11.03.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 99 dni.
WTOREK (05.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.20.
Dziesięć minut przed planem.
Przy okazji cyzelowania ostatniego wpisu, Żona przypomniała mi przedostatni, ten o Profesorze Hudonie.
Chodziło o scenę z kiełbasą. Nie nazywał jej "robotniczą", jak pisałem, tylko "proletariacką", a to różnica. Więc, gdy ją ujrzał w naszej lodówce, wyraził się o niej z pogardą A to taka proletariacka?!..., co mu nie przeszkodziło całą w nocy pożreć.
Z innych drobnych uzupełnień - wczoraj Wnuk-III przysłał smsa.
- Gorączki niema ucha też. Jest już tylko kaszel i bolące gardło:)
Smsowo współczułem mu, zwłaszcza z powodu tego ucha. Nie zareagował. Ale dobrze, że nie pojechałem.
I dla porządku faktograficznego - wczoraj wieczorem obejrzeliśmy półtora odcinka serialu Zawód:Amerykanin.
I jeszcze raz dla porządku - w Kalendarzu Świąt wyczytałem, że dzisiaj jest Dzień Teściowej.
Dzisiaj mieliśmy jechać do City po farby i po drobne spożywcze. Ale, gdy przetrzepałem piwnice i lodówkę, okazało się, że wszystko jest. Remanent wykazał, że co prawda farby nie o takich kolorach, jakimi by chciała Żona pomalować górne mieszkanie, ale też pasujące. Do tego było sporo gruntu, pędzli, wałków i wałeczków. Brakowało tylko malarskiej taśmy. A w spożywczych też było nieźle - wystarczało jedzenia nawet na trzy dni. Nie było sensu jechać.
Po I Posiłku korzystając z przymusu kupna taśmy poszliśmy na spacer z Pieskiem, a przy okazji zobaczyliśmy postęp prac w Zdroju. Był wyraźny, ale nadal wszędzie siwy dym!
Po powrocie bez większej niechęci, ale wiedząc co będzie, zabrałem się za oklejanie wszelkich naroży, styków dwóch płaszczyzn - malowanej i niemalowanej. A było tak, że czynność ta zajęła mi tyle czasu, ile malowanie właściwe. Pisałem już o proporcjach między czynnością właściwą a pomocniczymi. Przy czym dodatkowo ten pokój był trudny, bo sufit i półtorej ściany (półtora - dziennikarze i PiS) pokrywa boazeria, dodatkowo są otwory na drzwi i na witrynę, a środkiem sufitu biegnie belka konstrukcyjna, chyba, więc zakamareczków do oklejania było mnóstwo.
To nie wszystko. Sufit jest dość stromy na tyle, że, żeby się dostać do jego najwyższego punktu, nie wystarczyła zwykła, normalna drabina, nawet ta wyższa (mam dwie, bo przez lata przeprowadzek dorobiłem się aż tylu) i potrzebowałem posiłkować się drabiną trzysegmentową. Na szczęście starczyły "tylko" dwa jej elementy (emelenty). Przy okazji kolejny raz zastanowiły mnie "nowe" anomalie Tajemniczego Domu, nad którymi do tej pory specjalnie się nie pochylałem, bo nie było potrzeby. Ale sprawa zaintrygowała mnie na tyle, że postanowiłem zadać sobie trud i rzecz zwizualizować. Wyszło ciekawie:
- poziom 0 - ziemia, klubownia, warsztat,
- poziom +0,25 - przedpokój, hol, dolne mieszkanie gości, taras gości,
- poziom +0,5 - salon, kuchnia, Bawialny, spiżarnia, taras,
- poziom +1,25 - górne mieszkanie gości (cztery pomieszczenia), dwa balkony,
- poziom +1,5 - sypialnia, łazienka, "biuro", balkon,
- poziom +1,75 - stryszek.
- poziom -0,25 - szklarnia, ogród,
- poziom -0,5 - piwnice, garaż.
Chyba nie przekłamałem, ale nadal się dziwuję.
W końcu zabrałem się za gruntowanie tych kawałków ścian, których "dotknęli" fachowcy, i wreszcie za malowanie właściwe. Pokój zaczynał "wyglądać". Jutro zaszpachluję drobne dziurki, które na jednolitej płaszczyźnie natychmiast "powyłaziły", przetrę je i pomaluję drugi raz. Nawet myślałem o tym etapie z przyjemnością.
- Bo widać efekt... - Dlatego... - Żona potwierdziła moje odczucia.
Schodziłem na dół z postanowieniem, że jeszcze przed II Posiłkiem zadzwonimy do Lekarki i Justusa Wspaniałego. Mieliśmy to zrobić w weekend, ale w sobotę miałem sporo pracy (eufemizm i odkrycie Ameryki!), a w niedzielę mieliśmy wizytę Bratanicy z rodziną. Postanowiliśmy więc spokojnie zadzwonić dzisiaj, we wtorek, bo z kolei
W poniedziałki mam zawsze w plecy z racji
Zbyt obszernych najczęściej publikacji.
Justus Wspaniały jakby to złośliwie wyczuł, bo w punkt wysłał smsa, gdy byłem jeszcze na schodach.
- Podziwiam spanie na db-. A za pamięć wystawiam pełny niedostateczny.
W tym lakonicznym komunikacie zawarł wszystko. Dopasowanie się do szkolnej konwencji, ośmieszenie oceny mojego snu oraz wytyk, że mieliśmy... Nie zawiodłem się, ale na wszelki wypadek wysłałem smsa do Lekarki z pytaniem, czy jest w domu, bo ona łagodzi i łatwiej by się nam w tej sytuacji rozmawiało. Była. Odważyłem się i zadzwoniłem do Justusa Wspaniałego. Z miejsca go ubawiłem tłumacząc się, że właśnie za chwileczkę mieliśmy dzwonić. Nadal wyraźnie tkwił w szkolnej konwencji i wiedział, co to są uczniowskie wymówki.
Rozmowa była konstruktywna o tyle, że prawie udało się nam ustalić konkretny termin naszego przyjazdu do nich.
- Bo Emeryt obiecał, że będziecie z początkiem marca!... - zgodnie oboje twierdzili, a Żona potwierdzała, że tak, ale, podkreślała, że to ja obiecywałem, a ona jeszcze nie wiedziała.
Ze strony Nowych w Pięknej Dolinie wynikało, że dwa ostatnie weekendy marca odpadają, bo są Święta i Lekarka musi je przygotować, a w jej przypadku żartów ze świętami nie ma, zwłaszcza że będzie je szykować na 9 osób. Gdy zaprotestowałem, że można by przecież brać również pod uwagę weekend 22-24, w jej obronie stanął Justus Wspaniały Przecież ona pracuje i musi mieć czas na spokojne w miarę przygotowania! Faktycznie, nie pomyślałem.
