04.03.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 92 dni.
WTOREK (27.02)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Spałem na -db. Tak sobie pomyślałem rano Gdzie te czasy, kiedy spałem na celujący?
Oczywiście cyzelowałem wpis, bo to wtorek, ale i tak Żona znalazła kilka błędów. Co tu dużo mówić - cenię sobie jej uwagi. Od dawna jest takim naczelnym redaktorem i korektorem.
W obecności fachowców i łomotu skończyłem zamówiony fragment drzewa genealogicznego. Mimo że dotyczył tylko czterech pokoleń, a pierwszym z nich była Mama i Ojciec, dał mi wiele do myślenia i był ciekawym doświadczeniem. Wysłałem je mailem do Syna, Córci, Siostrzeńca i Bratanicy, żeby dać im też trochę do myślenia. Jedną papierową kopię zostawiłem sobie, drugą przeznaczyłem dla Brata. Oryginał zaś wysłałem pocztą do siostry ciotecznej, która wierciła mi w tej sprawie dziurę w brzuchu. Gdy wpisywałem kod pocztowy, który sprawdziłem, serce mi pikało, gdy ujrzałem pod nim nazwy szeregu wsi, które znam i w których spędziłem tyle czasu, w tym rodzinną Mamy i tej siostry właśnie.
Dzisiaj zaczęliśmy powoli zamykać główne sprawy remontowe, bo ostatecznie zdecydowaliśmy się na jedną z firm produkujących i montujących drzwi i zleciliśmy do wykonania te zewnętrzne, balkonowe, do górnego mieszkania gości, których montaż za około cztery tygodnie będzie ostatnią brudną robotą, oraz z Szefem Fachowców obeszliśmy wszystkie pomieszczenia, żeby dokonać inspekcji prac i ustalić drobne końcowe. Jutro będą jeszcze obaj, ale już w czwartek tylko Nie Wychylający Się, żeby podopieszczać i podomykać.
To jednak nie będzie koniec. Bo przez najbliższy miesiąc w czterech gościnnych pomieszczeniach będę już sam malował, tapetował, zakładał oświetlenie, picował listwami podłogowymi i różnymi ćwierćwałkami podłogi i sufity, stawiał szafki i inne meble, które trzeba będzie montować i to wszystko będę przeplatał, zależnie od pogody, układaniem kostki, z której utworzę niezależne dojście dla gości na dół i na górę przy okazji przearanżowując całe ogrodowe wejście - czytaj, wykonując prace porządkowe, w tym w zieleninie. Ale to już będzie inna bajka - spokojna, cicha, z rytmem narzuconym samemu sobie.
Wieczorem obejrzeliśmy pierwszy odcinek amerykańskiego serialu Zawód:Amerykanin z 2013 roku. Producenci chyba specjalnie robią zawsze pierwsze odcinki, zwane pilotami, w sceneriach nocnych i innych, ciemnych, żeby widz nie mógł się połapać w postaciach z założeniem, że to spowoduje u niego wzrost ciekawości. Chyba nie brali pod uwagę mnie, bo akurat u mnie ciekawość przeplatała się z wkurwem. Żona też się gubiła, ale bez irytacji. Ale oglądać będziemy dalej, bo pojawiło się parę jasnych, nomen omen, scen.
Dzisiaj dotknął mnie kolejny ciekawy powrót do przeszłości. Dostałem smsa od Nowego Dyrektora, że pewien pan bardzo chciał się ze mną skontaktować i w tej sprawie zadzwonił do Szkoły. Nowy Dyrektor nie podał mu mojego numeru telefonu, ale podał jego, gdybym to ja chciał zadzwonić. Ja chciałem, Żona nie. Dlaczego? Bo pan ów mówiąc bardzo delikatnie był i raczej nadal jest trudnego charakteru i zapisał się w naszych wspomnieniach niechlubnie, ale z domieszką kontrowersji. Ta domieszka wzrasta, ale na to ma chyba wpływ mijający czas, który łagodzi i dystansuje, i potrafi pokazać różne ówczesne sprawy w humorystycznym, a nawet komicznym świetle.
Na potrzeby opisu nazwijmy go Iks, bo pojawi się w nim niemniej istotny drugi pan, Igrek. A nawet pan Zet.
Wszyscy byli artystami fotografikami. W czasach PRL-u, w latach 70-tych, metropolialne zpafowskie (Związek Polskich Artystów Fotografików) środowisko było niezwykle skłócone, a ci pierwsi dwaj panowie (X i Y) pałali do siebie najszczerszą i najdogłębniejszą nienawiścią. W tamtych czasach rozdziału przez partię wszelakich dóbr łatwo było o zazdrość i dodatkowe, jeśli to w ogóle możliwe, wzbudzenie polskiej immanentnej zawiści. Wystarczyło dać jednemu artyście przydział na materiały fotograficzne, a drugiemu nie, jednemu wydać paszport, żeby mógł pojechać na Zachód na jakieś biennale lub triennale fotograficzne, a drugiemu nie lub puścić z kraju obu, ale jednemu przydzielić więcej, tak zwanych dewiz, itp.
Tak się złożyło, że obaj panowie wyjechali razem w celach artystycznych do Włoch, bodajże, i tam się pożarli o ówczesne liry, których nominały niewiele znaczyły, ale działały na wyobraźnię biednego Polaka (np. 10 000, 20 000, 50 000, 100 000). I tam, na obcej ziemi, wyzywali siebie od skąpców po partyjnych sługusów. Od tego momentu, gdy wracali z ziemi włoskiej do Polski, nomen omen, to szczere uczucie zostało im na zawsze. Trwało do lat 90-tych, kiedy postanowiłem założyć Szkołę i do 2022 roku, do śmierci Y.
