. Ale najlepszy był moment, gdy na twarzy pojawiło się ocknięcie i świadomość Przecież ten pies szturcha mnie już od dłuższego czasu!  A zaraz potem niedowierzający uśmiech Że też to stworzenie tak potrafi?! I to była cała reakcja. Gdyby było inaczej, moglibyśmy przeżyć jeden z większych szoków.
 
Rozpisałem się tak o Profesorze pro memoria, ale, co z tym związane, przede wszystkim dla Żony, która go lubiła i która jako jedyna z czytających będzie wiedziała, o czym i o kim piszę, i wszystko zrozumie bez słowa zbędnego wyjaśnienia. Teraz żałuje, ja też, że nie widywaliśmy się częściej. Ale tak jest zawsze po śmierci jakiejś osoby, dla nas ważnej. Rozpoczyna się małe, zbędne gdybanie. Najważniejsze przecież było to, że byliśmy szczęściarzami, że  było nam dane... 
Grób Profesora jest w Luksemburgu, tam, gdzie, jak opowiadał, stworzył dom dla Danielle, w którym ona od dawna mieszka, a do którego najczęściej Profesor przyjeżdżał z Polski, ze swojego siedliska.
Jeszcze na początku 2021 roku do nas zadzwonił, ale jego głos nie zwiastował niczego dobrego. Był szokująco słaby, rozwlekły, a rozmowę zakończył tak bez ładu i składu, w pół słowa. W dniu jego urodzin, 17. listopada, jak zawsze wysłaliśmy mu smsem życzenia urodzinowe, co, co roku, wyraźnie doceniał, ale nie było żadnej reakcji. Byliśmy do takich zachowań Profesora przyzwyczajeni, bo albo nie reagował wcale, albo ze sporym opóźnieniem. To samo zrobiliśmy w roku 2022, ale już w 2023 nie. Czuliśmy, że coś jest nie tak, ale długo nie poszukiwaliśmy żadnych informacji zaklinając rzeczywistość i w sposób śmieszny starając się nie dopuścić do nas najgorszego.
W końcu Żona znalazła w Internecie wiadomości, ale czytanie ich natychmiast zostawiła mnie Nie chciałam na to patrzeć!....Musisz sam! Nadal nie dopuszczała do siebie...
 
Panie Profesorze, dziękujemy za wszystko! Cześć Twojej pamięci!

 
Druga sprawa była z kategorii nieistotnych. Ale zależy, jak dla kogo i jak na to patrzeć. W czasie ostatniego pobytu u Krajowego Grona Szyderców Ofelia z wielkim przejęciem przyniosła mi lalkę Barbie, która prawą nogę miała oderwaną w kolanie.
- Dziaaadeeek... - zaczęła szeptem - ... a naprawisz.?...
Nie po to rok temu na Dzień Dziadka dostałem od Q-Wnuków torbę z napisem Dziadek wszystko naprawi, żeby teraz skrewić.
- Oczywiście, naprawię, ale wiesz, że jak ją przykleję, to w stawie kolanowym już nogi lalce nie będziesz mogła zginać?
Kiwała głową i na wszystko się zgadzała. 
A za chwilę ośmielona przyniosła tego pieprzonego różowego króliczka, wokół którego była afera.
- Tu wyszła nitka... - wskazała na przednią łapę. - Ale to nie jest ta, którą naprawiłeś! - nadal z przejęciem mnie zapewniała.
Jeszcze wcześniejszym razem, gdy byłem u nich z Teściową, jedną złotą, brrr!, ozdobną nitkę porządnie przyszyłem. A teraz wylazła druga, przy drugiej łapce.
- Chcesz, żebym zabrał do Uzdrowiska i tam naprawił?
- Nie, naprawisz, jak przyjedziesz następnym razem... - dalej była przejęta, ale już zdecydowanie bardziej ośmielona.
W sytuacji takiej fantastycznej relacji nie poprawiałem jej błędu językowego, żeby jej nie peszyć. Tak powszechnego, że nikt już go nie zauważa. Ja zauważam dzięki W Swoim Świecie Żyjącej, ale też nie zawsze.
Gdy wróciliśmy do domu (dziennikarze i politycy z PiS-u powiedzieliby Jak wróciliśmy do domu...), pieprznąłem lalkę Barbie z jej kikutem na komodę w holu, tuż przy łazience. Doszło do tego, że ilekroć z niej wychodziliśmy, straszyła nas dramatyczną pozą - leżeniem na wznak z rozrzuconymi włosami i kikutem prawej nogi leżącym obok. Taki niemy wyrzut sumienia. Trzeba będzie wreszcie coś z tym zrobić! To znaczy zabrać się za klejenie.