Z kolei z naszej strony odpadał najbliższy weekend, a praktycznie i następny, bo żeby rzucić w Internet pełną ofertę, trzeba było ostro zabrać się za robotę. Żona na pewno, a i ja trochę też, nie miałaby żadnej przyjemności z wyjazdu.
- Ja bym chciała wiedzieć, że na ten wyjazd czasowo możemy sobie pozwolić, żebym miała luz, nie musiała myśleć, co zostawiliśmy do zrobienia i co właśnie w tej chwili należałoby robić, żebym nie miała wyrzutów sumienia, żebym miała pełen relaks!.... - Żona wyjaśniała Nowym w Pięknej Dolinie, a poniekąd i mnie.
Obie strony powoli zaczęły gadać o kwietniu, a to według mnie było do dupy. Zacząłem lobbować za weekendem 15-17. Oparłem się na głównym argumencie, że najprawdopodobniej akurat on, z naszego punktu widzenia, będzie takim martwym. I powoli zacząłem kruszyć najważniejszy mur, czyli Żonę, przedstawiając jej logicznie harmonogram naszych działań w najbliższym czasie. Z niego wychodziło, najprościej rzecz ujmując, że do tego czasu, ja z wszelkimi robotami powinienem się wyrobić, co więcej, dobrze mi zrobi takie narzucenie granicznego terminu, a dostawa mebli i innych akcesoriów, aby wyposażyć wnętrza będzie zaraz po tym weekendzie, więc dopiero wtedy będzie można fotografować i dopinać ofertę. A gdy wrócimy, od razu zabiorę się za brukowanie ścieżki, a zaraz potem za ostatni bastion, czyli kuchnię, bo akurat będzie po montażu zewnętrznych drzwi.
Żona powoli miękła, ale ostatecznie ustaliliśmy, że, nawet gdy damy Nowym w Pięknej Dolinie znać o naszym przyjeździe ledwo kilka dni wcześniej, też będzie dobrze.
To ustalanie ze Świętami w tle było jedną z dwóch spraw, które wypełniły rozmowę. Druga była prawdziwą bombą. Żona od czasu wyprowadzki z Pięknej Doliny zostawiła sobie funkcję powiadamiania (to chyba jest tak jakoś - nie znam się) o nieruchomościach, które pojawiają się w tamtych terenach. Tak dla przyjemności, dla sportu, z ciekawości, z racji wspomnień i sentymentów. No i żeby wiedzieć, co w trawie piszczy. I od czasu do czasu pokazuje mi jakąś ofertę. Oglądamy wtedy i komentujemy wiedząc doskonale, jakie miejsce ona przedstawia, bo przecież Piękną Dolinę nadal znamy doskonale.
- A przypadkiem wasz sąsiad, ten co się buduje obok was, nie wystawił tego domu na sprzedaż?! - Żona wypaliła.
- Nic nam o tym nie wiadomo! - zgodnie odpowiedzieli Lekarka i Justus Wspaniały.
Ale Lekarkę dźgnęło i natychmiast znalazła ofertę.
- To ten! - usłyszeliśmy.
- A on ostatnio się na mnie obraził! - śmiał się Justus Wspaniały i zaczął wyjaśniać.
Z budującym się sąsiadem od początku mieli układ dość sympatyczny. Poznali się, jak należy, kilka razy był u nich na kawie i cieście. Przy tych okazjach wiele się o nim dowiedzieli i o jego sytuacji rodzinnej, zdaje się trochę skomplikowanej, teraz na pewno mocno skomplikowanej , skoro nieskończony dom wystawił na sprzedaż. Przede wszystkim jednak, co dla sąsiada było najistotniejsze, Justus Wspaniały bez problemów zgodził się mu użyczać "swojego" prądu. Bez niego o budowie i jakichkolwiek postępach mowy być nie mogło, a na oficjalne przyłącze sąsiad musiałby czekać wiele miesięcy, jeśli nie rok. A tak dzięki prostemu układowi z Justusem Wspaniałym mógł zacząć budowę wcześniej. Justus Wspaniały dawał mu prąd, a sąsiad co miesiąc płacił.
- Nie otrzymałem pieniędzy za styczeń, a tu już prawie mija luty!... - Wysłałem mu takiego smsa. -relacjonował Justus Wspaniały.
- Chyba zapłaciłem! odpowiedział sąsiad.
Ponieważ Justus Wspaniały jest akuratny, może nawet bardziej niż ja, sprawdził przelewy i wyszło mu, że pieniądze nie wpłynęły.
- Nie zapłaciłeś! - odpisałem mu.
- Chyba zapłaciłem! powtórzył nieco już urażony sąsiad.
- Widząc, że taka wymiana zdań nie ma sensu, po prostu wyłączyłem mu prąd. - Dostałem smsa, że tak się nie robi, że jest oburzony takim traktowaniem i że w ogóle to się na mnie obraził. - Justus Wspaniały był ubawiony relacją.
- Ale ja bym nie wyłączał, gdybyś się inaczej zachował - wyjaśnił sąsiadowi - a ty mówiłeś, że zapłaciłeś. - kontynuował Justus Wspaniały. - Ale napisałem, że "chyba"!... - na koniec mi napisał.
Ciekawa jest ta polska cecha, te często utajone pokłady buractwa, które w różnych sytuacjach, patrz ta, wyłażą w pełnej krasie. Nic dodać, nic ująć. Ciekawe, co będzie dalej, skoro nieruchomość wystawiona jest na sprzedaż. Już sobie ostrzymy zęby na ten temat, gdy przyjedziemy. Bo że przyjedziemy, jestem prawie pewien. Od jutra zasuwam, jak dziki!
Na koniec przegadaliśmy temat siania pomidorów, bo ja w amoku, żeby nie być w tym roku za Justusem Wspaniałym w tyle, chciałem to robić w malutkich doniczkach już teraz. Wytłumaczył mi sensownie, żebym sobie dał na wstrzymanie, bo to jeszcze za wcześnie i że w kwietniu będzie w sam raz. Bardzo mi to odpowiadało w kontekście prac remontowych i szeregu innych, powoli nawarstwiających się.
Obiecałem, że gdy przyjedziemy, postaram się mu przywieźć ze cztery worki ziemi. Od razu złagodniał. A Lekarka doceniła.
Wieczorem obejrzeliśmy półtora odcinka Zawód:Amerykanin. Drugiej połowie drugiego Żona nie podołała.
ŚRODA (06.03)
No i dzisiaj wstałem o 05.40.
Dwadzieścia minut przed czasem. Mimo tego spałem na ocenę dobry.