Ich "związek" był najwyrazistszy na tle innych w tym środowisku, też niezłych, o czym ja, "człowiek znikąd", nie miałem wówczas zielonego pojęcia. I ta niewiedza spowodowała, że bez żadnych obaw i obiekcji postanowiłem założyć Szkołę, jak się okazało taką pierwszą fotograficzną z prawdziwego zdarzenia, której do tej pory w Metropolii nie było. Miała przez nią przejść w różnych okresach działalności znacząca większość tych artystów (niektórzy z nich byli tuzami w swojej dziedzinie na skalę światową) w roli w moich wykładowców, co w przyszłości skutkowało dla nich tym, że postanowili się poświęcić działalności dydaktycznej i na różnych uczelniach zdobyli tytuły doktorskie i profesorskie. Nigdy nikt z nich o tym nie wspomniał, nie docenił tych dydaktycznych początków u mnie, bo zawsze dla nich byłem takim enfant terrible. Wdarłem się nikomu nieznany w ich środowisko, w ich kompetencje i, o zgrozo, bez stosownego kierunkowego wykształcenia! Na dodatek byłem nieprzyjemnym prywaciarzem, który kierował się prawami rynku i nie przesadzał w wynagrodzeniach, targował się (oni), negocjował (ja), wyraźnie nie doceniającego kunsztu i rangi danego artysty. W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia cały czas pokutowała ta postpeerelowska mentalność, a i teraz przecież szkoły prywatne są "be" i gdyby tylko można było je jakoś polikwidować, bo wyraźnie brużdżą w ogólnym polskim, państwowym, jedynie słusznym systemie oświaty, to byłoby pięknie, bo tak łatwo można byłoby nimi sterować, wstawiać lekcje religii nawet chociażby do szkół zawodowych dla dorosłych i wyznaczać odgórnie kierunki kształcenia nie patrząc na trendy gospodarcze i zawodowe, czyli zachowując swoją umiłowaną bezwładność.
Czy przemawia przeze mnie gorycz? Może troszeczkę.
Oczywiście, gdybym o tym wszystkim wiedział, najprawdopodobniej zrejterowałbym i moje życie, jak to zwykle w nim bywa, potoczyłoby się zupełnie inaczej, wręcz z niewyobrażalnymi dla mnie konsekwencjami, o których wiem teraz, że byłyby, czyli post factum. Ale w roku 1993 (początek przygotowań) i w 1994 (Szkoła ruszyła) poruszałem się w wielu obszarach, jak dziecko we mgle. Sił dodawał mi tylko wówczas kuratoryjny wizytator (tak, tak!) i reakcja wygłodniałego rynku, bo ku mojemu szokowi zgłosiło się do Szkoły 44. uczniów. Pamiętam to, jak dziś, zwłaszcza, że kandydatów musiałem przesiać!
Środowisko ten fakt bardzo szybko zaczęło dostrzegać i lepiej lub gorzej akceptować. Szkołę założył nikt z ich kolegów czy koleżanek, więc za bardzo nie było podstaw, żeby od razu zacząć pod nim/pod nią kopać dołki, sabotować, wyszydzać, ośmieszać, izolować, donosić i na wszelki sposób krytykować doprowadzając oczywiście do jej natychmiastowego upadku.
Pierwszy na moją szkołę pozytywnie zareagował pan Y. W jakimś wywiadzie dla metropolialnej gazety bardzo dobrze się o niej wyrażał, a było to w owych czasach niewyobrażalnie cenne - taka reklama za darmo i to artysty fotografika. Zostałem przez niego zaproszony na wernisaż wystawy, której był kuratorem, a który miał się odbyć w galerii przez niego prowadzonej (był jej szefem). I tak się poznaliśmy. Minął pierwszy rok działalności, co nieco zacząłem krzepnąć i wiedzieć, co w trawie piszczy. Nic więc dziwnego, że gdy zbliżał się drugi wrzesień i kolejny rok szkolny, zaprosiłem go do współpracy w charakterze wykładowcy. Wcześniej mieliśmy praktycznie omówione wszystkie szczegóły. Miałem więc od dawna ułożony ramowy plan nauczania i plan zajęć. Według mnie, ówczesnego, niezwykle ciekawy, żeby nie powiedzieć imponujący, zaledwie po roku działalności. Dwa dni przed inauguracją spotkałem się w restauracji jeszcze raz z Panem Y, żeby dogadać szczególiki. Pod koniec rozmowy, zapewne z ciekawości, zapytał:
- A kto u pana, oprócz mnie, pracuje?
Wymieniłem kilka nazwisk, w tym pana X. Na dźwięk tego nazwiska pan Y nagle wstał, jakby coś go dźgnęło w fotelu i gwałtownie odchodząc rzucił tylko A to ja u pana nie będę pracował!
Doznałem szoku, jak rzadko kiedy, bo przecież niczego z tego nie rozumiałem. A wyjaśnień żadnych. Dopiero pan Z, bliski panu Y, a mocno niechętny panu X, wyjaśnił mi pewne kwestie ośmielony faktem, że właśnie u mnie zaczął pracować.
Gwałtem musiałem zmieniać ramówkę, gimnastykować się i łatać dziury.
Minął kolejny rok szkolny. Pan X pracował u mnie, ale w międzyczasie w środowisku nastąpiły przetasowania. Miasto, stosowny wydział, wypieprzyło z hukiem pana Y ze stanowiska szefa uznanej galerii i mianowało na nie ... pana X. W tym czasie doskonale już się orientowałem, co to oznacza. Korzyść dla mnie była taka, że pan X postanowił prowadzić zajęcia w "swojej" galerii, co było niezłą nobilitacją Szkoły i rajcowało słuchaczy. Ustaliłem tylko z panem X, że co jakiś czas będzie pojawiał się w Szkole, aby wypełnić dzienniki, no i pobrać wynagrodzenie.
W tym czasie pan Z mocno cierpiał z powodu, że pan Y nie jest przeze mnie zatrudniony i Jaka to strata dla Szkoły. Poza tym miał na uwadze fakt, że jego kolega cienko przędzie i jakiś zarobek by mu się przydał. I któregoś razu pan Z poinformował mnie, że pan Y bardzo chętnie by się ze mną spotkał, żeby porozmawiać. Nie miałem nic przeciwko, chociaż przecież zachował się wobec mnie bardzo, delikatnie mówiąc, nieładnie. Miałem jednak w tym swój interes. Bo w 1997 roku ruszyłem z drugą szkołą, która była ulokowana w strukturach Ministra Kultury i Sztuki, a później, do końca mojej i naszej wspólnej z Żoną działalności, w strukturach Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego (pierwsza w strukturach Ministerstwa Oświaty). Poprosiłem pana Z, żeby mnie umówił z panem Y.
Spotkanie odbyło się w ówczesnym kultowym lokalu gastronomiczno-hotelowym, który już peerelowskie czasy świetności powoli zaczynał mieć za sobą. Siedziałem przy stoliku, gdy nadszedł pan Y. Po powitaniu się usiadł naprzeciwko i patrzył wyczekująco na mnie. A ja patrzyłem wyczekująco na niego. W końcu, dość szybko, odezwał się pierwszy.
- Widzę, że pan Z powiedział panu, że ja chcę się z panem spotkać?...