Szef Fachowców z Niewychylającym Się przyjechał o 09.30. Jak na nich dość wcześnie. 
Nic i nikt nie był w stanie zmobilizować mnie do jakiejkolwiek sensownej roboty. Cały czas czułem się taki rozlazły, o czym głośno informowałem Żonę licząc na nią, że znajdzie jakieś antidotum. I znalazła.
Ponieważ pogoda była piękna, to poszliśmy z Pieskiem na dłuższy spacer. Przy okazji ocenialiśmy, analizowaliśmy, krytykowaliśmy i podziwialiśmy całkowitą rozpierdziuchę w Zdroju. Wszystko mają skończyć do maja, a zakres prac jest taki i ich stan, że budziło to nasze poważne wątpliwości.
Spacer tradycyjnie skończyliśmy w Stylowej.
Po powrocie, żeby samemu sobie stłumić wyrzuty sumienia, które mnie opanowały z powodu rozlazłości, zabrałem się za Barbie. Sprawa wcale nie była taka prosta. Przez kilkukrotne klejenie przez Pasierbicę prawego stawu kolanowego prawa noga wydłużyła się. Przy chudości i patyczkowatości Barbie mankament ten nieprzyjemnie rzucał się w oczy. Nogę, teraz już kaleką, bo staw kolanowy na zawsze miał być unieruchomiony, należało skrócić. W ruch poszły nożyk tapicerski, śrubokręt, wiertarka i papier ścierny o różnej gradacji. Najważniejsza była wiertarka. Niczym chirurg wywierciłem w udzie i w podudziu otwory, w które miał wejść Mamut, bo moim zdaniem nawet on nie skleiłby na trwale obłych części tworzonych przez kość udową i rzepkę oraz kość piszczelową, jeśli w ogóle ten durnowaty wytwór cywilizacyjny wprowadzający swoją chudością różne biedne dziewczynki w kompleksy i choroby, takowe posiadał. 
Barbie, sztywno, nomen omen, wyprostowaną, złożyłem na plecach na ławie, przy narożniku. Znowu dramatycznie rozrzucone włosy kłuły w oczy i powodowały takie durnowate wyrzuty sumienia.

Jeszcze przed II Posiłkiem przyjechał na fuchę facet z MZK. Za głównym licznikiem wody wstawił antyskażeniowy zawór i wymienił na radiowy licznik wody ogrodowej z cztery razy tłumacząc mi to samo, żeby mieć podstawę do wypowiedzenia na końcu Należą się dwie stówki! z podparciem się wyjaśniającym argumentem Materiały strasznie drogie! Nie chciałem się wymądrzać w stylu Chce pan powiedzieć, że te dwie mufy i złączka 3/4" tyle kosztowały?!, bo nie chciałem palić za sobą mostów, gdyż w przyszłości facet się na pewno przyda. Tym bardziej nie chciałem mu złośliwie sugerować, że te materiały zapewne "zaoszczędził" przy "normalnej" pracy.

Zaraz po tym zadzwonił Syn. Bez "dzień dobry" ani innych takich nie dopuściłem go do głosu.
- Synek, ale ja nadal nie mogę podać ci terminu mojego przyjazdu, dlatego nie dzwoniłem, bo jesteśmy...
- Tato! - przerwał mi. - Dam ci alibi. - W domu panuje grypa! - Zrobiliśmy testy. - Najgorzej czuje się Wnuk-I. - Ale zachorował też Wnuk-II, ja i Synowa.
- A pozostali? - zmartwiłem się, jasna cholera!
- Zdrowi.
I okazało się, że chorują mniej więcej od dnia urodzin Wnuka-III. Do głowy mu oczywiście nie przyszło, żeby w ówczesnej telefonicznej rozmowie poinformować dziadka o tak drobnym szczególe. Za to długo, czyli w swoim stylu, rozwodził się nad zmiennym usytuowaniem telefonów w domu, który jest wyłączony, a który nie i wyjaśniał, że przeważnie nie odbierają, bo telefon, na przykład, może być na dole, a jego właściciel na górze lub odwrotnie, oczywiście.
Trochę się z Synem pośmialiśmy. I przełożyliśmy mój przyjazd na bliżej nieokreślony początek marca.
 
W trakcie II Posiłku obejrzałem pierwszy mecz Igi Świątek WTA 1000 w Dubaju z Amerykanką Sloane Stephens. Wygrała Iga 2:0. A Sabalenka odpadła już w pierwszej rundzie. Jak również kwicząca Azarenka.
Wieczorem obejrzeliśmy trzeci odcinek Dyplomatki. Dwie ostatnie sceny, trzeba powiedzieć, realizatorom wyszły. Ubawiliśmy się. Zaległą drugą połowę drugiego odcinka skończyliśmy wczoraj wieczorem.                             
 
ŚRODA (21.02)
No i dzisiaj wstałem o 05.40.
 
