06.05.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 155 dni.
WTOREK (30.04)
No i dzisiaj wstałem o 05.20.
Miałem wstawać o 05.30, ale start zmywarki mnie zbudził. Nie złorzeczyłem.
Przed siódmą na dół zeszła Żona... z Ofelią. Zdziwiłem się i lekko załamałem. A miał być taki spokojny poranek...
- Q-Wnuk stwierdził, że sobie jeszcze trochę poleży... - wyjaśniła Żona widząc moje nieme spojrzenie.
Z dwojga złego lepsza taka sytuacja, bo jednak Ofelia bardzo szybko zajęła się swoimi sprawami, w ciszy i bez zawracania głowy, co przy odwrotnej sytuacji i obecności Q-Wnuka, zwłaszcza bez siostry, nie byłoby możliwe. Porannie byliby zaangażowani wszyscy, czyli ja też. Mogłem więc po raz pierwszy od wielu dni przeprowadzić spokojnie onan sportowy i wycyzelować śmiesznie krótki wpis.
W czwartek, 25.04, wstałem o 05.40.
Fafika słyszałem sporo wcześniej. Już wczoraj zbierałem się do rozmowy z Sąsiadami z Lewej, ale od Żony usłyszałem Poczekajmy.
Rano od razu zabrałem się na górze za pierwsze poważne sprzątanie kuchni. A potem szpachlowałem dziurki w przedpokoiku przed malowaniem, poprzycinałem cokoliki i je pomalowałem. Po I Posiłku powiesiłem w niej lustro, wieszak i założyliśmy dwie rolety. Kuchnia po raz pierwszy zaczęła "wyglądać"...
W okolicach 13.30 -14.00 miał przyjść jeden z nastoletnich pomagierów. Ten Spokojnie! Po szkole. Nie przyszedł. Za półtorej godziny zadzwonił mętnie się tłumacząc. Potem dodał, że może mi podrzucić do pomocy kogoś innego (zasrany rosnący pośrednik!), a gdy odmówiłem, zaczął się wymigiwać deszczem. Gdy jednak zapytał, czy ma przyjść i usłyszał ode mnie, że tak Bo co to za deszcz? Ja pracuję! rozłączył się i tyle go widzieli. Nie pojawił się wcale. Nawet byłem zadowolony, że mi
dalej nie zawraca głowy. Mogłem spokojnie pracować.
Położyłem w formie obrzeży 8 kwadratów. Nie spodziewałem się, że
dam radę aż tyle, ale skutkowała metodologia, którą załapałem na I etapie prac z
Synem. Miałem dużą satysfakcję. Jutro będę więc mógł zacząć kłaść kostkę.
Jednocześnie czatowałem na Sąsiadów z Lewej. Dopadłem ich, gdy oboje wracali z pracy. Zupełnie zapomnieli o ustaleniach z Fafikiem. Sąsiadka z Lewej bardzo się przejęła i przepraszała, a Sąsiad z Lewej w swoim stylu, wyluzowany i uśmiechnięty pytał, jak gdyby nigdy nic Jak tam remonty?! Z Żoną nie po raz pierwszy stwierdziliśmy, że z niego to takie duże dziecko.
Wieczorem, sporo zmachany, zabrałem się za PIT-39. Zacząłem sumować kwoty faktur zaświadczających o kosztach remontu Wakacyjnej Wsi i jednocześnie podglądałem pierwszy mecz Igi Świątek w Madrycie WTA 1000. Iga wygrała 2:0 z Chinką Xiyu Wang. Z wypisywaniem kwot i liczeniem byłem w stanie dotrwać tylko do końca meczu. W tej sytuacji oczywiście niczego wspólnie z Żoną nie obejrzeliśmy.
W piątek, 26.04, wstałem kwadrans przed szóstą.
Fafik
szczekał. Sąsiad z Lewej od jakiegoś czasu chodzi do pracy na 06.00.
Tak mnie poinformowała wczoraj Sąsiadka z Lewej. Więc moje z nią
ustalenia sobie, a Sąsiad z Lewej sobie. Nie docierają do niego różne słowa czy zdania, bo ich nie słyszy, a więc nie może zrozumieć. Jest fajnie.
Od rana na nieprzytomnego dalej robiłem PIT-39. Po krótkim iskrzeniu na linii Żona - ja, bo nagle podważyła cały sens mojej pracy uważając, że PIT-39 powinien być wypełniony inaczej. Jak? - nie podała, a raczej podała nasze zdroworozsądkowe wersje niespójne z tym, co nam powiedziała poprzednio pani w US, do której to dzisiaj Żona wybierała się ponownie, ale już beze mnie. Oboje zgodnie to ustaliliśmy, z jednakową energią. Wątpliwości i rozważań w tym względzie nie było.
Toteż cały poranek Żona bardzo poważnie do spotkania się przygotowywała. Sporo pogrzebała w przepisach, powymieniała się uwagami z podobnymi nam, wkuła różne pojęcia oraz rzecz mocno przedyskutowała z Trzeźwo Na Życie Patrzącą, która dodatkowo przesłała jej linki do mądrych stron.
- Żebym się czuła bardziej swobodnie i partnersko... - wyjaśniła pełna optymizmu.
Ja zaś przed wyjazdem do City zdążyłem raz pomalować przedpokój i zamontowałem przy drzwiach balkonowych dwa ostatnie posiadane odbojniki oraz podomykałem różne drobiazgi.
Do City jechaliśmy, zdaje się, w podobnych, bardzo dobrych nastrojach. Ja ze względu na fakt, że Żona przejęła pałeczkę i nie musiałem być w US i słuchać tej pani, Żona zaś ze względu na fakt, że przejęła pałeczkę i ja nie musiałem być w US i słuchać tej pani. Rozstaliśmy się przed US życząc sobie nawzajem powodzenia.