Kiwnąłem potakująco głową, chociaż już w tym momencie wiedziałem, że sprawa śmierdzi.
- ... Bo mi powiedział, że to pan(!) chce się ze mną spotkać!...
Znowu kiwnąłem głową zrezygnowany, ale pełen podziwu dla pana Z.
Pan Y natychmiast wstał i w swoim stylu zaczął bez słowa się oddalać.
- Ale niech pan poczeka! - prawie za nim krzyknąłem. - Mam dla pana inną propozycję!
Zatrzymał się.
- Otwieram drugą szkołę i proponuję panu funkcję dyrektora artystycznego.
Wrócił natychmiast i tak rozpoczęła się nasza współpraca. Pan Z był wniebowzięty, a z całej jego skutecznej intrygi śmialiśmy się z nim wiele razy.
Współpraca z panem Y trwała dokładnie rok. Po tym czasie musiałem go z hukiem wywalić. Nie przestrzegał niczego, żadnych naszych ustaleń. Do jego najcięższych wykroczeń należało regularne spóźnianie się na zajęcia przez niego prowadzone, często godzinę, dwie i zmuszanie mnie, dyrektora, żebym w takim przypadku do niego dzwonił, przypominał mu, uświadamiał niewłaściwość postępowania i ... prosił. Ale nie to było najgorsze. Nigdy, przenigdy w różnych sytuacjach, na wernisażach, spotkaniach różnych szkół z Polski nie reprezentował naszej, jej nie prezentował i jej nie promował. Za to wszystko robił, żeby promować siebie. Tkwiącym i dominującym wówczas we mnie uczuciem była żenada. Przeprowadziłem z nim wiele w sumie nieprzyjemnych i gorzkich rozmów, ale w końcu widząc, kto zacz, musiałem go zwolnić. I już do jego śmierci ze sobą się nie kontaktowaliśmy, czyli do 2022 roku. Pan Z musiał się z tym pogodzić. I nadal ze mną, bardzo owocnie, współpracował.
Pan X natomiast nagle, w jakimś momencie, przestał przychodzić do szkoły - nie wypełniał dzienników i nie pobierał wynagrodzenia (gotówka). Nie pomagały wielokrotne telefony mojej sekretarki, przypominanie i upominanie. Już wtedy wiedziałem, o co chodzi. Musiał się dowiedzieć, że współpracuję z panem Y. Nie mógł przecież chodzić po jego śladach, oddychać tym samym powietrzem i, o zgrozo, ewentualnie na niego się natknąć na jakimś korytarzu.
Musiałem się wybrać do galerii i to w takim czasie, kiedy pan X prowadził zajęcia z moimi słuchaczami. Zaproponowałem, żeby na chwilę je przerwał i żebyśmy porozmawiali u niego w biurze.
Zacząłem spokojnie, grzecznie i kulturalnie, w jakimś sensie jak dziecku, tłumaczyć mu niewłaściwość jego postępowania. Nawet dobrze nie skończyłem.
- Myśli pan, że się pana boję?! - usłyszałem nagle. - A kim pan jest?! - Myśli pan, że się pana boję?! - powtórzył.
Co miałem robić? Wstałem natychmiast i bez pożegnania, i bez żadnego innego słowa, zacząłem wychodzić. Gdy już byłem prawie na zewnątrz, usłyszałem jego krzyk z progu biura, oczywiście przy słuchaczach.
- Myśli pan, że się pana boję?! - Pan mnie może w duuupę pocałować!!!
Byłem już jakieś 50 m od galerii i nadal słyszałem krzyk. Stał na zewnątrz, za progiem i się darł przy przechodniach.
- Pan mnie może w duuupę pocałować!!!
I tak kilka razy.
Współpraca się zakończyła. Najlepsze, że do końca nie odebrał należnego mu wynagrodzenia i nie wiedziałem, co z tym fantem począć.
Za jakieś dwa lata zadzwonił do Szkoły.
- Pan X...- szeptem poinformowała mnie sekretarka, bo nie wiedziała, czy łączyć. Sytuacja od początku mnie bawiła i byłem ciekaw, co powie.
- Gniewa się pan na mnie? - zagaił bez słowa wstępu, ani "dzień dobry".
- Nie, a dlaczego?... - zapytałem.
- To co, współpracujemy dalej?
To była taka z jego strony forma przeprosin.
Zgodziłem się, ale już w bardzo ograniczonym zakresie, bo jakieś korzyści dla słuchaczy i Szkoły były. Między innymi wiele lat w "jego" galerii odbywały się coroczne wernisaże prac dyplomowych, a to miało w tych okolicznościach swoją rangę. Potem miasto ze stosownym hukiem wypieprzyło pana X z funkcji szefa galerii i współpraca w sposób naturalny się zakończyła.
Dzisiaj, bardziej niespodziewanie dla mnie, sympatycznie sobie porozmawialiśmy. Ale cały czas byłem ostrożny i czujny. Na samym początku zaproponował mi współpracę, żeby wykorzystać jego atelier i sprzęt niezarabiające na siebie, ale gdy mu zdecydowanie odmówiłem, nie obraził się. Żałował tylko, chyba szczerze, że już w tej branży nie pracuję. Rozmowa dalej biegła sympatycznym torem, nawet dość długo i dość swobodnie. Okazało się, że też mieszka w Citizańskiej Kotlinie, 20 km od nas. Grzecznościowo wymieniliśmy się uwagą, że jak to dobrze się stało, że porzuciliśmy Metropolię. Ale żaden z nas nie kwapił się z propozycją zaproszenia do siebie lub spotkania się gdziekolwiek tutaj.
ŚRODA (28.02)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Spałem na db. Lekki postęp.
Rano jadąc do pracy zadzwoniła Córcia. Z tym samym, co potem Profesor Belwederski, Lekarka i Justus Wspaniały, a smsy wysłali Brat i Kobieta Pracująca.
Na tę okoliczność już kilka dni wcześniej dostałem od Żony bardzo dla mnie ciekawą książkę - Szkoła cięcia, autorstwa dwóch pań Grabowskich, Alicji i Lucyny, matki i córki. Jest podana mocno strawnie, z konkretnymi zdjęciami, rysunkami i opisami, wszystko jasno i klarownie.
- Bo ty tak wszystko lubisz ciąć!... - Żona skomentowała swój pomysł z sympatią, bez przekąsu i półzłośliwych aluzji.