Spałem na ocenę dobry
Rano pisałem i z tego stanu wyrwał mnie gong. Nie mogłem wymyślić, kto zacz o tej porze. Było w pół do dziewiątej. Przy bramie stali Busterkeatonowscy. Na śmierć zapomniałem, że dzisiaj środa i że będą.
Klamki w furtce były już zamontowane, a gdy ich wpuściłem, podpięli prąd i wycięli na górze jeden element (emelent) bariery przy balkonie. Można było oficjalnie chodzić po schodach. Wyglądały super i czułem się na ich pewnie.
Na to wszystko napatoczyła się pani z pieskiem, niezwykle piskliwie ujadającym, jak się okazało, mieszkająca na sąsiedniej ulicy. Bardzo jej się schody podobały i o podobnych myślała u siebie. Podała adres i telefon.
- To o której panowie będziecie?
- Za jakieś pół godziny... - poinformował Buster Keaton.
- Z czystym sumieniem polecam! - odezwałem się do pani. - Panowie świetnie pracują i prawie wcale nie gadają!
Przez twarz Buster Keatona przemknęło coś na kształt cienia uśmiechu, a brat nawet delikatnie się uśmiechnął. Pomierzyli przyszły płotek, którym chcielibyśmy z przodu oddzielić wyraźnie nasz teren od gościnnego i zadumali się w szklarni nad stworzeniem systemu otwierania górnej, ciężkiej klapy, abym mógł wietrzyć szklarnię i przy okazji nie wyrywać sobie kręgosłupa. Umówiliśmy się, że zrobią wycenę.
Za jakiś czas przyjechał Szef Fachowców i Nie Wychylający Się i od razu zabrali się do roboty, bo wszystko już wcześniej było obgadane i mieli pootwierane kilka frontów robot. Ja zaś ciężko wzdychałem, bo zdawałem sobie sprawę, że ten dzień nie może być tak skisły, jak wczorajszy, bo to mi tylko źle zrobi. Zabrałem się w końcu za układanie drewna, tego od Szefa Fachowców, przywiezionego już nie pamiętam kiedy. A z takimi sprawami trudność polega na rozpoczęciu. Bo gdy zacząłem, szło elegancko. Żeby się nie przeforsować i nie szafować siłami, ułożyłem 60%, może 2/3 całej góry leżącej przy Klubowni. Dość zharowany wziąłem butelkową torbę i...
Zaraz poszedłem "na menela"
Do Intermarche, po Kozela.
- Patrzyłam na ciebie przez okno, gdy wracałeś. - powitała mnie Żona. - Niczym nie różniłeś się od twoich kolegów... - machnęła w stronę menelowej (menelarskiej?) dzielnicy, do której, chcąc się dostać z najbliższego dla nich sklepu, wszyscy menele defilują Piękną Uliczką. - Nawet w podobny sposób powłóczyłeś nogami... - Oczywiście z innego powodu... - starała się złagodzić wydźwięk wypowiedzi. - No i torba nie ta, nie plastikowa, a i piwo w szkle, żadne puszki.
Bardzo mi to zaimponowało, żem taki lokals, ziomal, a Żona wiedząc o moich próbach wtapiania się w lokalną społeczność wyraźnie to doceniała i postanowiła zrobić mi przyjemność.

Gdy wyjechali fachowcy, natychmiast odetchnęliśmy. Ja dodatkowo, bo mogłem spokojnie obejrzeć mecz Igi Świątek z Ukrainką, Eliną Svitoliną. Wygrała Iga 2:0.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Dyplomatki z dwiema scenami z poprzedniego, tymi, które tak nas rozśmieszyły.

Dzisiaj o 17.11 napisał Po Morzach Pływający.
Wydaje mi się, że po latach spożywania PUrq straciłeś pierwotny smak i teraz wydaje się Tobie, że PUrq to najlepsze piwo na świecie. Zrób może eksperyment i odstaw PUrq na miesiąc,a potem porównaj jego smak z poprzednim. Na pewno będzie inaczej smakował.
Kiedyś byłem fanem Żywca. Po wielu latach do niego powróciłem mając gdzieś tam w pamięci jego wspaniały i niepowtarzalny smak. Jednak to już było inne piwo. Nie miało tego czegoś co zostało przeze mnie zapamiętane.
Od tego czasu próbuję różnych piw i szukam takiego które mi będzie smakowało Ostatnio odkryłem POŁCZYŃSKIE MIODOWE. Nie wiem jak długo będzie mi smakowało, ale zapewne kiedy znajdę inne to będę pił te inne.
PMP (pis. oryg.; zmiana moja)

Odpisałem:
Po Morzusiach Pływający,
w tej metodzie jest jakiś pomysł, tylko że...
- ja piłem PU po przerwie właśnie,
- Żywca spieprzyli,
- każde udziwnione z dodatkami, na dodatek słodkimi, odpada.
Pozostaje tylko Pilsner Urquell. :)))
Trzymaj się zdrowo.
Emeryt
(zmiany moje)

Na potrzeby Bloga dodam jeszcze, że:
- wiem, że im dłuższa przerwa w kontaktach z Pilsnerem Urquellem,  tym bardziej będzie mi smakował przy powrocie, i wiem, że to trudno różnym osobom zrozumieć, bo...
- Pilsner Urquell to coś więcej, to stan ducha!
 