Jeszcze przed I Posiłkiem gwałtownie (patrz weekend 15-17 marca!) na górze rozszerzyłem sobie front robót, żeby móc płynnie przechodzić od jednej pracy do drugiej bez zbędnego czekania, na przykład, na schnięcie. Wstępnie sprzątnąłem w sypialni gości, taśmą okleiłem miejsca, aby przygotować je pod gruntowanie i malowanie i co się dało, pogruntowałem.
A po I Posiłku salon gości pomalowałem drugi raz i straszyłem Żonę, że mogę to zrobić nawet i trzeci, jeśli trzeba będzie. Nie trzeba było, pokój zrobił się taki czysty, a Żona zadowolona podśmiechiwała się z tej mojej deklaracji wiedząc, jak nie lubię malowania. Ale po malowaniu naszej sypialni coś się we mnie zmieniło i nie mogę powiedzieć, że zapałałem miłością, ale widząc efekty nawet jakoś polubiłem.
Gdy wykonałem kilka czynności przygotowawczych, poszedłem po Sąsiada z Lewej. Razem przenieśliśmy olbrzymią szafę z sypialni do kuchni, a jedną z trzech komód do salonu. Wszystko w ramach ewoluującej koncepcji Żony Wykorzystajmy wszystko, co mamy i co się sensownie wykorzystać da!
Muszę powiedzieć, że dzisiaj wyraźnie w pracach wrzuciłem czwarty bieg (patrz 15-17!) i uczciwie sam przed sobą przyznaję, że dotychczas pracowałem na trójce. Ale też doskonale wiem i czuję, że na piąty mnie nie stać. Zresztą Żona nawet tego nie oczekuje, bo widząc efekty tego dnia, była zaskoczona i natychmiast w zdecydowanie lepszym nastroju, nawet, powiedziałbym, dobrym.
Sam, bez Żony, chociaż ona to akcentowała, wiem, że wrzucenie piątki może i jednego dnia dałoby oszałamiające efekty, ale równie oszałamiające mogłyby być przez następne dwa, trzy dni, w których leżałbym złożony plecową, albo jakąś inną niemocą. A czwórka jest na tyle wysoka, że wszędzie można dojechać. Takim Inteligentnym Autem, bez specjalnych strat na paliwie, na silniku i na komforcie jazdy, można by spokojnie jechać nawet siedemdziesiątką. Dojechać dałoby się wszędzie, co prawda przy złorzeczeniu innych kierowców, ale co tam...
Wieczorem obejrzeliśmy półtora odcinka Zawód:Amerykanin. Półtora staje się standardem.
CZWARTEK (07.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Jeszcze przed I Posiłkiem zabrałem się za sprzątanie sypialni gości. Zauważyłem, że przy tej czynności, jak i przy przygotowawczych do malowania oraz przy malowaniu zaczynam nabierać pewnej rutyny, działam według sprawdzonych już przeze mnie schematów i wypracowałem sobie kilka myków, a to wszystko ułatwia i przyspiesza. I czyni całość z "niechętnej" do "strawnej".
Wszystkie ściany i sufit starłem na mokro, wykładzinę odkurzyłem i "wyprałem" wycierając ją potężną szmatą-ręcznikiem. Od razu zrobiło się bardziej świeżo, czyli nie "świeżej" (chociaż jest "świeży, świeższy, najświeższy"). Przed wyjazdem do City zdążyłem jeszcze przygotować całość pod malowanie - oklejanie taśmą, liczne drobiazgi.
W City uwinęliśmy się dość sprawnie, bo byliśmy tylko w dwóch miejscach. W "wykładzinach" zamówiliśmy cokolik do tejże sypialni, który przywiezie nam jutro sympatyczny pan Bo będę w Uzdrowisku!, z którym zdążyliśmy się zaprzyjaźnić przy okazji zbierania przeze mnie do świni pięciozłotówek i dwuzłotówek. Nie wiem, czy o tym wspominałem. Przy płaceniu gotówką wymuszam na sprzedawcach wszelkiej maści wydawanie mi reszty w tych monetach Bo zbieram na wakacje dla wnuków! Potrafią puścić człowieka z torbami! i każdy z nich wymięka. Nie tylko starsi. Ten akurat, lat około 35.-37. dlatego, że jest sympatyczny i uczynny, to na dodatek będzie w wakacje gościł jakichś przyjaciół z Hiszpanii, z dziećmi I muszę im zaproponować tutejsze atrakcje. Jakiś czas temu podpowiedzieliśmy mu nasze, uzdrowiskowe, a dzisiaj on podpowiedział nam, a raczej przypomniał absolutny hit - ogród bajek.
Przy okazji - świnia staje się coraz cięższa i zaczyna mieć... walory wychowawcze. Poprzednim razem Q-Wnuk i Ofelia dobrali się do niej i liczyli, ile jest kasy. Nawet nie trzeba było ich do tego zmuszać. Niepostrzeżenie odbyli krótki kurs mnożenia i dodawania. Q-Wnuk układał piątki, Ofelia dwójki. To samo zrobili Wnuk-III i IV i ponieważ każdy z nich miał swoją działkę do liczenia, nawet nie było kłótni.
Postanowiłem walory wychowawcze świni rozszerzyć informując wnuki po jej wybebeszeniu Tyle jest i tyle wydamy! Ani grosza więcej, bo więcej świnia mieć w tym roku już nie będzie! Będą widzieć, jak kasa znika i mam nadzieję, że to ich nieco otrzeźwi i postawi przed dylematem To lepiej wydać na to, czy na tamto?! A to się nazywa "wybór".
Drugim miejscem był Leroy Merlin. Kupiliśmy drobiazgi, ale przez ich liczebność przy kasie trzeba było wydać blisko dwie setki:
- szczotka klozetowa - wypadało ją "w końcu" mieć w naszej łazience,
- farba "zieleń za mgłą" - do łazienki gości, nazwa wymyślona przez młodych, siedzących gdzieś tam i wymyślających, a wybrana przez Żonę,
- masa szpachlowa do drewna w tubce - poprzedni gospodarze mieli to do siebie, że wbijali gwoździe i gwoździki oraz wkręcali wkręty lub haczyki, gdzie się dało, nawet w zewnętrzne, plastikowe drzwi tarasowe, nie wspominając o elewacji i drewnianych, wewnętrznych i zewnętrznych podbitkach. Ja twierdzę, że to Prominent szedł po najmniejszej linii oporu, Żona, że to jego żona, bo wszędzie, w każdym miejscu, w które dawało się przybić lub wkręcić coś ostrego wisiały obrazki i obrazeczki Bo ona je lubiła!. Dzisiaj tylko z jednej sypialnianej boazeryjnej ściany wydobyłem niezłą garść gwoździ i wkrętów, a robię to już od jakiegoś czasu w różnych miejscach i końca nie widać. Ostatecznie przecież mieszkali tutaj i żyli na swój ulubiony sposób 40 lat. Miejsca po tych ostrych przedmiotach mają to do siebie, że wyglądają dość nieciekawie, a szczególnie paskudnie na litej boazerii, monobarwnej, na której nijak nie można ich zamaskować. Jedyne, co mi przyszło do głowy, to szpachla. Żona wymyśliła... Może powiesimy tu jakieś obrazy, większe oczywiście, to trochę zasłonią?...