Prezent o tyle mnie zaskoczył, że od lat, od czasów Biszkopcika, Żona nie cięłaby niczego Bo takie ładne roślinki i takie biedne!, a ja zawsze wydawałem wojnę tryfidom włażącym na dachy, w rynny, zagłuszającym inne Też takie piękne! i nie dającym swobodnie poruszać się po posesji i w ogóle swobodnie żyć. Oczywiście starałem się przy cięciu być jednak w symbiozie z zielskiem takim, które uważałem z jakichś powodów za cenne lub potrzebne. I w różnych okresach w zależności od skali cięcia i/albo wycinanej roślinki od czasu do czasu wybuchały na tym tle prawdziwe afery i kłótnie. Przy okazji tego prezentu okazało się, że apogeum naszej różnicy zdań miało miejsce w Wakacyjnej Wsi, kiedy musiałem wyciąć gałęzie dwóch kulistych brabantów, wyprofilować je, żeby Inteligentne Auto, ale nie tylko one, mogło wjeżdżać w okolice Dużego Gospodarczego lub pod wejście do Domu Dziwa bez odrapania prawego i jednocześnie lewego boku (jak się wjechało, to trzeba było wyjechać) oraz urwania jednego lub dwóch bocznych lusterek. Zrobiłem to z premedytacją, świadomie nie konsultując tego faktu z Żoną, bo wiedziałem, że do niczego sensownego by nie doszło.
- Miałam zamiar się wtedy wyprowadzić z Wakacyjnej Wsi! - przypomniała mi teraz wspomnieniowo-informacyjnie ciągle z lekką groźbą w głosie. Może już od razu wtedy się wyprowadzała, ale tego nie pamiętam, bo pamięć z racji swojej zawodności jest litościwa.
W tym całym kontekście postanowiłem dzisiaj zabrać się za teren między schodami zewnętrznymi a nową furtką, czyli za miejsce, w którym za jakiś czas zrobię z kostki w ramach specjalności kamieniarz-brukarz ścieżkę umożliwiającą gościom dostanie się do mieszkań suchą nogą, czyli w sposób cywilizowany, którego oni przyjeżdżając do kurortu będą oczekiwać.
Część demolki - demontaż jednego trejażu oraz usunięcie dwóch liliowców dokonali Bracia Keatonowscy chcąc "zmieścić" schody. Tu Żona nie miała nic do gadania. Mnie pozostał demontaż dwóch oraz uśmiercenie sześciu liliowców. Ciekawe, że Żona, która natychmiast się zjawiła w ramach konsultacji, ledwom wyszedł, nie miała nic przeciwko usunięciu liliowców (widocznie nie mieściły się, o dziwo, w kategorii Takie piękne roślinki!), ale już do pnączy oplątujących trejaże tak.
- Ja wiem, co w ciebie wstępuje, gdy masz sekator w dłoni!... - wróciła do starych komentarzy, tu akurat łagodnie.
Zapewniłem ją, że będę je oszczędzał, ile się tylko da, a dało się tak, że musiałem je wyciąć do żywego, tuż przy samej ziemi, po której miała biec ścieżka.
- Ale wyciachałeś! - za jakiś czas skomentowała z balkonu. I znowu bez przygany, nawet z pewnym podziwem. Musiała ulec żelaznej logice. Było jej o tyle lżej, że ostatni, pozostawiony w starym miejscu, trejaż był opięty tym zielskiem. Zapewniłem ją, że wiosną poprowadzę je na postawione w nowym miejscu trejaże i Będzie pięknie!
- Przypomnę ci, jak te pnącza szybko rosną! - Za rok wszystko będzie obrośnięte.
Sądząc po jej minie niepotrzebnie użyłem słowa "rok". Jak się nie obrócisz, ...
Przy schodach miałem jednak otwarty front robót, a najbardziej niewdzięczną pracę za sobą.
Sporo się uharałem, więc praca w szklarni przy winogronach była relaksem. To miejsce jest takim moim bezkonsultacyjnym azylem, do którego, gdy Żona zagląda, a zagląda z oczywistej ciekawości, nie wtranca się (politycy PiS i dziennikarze). Przyciąłem gałązki według sztuki z założeniem, że w tym roku będę je prowadził wzdłuż ściany tak, żeby niczego nie zacieniały.
Dzisiaj fachowcy przyjechali bardzo późno. Na tyle, że czekałem na informację od Szefa Fachowców, że już nie przyjadą Bo się nie opłaca! W ich podejściu widać już było remontową schyłkowość.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Zawód: Amerykanin. Było już więcej scen jasnych, nomen omen.
CZWARTEK (29.02)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Spałem na db ze wskazaniem na db+. Ale jedna jaskółka wiosny nie czyni...
Tym razem fachowcy przyjechali bardzo szybko. Pierwszy raz tak wcześnie. Ale nadal to postępowanie mieściło się w remontowej schyłkowości. Szef Fachowców zostawił Nie Wychylającego Się, a sam pojechał do Metropolii z założeniem, że przyjedzie pod wieczór. Wyraźnie mają już kolejne sprawy na głowie.
Przez cały dzień Nie Wychylający Się remontowo picował, głaskał i wykańczał. A potem znosił przed bramę resztę śmieci i cały ich sprzęt. Ja zaś przygotowywałem trzy trejaże do ponownego montażu. Bo jak zwykle - montaż zajmie mi 30 % całego czasu, cała reszta 70.
Gdy przyjechał Szef Fachowców, wszystko omówiliśmy, podsumowaliśmy i się rozliczyliśmy. Bez ceregieli, nie patrząc na nasze uczucia, zapakowali się i wyjechali zostawiając nas w tej pustce i ciszy. Otumanionych i oszołomionych. Trzeba będzie trochę czasu, żeby mentalnie się przestawić.
Dzisiaj serię życzeń przedłużyli: Pasierbica i Q-Zięć, jeszcze raz Jasiu, Geograf i Bratanica z Siatkarzem. Ci ostatni dzwonili z Rodzinnego Miasta, w którym zatrzymali się u Brata. Zrobili sobie taki czterodniowy weekendowy tour z zatrzymaniem się u nas w niedzielę.
Wszyscy korzystali z fenomenu przestępnego roku.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Zawód: Amerykanin.
PIĄTEK (01.03)
No i dzisiaj wstałem o... 06.30.
Całkiem świadomie z nastawieniem wczoraj smartfona.
Z okazji opuszczenia nas przez fachowców postanowiłem uzyskać taki bonus. Drugi był taki, że gdy Żona wstała, oboje mieliśmy głębokie przekonanie, że dzisiaj jest sobota. Skoro fachowcy mieli nie przyjechać?... Rozpoczęliśmy proces mentalnego przestawiania się.