Bardzo szybko dopadła mnie zakupowa frustracja. Ani w Castoramie, ani w Leroy Merlin nie było najzwyklejszych na świecie ociekaczy do naczyń, takich do przymocowania do ściany nad zlewem. Wszystko było dopasowane do jakichś systemów. A odbojników do drzwi też nie kupiłem, bo i tu, i tu wszystkie, jak jeden mąż, były koloru czarnego, mocno trumiennego, który straszyłby gości gdzieś z przypodłogowych zakamarków. Sytuację osłodził mi odbiór dywanika i cokołów oraz zakup w Biedrze, już pod Q-Wnuki.
Żonę odbierałem w tym samym miejscu, w którym ją zostawiłem. I to było jedyne podobieństwo. Bo wysiadała owiana optymizmem, a wsiadała pełna frustracji. Wystarczyła godzina kontaktu z tą samą panią, żeby obok mnie siedział taki półwrak podatniczy.
- To było straszne... - Żona w końcu wydobyła z siebie. - Pani jakby mnie nie słuchała, a co lepsze lub gorsze, wcale nie chciała oglądać niektórych dokumentów, o których poprzednio mówiła Gdybym je miała, to byłoby mi łatwiej... - Myślałam, że zwariuję i wyszłam głupsza niż wtedy, gdy wchodziłam... - Dalej chaotycznie brnęła w te swoje jakieś obliczenia, jakby mnie nie słuchała, i mimo nich nadal nie było wiadomo, co nas czeka po trzech latach. - Będziemy musieli udać się do jakiegoś doradcy i zapłacić... - Trudno! - A dzisiaj złożyłam PIT-39 w takiej formie, jaką przygotowałeś. - Najwyżej zrobi się korektę.
Naprawdę było mi żal Żony.
W domu wrócić do równowagi pomogła mi ścieżka, a Żonie rozmowa z Trzeźwo Na Życie Patrzącą.
Ułożyłem kilka rzędów kostki i ścieżka zaczęła wyglądać na ścieżkę. Żonie się podobało.
Przy okazji rozmowy z Trzeźwo Na Życie Patrzącą wyjaśniłem sprawę jednego mojego błędu w ostatnim wpisie.
- ... zmieniłeś lekko moje imię. I teraz nie wiem czy celowo jako test na uważność czy też niechcący... - donosiła we wcześniejszym smsie. (pis. oryg.)
Zapewniłem ją, że niechcący i że ja takich numerów na blogu nie robię. Błąd natychmiast usunąłem. Ciekawe, bo Żona czytając we wtorek go nie wyłapała.
Wieczorem obejrzeliśmy cały kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin.
W sobotę, 27.04, wstałem o 06.00.
Na alarm. Po bardzo dobrym śnie. A taka wysoka ocena snu u mnie to rzadkość.
Zastanawiałem
się nad przyczyną. Fafik nie szczekał, bo to sobota i sąsiedzi mieli
wolne, więc go nie wypuszczali. Poza tym zmęczenie organizmu po gimnastyce przy
malowaniu przedpokoju u gości, a przede wszystkim po układaniu kostki
(świeże powietrze), no i fakt, że nie musiałem oglądać, a raczej słuchać
debilności w Urzędzie Skarbowym wypowiadanych w typie
uprzejmo-bierno-agresywno-hierarcho-chaotycznym. To wszystko musiało
zrobić swoje.
Żona
wstała normalnie, trochę przed 07.00, ale wyraźnie było widać, że jej
2K+2M jest zakłócone. Od rana "jechała" do Metropolii, potem w niej
"była", a przede wszystkim na dworcu głównym "odbierała" Q-Wnuki od
Policjantki i Przewodnika i "wracała" do Uzdrowiska z przesiadką w City. Doskonale ją
rozumiałem.
Gdy przyjechaliśmy na dworzec w City, czekał już wypasiony IC, więc Żona miała bardzo komfortową podróż. Na dodatek pociąg odjechał ze szwajcarską, japońską albo polską, przedwojenną precyzją - o 09.00! Żona zmobilizowała się na tak wczesny wyjazd Bo chciałabym mieć trochę czasu w Metropolii dla siebie.
Ja zaś po powrocie do domu w te pędy zabrałem się do roboty. Powtórnie pomalowałem przedpokój, zerwałem taśmę malarską i uzupełniłem lub usunąłem malarskie niedoróbki, które wylazły po jej oderwaniu. I nie mogłem się zdecydować, która z tych trzech prac jest bardziej upierdliwa. I, żeby zamknąć temat przedpokoju, przykleiłem brakujące cokoliki, a potem przy kolejnych drzwiach tarasowych zamocowałem ostatni brązowy odbojnik. Żona będzie musiała dokupić kolejne w Internecie, bo drzwi tarasowych w Tajemniczym Domu jest od cholery.
W trakcie przygotowania I Posiłku i, gdy jadłem, podglądałem mecz Igi Świątek z Rumunką Cristiną Cirsteą. Iga wygrała 2:0.
W dobrym nastroju mogłem zacząć układać ścieżkę. Szło mi nadspodziewanie dobrze. Dość powiedzieć, że wczoraj w podobnym czasie ułożyłem 7 rzędów, a dzisiaj 11. Miałem się czym pochwalić Żonie.
Gdy jako tako się ogaciłem zrzucając z twarzy, głowy i z rąk pył mączki granitowej i gdy się spieszyłem na dworzec w Uzdrowisku, żeby odebrać Żonę i Q-Wnuki, Krajowe Grono Szyderców oraz Konfliktów Unikający zaczęli wysyłać do mnie smsy. Każdy ciekawy i... zajmujący czas, bo przecież wypadało zareagować. Tych pierwszych wzięło na pisanie z Aten, a tego drugiego z Metropolii, z wycieczki rowerowej. Jakby się umówili. Na dworzec dotarłem z wywieszonym językiem.
Pogoda była piękna, pociąg przyjechał punktualnie, więc sympatycznie się wracało, zwłaszcza że dzieci pamiętały po drodze każdy atrakcyjny szczegół, no i w natychmiastowej perspektywie miała być Stylowa.
Według relacji Żony cały wolny czas w Metropolii spędziła w... Nowej Potężnej Przytłaczającej i Robiącej Wrażenie Galerii.