- bejca mahoń - mahoń, bo ma odcień czerwonawy, a w sypialni gości takie odcienie są wszędzie. Wypada powiedzieć, że wyważone. Trzeba będzie podmalować wszelkie uszczerbki czy to na meblowej schedzie, czy to elementach (emelentach) konstrukcyjnych,
- mamut glue - klej, mój ulubiony, do klejenia wszelakich drewnianych ćwierćwałków i kątowników w narożach między ścianami i przy podłodze, bo porządki i nasze porządki odsłoniły w tym względzie spore braki,
- halogen ledowy - jeden był się przepalił w łazience gości,
- klej do tapet - poprzedni "wyszedł", a czeka mnie nie dość, że podklejanie w różnych miejscach odłażących obecnych tapet, to przede wszystkim oklejanie drzwiczek spadkowych mebli, żeby nadać im świeżości, oklejanie różnych nieciekawych drzwi, bo w tym, po naszych sypialnianych, nabrałem wprawy, a przy okazji wymyśliłem patent z wykorzystaniem klamerek do mocowania na sznurach wypranych rzeczy, które świetnie dociskają tapetę na różnych załamaniach i krawędziach i przede wszystkim tego, co wymyśli Żona, a tu ma zastosowanie Nie znacie dnia ani godziny!,
- dwa małe wałeczki do malowania - są tanie i warte swojej ceny, bo doszedłem do wniosku, że pieprzenie się za każdym razem, żeby je porządnie wymyć po malowaniu jest bez sensu - czas, woda i wszystko wokół uświnione.
Jeszcze przed II Posiłkiem zabrałem się za malowanie. Najpierw z wielkim animuszem, który w miarę malowania sufitu (kto malował pędzlem, ten wie) znikał. Struktura, chropowata, zmuszała do wielokrotnego i mocniejszego machania. Stwierdziłem, że sufit zrobię na dwie raty, ale w miarę prac niespodziewanie wrzuciłem wbrew swoim postanowieniom piąty bieg i wymalowałem całość.
Do II Posiłku zasiadałem niepokojąco i podejrzanie niezmęczony. Widziałem już siebie jutro rano - mężczyznę, było nie było 74. - letniego, któremu ledwo udaje się wstać z łóżka i który stara się markować codzienne czynności, tak naprawdę z tej codzienności wyłączonego.
Czarne myśli skutecznie odgoniła Żona. W piekarniku przygotowała... frittatę (rodzaj omletu), o której istnieniu nie miałem zielonego pojęcia, a która natychmiast stała się moją ulubioną, zwłaszcza że można było ją podpikantnić tabasco i/lub jalapeno.
Do łóżka kładłem się nadal podejrzanie niezmęczony z obawą myśląc o poranku. Obejrzeliśmy półtora odcinka serialu Zawód:Amerykanin.
PIĄTEK (08.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Zmęczony trochę powyżej zmęczeniowych porannych standardów, ale bez tragedii. W trakcie gimnastyki byłem jednak naszczurzony, a zwłaszcza przy skłonach. Po pierwszym od razu dźgnęło mnie z tyłu w lewym boku, ale już po trzecim doprowadziłem do tego, że dźganie przeszło. Tedy byłem na chodzie.
Ponieważ przyszła informacja, że już dzisiaj będzie dostawa narożnika, postanowiłem jeszcze raz na mokro przeglancować ściany i podłogę w salonie gości. A gdy okleiłem taśmą kafle w łazience i wymalowałem kawałek ściany, tej powstałej po zamurowaniu starego wejścia, zacząłem wątpić, czy dzisiaj zrealizuję główną rzecz, jaką było malowanie pasa nad kaflami i sufitu w łazience. Zaczęło ogarniać mnie zmęczenie. Stać mnie jeszcze było na zaszpachlowanie wielu dziur i dziureczek w sypialni gości i musiałem się położyć. Dwadzieścia minut drzemki i wyjście "na menela" do Intermarche po Kozela wróciło mi siły. Dzisiejszy plan wykonałem, chociaż był poważny moment zwątpienia.
Po II Posiłku pełen werwy poszedłem do klubowni i zinwentaryzowałem wszystkie listwy, deseczki i kątowniki. Stan posiadania podniósł mnie na duchu. Nie dość, że trzeba będzie dokupić bardzo niewiele, to dodatkowo te, które "odkryłem", miały potrzebne rozmiary i kolory. Nic tylko przycinać i kleić.
Wieczorem obejrzałem wyjazdowy mecz metropolialnej drużyny. Niestety przegrała. Tuż pod sam koniec (22.00) przyjechał kurier z trzema paczkami narożnika.
- A za dwie dyszki będziemy mogli wnieść je na pierwsze piętro?... - zapytałem.
- No cóż... - zawiesił głos - ... dzisiaj to już mój ostatni klient, to wniesiemy.
Tylko z jedną paką był jakiś problem, pozostałe poszły gładko.
Przy mocowaniu plandeki sobie porozmawialiśmy. Wracał do domu. Miał jeszcze przed sobą 2,5 godziny jazdy. Makabra, no ale gość miał jakieś 35 lat.
Byłem na tyle w dobrej kondycji, że obejrzałem jeszcze pierwszy mecz Igi Świątek z Amerykanką Danielle Collins w turnieju WTA w Indian Wells. Iga była tak łaskawa, że rozprawiła się z przeciwniczką (2:0) w czasie trochę powyżej godziny. Więc udało się pójść spać w okolicach północy. Jak za starych nieemeryckich czasów.
SOBOTA (09.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.15.
A planowałem o 07.00. Ale wrażenia i wybicie z rytmu zrobiły swoje.
Już o 07.25 przyszedł sms od Kolegi Inżyniera(!)
Alarm czerwony, powtarzam: alarm czerwony!
Dołączone zdjęcie informowało o sprzedaży Pilsnera Urquella 8+8 gratis 3,25 puszka. Ponadto denerwowało informacją 08.03 - 09.03 lub do wyczerpania zapasów. Ciekawe, że do mnie żadna informacja nie przyszła. Za to przychodzi wszelkie badziewie o promocji nie takiego papieru toaletowego, jaki kupujemy, jakichś wędlin, czy piwa Żubr, itd.