Od razu z rana nastawiłem ogrzewanie w łazience-pralni. Trzeba było się odgruzować, zwłaszcza po wczorajszym. Szlifując tarczą drewniane nogi trejaży, aby dopasować je do kotw, cały byłem w najdrobniejszym, myślę, koloidowym pyle. Miałem zamiar ochrzcić kabinę prysznicową, bo po wczorajszym fugowaniu wreszcie będzie można jej używać. Łazienka-pralnia stanie się w ten sposób pełną gębą łazienką.
O 07.25 napisał Po Morzach Pływający.
Wróciłem do rzeczywistości.
0630 mokry nos Targi domaga się wyjścia ,za chwilę Maurycy zaczyna swoje poranne deptanie, a za chwilę już wszyscy domagają się wyjścia. Potem następuje cisza. Potem powrót i oczywiście micha.
I wreszcie mogą usiąść i odprawić HBB.
HBB - herbata, bułka, bułka. Wszystko okraszone miodem.
Miłego dnia
PMP (pis. oryg.; zmiana moja)
0630 mokry nos Targi domaga się wyjścia ,za chwilę Maurycy zaczyna swoje poranne deptanie, a za chwilę już wszyscy domagają się wyjścia. Potem następuje cisza. Potem powrót i oczywiście micha.
I wreszcie mogą usiąść i odprawić HBB.
HBB - herbata, bułka, bułka. Wszystko okraszone miodem.
Miłego dnia
PMP (pis. oryg.; zmiana moja)
Ubawił mnie tym HBB. Jedna rzecz mnie zastanowiła. Napisał "Wróciłem do rzeczywistości". Czym więc miałaby być jego obecność na morzach?... A potem napisał o 15.14, gdy po pierwszym mailu ponowiłem zaproszenie do Uzdrowiska.
Rozmawialiśmy o podróży do Was. Najdogodniejszy dla nas termin to 5-7 lub 12-14. A potem to gdzieś we wrześniu.
Dość niejasna informacja wyjaśniła się, gdy Żona poinformowała mnie, że z jej osobistych kontaktów z Po Morzach Pływającym wynika, że chodzi o kwiecień.
Odgruzowanie przebiegło bardzo przyjemnie i efektywnie. Ważna w nim była temperatura w łazience (już przestaję pisać o jej pralniowej funkcji). Musiałem uzyskać przyzwoitą w sytuacji "tuż po prysznicu" i późniejszego siedzenia na golasa w trakcie strzyżenia. Na dwie godziny odkręciłem kaloryfer. Żona stwierdziła, że gdy ona będzie korzystała z dobrodziejstw łazienki, zachowa w niej temperaturę zastaną. To mnie niepomiernie zdziwiło, bo to ona jest zmarzluchem.
Ale najważniejsza była kabina. Wygodna, przestronna, łokcie nie szorowały po ścianach, a kanty baterii nie wbijały się niespodziewanie i nieprzyjemnie w łokcie lub w plecy. Bałem się trochę deszczownicy, bo z nimi mieliśmy różne wspomnienia, najczęściej jako o kolejnym elemencie (emelencie) do psucia się, co oczywiście następowało. Ta wydawała się podejrzanie przyzwoita. Lała wodę równym, miłym strumieniem, nie za mocnym, ale komfortowo wystarczającym, aby spłukać mydliny (mydliny, bo mydło dziegciowe; po szamponie, którego nie używamy, to byłyby chyba "szampoliny", a po różnych dedykowanych<!> płynach "płyliny") w takim czasie, który nie dopuszczał irytacji Bo płuczesz, płuczesz i tak stoisz ad usrantem mortam! Krótko mówiąc byłem całością zachwycony, chociaż łazienka spełnia na razie wymóg funkcjonalności, bo do pełnej estetyki droga daleka.
Po I Posiłku pojechaliśmy do Uzdrowiska, a potem do City na różnorakie zakupy. Uzupełniające, zwłaszcza w kontekście przyjazdu w niedzielę Bratanicy ze swoją rodziną oraz mojego wyjazdu w poniedziałek do Wnuków. Wszystko to działo się już dość późno, ale co miałoby to niby oznaczać, skoro dzień jest już dłuższy od najkrótszego w roku o ponad trzy godziny?!... Więc, gdy wróciliśmy, spokojnie o jakiejś piętnastej zabrałem się za ustawianie trejaży. Opłacało się uruchomić kombajn, skoro o siedemnastej było nadal jaśniutko. Jutro ten etap powinienem skończyć.
Dzisiaj Mąż Dyrektorki obchodził 71. rocznicę urodzin. Tedy zadzwoniliśmy z życzeniami. Nie rozmawialiśmy prawie dwa miesiące. Świadomie zrezygnowaliśmy z natrętnego zapraszania ich do Uzdrowiska i nagabywania ich, kiedy przyjadą. Czuliśmy, że ta presja jest za duża zwłaszcza w obliczu ciągle koniecznej rehabilitacji nogi solenizanta i ich obłędnych rozliczeń z ... 15-letnich dotacji. Dodatkowo w rozmowie wyszedł całkiem ładny kwiatek, bo wspólniczka firmy prowadzonej przez Męża Dyrektorki, jego była żona, wywija niezłe numery, co nie dość, że utrudnia im pracę, to jeszcze zabiera im siły mentalne. Sprawa jest tak skomplikowana, że trudno ocenić, w którą pójdzie stronę. A rozwiązań jest kilka.
- Na razie pracujemy normalnie, bo inaczej przyszłoby zwariować!... - usłyszeliśmy.
Potwierdzili, że bardzo chcą do nas przyjechać I to w tym roku! Podkreślili to mocno, gdy usłyszeli moje Nie przejmujcie się, nie naciskamy i się nie obrażamy! Może być za rok, dwa, pięć!...
- Byleby nie było tak, jak naszymi znajomymi... - Żona odniosła się do sytuacji z Kobietą Pracującą i Janko Walskim. - Mieszkaliśmy w Wakacyjnej Wsi trzy lata i ciągle ich zapraszaliśmy. - I któregoś dnia zadzwoniła Kobieta Pracująca i odezwała się w te słowa Właśnie jesteśmy na wycieczce rowerowej, jesteśmy bardzo blisko was, to byśmy chętnie wpadli. - A to zapraszamy - kontynuowała Żona - wpadnijcie, tylko że my już mieszkamy w Uzdrowisku!
W trakcie bardzo długiej rozmowy z Zaprzyjaźnioną Szkołą dobijał się Konfliktów Unikający. Wiedziałem, co w trawie piszczy.