- A bo miałam ją obok dworca, więc byłam spokojna. - A na peronie Policjantka i Przewodnik czekali aż do odjazdu pociągu. - I całe szczęście, bo tłumy były straszne! - Przewodnik zajął nam miejsce przy stoliku, więc było super.
Pobyt Q-Wnuków w Uzdrowisku zaczął się bezstresowo i bez afer chociażby dlatego, że Ofelia sama z siebie w Stylowej zamówiła tylko jedną gałkę lodów. W domu zaś Q-Wnuk co prawda od razu zaczął swoje A kiedy pójdziemy na boisko?!, ale wystarczyło, że mu wyjaśniłem sytuację z remontami, z przyjazdem gości I w związku z tym jestem wyłączony do środy, do 1.maja, aby na jakieś 10 minut dawał spokój. A potem na jego kolejne boiskowe sugestie, czasami mocno wyrafinowane A, dziadek, gdy to skończysz, to co potem będziesz robił?, wystarczyło odpowiedzieć pytaniem A czy już zrobiło się 1. Maja?, by na kolejne 10 minut dawał spokój.
Oczywiście Żona nie dość, że nie mogła tego nękania wytrzymać, to w ogóle uważała za słuszne z dziećmi wyjść. Na boisku Q-Wnuk przykolegował się do jakichś dwudziestolatków, którzy go chętnie przyhołubili. Sama zaś z Ofelią mogła pójść do Parku Samolotowego. Wszyscy więc byli zadowoleni.
Ja chyba szczególnie, bo ze ścieżką dotarłem do schodów. Od "dawna" bałem się, że nie zlicuje się ona z pierwszym stopniem, a takie centymetrowe, dwucentymetrowe uskoki wte czy wewte są najgorsze i najbardziej niebezpieczne. A wyszło idealnie. Byłem z siebie dumny.
- No i jak się grało? - zapytałem Q-Wnuka, gdy cała trójka wróciła do domu.
- Fajnie.
- A ci dwudziestolatkowie dobrze grali?
- Słabo... - Oni przyszli na boisko, żeby tak sobie pokopać i pogadać. - Strzeliłem dwie bramki.
Pierwszą noc miałem spędzić na wygnaniu. W Bawialnym. Z tego powodu byłem bardzo zadowolony.
Cały wieczorno-energetyczno-dziecięcy impet mógł być ulokowany w sypialni, w której kątem na rozkładanym grubym materacu miała spać Babcia. Nie miałem co prawda sił, żeby zrzucić z siebie robocze łachy, ale w końcu się zmobilizowałem i mogłem zalec wcześnie tak, jak chciałem. A rano mogłem wstać też wcześnie nikogo nie budząc.
Zasypiałem z wielką satysfakcją z powodu ścieżki, bo co tu dużo mówić, gnębiła mnie psychicznie. Mogło być przecież różnie.
W niedzielę, 28.04, wstałem o 06.00.
Żona zeszła na dół ledwo rozpocząłem poranek. Bolała ją głowa i dłużej nie mogła leżeć.
Analizowaliśmy przyczynę. I wyszło na to, że to przez niewinnego tatara z łososia.
- Zjadłam wczoraj tylko to, na dworcu. - Niewielka ilość, trochę sałaty... - Przyprawami widocznie zakamuflowali drugą świeżość...
Dość szybko okazało się, że z tego powodu cały poranny impet dzieci spadnie na mnie. Dałem radę wziąwszy się na sposób. Bo po zwyczajowym mleczku kazałem dzieciom otworzyć świnię i liczyć zebrane pieniądze. Zapalili się okrutnie. Po chwilowym marudzeniu Ofelii A dlaczego ja nie mogę liczyć pięciozłotówek?! sytuacja się unormowała. Każde swoją część układało w kupkach po 10 zł każda. I zaczęło się liczenie na różne sposoby. Jaka prosta i efektywna nauka dodawania (Ofelia) i dodawania i mnożenia (Q-Wnuk).
Ona naliczyła przy pomocy brata, że w dwuzłotówkach nazbierało się 310 zł (115 monet), a brat, że pięciozłotówki dały kwotę 555 zł (111monet). Razem na wakacje 865 zł. Stosy monet i całą kalkulację przygotowaną na kartce przez Q-Wnuka wysłałem do Krajowego Grona Szyderców. Było pod wrażeniem. A przecież do wakacji jeszcze trochę się uzbiera.
Przy okazji wyszło, że każde z nich otrzymało od rodziny, która przyjechała na pogrzeb ich prababci, po dwie stówki.
- Jedną stówkę możemy wydać w Uzdrowisku, a drugą w Pucku... - oboje zgodnie poinformowali. - Ale jak tutaj nie wydamy, to wszystko możemy w Pucku... - uzupełniła Ofelia.
Grubo przed I Posiłkiem zacząłem układać w drugiej części ścieżki te kwadraty (30x30cm), które w pierwszej pełniły rolę obrzeży. Ponieważ kostki brukowej wystarczyło na pierwszą część, Żona wymyśliła, że, żeby goście z dolnego mieszkania też już tędy dostawali się do siebie suchą stopą, to na razie można temat załatwić z taką estetyką i takim bezpieczeństwem poruszania się.
Gdy tak sobie spokojnie i efektywnie pracowałem, nagle z góry i z tyłu usłyszałem radosne i słodkie głosiki. Po schodach, które stały się niezwykłą atrakcją, w podskokach, bo przecież nie można było inaczej, schodziły Q-Wnuki pod czujnym okiem Babci.
- Dziadek! - A możemy ci pomóc?!
Powiało grozą.
- Bo dzieci chciały zobaczyć, co robisz i chciały ci pomóc... - słowa Żony z góry zabrzmiały niczym wyrok.