CZWARTEK (22.02)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Znowu spałem na dobry. Nic więcej nie mogę z mojego organizmu wykrzesać.
W trakcie przyjazdu fachowców kończyłem właśnie układanie drewna. Temat zamknięty. Do następnej partii.
Po I Posiłku pojechaliśmy do City. Wydawało się, że wyjazd będzie dość skomplikowany, ale tak kartkowo byliśmy przygotowani, że wszystko poszło sprawnie. Przez Castoramę przelecieliśmy przy dość trudnych merytorycznie zakupach (Szef Fachowców zarzucił nas nazwami i potrzebami) w ciągu 20. minut z pobraniem faktury, Carrefour i Biedra stanowiły standard, odebranie obszytych cokolików zajęło 2 minuty, a najbardziej pieprzyliśmy się przy bankomacie, który odmawiał nam wydania gotówki Z przyczyn technicznych. Ponoć robił tak od rana. Jakaś pani, niezrażona naszym niepowodzeniem i informacją, spróbowała i jej ten gnój pieniądze wydał. I to dwa razy. W końcu nam też, więc mogliśmy z czystym sumieniem pojechać do Łańcuchowej Wsi i ostatecznie rozliczyć się z Busterkeatonowcami. Przy pożegnaniu było "ą" i "ę" - my chwaliliśmy siebie, jako inwestorów i ich, jako wykonawców, oni siebie, bardzo zwięźle, niejako przymuszeni przeze mnie, jako wykonawców. Buster Keaton podał wycenę płotu i umówiliśmy się, że to trochę będzie musiało poczekać ze względów finansowych, jako rzecz dalszej potrzeby i że ewentualnie ruszymy z nią nie wcześniej niż w maju i że, tak czy owak, damy znać, żeby wiedzieli, na czym stoją.

W domu nadszedł czas na prace wykończeniowe, chociaż dwie grube - montaż ścianki i wstawienie dwóch par drzwi oraz zamurowanie starego wejścia do dawnej naszej łazienki (jeszcze z niej korzystamy), nie zostały rozpoczęte. Najbardziej nie mogę się doczekać zamknięcia tematu łazienki-pralni, która według mnie ma szansę stać się bardzo przyjazną (bliskość sypialni, duża kabina prysznicowa, wszystko logicznie skonstruowane na jednej ścianie, co pozostawiło nadal dużą przestrzeń) i wzięcia pierwszego prysznica.
Fachowcy siedzieli dzisiaj nad podziw długo. Dość powiedzieć, że wyjechali po zakończeniu ćwierćfinałowego meczu Igi Świątek z Chinką Qinwen Zheng (2:0). Oglądanie i II Posiłek siłą rzeczy odbyły się w mniej komfortowych warunkach. Ta świadomość...

Wieczorem zaczęliśmy oglądanie kolejnego odcinka Dyplomatki, ale tym razem role się odwróciły. Żona przyłapała mnie na traceniu wątku, na jakichś dziwnych, zasypialnych ruchach prawej dłoni, więc telewizor został natychmiast wyłączony i było po wieczorze. 

Dzisiaj swoje święto obchodziła Trzeźwo Na Życie Patrząca. Z samego rana wysłaliśmy jej smsa z życzeniami, a wieczorem zadzwoniliśmy. Pogadaliśmy o tym i owym. 
U Konfliktów Unikającego pani doktor stwierdziła zapalenie oskrzeli, ale wykazała się mądrością i niczego mu nie przepisała, tylko kazała leżeć, pić gorące herbaty i... Nic nie robić!
- I niech ewentualnie żona okrywa pana kocykiem.
Żonie taka postawa pani doktor się niezwykle spodobała.
- Herbatę mu podawałam, ale kocykiem go nie okrywałam. - uczciwie przyznała Trzeźwo Na Życie Patrząca.
Zresztą o przykrywanie kocykiem byłoby trudno, bo Konfliktów Unikający nie miał zamiaru leżeć.
- Jest poważna obsuwa w terminie realizacji projektu!... - wyjaśniał. 
No, cóż, doskonale go rozumiałem, chociaż niepotrzebnie starał mi się wyjaśnić problem przywołując moje "deadline'y", jakimi były terminy wernisaży.
Obgadaliśmy postępy remontu i wstępnie zakreśliliśmy marcowe obszary czasowe, w których mogliby się u nas pojawić. Przez całą rozmowę zwracałem się czule do solenizantki per Trzeźwiunio Na Życiusio Patrząca, co za każdym razem ją wyraźnie rozśmieszało. Ale nie żeby od razu pękała ze śmiechu. Ona nie z takich. Może dlatego jest tak dobrą księgową. Bo w tej dziedzinie trudno żartować.
 
PIĄTEK (23.02)
No i dzisiaj wstawałem na raty.
 