Potem dzwonił, znowu bezskutecznie, gdy byłem w łazience. Smsem wyjaśniłem mu przyjaźnie, że nie śpię, że nie mam wyłączonego telefonu, nie czuję się urażony, ani nie jestem obrażony i niech dzwoni - ma trzecią szansę. Skorzystał z niej. Oboje z Trzeźwo Na Życie Patrzącą się ocknęli, ale ich uspokoiłem mówiąc, że wiem, jak to jest, bo sam doświadczałem wielokrotnie takiego imieninowego-urodzinowego ocykania się. I rozmowa potoczyła się sympatycznym torem, zwłaszcza że znowu poruszyliśmy temat ich marcowego przyjazdu. Ale, gdy desperacko i odważnie wspomniałem Trzeźwo Na Życie Patrzącej, że o ile prezent - czapka, jest super i nie mam uwag, o tyle takowe mam w stosunku do "komina" czyli dawnego golfu, jej dotychczasowy dziarski i radosny głos uwiądł i zmatowiał. Starałem się swoją uwagę złagodzić i zneutralizować mówiąc, że to nic takiego, taki drobiazg i że gdy przyjadą, zobaczy, ale od razu zaczęła dopytywać. Dopiero drugi kobiecy żoniny głos Ale to naprawdę nic takiego! Trzeźwo Na Życie Patrzącą w miarę uspokoił.
- I tak teraz przez ciebie nie będzie mogła spać w nocy! - dolał oliwy Konfliktów Unikający.
I po co ja to mówiłem?! Przecież mogłem to zrobić, gdy przyjadą. Jedyne wyjaśnienie, jakie mi się nasunęło, to takie, że wtedy, face to face, mógłbym się nie zdobyć na odwagę. A tak przynajmniej ja mam to z głowy.
Dzisiaj zadzwoniła cioteczna siostra, ta od drzewa genealogicznego. Dostała ode mnie list.
- Ale żeś to porządnie zrobił... - usłyszałem.
- A widziałaś, ilu tam rozwodników?! - specjalnie użyłem "jej" słowa prowokując ją.
- A daj spokój! - krytycznie się odniosła, ale ze śmiechem. Głęboko (całe swoje życie) tkwi w środowisku wschodnio-wiejsko-katolickim, a ostatnio pisowskim, ale jest inteligentna, nie ma ciasnego umysłu i jest tolerancyjna, może też przez fakt, że trochę obejrzała świata (Włochy, Francja) i widziała różnorodność.
- A ilu w mojej rodzinie! - dodała.
Jest jedyną z rodziny z mojego pokolenia, która potrafiła postawić się Ojcu. Nawet bardzie niż ja. Może było jej łatwiej, skoro nie była jego córką. Ojciec, gdy, jako dwudziestojednoletnia mężatka zwracała mu brutalnie uwagę nie pomijając żadnej okazji, zmuszony był zachować pozory i tłumić w sobie agresję, czyli zachowywał się na pokaz.
- Wujek, jak możesz zajmować łazienkę przez dwie godziny?! - słyszałem. - Inni też chcą się przyszykować przed wyjściem do kościoła.
- Wujek, zbierasz się już dwie godziny i nie obchodzi cię, że my wszyscy na ciebie czekamy!
Ojciec jej nie cierpiał, ale wygadywał na nią i ją wyzywał dopiero po powrocie do Rodzinnego Miasta.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Zawód: Amerykanin.
SOBOTA (02.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.
W sposób planowany.
Dość wcześnie Syn przysłał smsa z informacją, że Wnuk-III ma 39 st. i że się źle czuje. I zapytał Jaka decyzja? Odpisałem, że podejmę ją w niedzielę wieczorem. Nie uśmiecha mi się jechać do Wnuków, skoro u nich non stop coś fruwa. Napisałem do Wnuka-III życząc mu, żeby go choróbsko szybko opuściło. Odpisał zaskakując mnie, bo zupełnie jak dorosły. Podziękował i krótko wyjaśnił, co bierze (cebula i czosnek) i dodał, że czuje się lepiej i Teraz tylko prysznic i będę zdrów jak ryba (a przynajmniej taką mam nadzieję). Więc się zobaczy...
Po I Posiłku w pewnym amoku postanowiłem siać. Według mnie wbrew sztuce, ale mnie podjudził w ostatniej rozmowie Justus Wspaniały, który już wysiał pietruszkę i coś tam jeszcze. Nie chciałem w jakiejś przyszłości mówiąc A u mnie pietruszka właśnie wzeszła słuchać Chaaa, chaaa, chaaa! A u mnie(!) ma już 10 cm! lub adekwatnie Na moich pomidorach pojawiły się kwiatki!, żeby dowiedzieć się Chaaa, chaa, chaa! A u mnie już zawiązały się owoce!, itd., itd. W sumie durnowate, ale nic na to nie mogę poradzić. Zaznaczam, że mówię wyłącznie o swoim stanie.
Na tarasie prostokątną skrzynię wyczyściłem z zewnątrz i wewnątrz, uzupełniłem o piękną, próchniczną ziemię Chaa,chaa, chaa! , posiałem w pięknych rządkach pietruszkę i szczypior, podlałem i będzie, co będzie. Aha, z brzegu skrzyni dosiałem nasturcję Chaaa, chaaa, chaaa! Już słyszę to Chaa, chaa, chaa! z drugiej strony, gdy wszystko szlag trafi, albo gdy nasturcja, ekspansywna ze swej natury, zadławi szczypior i pietruszkę, jeśli wzejdą Chaa, chaa, chaa! Gdyby się jednak udało, to doprowadzę do stanu, który wiosennie i letnio Żona lubi najbardziej - wyjść na taras i zerwać sobie zielska tyle, ile akurat potrzebuje do posiłku.
W ciągnącym się amoku chciałem jeszcze dosiać tymianek, ale Żona przytomnie zwróciła mi uwagę, że to roślina wieloletnia i Bardzo się krzewi!
- A miałeś taką ładną wieloboczną skrzynię?...
Szybko przeprosiłem się z nią, tą o kształcie benzenowego pierścienia. Musiałem tylko prowizorycznie wzmocnić dół, bo sporo już z niego zbutwiało, nasypać próchnicznej ziemi Chaa, chaa, chaa! i posiać tymianek. Po sprzątnięciu tarasu obie skrzynie prezentowały się bardzo urokliwie i obiecująco. Na razie, Chaaa, chaa, chaa!