Dyrygowałem nimi każąc znosić resztki kostki brukowej i cegły, bo do kompletu zabrakło trzech kwadratów. Nawet Ofelia dawała radę. O wszystko ciągle dopytywały, bez szemrania donosiły i układały,
Q-Wnuk uparł się dobijać kostkę gumowym młotkiem, a Ofelia zamiatać nadmiar grysu,
który narzucałem w szczeliny, żeby konstrukcję ustabilizować. Przy tej
"pomocy" modliłem się ciągle uważając, żeby:
- żadne z dzieci nie upuściło sobie na nóżkę kawałka betonu,
- żadne z dzieci nie upuściło na nóżkę kawałka betonu siostrze lub bratu,
- żadne z nich z kawałkiem betonu się nie przewróciło i nie rozwaliło sobie lub bratu/siostrze czegokolwiek,
- Q-Wnuk nie przyłożył mi gumowym młotem w żaden z palców ręki, która przytrzymywała daną kostkę,
- Q-Wnuk nie przyłożył mi gumowym młotem w łeb, a co gorsza, nie zrobił tego siostrze, która była bardzo ciekawa i mocno nachylona obserwowała wysiłki brata,
- nie przywalić któremuś z nich gumowym młotem w łeb, gdy musiałem poprawiać wysiłki Q-Wnuka, co oboje bacznie, przykucnięci (!), obserwowali.
Robota posuwała się "błyskawicznie" do przodu dodatkowo przy słodkim szczebiocie i dziesiątkach pytań. Co chwilę słyszałem Dziadek, a czy mogę...? albo Dziadek, a dlaczego...? lub Dziadek, a po co...?
Ja wiedziałem, że tak będzie, ja wiedziałem...Na szczęście Q-Wnukowi dość szybko się znudziło. Ale Ofelia została na placu boju.
- Dziadek, bo ja najpierw robię dużą kupeczkę piasku i ją zsypuję, a potem z resztek małą i też ją zsypuję... - wyjaśniła mi, trzeba powiedzieć, efektywną metodę, na którą sama wpadła. - Gdy narzucisz kolejny piasek, to mnie zawołaj, znowu zamiotę.
O dziwo, była to efektywna pomoc, a przede wszystkim bezpieczna dla wszystkich.
Po tym nieoczekiwanym wysiłku musiałem odreagować.
- Słuchajcie! - Ja teraz chcę w spokoju zjeść posiłek! ... - Będę w ogrodzie i proszę z niczym do mnie nie przychodzić! - Zrozumieliście?!
Wszyscy to uszanowali, więc przy książce się zrelaksowałem. A potem szybko (goście mieli przyjechać o 16.00) przy chodniku uzupełniłem znalezionymi marmurowymi płytkami przerwę między nim a podmurówką płotu i pomalowałem szarą farbą do betonu ohydne białe fugi, pozostałość po pracy Szefa Fachowców, gdy ten swego czasu robił pierwszy stopień prowadzący przez furtkę do ścieżki.
Jeszcze udało mi się wszystko posprzątać z pyłu i natychmiast zabrałem się, już w domu, na górze, do progu. Musiał być położony między nowymi drzwiami odgradzającymi naszą prywatną część od górnego mieszkania, bo przez fakt, że pod nimi były spore szpary, cała akustyczna izolacja nie miałaby sensu. Zależało mi, aby z wierceniem trzech dziur w podłodze zdążyć przed przyjazdem gości. Udało się na tyle, że dziury na kołki powstały, sam próg przyciąłem, ale z malowaniem i montażem już nie zdążyłem.
O 16.00 przyjechała młoda para, sympatyczna, z wyżłem, mieszanką węgierskiego i weimarskiego. Fajnie, basowo mnie obszczekiwał, bo siedząc na schodach w roboczym stroju byłem mocno podejrzany. Bardzo szybko poszli w Zdrój, więc znowu mogłem swobodnie na górze hałasować. Przeszlifowany, pomalowany i zamontowany próg wyglądał tak, jakby tam był zawsze. I zacząłem do jednych ze skrzydeł drzwiowych przybijać akustyczną izolację. Stanowiła ją stara kołdra, która idealnie spełniała swoją funkcję tłumienia dźwięków. Stukania młotkiem nie skończyłem, bo zabrakło gwoździ i specjalnych podkładek.
W międzyczasie Babcia wyszła z Q-Wnukami i z Pieskiem na spacer, czytaj na boisko. Zostawiła tam Q-Wnuka i we trzy poszły dalej, bo ile można stać i gapić się, jak grają, tym razem jakieś łepki.
Ale gdy wróciła do domu zostawiając mi Ofelię i Pieska, wyszła z powrotem po Q-Wnuka. Pieskiem nie musiałem się zajmować, a Ofelią z racji roboty nie mogłem. Stąd po jakimś czasie zajmowania się sobą siedziała w kącie narożnika stanowiąc taki słodki, malutki wyrzut sumienia i tym smutnym ciałkiem gryzła mnie w oczy. Oczywiście tłumaczyłem jej Dziadek ma robotę i nie może się tobą zająć, ale babcia i brat zaraz wrócą!, ale na nic to się zdało. Jej wysoce wyspecjalizowaną i wypróbowaną metodą łączenia małego, słodkiego ciałka, specjalnie zwiniętego w jeszcze mniejszy kłębek, z totalnym milczeniem, z dodatkiem smutnej i bladej buźki, a przede wszystkim z ekspozycją ciemnych oczu, rozmytych na obrzeżach specyficzną czernią, patrzących na winowajcę z głębokim wyrzutem, starała się mnie skruszyć, ale nie dała rady. Musiałem być twardy w obliczu konieczności przygotowania górnego mieszkania.
Na szczęście babcia i brat niedługo wrócili.
Wieczorem po kilku dniach pracy, w tym w pyle, kompletnie się odgruzowałem i już o 20.30 zasypiałem w Bawialnym.
Dzisiaj Wnuk-II kończył 15 lat. Zadzwoniłem do niego, aby złożyć życzenia. Telefonu nie odbierał. To postanowiłem dotrzeć do niego poprzez starszego brata. Ten też nie odbierał. To przez ich ojca. Gdy ten też nie odbierał, dałem sobie spokój. Życzenia nie zając...