Podziękowałem za czujność i poinformowałem, że dzisiaj właśnie wybieramy się do City, więc dobrze się składa i że złożę stosowne sprawozdanie.
Gdy Żona siedziała przed kominkiem przy swoim 2K+2M, odważyłem się zagaić.
- Wiesz o tym, że obserwuję swój organizm... - zacząłem. Żona natychmiast się uczujniła. - Od pewnego czasu kaszlę, takim mokrym kaszlem i wyszło mi, że to się zaczęło od momentu, gdy regularnie zacząłem pić jasnego Kozela. - Chyba mi nie służy... - I tak sobie pomyślałem... - kontynuowałem ośmielony milczeniem Żony, ale również jej wyraźnym zainteresowaniem - że kupowałbym drogiego w końcu Pilsnera Urquella i piłbym jednego co drugi dzień...
Żona odniosła się do sprawy analitycznie i z wielką nadzieją.
- Naprawdę?... - Wiesz, jak bardzo bym się cieszyła...
Od lat pracuje nade mną, abym zmienił styl picia Pilsnera Urquella i podsuwa różne pomysły, wszystkie zmierzające do tego, aby mój organizm miał od niego przerwy. Według mnie mój organizm wcale tych przerw nie potrzebuje, a pomysły, co jeden to głupszy. Najbardziej ten, żebym pił tylko w weekendy, niejako je świętując tym akcentem. Głupoty pomysłu nie zmieniłby nawet fakt, że weekend zaczynałby się już w piątek. Więc podsuwała inne warianty, jeden w miarę najbardziej do przyjęcia, żebym, na przykład, nie pił, powiedzmy w poniedziałki i wtorki. Taki cotygodniowy detoks... - tłumaczyła. Tu muszę podać definicję tego słowa, perfidnie i tendencyjnie użytego przez Żonę, żeby mną wstrząsnąć.
Detoks organizmu polega przede wszystkim na pozbyciu się z organizmu nagromadzonych toksyn. Jest to przede wszystkim metoda usuwania z organizmu toksyn oraz zbędnych produktów przemiany materii, które sprawiają, że jesteśmy ociężali i zmęczeni.
Gołym okiem widać, w jak wielkiej sprzeczności stoi to określenie z Pilsnerem Urquellem i z całą wieloletnią sytuacją związaną z moją osobą.
Pilsnera Urquella piję od 17. lat (2007) i co? I nic, a nawet, powiem więcej, bardzo wiele. Ubarwiał mi on przez te lata różne prace, od wszelakich fizycznych po, tzw. umysłowe, czyniąc je ewidentnie znośnymi, jeśli były nieprzyjemne, potrafił gasić pragnienie przy upałach lub przy mocno wysiłkowych pracach, przyjemnie podrażniał mi wargi swoją pianką i pobudzał swoją niepowtarzalną goryczką smakowe kubki. Ogólnie poprawiał mi nastrój, nawet, gdy ten był dobry. Ale i tak ten opis nie odda tego, co robił z moim stanem ciała i ducha. O całym aspekcie jego obecności w sytuacjach towarzyskich, urlopowych, itp. nawet nie wspomnę.
Jako chemik muszę jednak uczciwie dodać, że chcąc się dopasować do rozumowania Żony i do słowa "detoks" z Pilsnerem Urquellem może być tak, jak z arszenikiem. Podawany w małych dawkach nie zabije, a organizm się do niego przyzwyczaja. Przy czym arszenik ma to do siebie, że się perfidnie odkłada w różnych częściach ciała nie robiąc mu dobrze, a Pilsner Urquell gdzie mógłby się odłożyć?!... Nawet dziecko będzie wiedziało, że nigdzie.
Muszę powiedzieć, że Żona używając słowa "detoks" jednoznacznie miała na myśli fakt usuwania z organizmu toksyn. I wyjaśniła, że kaszel może być związany z ich usuwaniem, bo przez dziesiątki lat nagromadziły się w moim organizmie na skutek jedzenia wcześniej potraw mącznych, słodyczy, używania cukru, źle skomponowanych ze sobą składników i spożywania, ogólnie rzecz biorąc, przetworzonej żywności nafaszerowanej oczywiście chemią i używania chociażby kosmetyków zawierających fluor i Bóg wie, co jeszcze, bo nie pamiętam.
- A takie toksyny organizm usuwa niezmiernie długo... - zawsze przy takich okazjach Żona zaznacza. Tak było i tym razem.
- Nie wiem , czy dożyję. - Najprawdopodobniej umrę taki zatruty, nomen omen. - pomyślałem.
O Pilsnerze Urquellu wyraźnie nie wspomniała, więc natychmiast zauważyłem w jej rozumowaniu pewną sprzeczność działającą na moją korzyść.
Jeszcze na chwilę odniosę się do definicji wyżej podanej. Życzę każdemu, aby w moim wieku (o latach wcześniejszych nie ma co wspominać) był tak "ociężały i zmęczony"!
I jeszcze chwilę o wyobrażonym sobie ostatnim akcencie dyskusji z Żoną, którą przedstawię w sposób korespondencyjny.
Żona - Ale wiesz, że gdybyś nie pił Pilsnera Urquella, albo go ograniczył, to mógłbyś czuć się jeszcze lepiej?!
Z tym się nie zgadzam, bo po co mam się czuć lepiej, skoro czuję się dobrze?! Moje koronne twierdzenie, która Żona świetnie zna, brzmi Lepsze jest wrogiem dobrego! Poza tym (patrz wyżej) odstawiając Pilsnera Urquella czułbym się gorzej, bo:
Ja - Ale wiesz, że mój organizm w wielu aspektach jest przykładem wybitnie osobniczym?! - Nie mówię, że inne nie, ale w moim przypadku Pilsner Urquell mi służy.
Żona z taką argumentacją by się nie zgodziła, chociaż absolutnie uznaje fakt, że każdy organizm jest inny i nie można wrzucać ich do tego samego, mainstreamowego nurtu, bo tylko mu się zaszkodzi.
No, ale cóż! Przyszła kryska na matyska. Finansowa. I sam z siebie zaproponowałem "co drugi dzień"! Okropne!
Rano zadzwonił Syn. Rozmawiało się super, na luzie, z humorem. Chciałbym tak zawsze.
- A bo wiesz, tato, coraz częściej dochodzę do wniosku, że życie jest za krótkie, żeby się obrażać!... - wybuchnął śmiechem.
Ja też.
- Ale po twoich smsach do mnie twoja synowa jest oburzona i powiedziała, że chce z tobą poważnie porozmawiać.