Zaraz po tym zabrałem się za pionowanie dwóch, stojących już trejaży. Jakoś wcześniej nie zauważyłem, że nieco gibią się na lewo. Niby niedużo, ale oko jest bezwzględne, zwłaszcza żonine, i zwłaszcza, gdy ma jakikolwiek punkt odniesienia. Tu był nim płot - jego szczeble i słupki od furtki. Ich pionowe linie, przedłużone wirtualnie gdzieś wysoko, ale jednak w wyobrażonej przestrzeni, przecinały się z przedłużonymi liniami wyznaczonymi przez słupki trejaży. Efekt był dość paskudny. Żeby to naprostować, niespodziewanie musiałem się sporo namęczyć. Przy montażu trzeciego, ostatniego trejażu, pionu pilnowałem. Żona robotę odebrała i była bardzo zadowolona. A jak żona (Żona) jest zadowolona, to i mąż jest zadowolony! Pozdrawiam!
Przy sprzątaniu narzędzi i różnych akcesoriów zeszło sporo czasu, czyli to, co zwykle, ale jednak poważny etap miałem za sobą. Postanowiłem iść za ciosem.
- Pomyślałem sobie - rzekłem do Żony - że, gdy będzie ładna pogoda, to będę brukował ścieżkę od furtki, żeby było już tutaj wszystko domknięte, a gdy będzie brzydka, to będę szykował pomieszczenia na górze - sprzątał, malował i dopieszczał.
Byłem bardzo kontent z mojego pomysłu i takiej organizacji, ale Żona się zasmuciła i trochę zestresowała.
- To kiedy ja pofotografuję wnętrza, żeby rozszerzyć ofertę? - Trzeba zamówić meble, mieć je gdzie już poustawiać!... A czas leci!...
Brukowanie, finezyjna praca, więc poczeka. Od jutra zabieram się za górę. Tam czeka mnie płacz i zgrzytanie zębów!
Po II Posiłku podsumowaliśmy stan kasy, oczywiście mocno przetrzebionej przez fachowców. I nakreśliliśmy plany niezbędnych zakupów na najbliższy miesiąc.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Zawód: Amerykanin. Zasugerowałem Żonie, że może byśmy zaczęli oglądać po dwa jednego wieczoru tak, jak swego czasu Breaking bad. Wyjaśniłem, że oczywiście ten ostatni był dla mnie, a podejrzewam, że dla Żony również, najlepszym serialem, jaki oglądaliśmy, ale ten obecny też trzyma w napięciu i jest dobrze zrobiony Bo skoro często o nim myślę w ciągu dnia?... Dzisiaj nic z tego nie wyszło. Zrobiło się zbyt późno. Ustaliliśmy, że będziemy elastyczni i Samo przyjdzie...
NIEDZIELA (03.03)
No i dzisiaj wstałem o 05.45.
Piętnaście minut przed alarmem. Miałem pewne podejrzenia co do przyczyny, ale zachowam je dla siebie.
Przed I Posiłkiem i po nim znosiłem z góry do piwnicy kartony z książkami. O ile w pierwszym etapie było stosunkowo łatwo, to po odpoczynku było znacznie trudniej i trzeba było się od nowa nakręcić.
Niektóre z nich były tak ciężkie, że, aby podołać, musiałem je częściowo opróżniać i nadmiar książek wkładać do nowo sklejanych, wygrzebywanych z Klubowni, gdzie po przeprowadzce były złożone na płask.
Pokój przejrzał A co, k...a, miał nie przejrzeć?! Żona odetchnęła z ulgą i nabrała wigoru Bo teraz wszystko widzę i mogę planować ustawienie mebli! Za to mój wigor opadł, za przeproszeniem. Wziąłem prysznic i na godzinę zaległem w łóżku. Tak planowałem, do 15.30, skoro Bratanica z rodziną miała przyjechać o 16.00.
Przyjechali o 15.13 wyrywając mnie gwałtownie dźwiękami gongu ze snu. Ale nie narzekałem. Jak zwykle w takich razach zapanował chaos, do którego każdy z przyjezdnych dokładał swoją cegiełkę, a z domowników ja, bo buntowałem się, że przecież w piżamie gości po domu oprowadzać nie będę i protestowałem, gdy Żona nie chciała z tym poczekać na mnie. Dodatkowo Syn Bratanicy (w kwietniu kończy 5 lat) ciągle mnie pytał Kiedy wyjdziemy na ogród? niezrażony faktem, że dorośli zasiedli przy herbacie, kawie, wodzie, nalewce i piwie. Wystarczyło jednak za każdym razem mu odpowiedzieć Jak wypijemy i wskazać pełne szklanki, kieliszki, kubki i kufel, aby na chwilę dał spokój.
Bratanica, jak to ona, odzywała się mało, za to Siatkarz nadawał interesując się wszystkim, co zobaczył w Tajemniczym Domu. Sam potrafi wiele zrobić i muszę powiedzieć, że ich mieszkanie (ponad 130 m2) doprowadził do stanu, który zawsze podziwiam, gdy u nich bywam. Stąd skorzystałem z jego pomyślunku i podstawowego faktu, że jest silnym chłopem i razem przenieśliśmy na górę, do przyszłej kuchni gości, duży okrągły stół charakteryzujący się przede wszystkim ciężarem i masywnością z racji litego dębowego drewna. Stół ten kupiliśmy w jakimś magazynie mebli sprowadzanych z Niemiec lub Holandii jeszcze w Naszym Miasteczku i służył nam tam oraz w Wakacyjnej Wsi.
Udało się nie odkręcać potężnych nóg od równie potężnego blatu, co byłoby mocno upierdliwe i czasochłonne, i w całościowym stanie stół dotarł do świeżo postawionych przez fachowców drzwi prowadzących do górnego gościnnego mieszkania i tam się zaklinował. Zanim zdążyłem się zastanowić, Siatkarz zdjął z zawiasów jedno skrzydło (5 sekund) i stół przeszedł gładko, by za chwilę zrobić to w kolejnych drzwiach i już można było go ustawić na nogach. W 10 sekund założyliśmy z powrotem skrzydło przy moich ciężkich westchnieniach Boże, jak by to było pięknie i łatwo z drugim chłopem!
W końcu udało się wyjść do ogrodu. Nie było siły, żeby przy tak ładnej pogodzie swoim wiosennym klimatem nas nie prowokował. Oczywiście najbardziej Pieska i Syna Bratanicy.