W poniedziałek, 29.04, wstałem o 05.30.
Całkowicie planowo. Żona też zgodnie z planem.
Już
się łudziłem, że do 08.00 będziemy mieć trochę czasu dla siebie, gdy
zaraz po tym, jak Żona się umościła na kanapie przed kuchnią,
usłyszeliśmy, ku naszej konsternacji, "słodkie" stukanie stópek o
stopnie schodów.
- Ofelia mnie obudziła! - wyjaśnił Q-Wnuk wyraźnie czytając z naszych twarzy.
Ofelia
milczała i siedziała, jak taki mały i słodki wyrzut sumienia, na
kanapie jakieś 15 minut, zanim wreszcie zdobyła się na kiwnięcie głową
przyzwalając na to, aby dziadek, jako jeden z dwóch osobników płci
męskiej pełnych energii, zaserwował mleczko. Potem minęło jeszcze drugie
tyle, zanim się odezwała. Normalnie druga babcia. Bo, gdybym
zaproponował Q-Wnukowi natychmiastowe wyjście na boisko, postawiłbym
wszystkie pieniądze, że za minutę byłby gotowy.
Rano, bardzo wcześnie, pojechałem do City. Tylko po gwoździe i podkładki. Wróciłem błyskawicznie i korzystając z nieobecności gości dalej się tłukłem. Obie kołdry zawisły stanowiąc nadspodziewanie dobrą akustyczną izolację. Zasłużyłem na I Posiłek.
Zanim Żona wyszła z dziećmi, tym razem bez Pieska, do Zdroju, razem powiesiliśmy karnisz i powiesiliśmy zasłonę stanowiącą dodatkowo akustyczną izolację, a przede wszystkim maskującą w małym gościnnym przedpokoju nieciekawe drzwi prowadzące do naszej części domu.
Gdy zostałem sam, zadzwonił Syn.
- Tato, ty wyłączasz wczesnym wieczorem telefon, to my też możemy go nie odbierać. - usłyszałem, gdy dopytywałem, w jaki sposób mogę wnukowi złożyć życzenia. - Teraz wraca z rehabilitacji, telefon ma ze sobą, to możesz go dopaść.
Najbliższe dni i tygodnie będą dla Syna (Synowej również) istotne, bo na dachu ich domu będzie zakładana instalacja fotowoltaiczna. Od dłuższego czasu Syn wprowadzał mnie w temat, w który bardzo mocno się wgryzł, między innymi przy pomocy swojego teścia.
- Mógłbym teraz robić z tego doktorat... - dodał śmiejąc się.
Nie wątpiłem, bo zarzucał mnie takimi pojęciami i zagadnieniami, że nie sposób było tego powtórzyć. Coś tam zrozumiałem, chociażby to, że ten system będzie miał 15 kW mocy.
Wnuka-II dopadłem w autobusie, gdy wracał do domu. Złożyłem mu życzenia i dopytywałem o rehabilitację.
- A czego ona dotyczy i po co na nią jeździsz?
- Nie wiem. - To pomysł mamy i z tymi pytaniami do niej... - nawet się uśmiał.
I taka to z nim rozmowa. Na pewno byłaby inna, gdyby dotyczyła czarnych dziur lub chociażby takiego "zwykłego" wodorku tytanu, o którym kompletnie nic nie wiem i nie słyszałem, ale jako dziadek-chemik muszę się z takimi do mnie skierowanymi zagadnieniami liczyć.
Mogłem w ciszy oddać się cichej pracy. W wymyślonym przez nas i stworzonym przez Szefa Fachowców i jego pomocnika przejściu z sypialni do łazienki zacząłem kłaść wykładzinę i cokoliki z tego samego materiału. Robota była ciekawa i efektywna, bo znikał ostatni szpetny poremontowy bastion, ale wymagała pewnego pomyślunku, bo Tajemniczy Dom znowu starał się mnie zaskoczyć dziwnymi pochyłościami podłogi, różnymi po obu stronach przejścia i oczywiście brakiem kątów prostych.
Żona, gdy wróciła z dziećmi, z boiska oczywiście, była bardzo zadowolona. Nawet nie wiedziałem, że ten poremontowy widok tak ją gryzł w oczy.
Dopiero, gdy skończyłem, uświadomiłem sobie, że przez ten kierat tkwię w takim specyficznym remontowym więzieniu. Bo jak to inaczej tłumaczyć, skoro nawet nie zakodowałem w sobie dzisiejszego meczu w Madrycie, w którym w IV rundzie Iga grała z Hiszpanką Sarą Sorribes Tormo. Wygrała 2:0. Skróconą relację obejrzałem z Q-Wnukiem, gdy wrócili. Nie mogło się przy okazji obejść bez skrótów różnych piłkarskich meczów.
Wieczorem Ofelię napadła znana nam wszystkim faza Ja chcę do rodziców! wymieniana na wersję Tęsknię za rodzicami! lub Ja chcę do czerwonego domu! A już myślałem, że z tego wyrosła. Wtedy zawsze jest tak samo. Zaszywa swoje ciałko w jakiś narożnikowy kąt, tyłem do wszystkich i po cichutku popłakuje. Żadne tłumaczenia nie pomagają, więc najlepiej jest zostawić ją w spokoju. Ale brat się przejmuje i stara się, głupi jeszcze, ją pocieszać stosując prostą, męską logikę. Więc, gdy niosłem na górę to zaspane ciałko, i gdy po wybudzeniu pierwotny płacz przeszedł w fazę szlochu, który ciałkiem na moich rękach wstrząsał, mówił:
- Ale zobacz, już jutro rodzice przyjadą! - Obudzisz się i już będzie jutro...
Nic nie pomagało. Nawet bajka.
Myślę, że jeszcze kilka razy, gdy Q-Wnuk się natnie, zrozumie bezcelowość swoich poczynań i da sobie spokój. No chyba, że Ofelia wyrośnie...
Spałem na dole już od 20.30.