No i do czego to doszło. Synowa chce ze mną porozmawiać!... Nie szkodzi, że poważnie. Nie do pomyślenia 15 - 20 lat temu. No, ale życie jest za krótkie.
- Tato, poczytałem o pewnych badaniach... - Jak myślisz, co wspólnego ze sobą ma większość dziewięćdziesięcio-, stulatków?
- Coś związanego z wino, kobiety i śpiew?...
Syn pękał i opowiedział mi dowcip, którego nie znałem.
Jeden gość tłumaczył drugiemu to znane powiedzenie, ale tamten zdawał się nie rozumieć, więc mu
rozbierał na czynniki pierwsze.
- Wino! - Rozumiesz?!
- Wino rozumiem.
- Śpiew! - Rozumiesz?!
- Śpiew rozumiem.
- Kobiety! - Rozumiesz?!
- Kobiet nie rozumiem!
Okazało się, że tym, co łączy tych staruchów jest... ogrodnictwo.
Zaczęliśmy nad tym dyskutować, bo temat wdzięczny.
- Pamiętam, gdy 20 lat temu, gdy mieszkaliście w Biszkopciku, opowiadałeś mi o tych brzozach...
Sprawa wyglądała tak, że w rogu działki stała ponura szopa z betonowych pustaków, w środku której był syf, w tym jakieś resztki nasion (stada myszy miały używanie). Do jej rozebrania zaprosiliśmy dwóch lokalsów, takich półmeneli. Do roboty zabrali się ochoczo zaczynając oczywiście od dachu i od wyrywania chwastów, czyli brzózek 30-50 centymetrowych. Z Żoną ze zgrozą zauważyliśmy to przez okno i natychmiast ubrawszy stosowne obuwie, bo wszędzie panowało błocko, wypadliśmy na dwór. Nasze pretensje Ale tak nie można! panowie potraktowali ze zdziwieniem i pełnym niezrozumieniem. Natychmiast przyniosłem szpadel i w tym błocku, w drugim narożniku działki posadziliśmy wszystkie, 17 sztuk - dokładnie pamiętam, wyciągając z bezładnej kupy skazane na unicestwienie te drobne, rachityczne patyczki.
Jedna się nie przyjęła, nad czym później oczywiście boleliśmy, ale z pozostałych wyrósł piękny zagajniczek, który po czterech latach, gdy się wyprowadzaliśmy, dawał już w pełni charakterystyczny klimat. Nowi właściciele rozprawili się z nim po swojemu wycinając wszystko w pień. Zostawili tylko jedną, która przez lata, gdy tamtędy z ciekawości przejeżdżaliśmy, stała się pięknym dorodnym drzewem i z daleka, z ulicy, cieszyła nasze oczy.
- I wiesz, tato, wtedy twojej opowieści się dziwiłem i nie rozumiałem. - Syn znowu pękał ze śmiechu.
No cóż, życie jest za krótkie...
Postanowiliśmy z Żoną pojechać na zakupy jak najwcześniej. Żona nawet nie chciała w tej sytuacji zjeść I Posiłku. Jeszcze raz szybko pomierzyliśmy miejsce w kuchni pod ustawienie w nim szafek i blatu oraz przedyskutowaliśmy ułożenie brakujących listew, kątowników i ćwierćwałków w różnych miejscach na ścianach i sufitach, bo braki były rażące, a ja potrzebowałem akceptacji Żony.
Nie licząc na Biedronki w City, czyli na wszelki wypadek pierwsze kroki, a raczej pierwsze koła, skierowaliśmy do naszej, uzdrowiskowej.
- Ale gdy nie będzie Pilsnera Urquella, to innych zakupów tu nie robimy! - zgodnie stwierdziliśmy przed wejściem.
Wiedzieliśmy, co mówimy. Często jest tak, że promocja jest szumna, tak na zachętę, a do dyspozycji takiego klienta jak ja, Biedra stawia jakieś 10 irytujących puszek na krzyż z perfidnym, oczywistym, a więc podwójnie irytującym założeniem Przecież klient, gdy wejdzie do sklepu, to kupi "przy okazji" też coś innego.
W środku oko cieszyły dwie palety obładowane pięknymi czteropakami. Normalnie raj!
- To ja pójdę po inne rzeczy, a ty pakuj! - usłyszałem Żonę. Miała stać nad mężem, który, z błędnym, niewierzącym w to co widzi, wzrokiem, pełnym dziecięcego szczęścia, z pietyzmem, żeby się jak najwięcej w koszu zmieściło, zamierzał pakować?...
Tu wypadałoby podać definicję słowa "pietyzm", która idealnie opisze całą sytuację.
1. wielka dbałość o coś, rzadziej o kogoś, wynikająca z głębokiego szacunku dla tej rzeczy lub osoby,
2. nurt religijny w luteranizmie z XVII i XVIII wieku kładący nacisk na intensywną modlitwę, (...), rygorystyczną moralność (...).
2. nurt religijny w luteranizmie z XVII i XVIII wieku kładący nacisk na intensywną modlitwę, (...), rygorystyczną moralność (...).
Wyszło mi, że na pięć biedronkowych kart (dysponuję - moją, Żony i dostałem stałe zezwolenie od Pasierbicy, Kolegi Inżyniera<!> i Justusa Wspaniałego) mogę kupić 80 puszek - 8+8=16x5=80, czyli dwadzieścia czteropaków. Przy liczeniu, ile za to zapłacimy, nijak nie mogłem dojść do wyniku i ciągle wychodziło mi co innego. Żona patrzyła na mnie z politowaniem i z dużą dozą poczucia humoru mówiąc mi od początku, jaka to będzie kwota.
- Bo ty teraz jesteś malarzem i twoje IQ po prostu spadło.
Nie protestowałem. W końcu mi się zgodziło z żoninymi obliczeniami.
Przy kasie młody sympatyczny pan liczył inaczej Bo mi system tak każe! A wiadomo, z systemem się nie podyskutuje.
- Bo to jest 8+8 czteropaków! - Tak tu widzę! - odpowiedział, gdy powiedziałem, że wszystko idzie na pięć kart i że za chwilę podyktuję mu numery telefonów. Potrzebował dwie, więc już do reszty malarsko zgłupiałem, a poza tym czułem presję kolejki, mimo że pani za mną, starszawa, życzliwie starała się pomóc i zaczęła również liczyć czteropaki w moim koszu. To mnie do reszty zdeprymowało.
- To, gdy odstawię dwa czteropaki, to będzie dobrze?! - zapytałem. Pan potwierdził. Z wielką niechęcią odstawiłem tuż obok niego, przy kasie.
W Inteligentnym Aucie, gdy wszystko w bagażniku z pietyzmem poukładałem, ciągle coś mi nie dawało spokoju. Jakbym nie liczył, czteropaki mi się nie zgadzały. Zacząłem sprawdzać z paragonami.