Zaczęło się zmierzchać, gdy zasiedliśmy do stołu. Żona przygotowała jednodaniowy posiłek w typie pewnego powszechnego standardu, aby goście mogli zjeść. A i tak makaron z mielonym mięsem, w miarę przyprawiony, z możliwością dodatkowego doprawienia był chyba dla nich pewnym wyzwaniem, a na pewno zaskoczeniem. Bo nie było zupy, drugiego dania i kompotu.
- A dlaczego to wino? - dopytywał Siatkarz, gdy zaserwowałem sobie kieliszek czerwonego wytrawnego.
Inne światy. Ale... zjedli, nawet Syn Bratanicy, który z początku mocno grymasił. A rodzice nas zaskoczyli i poprosili o dokładkę.
Dosyć krótko obgadaliśmy ich weekendowy turystyczno-rodzinny wyjazd rozpoczęty wizytą u Brata, poprzez ciekawe pobyty w kilku miejscach, w tym w Czechach, a zamknięty wizytą u nas, u Stryja i Cioci.
- Ale wy wszyscy jesteście specyficzni!... - skomentowała z charakterystycznym dla siebie, lekko kpiącym uśmiechem Bratanica, gdy zeszło na osoby jej ojca, ciotki i moją, gdy dopytywałem o wizytę w Rodzinnym Mieście. Oboje się jednak zgodziliśmy, że najbardziej pozytywną osobą, Takim dobrym człowiekiem, jest jej ojciec. Żona też się z tym zgadzała, co nie oznaczało, że chciałaby z takim dobrym człowiekiem przebywać na co dzień. Zamęczyłby...
Zrobiło się na tyle późno, że wyjście do Uzdrowiska odpadało. Gości czekała jeszcze dwuipółgodzinna podróż. Gdy wyjechali, ogarnęliśmy pobojowisko i ambitnie postanowiliśmy obejrzeć dwa odcinki serialu Zawód:Amerykanin. Dobrze żarło gdzieś do połowy drugiego, ale potem Żona straciła wątek. Zgodnie stwierdziliśmy, że półtora (półtorej, jak mówią dziennikarze i politycy PiS) to też dobrze.
Dzisiaj przez spory fragment ranka toczyła się burzliwa smsowa dyskusja między Synem a mną.
A zaczęło się od jego niewinnego porannego pytania Jaka decyzja? Odpowiedziałem Patrz poprzedni sms z soboty... Wieczorem zadzwonię :)
Przypomnę - w związku ze stanem zdrowia Wnuka-III miałem zdecydować czy przyjadę, czy nie. Decyzję odwlekałem na ostatnią chwilę, czekając aż Wnuk-III chorobowo zdecyduje się wte, czy wewte. Szczegółów nie opiszę, bo byłyby za długie, za to oddawałaby treść naszej korespondencji bez przekłamań, z kolei wszelkie skróty bez kontekstu byłyby tylko manipulacją z mojej strony, więc też ich nie podam. Wyjaśnię tylko, że, faktycznie, Syna sprowokowałem, w zamian on na końcu napisał, że cały tekst z mojej strony może dać mi do myślenia w związku z moim zachowaniem. Mam nadzieję, że wydźwięku wypowiedzi nie przeinaczyłem uczciwie odnosząc ją do mojej całej korespondencji, która się Synowi nie spodobała. Chciałem łagodzić, nie wyszło. Przyjazd w tym terminie odwołałem.
PONIEDZIAŁEK (04.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.30, a w zasadzie blisko siódmej.
Wyłaziły ze mnie wczorajsze kartony.
Jeszcze wychodząc z łazienki czułem je w plecach, ale na dole się rozruszałem. A po gimnastyce (kłuło tu i ówdzie) byłem gotów na nowe.
Czekało mnie sprzątanie na górze tego wszystkiego, co po sobie i po remoncie zostawili fachowcy. Cholernie niewdzięczna robota. Na moje nieszczęście na dworze zrobiło się tak pięknie, że zaproponowałem Żonie, abyśmy wyciągnęli z tarasowego schowka tarasowe meble. Zrobiło się cudownie. Było tak ciepło, jak w żaden dzień od czasu chyba października. Od razu dostrzegłem, że na drzwiach do schowka wszystkie boazeryjne deseczki są poluzowane i że trzeba je przybić. Natychmiast ochoczo zabrałem się za tę pracę. Najpierw zdjąłem polar, ale nadal z gorąca nie szło wytrzymać, więc pozbyłem się sweterka, a i w samej koszulinie było trochę za ciepło.
Musiałem przerwać, bo zrobiło się tak późno, że rozsądek nakazywał zjeść I Posiłek. Pierwszy raz w tym roku zasiedliśmy na tarasie pławiąc się w cieple. Zaraz, gdy zjadłem, kontynuowałem przybijanie deseczek i szukałem, co by tu jeszcze, aż w końcu Żona musiała dać odpór temu procederowi ewidentnie rzucającemu się w jej oczy. Przysiadła na ławce obok mnie z troską na twarzy pomieszaną ze zrozumieniem i poczuciem humoru.
- Najgorsze jest to, że ty byś teraz w ogóle nie wchodził do środka...
Tęsknie spojrzałem na ogród i, kiwnąwszy potakująco głową, westchnąłem. Wlazłem i zabrałem się za sprzątanie salonu gości. Najgorszego pomieszczenia do posprzątania z takiej racji, że w nim dominuje boazeria, a ona poremontowo była na bank zakurzona. O tym fakcie bardzo szybko zaczął świadczyć kolor wody w wiadrze. Ale, gdy się uporałem, miałem dużą satysfakcję. Nie wspomnę o Żonie, która od tej pory zaczęła raz po razie przebywać w tym pomieszczeniu i... mierzyć.
Cały dzień, różnymi doskokami, nadrabiałem zaległości w pisaniu.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił sześć razy i wysłał jednego zatroskano-ostrzegawczego smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu. W niedzielę, gdy zapomnieliśmy o niej zamykając drzwi tarasowe, nie chciało jej się nawet porządnie upomnieć i szczeknąć jednoszczekiem, tylko z lenistwa wydała z siebie ni to pisk, ni to szczek. Dlatego jej nie zaliczam.
Godzina publikacji 19.51.
I cytat tygodnia:
Do tego, żeby żyć zwyczajnie, trzeba mieć wiele odwagi. - Soren Kierkegaard (duński filozof, poeta romantyczny i teolog,
uznawany za jednego z prekursorów filozofii egzystencjalnej, zwłaszcza
jej chrześcijańskiego nurtu; nazywany czasem „Sokratesem Północy”).