Dzisiaj, we wtorek, 30.04, z samego rana pokazałem Q-Wnukowi skróty ligowych meczów i przede wszystkim hat trick Lewego z hiszpańskiej ligi. Jakaż to prosta obsługa.
Od razu zabrałem się za zgrubne sprzątanie kuchni i salonu. Wynosiłem do piwnic dziesiątki narzędzi, ileś różnych puszek farb, pędzli i wałków, setki drobiazgów w postaci kołków, wkrętów, haczyków, itp, wszystko zgromadzone przez tygodnie mojej pracy. Niewdzięczna robota.
Odreagowałem przy I Posiłku w ogrodzie. Nawet dzieci to rozumiały.
A gdy Żona wyszła z nimi do Zdroju na lody tajskie, zabrałem się za dokładne już sprzątanie - odkurzanie, skrobanie i czyszczenie podłogi na mokro, czyszczenie stołu i krzeseł z warstw kurzu i wreszcie ułożenie dwóch dywaników, jednego pod stołem, drugiego pod lodówką. I w trakcie, z doskoku, podglądałem kolejny mecz Igi, tym razem z Brazylijką Beatriz Haddad Maią. Iga wygrała 2:1.
Gdy Żona wróciła z dziećmi, jej oczy same śmiały się do kuchni.
- A już myślałam, że nigdy...
II Posiłek zjadłem wcześniej niż zwykle i na dodatek w pośpiechu. Musiałem pędzić do City i zdążyć zrobić zakupy jeszcze przed przyjazdem Krajowego Grona Szyderców. W poniedziałek Grono wróciło do Polski.
Błyskawicznie obskoczyłem Aldiego, Carrefour i Biedrę, ale na finezyjne zakupy w Jysku (podkładki na blat stołu i cztery poduszki na krzesła) już nie starczyło czasu.
Pociąg przyjechał punktualnie. Spokojnie wróciliśmy do centrum handlowego. Oni do Carrefour, ja do Jyska. I bez napinania się przyjechaliśmy do Uzdrowiska.
Zamieszanie było totalne. Dzieci wisiały na rodzicach, naraz trzeba było wypakować bagaże i zakupy, rozmawiać o pobycie w Atenach i odebrać prezenty. Rozgardiasz trwał do samego wieczora. A pogłębił się dodatkowo, bo mnie z wygnania trzeba było z powrotem przeflancować na górę, na narożniku w Bawialnym urządzić spanie dla Krajowego Grona Szyderców, a na narożniku w salonie dla dzieci, ku ich wielkiej radości. Bo wiadomo, im większe zamieszanie, zwłaszcza wieczorem, tym piękniej!
Dół usiłował oglądać na dole pierwszy półfinał Ligi Mistrzów, a my uciekliśmy na górę, gdzie ledwo, ale to ledwo, daliśmy radę obejrzeć kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin.
ŚRODA (01.05)
No i dzisiaj wstałem o 07.20.
Pierwszy dzień maja powitał nas pięknie. Aż głupio powiedzieć, że adekwatnie - od rana w cieniu 15 st. i lazur nieba.
Skoro obiecałem, że na dół zejdę nie wcześniej niż o 08.00, to nadwyżkę czasu wykorzystałem na papiery. Prosiły się od sporego czasu o porządek.
Ranek powitał nas miłym w takich razach zamieszaniem. Rozpalanie w kuchni i naraz mleczko dla Q-Wnuków, sole i kawy dla dorosłych (jedynie Q-Zięć nie potrzebował na tym etapie niczego), a później I Posiłek - grzanki dla dzieci i jajecznica dla dorosłych.
I nie wiadomo skąd wziął się temat Pucusia. Różne wspomnienia, nawet już dzieci. W tym roku Krajowe Grono Szyderców wybierało się do niego po raz czwarty, bodajże. A nam we wrześniu minie czwarty rok, gdy ostatni raz tam byliśmy. Trochę smutne.
Moglibyśmy tak długo, bo Krajowe Grono Szyderców już od dawna wie i czuje, o czym mowa z tym Pucusiem. Ale przeszkadzał nam w sielskości wspomnień i uwierał nas brutalny fakt, że na 14.00 zapowiedzieli się goście do górnego mieszkania. Miało ono przejść pierwszą, poważną próbę, a przecież jeszcze do końca nie było gotowe. Żona co prawda od kilku dni wnosiła do kuchni garnki, talerze, sztućce, kubki i cały ten niezbędny pic, ścieliła łóżka i przygotowywała łazienkę, ja podłączyłem bojler i sprawdziłem jego działanie, ale przecież jeszcze jeden, ostatni bastion nie został ruszony. Lodówka. Otwierała się "pod prąd", trochę debilnie. Pewnie, że można było w tym momencie zostawić jej prawe drzwi, ale postanowiliśmy zamienić je na lewe, żeby dostęp był logiczny i łatwy.
Z tą czynnością miałem same złe wspomnienia, bo pamiętam, jak w Pół-Kamieniczce pieprzyłem się z jedną śrubą, która nie dawała się odkręcić. Musiałem ją wtedy nawiercać i otwór gwintować, żeby bydle dało się wyciągnąć. No, ale wtedy na to wszystko miałem czas. Tutaj zaś czułem oddech gości.
Na szczęście był Q-Zięć. Podziwiałem go i sporo mnie zszokował, bo się po nim tego nie spodziewałem. Robił wszystko - wykręcał,wkręcał, demontował i montował, jakby przy lodówkach pracował całe życie. Bez szemrania poddałem się jego przywództwu i z przyjemnością doświadczałem roli pomocnika. W ogóle ta czynność "przynieś, podaj, pozamiataj" mnie nie nudziła. Nawet, gdy drzwiczki od zamrażalnika po ich przestawieniu nie dawały się domknąć, nie stresowałem się. I dalej się nie zestresowałem, gdy Q-Zięć docisnął je na chama, i gdy coś trzasnęło, po czym kawałek pękniętego plastiku uderzył we mnie i spadł na podłogę. Stres nie zdążył się pojawić może dlatego, że wszystko działo się zbyt szybko, a drzwiczki nagle domykały się idealnie. Q-Zięć co prawda dopytywał wcześniej o ten element (emelent) Bo teraz zrobi się on asymetryczny i czy nie ma takiego samego, odbicia zwierciadlanego, w dołączonych częściach?, ale uwagę puściłem mimo uszu.