Najpierw smartfona wyłączyłem o 05.40 ze szczerą chęcią wstawania, a wstałem o 06.07 po przespanej nocy na dst+. Śniły mi się jakieś durnowate sny, a potem, wybudzonego, dopadały równie durnowate myśli. 
Rano sporo pisałem chcąc mieć weekend w miarę nieobciążony czekającą mnie publikacją.
Fachowcy przyjechali o 10.15, a ja jeszcze przed ich przyjazdem zabrałem się za klejenie cokolików w sypialni. Praca należała do tych łatwiejszych i dających bardzo szybko przyjemny wizualnie efekt. Ale dobry humor skończył się dość wcześnie, gdy się zorientowałem, że jedna tubka kleju zupełnie nie wystarczy i że przecież nie będę jechał po dwie, i tylko po nie, do City. Pozostało Uzdrowisko, a w nim takiego typu kleju, jaki chciałem, nie było. To mnie mocno wkurzyło, bo chciałem temat dzisiaj zamknąć. Dobrego tyle, że udało mi się kupić drobne akcesoria elektryczne i hydrauliczne zamówione przez Szefa Fachowców.
W domu dostałem od niego pół tubki kleju, którego już nie potrzebował, a z piwnicy wyciągnąłem też połowę Mamuta i zabrałem się ponownie za robotę. Pod wieczór, po meczu, gdy kończyłem robotę, miało się okazać, że kleju wystarczyło na styk. Żona komplementowała mówiąc Teraz sypialnia wygląda, jak takie zamknięte pudełeczko. A całkowicie nabrała wyglądu, gdy wszystko z powrotem poustawialiśmy na swoje miejsce.

Dzisiaj w pracach remontowych był wyraźny skok jakościowy i ilościowy. Panowie zostawiali nas na weekend z prawie gotową łazienką. W zasadzie nie można było tylko używać kabiny, bo płytki nie mogły być jeszcze ofugowane, żeby schły kleje. Za to, w pełni gotowa, pojawiła się umywalka, do użytku, i kibelek, do użytku. Od razu go testowaliśmy spuszczając w napięciu wodę. Po chwili ciszy rozlegał się mocno energiczny dźwięk, coś na kształt przesuwanych po dość chropowatej powierzchni średnio ciężkich mebli i cała zawartość kibelka była dosłownie połykana i z przytupem wypluwana do kanalizacji. Nie dość na tym. Za chwilę młynek uruchamiał się jeszcze raz, już delikatniej, wpluwając trochę wody i pilnując, aby w sedesie stała, co oczywiście miało zapobiegać kanalizacyjnym smrodkom. Od razu cały zestaw mi się spodobał. I uradowany widziałem łazienkę-pralnię ostatecznie gotową, która i w obecnym stanie bardzo mi się podobała. Żonie też, ale w bardziej wyważony sposób. Musi przekonać się, że wszystko naprawdę działa.

Fachowcy zamurowali dzisiaj wejście do "starej" naszej, a nowej gościnnej łazienki. Fakt ten był mocno szokujący, bo nagle zmieniła się cała optyka góry, wzrok dziwnie reagował na tę "przeszkodę", a w psychice kolejny raz zagnieździła się myśl Abarotnej darogi niet! Dodatkowo mocno się posunęli w przygotowaniu konstrukcji pod ścianę i podwójne drzwi już prawie całkowicie odgradzających nas od górnego mieszkania, z którego jeszcze przed chwilą korzystaliśmy.
- Będziemy musieli się przyzwyczaić! - gadaliśmy do siebie, gdy szliśmy na górę, albo schodziliśmy i gdy, chciał, nie chciał, łypaliśmy na tę brutalność.
Żeby nie czuć się kompletnie zagubionym, ze "starej" łazienki przenieśliśmy praktycznie wszystkie graty do nowej, żeby się w niej oswajać.

Mecz zakończył się porażką Igi w półfinale w Dubaju. Przegrała 0:2 z Rosjanką Anną Kalinską. No cóż, zasrany sport! Iga zagrała słabo zwłaszcza z powodu popełniała bardzo dużej liczby niewymuszonych błędów oraz Czułam się bardzo zmęczona, jak wyjaśniła po meczu. Maszyną nie jest, jak chcieliby niektórzy debile!

Wieczorem skończyliśmy oglądanie  poprzedniego odcinka Dyplomatki i zaczęliśmy kolejny, ale znowu ugrzęźliśmy w połowie, bo nagle zacząłem tracić wątek.