- To może chodźmy do auta, bo wieje i tam sobie będziesz sprawdzał.... - Żona powoli miała dosyć.
W aucie wyszło, że zapłaciłem za 64 Pilsnery Urquelle, a miałem 72, czyli nadal dwa czteropaki za dużo.
- Daj sobie spokój, już widzę to całe zamieszanie. - Żona ewidentnie miała dosyć.
- No tak, ale będę się z tym źle czuł! - Poza tym nie będzie mi tak smakować!
- Ale pójdziesz sam?...
Poszedłem zostawiając w aucie na wszelki wypadek te dwa "nadmiarowe" czteropaki.
- Coś panu za dużo policzyłem? - od razu na mój widok pan zareagował. Dwa "moje" czteropaki nadal stały tam, gdzie je zostawiłem.
- Właśnie że za mało!... i wyjaśniłem mu całą sytuację. - To co mam teraz robić?
- Albo pan odda dwa, albo dobierze jeszcze sześć, czyli przyniesie do tych, co stoją, jeszcze cztery. - wyjaśnił jednocześnie mi dziękując.
- To ja przyniosę te cztery, pan mnie skasuje za osiem, a wezmę sześć! - natychmiast rączo pognałem do regałów.
Gdy wróciłem, pan akurat wyjaśniał sytuację pani z ochrony, która podsłuchiwała nasz dialog i niczego z tego nie mogła zrozumieć, więc z jej zawodowego punktu widzenia sytuacja i klient byli podejrzani.
- Ja wiedziałam, że tak będzie i niczego innego się nie spodziewałam! - zareagowała Żona, gdy triumfalnie wsiadałem do auta. Mogliśmy z tarczą jechać do City. Miałem 96 sztuk. Jak to określiła Żona W zasadzie setka!
Mieliśmy szerokie plany zakupowe, ale w Castoramie skończyło się tylko na pięciu workach, takich mocnych, na gruz, więc powinny wytrzymać ziemię dla Justusa Wspaniałego.
W sklepie z wykładzinami szarpaliśmy na chama drzwi wejściowe ciężko zdziwieni, że nie ustępują, bo to przecież piątek i Co jest do jasnej cholery?! Drzwi nie ustępowały, więc przyszło otrzeźwienie połączone z wybuchem śmiechu - sobota, sklep czynny do 13.00, a była 13.20.
W Leroy Merlin dokonaliśmy pewnego przełomu. Sprawa zabudowy kuchennego ciągu na jednej ze ścian w pokoju-kuchni ciągle wisiała w powietrzu, aż w końcu zdecydowaliśmy się dokupić ileś tam szafek z tego samego sznytu, co ta, pod zlewozmywakiem, plus dębowy blat i temat był z głowy. Pozostaje "tylko" wszystko zmontować.
W temacie drewnianych ćwierćwałków i kątowników tak w Castoramie, jak i w Leroy Merlin, spotkało mnie spore rozczarowanie. W obu skromna, standardowa oferta, coś jak w PRL-u. Będziemy musieli poszukać jakiegoś naprawdę specjalistycznego sklepu. Za to w Jysku kupiliśmy ciekawe i bardzo specyficzne dwa zestawy półek do łazienki gości. Świetnie się wkomponują w przestrzeń, a poza tym z doświadczenia wiemy, że w łazience półek, półeczek, haków i haczyków nigdy za dużo.
Cały dzień, jeszcze przed wyjazdem, w trakcie zakupów i po powrocie marudziłem, że dzisiaj chyba (to było rano), prawie na pewno (to były zakupy) i na pewno (to było już z powrotem w domu) niczego nie pomaluję, że nie ma postępu robót i w związku z tym mam wyrzuty sumienia. Żona zaś konsekwentnie i spokojnie tłumaczyła mi, że zakupy i cała logistyka też są ważne i muszą się odbyć. Trochę mnie to uspokoiło, ale ewidentna korzyść była taka, że plecy wyraźnie odpoczęły, mimo wieczornego rąbania drewna i jego nanoszenia.
Wieczorem ucięliśmy sobie z Kolegą Inżynierem(!) długą rozmowę. Pretekstem było sprawozdanie z mojej reakcji na Alarm czerwony! Ubawiła go ono w kilku punktach, a stałem się wiarygodny przesyłając mu dwa zdjęcia - jedno z wypełnionym bagażnikiem, a drugie z zastawionym okiennym parapetem (stanowisko tymczasowe).
Zaproponowaliśmy mu przyjazd do nas razem z Trzeźwo Na Życie Patrzącą i Konfliktów Unikającym.
Wyłgał się z dwóch powodów. Pierwszy to taki, że z Modliszką Wegetarianką lecą na tygodniowy urlop na Maltę, od niedzieli do niedzieli.
- Miał być zlot gwiaździsty, ale okazało się, że przelot na miejsce będzie mnie kosztował 300 zł mniej, jeśli polecę do niej, do Anglii, a stamtąd razem na Maltę.
Nikt nie rozumie tych absurdów.
Drugi to była, jak określił, przygoda z TIR-em. Wczoraj Kolega Inżynier(!) jechał sobie swoją ulubioną służbową Toyotą jedną z dwunitkowych metropolialnych arterii, lewym pasem mijając, a będąc w zgodzie z nomenklaturą wyprzedzając TIR-a, gdy ten postanowił coś przed sobą wyprzedzić, więc bez sygnalizacji, nagle i gwałtownie zjechał na pas lewy, uderzył Toyotę w prawe tylne drzwi, po czym wziął ją pod siebie wraz z zawartością oczywiście i tak pchał kilkadziesiąt metrów.
- Musiał mieć mnie w ślepym punkcie... - sprawozdawał poszkodowany. - Wszystko działo się szybko... - Nagle usłyszałem huk, moje auto zostało obrócone o 180 stopni, a ja miałem nad sobą TIR-a, który mnie pchał, i nic nie mogłem zrobić! - Gdy się zatrzymał, bałem się normalnie wysiąść z samochodu, chociaż nawet nie zadziałały poduszki, a mnie samemu, bo machinalnie natychmiast się obejrzałem, czy gdzieś nie krwawię, nic się nie stało. - Byłem w stanie zadzwonić tylko do szefa, bo auto służbowe. - Całe szczęście, że mnie nie wypchał na sąsiednią nitkę!
Kierowca TIR-a błagał Kolegę Inżyniera(!), żeby nie wzywał policji Bo stracę pracę!, ale zrobił to natychmiast szef. Przyjechała i ona, i karetka pogotowia.