Po wszystkim sprawdziłem. Był. Ale kto by od nowa wszystko rozkręcał i demontował, skoro układ działał? A nawet, gdyby nam się chciało, tak dla sztuki, to przeszkodziłoby nam nagłe dzwonienie telefonu Żony. Była 13.55.
- O, dzień dobry! - usłyszeliśmy jej miły głos. - To gdzie państwo jesteście? - Przed... domem?!...
Spojrzała na nas w panice, a my na nią.
- To już do państwa schodzę... - zachowała zimną krew.
Każdy łapał co mógł, a zrobiło się tego sporo. Bo ciągle od nowa donosiłem nowe narzędzia, które wcześniej zdążyłem sprzątnąć. Lodówka wymagała.
We troje, ja, Pasierbica i Q-Zięć, z pełnymi rękami, zniknęliśmy za drzwiami, oba skrzydła w popłochu zamknąłem od naszej strony, Żona zaś po tamtej stronie zasunęła kotarę i jak gdyby nigdy nic wyszła do gości.
Przyjechała para z dwoma synami. Jeden 22 lata, drugi 16. I piesek - Jack Russel terrier. Wszyscy bardzo sympatyczni i z niczego nierobiący problemu. Pani tylko raz się zdziwiła, że nie ma telewizora, a starszy syn, który przyjechał na motocyklu (Yamaha), poprosił, czy nie mógłby go dla bezpieczeństwa zaparkować na naszym podjeździe. Dostał pilota do bramy i wszyscy byli zadowoleni.
Najbardziej chyba ja! Bo natychmiast się przebrałem i wszyscy, bez Pieska, wyszliśmy do Zdroju. Już pierwszy kontakt z Piękną Uliczką był jak walnięcie obuchem w głowę. Bo nagle uświadomiłem sobie, w jakim przez te tygodnie remontowym więzieniu siedziałem. Ku mojemu zaskoczeniu zachłysnąłem się wolnością.
Krajowe Grono Szyderców z dziećmi gdzieś rozpierzchło się po Zdroju, a my z Żoną zasiedliśmy w Amfiteatralnej. I nawet beczkowy Pilsner Urquell (x2!) oraz ciemny Kozel niewiele pomagały, bo ciągle w naszej świadomości tkwiliśmy w więzieniu. Nieustannie dopadały nas myśli Ale zaraz, zaraz, co ja tam w kuchni, czy w sypialni mam jeszcze zrobić?!, ze sporą dawką paniki, bo przecież mają przyjechać goście.
No, ale goście w końcu przyjechali i stało się. Górne mieszkanie "poszło do ludzi".
- Niech się dzieje, co chce! - podsumowała Żona, żeby wreszcie odczepić się od tego nękającego stanu.
- Jest jak jest, goście są, zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy i teraz już nic więcej się nie da!
Musiała to nam głośno powiedzieć, ale było wiadomo, że musi zadziałać czas lub... Q-Wnuki. Bo gdy wróciły do Amfiteatralnej, od razu zrobiło się miłe i zbawcze zamieszanie.
Popołudnie spędziliśmy w ogrodzie na grillu. Nadal nie wierzyłem, że tak można. A Żona przyznała się, że jednak ciągle przyłapuje się na myślach Ale zaraz, zaraz... Czas jednak powoli robił swoje i... Q-Wnuk. Bo dla niego bezruch, czytaj, brak jakichkolwiek relacji z piłką, to, no właśnie...! Wymyślił więc strzelanie na bramkę (słupki zrobione z szyszek), ale z modyfikacją, bo piłkę rzucaliśmy. Z tego zrobiły się emocje, brali udział wszyscy, a rekord w strzelaniu uzyskały Ofelia wspólnie z Pasierbicą, bo na 10 prób strzeliły 9 goli.
Wieczorem panowie na dole obejrzeli drugi półfinał Ligi Mistrzów, dziewczyny podsypiały, a my na górze usiłowaliśmy obejrzeć kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin. Szło, jak po grudzie. Ja trzy razy dopytywałem o ostatnie zdania lub słowa z danej sceny, co kończyło się jej cofaniem, a Żona pięć minut przed końcem... zasnęła.
A Pieskowi wieczorem coś zaczęło dolegać.
CZWARTEK (02.05)
No i dzisiaj wstałem o 07.45.
W świetnym nastroju. Nic, ale to nic mnie nie pędziło i myśl, że dzisiaj na górze niczego nie muszę robić, dodatkowo mnie napędzała.
Wziąłem niespiesznie prysznic i w szlafroku zszedłem na dół. A to jest rzadkość nad rzadkościami. Z pełną świadomością, że dół będzie miał używania co niemiara. I od razu się zaczęło zgodnie z ksywą "Krajowe Grono Szyderców", którego to cechy ewidentnie przejmują dzieci. Q-Wnuk nazwał więc szlafrok szlafmycą (podziwiałem jego zasób słów), a Pasierbica szyderczo bonżurką. Q-Zięć się zwyczajnie naśmiewał, a Ofelia patrzyła na mnie dziwnie, bo żadnego z tych słów nie znała, no i pierwszy raz widziała mnie w takim anturażu.
Od razu zrobiłem z Q-Wnukiem plan dzisiejszego dnia. Wiedziałem, że to załatwi temat i że po takim kroku, czarnym na białym, a raczej niebieskim na białym, nie będzie pytał co 10 minut Co dzisiaj robimy?! albo Co robimy, gdy już...?!
Wyglądało to mniej więcej tak:
PLAN DNIA - CZWARTEK - 2. MAJA 2024 r.