SOBOTA (24.02)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Z ciężkim sercem wyłączałem smartfona, bo spało się na dobry+, co najmniej, i pospałoby się jeszcze, zwłaszcza że dzisiaj dzień bez fachowców i nic, niby, nie goniło.
Nawet nie przeszkadzały mi durnowate sny, o których wiem tylko tyle, że były. Ale jeden zapamiętałem, może przez fakt, że być może pierwszy raz w życiu śnił mi się Kolega Inżynier(!). 
W śnie miałem do oddania w bibliotece trzy książki, które, zanim to zrobiłem, jako według mnie bardzo interesujące, pożyczyłem Koledze Inżynierowi(!). Umówiliśmy się na miejscu. Gdy przyszedłem, Kolega Inżynier(!) siedział na jakiejś ławie wśród bibliotecznych regałów, tak półdupkiem, i miał otwartą jedną z nich, najgrubszą. Nie wiem skąd wiedziałem, ale z mowy jego ciała oraz z faktu, że były to dopiero pierwsze strony, wynikało, że książki do tej pory nie tknął nie mówiąc o dwóch pozostałych. Trochę mnie to w śnie skonfudowało, bo z jednej strony mijał termin oddania i wiedziałem, że zaraz pojawi się pani, żeby je odebrać, a z drugiej, skoro zobaczyłem, że Kolega Inżynier(!) czyta, to niechby sobie jeszcze poczytał. 
W rzeczy samej pani wyłoniła się zza bibliotecznych regałów. W śnie była tą, wypisz, wymaluj, sprzedającą w Uzdrowisku Socjalną. Tą, u której co jakiś czas kupuję skrzynkę "gaz" i drugą "średni gaz". Ta sama twarz rzadko się uśmiechająca, nieskora do rozmówek o dupie Maryni, konkretna do bólu, o emanującej, dość nieprzyjemnej aurze. Dodatkowo o tej, ze snu, wiedziałem, jako stały bywalec biblioteki, że jej wiedza i poziom inteligencji pozostawiają wiele do życzenia, więc zawsze starałem się jej o nic nie dopytywać i nie drążyć. O tej na jawie, w tym obszarze niczego nie wiem.
Ale Kolega Inżynier(!) w śnie o tym nie wiedział i, gdy tylko się pojawiła, skierował stronicę książki w naszą stronę i wskazał palcem jakiś akapit.
- Tu jest napisane ... fala łagodna i niespójna... - Pierwszy raz spotykam się z takimi współistniejącymi określeniami!... - Co by to mogło znaczyć?!... - podniósł na nas pytający wzrok.
Zrobiło mi się głupio w trójnasób. Bo, po pierwsze, gwałtownie myślałem Jak mogłem nie znać odpowiedzi, skoro książkę przecież przeczytałem, po drugie Że też przeszedłem nad tą niewiedzą tak bezrefleksyjnie i jak ja teraz wyglądam w oczach Kolegi Inżyniera(!)?! i, po trzecie, Jak mogłem wprowadzić do biblioteki takiego dociekającego upierdliwca narażając panią na stres i zdając sobie błyskawicznie sprawę, że zaraz oto dojdzie do niezręcznej i żenującej sytuacji, bo pani jest, jaka jest?!
- To może ja zrobię kawę? - rzuciła natychmiast i jeszcze szybciej zniknęła wśród regałów.
Zaskoczyła mnie tą kawą bardzo miło, bo nigdy do tej pory nie proponowała, a poza tym poczułem dużą ulgę myśląc Może do tego czasu kolega zapomni o tych falach?! 
Jednak na skutek jego zachowania (wspomniany "dociekający upierdliwiec") pochyliliśmy się nad nieszczęsnym sformułowaniem i dywagowaliśmy. Stojąc pochylony nad Kolegą Inżynierem(!) czułem jednocześnie i intensywnie na sobie przenikliwy wzrok tej pani dobiegający mnie gdzieś zza regału. Wyraźnie przez szpary w książkach nas podglądała. Sen wyraźnie zmierzał w kierunku horroru. Ale jak to w śnie - tu na całe szczęście nie zdążył. Bo nagle pani pojawiła się na widoku, bez kawy oczywiście, i zaczęła się krzątać wśród regałów, jak gdyby nigdy nic i... sen się urwał.

Rano Żona bardzo przeżywała nastawiony wczoraj jogurt. Szef Fachowców przywiózł mleko prosto od krówki, a Żona postanowiła zrobić jogurt. W Naszej Wsi robiła go nagminnie, bo zawsze można było liczyć na Sąsiadkę Realistkę. Jej Jersejka nie dość, że potrafiła dać 9 litrów mleka dziennie (zawartość tłuszczu 6-7%), to na dodatek była bardzo realna. Pasła się na naszych oczach, przestawała, gdy nas widziała, gdy szliśmy na spacer, a głównym powodem obserwacji była Bazysia i nawet na samym początku, gdy ją przeflancowano o 150 km w nowe dla niej i obce miejsce, widząc nas muczała. Pisałem już, że z tęsknoty przez pierwsze dwa-trzy dni nie dawała kropli mleka.
- Wyszłam już z wprawy!... - Żona tłumaczyła swoje emocje.
Jogurt wyszedł rewelacyjnie - taki masłowy, lekko zagęszczony, delikatny. Stał przez całą noc w ciepełku przy kuchni z początkowym mlekiem zaprawionym jogurtowymi kulturami, które spokojnie sobie pracowały mając naturalną pożywkę. Nie było innego sposobu, żeby je zdobyć, jak tylko w Intermarche kupić po prostu jogurt. Jak najbardziej naturalny. W tym względzie nie łudzimy się zbytnio, skoro nastawione przez Żonę mleko bio "na kwaśne" ani myślało skwaśnieć.
Po degustacji główkowaliśmy, gdzie w przyszłości dałoby się takie mleko zamawiać, skoro obecne krówki nie doświadczają już widoku nieba, nie znają smaku soczystej trawy i siedzą, biedne, całe życie w oborze karmione kiszonkami. No i przydałoby się mieć jaja od naprawdę wolnych kurek.