- Dwie młode ratowniczki, więc od razu poczułem się lepiej, żeby nie powiedzieć dobrze. - Chciały mnie zabrać do szpitala na pełne badania, ale się nie zgodziłem i musiałem podpisać odpowiednie papiery. - Urlop szlag jasny by trafił, gdybym tam ugrzązł. - Kierowca dostał mandat i odjechał wziąwszy ze sobą urwany przedni zderzak. - A moje auto jest w takim stanie, że koszt naprawy przekroczy koszty ubezpieczenia. - Szef będzie mi musiał kupić nowe służbowe, no i po premii, bo pieniądze, siłą rzeczy, pójdą gdzie indziej. - Na pięć dni dostałem zastępczo wypasionego Volkswagena, 180 KM, że aż boję się tym jeździć.
- A jak się czujesz? - dopytywaliśmy.
- Dobrze, ale dzisiaj coś mnie w karku uwiera. - Ale to chyba przez to, że na siedząco spałem na kozetce... - Wczoraj byłem padnięty, bo jeszcze długo musiałem czekać na lawetę. - Wieczorem zadzwoniłem do Modliszki Wegetarianki i miałem jej nic nie mówić, ale wystarczyło, że tylko zobaczyła moją twarz...
Rozmowa z Kolegą Inżynierem(!) była na tyle długa, że w jej trakcie wypiłem... dwa Pilsnery Urquelle. Przy czym o drugi poprosiłem Żonę, która bez żadnego szemrania (tyle czasu minęło) mi go przyniosła i nawet otworzyła.
W trakcie rozmowy zapomniałem zapytać Kolegi Inżyniera(!), czy o tej jego "przygodzie" mogę napisać. Wysłałem więc zapytanie smsem.
- Bylebyś prawdę pisał... Takie są zasady. - odpowiedział.
Sprowokowany podjąłem dyskusję. Piszę prawdę od sześciu i pół roku, więc o co chodzi?! Tym bardziej, że on od sześciu i pół roku czyta. Na wszelki jednak wypadek przysłał mi kilka zdjęć ze zdarzenia z dopiskiem To tak, żeby cię wyobraźnia nie poniosła...
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Zawód:Amerykanin. Dwa razy traciłem wątek, ale szczęśliwie dotrwałem do końca.
Przez cały dzisiejszy dzień w ogóle nie czuliśmy jego sobotności.
NIEDZIELA (10.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Od momentu zestawienia stóp na podłogę w ogóle nie czułem, że to niedziela. Żona miała to samo wrażenie. I tak było do końca dnia.
Przed I Posiłkiem i po nim drugi raz malowałem łazienkę. A potem zrywałem taśmę i żmudnie doczyszczałem różne krawędzie. Wspólny z Żoną montaż narożnika w salonie gości stanowił całkiem przyjemną odskocznię. A potem znowu wróciłem do malowania zamurowanego wejścia. Po zaszpachlowaniu pęknięć wczorajsze lokalne malowanie nic nie dało i trzeba było malować całość.
Wiedziałem, że rozpędzać się z powtórnym malowaniem sypialni nie mam po co. Nie starczyłoby ani sił, ani czasu. Więc dla relaksu i wypoczynku kolejny raz poszpachlowałem dziury w ścianach i w boazerii w sypialni i w spoinach między kaflami w łazience.
Resztę wygospodarowanych sił wykorzystałem, aby nadrobić spore braki w drewnie. A ich końcówkę przeznaczyłem na zrobienie comiesięcznego porządku w papierach, bo zawalone biurko wołało o pomstę do nieba.
Tuż przed II Posiłkiem zadzwonili Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający zaintrygowani zdjęciami czteropaków, które im również wysłałem.
- Bo obliczyliśmy ciebie i wyszło nam, że ten zapas starczy ci na półtora miesiąca!... - Ale źle cię oszacowaliśmy... dodali razem na trzy cztery trochę zawiedzeni, gdy ich poinformowałem, że przy piciu jednej sztuki co drugi dzień, starczy mi na pół roku.
- Ja nie mogę pić jednego, bo od razu jestem senny. - skomentował Konfliktów Unikający. - Muszę dwa, a w weekendy najlepiej trzy...
Żona była oburzona taką demoralizującą uwagą podkopującą cały jej system pracy nade mną w obszarze mojego picia. Zwłaszcza, że dzisiaj był dzień bez Pilsnera Urquella.
Drugim obszernym tematem rozmowy był omawiany już wcześniej ich przyjazd do nas. I wyszło nam, że będzie to możliwe dopiero w połowie kwietnia. Bo każda ze stron ma swoje uwarunkowania. Wstępnie się umówiliśmy na pogaduszki, a jednym z tematów mają być Pewne problemy wychowawcze z O Swoim Pokoju Marzącą.
- To nie na telefon! - od razu zastrzegli.
Niezrażony starałem się co nieco wyciągnąć, ale wiele się nie dało, bo Żona protestowała i oburzona mnie hamowała.
Trzecim tematem był Kolega Inżynier(!). O tym, co mu się wczoraj przydarzyło, zupełnie nic nie wiedzieli.
- Bo ostatnio nie mamy z nim kontaktu.
Byli oczywiście w lekkim szoku.
Wieczorem Żona udała się na górę, a ja obejrzałem kolejny mecz Igi Świątek. Wygrała z Czeszką Lindą Noskovą 2:0. Drobny rewanż za Australian Open.
PONIEDZIAŁEK (11.03)
No i dzisiaj wstałem o o 06.00.
Po krótkim onanie, wyłącznie sportowym, pisałem. A po I Posiłku zabrałem się za drugie malowanie sypialni. Skończyłem. I znowu czekało mnie upierdliwe zrywanie taśmy i uzupełnianie farbowych (farbiarskich?) ubytków i niedoróbek. A potem czyszczenie z kolei i usuwanie nadmiaru farby z miejsc nią opaćkanych, rzucających się w oczy. - drzwi, listwy. Całą sypialnię sprzątnąłem ze wszystkich folii, kartonów, farb, pędzli i narzędzi. Pozostało - ponowne mycie ścian i podłogi, położenie cokolików oraz uzupełnienie maskujących listew. I będzie można się wprowadzać z łóżkiem, które ma przyjechać za dwa dni.
Dziury, nomen omen, w czasie dnia przeznaczyłem na pisanie.
W tym tygodniu Bocian nie zadzwonił ani razu. Ewenement! Wysłał tylko jednego smsa troskliwo-uprzedzającego.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 20.00.
I cytat tygodnia:
Jeżeli nie rozumiesz bez tłumaczenia, to znaczy, że nie zrozumiesz, choćbym ci nie wiem ile tłumaczył. Haruki Murakami (japoński pisarz, eseista i tłumacz literatury amerykańskiej)