Po sporym pisaniu i po I Posiłku zabrałem się za tapetowanie drzwi do sypialni, ich wewnętrznej strony. Chciałem wykorzystać dobre naświetlenie, bo pogoda była piękna. 
Ta strona od początku gryzła Żonę, a co dopiero teraz, gdy z perspektywy łóżka musiała na nią patrzeć. Widok przedstawiał w skali 1:1 jeden z boków charakterystycznej londyńskiej budki telefonicznej, takiej mocno czerwonej, który na pewno mógł się podobać Uzdrowiskowej Córce, gdy chodziła jeszcze do  szkoły, i nie przeszkadzał jej w zasypianiu, ale Żona lata te miała już trochę za sobą. Pomijam drobny fakt, że tapeta była w różnych miejscach pozrywana ukazując pod spodem bliżej nieokreślony bury kolor.
Wybrana tapeta, jej kolorystyka oraz faktura uspokajały. Zupełnie nie spodziewałem się, że się tak przy tym nagimnastykuję. Poczułem to dopiero wtedy, gdy siadłem przed laptopem, żeby pisać i jednocześnie podglądać finał pań w Dubaju, w którym nie ma, "stety" lub niestety, Igi. Zaraz jednak, po 5. minutach ból pleców powodował dyskomfort siedzenia i robienia czegokolwiek w tej pozycji. Położyłem się na pół godziny.
Finał wygrała Jasmine Paolini 2:1. Pokonała wczorajszą rywalkę Igi Annę Kalinską. Ciekawe jest pochodzenie Jasmine. Jej ojciec jest Włochem, a matka Polką (oboje mieszkają we Włoszech) urodzoną z matki Polki i ojca Ghańczyka. Babcia do tej pory mieszka w Łodzi, o dziadku niczego się nie dowiedziałem. 

Wieczorem obejrzeliśmy bez żadnych problemów 1,5 odcinka Dyplomatki.

NIEDZIELA (25.02)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Spałem na dst+. Przez pełnię lepiej się chyba nie dało. Kolejny koń, z którym nie ma co się kopać. 
Do I Posiłku sporo pisałem, a po nim zabrałem się wreszcie za część drzewa genealogicznego. Jego fragment miał się rozpocząć od Mamy i jadąc w dół objąć trzy pokolenia - mnie i moje rodzeństwo, nasze dzieci i wnuki. 
Dlaczego od Mamy? Bo jakaś kuzynka, zupełnie mi nieznana, postanowiła je zrobić od tej strony, która obejmowała, między innymi, Mamę właśnie. A o wszystko poprosiła mnie i od tygodni wierciła dziurę w brzuchu moja siostra cioteczna, najstarsza córka siostry mojej Mamy, czyli ciotki, do której jeździłem aż do studiów na wszystkie wakacje.
Z tematem poradziłem sobie sam w 80.% korzystając z moich osobistych zasobów, ale też musiałem zatelefonować do Brata, Bratanicy i Siostrzeńca mieszkającego w Niemczech. Było to nadspodziewanie ciekawe, takie zebranie w jednym miejscu członków rodziny. Postanowiłem sobie zostawić jeden egzemplarz, ale też powysyłać kilka do osób, które w tej części drzewa się znalazły.
Wysłałem też wreszcie maila do koleżanek i kolegów ze studiów w sprawie naszego spotkania, zwanego Półmetkiem, które zaplanowaliśmy na początek września tego roku. Ta akurat sprawa jest bardzo łatwa do zorganizowania.

Po wszystkim, a więc stosunkowo późno, wybraliśmy się na planowany spacer. I dopiero w Zdroju poczuliśmy, że to jednak niedziela. Bo od rana wydawało się nam, że to jakiś nieokreślony powszedni dzień tygodnia, z wyjątkiem poniedziałku. Brak fachowców niczego nie zmieniał w naszych odczuciach.
Tłumy ludzi, stosunkowo ładna pogoda i ta specyficzna aura, która nam się udzieliła, spowodowały, że żal byłoby nie zajrzeć do Stylowej. Wracaliśmy do domu z pełną niedzielną satysfakcją.

Wieczorem obejrzeliśmy ostatni odcinek Dyplomatki. Mówią, że będą kręcić następny sezon, a może już kręcą?... Zakończenie było zrobione specjalnie tak, że za  cholerę nie można było zrozumieć dwóch, trzech wątków i trzeba było snuć domysły. Twórcy wszelkie wątpliwości rozwieją, albo i nie, w następnym sezonie.

PONIEDZIAŁEK (26.02)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Spałem na -db. 
Żona zeszła na dół jakoś tak szybko, trochę po szóstej. Zadawała takie dezorganizujące pytania, bo musi, ale oczywiście zupełnie niepotrzebnie. Kluczowe brzmiało;
- Bo może ci w czymś pomóc?
- Najbardziej mi pomożesz, gdy(!) usiądziesz przed kominkiem.
Zrozumiała w lot, zwłaszcza że przypomniałem jej, jak Państwo nam pomagało, a my tylko chcieliśmy, żeby nam nie przeszkadzało w prowadzeniu Szkoły.
 
Długo kończyłem wpis o Profesorze. A potem Żona go przeczytała nie na zasadzie falstartu, tylko żeby sprawdzić, czy mnie pamięć nie zawiodła, czy udało mi się wyczerpać istotne i/lub humorystyczne dla nas wspomnienia i czy czegoś nie przeinaczyłem, bo dla obojga z nas sprawa była poważna i oboje sobie zdawaliśmy sprawę, że śmierć Profesora jest dla nas zbyt bolesna, żeby potem w jakikolwiek sposób ją przywoływać. Trzeba było temat wyczerpać i go zamknąć. Chociaż na pewno będziemy Go nie raz wspominać. 

Po I Posiłku i po przyjeździe Szefa Fachowców i Nie Wychylającego Się cyzelowałem tapetę na sypialnianych drzwiach. No, co za upierdliwość! Ranty w całości nie dawały się poprzyklejać, chociaż nakleiłem się i nagimnastykowałem do oporu. Do tematu wrócę, bo odpuścić nie mogę!
A potem robiłem drzewo genealogiczne uzbrojony we wszystkie niezbędne informacje. W tym celu jeszcze dzisiaj rozmawiałem z Bratanicą.
- Ale wujciu, ty całkiem, jak mój ojciec!... - podśmiechiwała się, gdy powtórzyłem pewną kwestię. - Ale różnica jest... - dodała. - Nie będziesz do mnie dzwonił dziesiąty raz, jak tata, z tą samą sprawą.
Uzmysłowiłem jej, że ja powtarzam tylko dwa razy, a jej ojciec pięć. Zgodziła się w tej kwestii nie pierwszy raz.
Wczoraj wieczorem nie mogliśmy porozmawiać, bo byli na zawodach. Ona w swojej siatkarskiej drużynie (zajęła I miejsce w turnieju), a Siatkarz w swojej.
- A co wtedy z waszym synkiem?
- Jeździ z nami i kibicuje!
No to powspominaliśmy. Jak mnie Ojciec, pięciolatka lub sześciolatka, wiózł wózkiem na mecze w Rodzinnym Mieście, bo inaczej by przecież nie zdążył. Niesamowite jest to, że wiele z tego pamiętam - całą aurę stadionu przede wszystkim, emocje i dyskusje dorosłych, nawet trybuny i wejścia. I ówczesne... stroje mężczyzn. Podobnie z Bratanicą robił jej ojciec i tak jej zostało. A teraz ona wozi swojego synka.

Fachowcy wyjechali dzisiaj dość późno. Przez cały czas czuło się, że są na finiszu. Robili wykończeniówkę i było widać, że nic specjalnego już nie wyskoczy, a jeśli nawet, to drobiazgi.
- To w środę chyba będzie koniec... - usłyszeliśmy, gdy zbierali się do wyjazdu. - Jeszcze to i to... - wyliczał Szef Fachowców. - No, może czwartek...
Gdy wyjechali, zrobiło nam się z tego powodu głupio. Bo jak to tak?
- Będzie mi ich brakować... - Żona mnie nagle zaskoczyła. Wybuchnąłem śmiechem, bo dokładnie tak samo czułem. - No, wiesz, byli w naszym domu, zmieniali w nim różne rzeczy, kawy, zostawianie im kluczy... - W jakimś sensie stali się nam bliscy.
Zgadzałem się w zupełności, zwłaszcza że nie było między nami żadnych konfliktów i zgrzytów. Nawet w jakimś sensie traktowaliśmy ich, przynajmniej ja, jak własnych synów.
No i co my teraz, porzuceni, takie sieroty, będziemy poczynać od czwartku?!

Wieczorem mieliśmy zamiar obejrzeć polski film z 1971 roku Dzięcioł. O nim w następnym wpisie.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwadzieścia razy i wysłał kolejnego rozlazłego smsa. Bez opamiętania.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 18.54.

I cytat tygodnia:
Dawniej ludzie wiedzieli mało, ale to „mało” poruszało do głębi ich serca. Dzisiaj ludzie wiedzą wiele, ale to „wiele” porusza ich tylko powierzchownie i karykaturalnie. - Soren Kierkegaard (duński filozof, poeta romantyczny i teolog, uznawany za jednego z prekursorów filozofii egzystencjalnej, zwłaszcza jej chrześcijańskiego nurtu; nazywany czasem „Sokratesem Północy”). Żył praktycznie w I połowie XIX wieku. Ciekawe, co by powiedział teraz?...