GODZ. 08.20
1) PORANEK - 2 godziny (1)
2) TOR SANECZKOWY - 2 godziny (2)
3) BOISKO - 2 godziny (6)
4) IGA ŚWIĄTEK (16.00) - 2 godziny (5)
5) GRILL - 2 godziny (7)
6) MONTAŻ SZAFY - 2 godziny (3)
7) ZABAWA - 2 godziny. (4)
________________________
SUMA: 14 godzin
KONIEC DNIA (mniej więcej): 22.30.
SPORZĄDZILI:
DZIAD STARY
ŚWIR PIŁKARSKI
Bardzo szybko obecne gremium logicznie zainterweniowało w kwestii kolejności realizacji, czyli tego, co zapisałem w nawiasach. Pozycja 6 stała się pozycją 5 (interwencja Q-Wnuka), w związku z czym Iga spadła z piątki na szóstkę, a stabilne wydawały się pozycja 1, zwłaszcza że mijała, i najbliższa, pozycja 2. Z dyskusji wynikało, że w najgorszej sytuacji może być pozycja 3. Z kolei ja sam z siebie, ugodowo, zaproponowałem, że ewentualnie pozycja 5, która stała się szóstką, taką może pozostać.
Tor saneczkowy zaliczyliśmy bez problemu i z niego udało się trochę uszczknąć czasu na gałki lodów lub Pilsnera Urquella, jak kto wolał. Montaż szafy od razu przepadł, gdy ledwo weszliśmy do domu. Zabawa również, a Iga od "dawna" była na przegranej, szóstej pozycji. Zaś Boisko "niespodziewanie" wskoczyło na pozycję trzecią. Nikt nie protestował. Żona została z Pieskiem w domu, bo dalej niedomagał, ale zobowiązała się włączoną przeze mnie transmisję meczu co, mniej więcej, 40 minut cofać, o czym miała jej smsowo przypominać Pasierbica. Tak, żebym po powrocie mógł cały półfinał z Amerykanką Madison Keys od początku obejrzeć.
Na boisku najpierw rozegraliśmy bardzo poważny mecz z różnymi łepkami w wieku od ośmiu do szesnastu lat. Ja stałem cały czas na bramce tłumacząc się wiekiem i różnymi niedomaganiami. Moja drużyna prowadziła już nawet 8:3 (Q-Wnuk strzelił bodajże dwie bramki), by ostatecznie przegrać 8:10. Mimo że puściłem tyle bramek, nie miałem sobie niczego do zarzucenia. Wyraźnie w drugiej części szwankowała obrona zostawiając mnie samego na pastwę napastników.
- A gdzie się tak pan nauczył bronić? - usłyszałem od jednego "mojego"szesnastolatka po mojej interwencji, kiedy piłka szła w samo okienko bramki, a ja jej nie pozwoliłem wpaść do środka. W głosie wyczułem raczej podziw niż sarkazm, bo na sarkazm takie dzieciaki są jeszcze za młode.
Później graliśmy już we własnym sosie. Ja z Pasierbicą kontra Q-Wnuk i Ofelia. Ta chciała grać przeciwko mnie Bo ja chcę się dziadkowi plątać pod nogami! Doświadczenie w skutecznym plątaniu się zdobyła w Wakacyjnej Wsi, a dzisiaj robiła to jeszcze skuteczniej często odbierając mi piłkę, bo musiałem uważać, żeby jej nie stratować albo niechcący kopnąć. Na bramce stał Q-Zięć. Ostatecznie wygraliśmy 5:4, a decydującego gola strzeliła Pasierbica. Ku wielkiej satysfakcji, bo własnemu mężowi.
Zostawiłem ich na boisku, a sam wróciłem do domu. Piesek ze sraczką i częstym sikaniem nadal się męczył, ale już mniej. Spokojnie więc obejrzałem retransmisję. Iga wygrała 2:0.
Gdy wszyscy wrócili, zabraliśmy się za późnego grilla. Było wiadome, że punkt 6. (w planowanej kolejności realizacji 3.) przepadnie. To przynajmniej przyciąłem na wymiar dwie stalowe rurki, żeby jutro, wzorem starożytnych, przetoczyć na nich do wnęki tę ciężką szafę.
Za to punkt 7. nie przepadł i był realizowany zgodnie z planem jako ostatni. W piątkę zagraliśmy w "Państwa, miasta, rzeki..." Nawet Ofelia grała razem z mamą, bo miała wiele do powiedzenia w obszarze "imiona" i "rzeczy" i często zarzucała bratu, że podgląda.
Zaraz, bodajże po drugiej rozgrywce, na skutek niedoskonałości regulaminowych dotyczących punktacji, wybuchła awantura, bo wyszło, że akurat za jakieś hasło powinienem otrzymać 15 pkt, a reszta po 5, a z wcześniejszych ustaleń wynikało, że należy mi się tylko 10 i na tę zmianę Q-Zięć nie chciał się zgodzić Bo nie zmienia się zasad w trakcie gry! Miał rację niewątpliwie, ale miał też rację typu sztuczna inteligencja, do której nie docierają logiczne argumenty i ludzka elastyczność zmian, tylko jak się zatnie!... Oliwy do ognia dolałem ja, gdy stwierdziłem, że za to hasło w takim razie wpisuję sobie 0 pkt I możemy grać dalej! Sprawa wisiała na włosku, ale spór udało się zażegnać wprowadzając modyfikację punktacji i anulując tę rozgrywkę. Ku uldze na pewno Q-Wnuka.
Przeszliśmy przez 10 haseł. Wygrał Q-Zięć, drugi byłem ja, tuż za mną Żona, potem Pasierbica, a na końcu Q-Wnuk. Jak na dziesięciolatka nachapał bardzo dużo punktów. Miałby ich więcej, ale przez emocje nie wytrzymywała psychika.
Wszyscy kładli się spać o północy.
PIĄTEK (03.05)
No i dzisiaj Żona... obudziła mnie o 08.30.
Budzenie miałem nastawione na 08.00, ale już od 07.00 nie spałem i męczyła mnie myśl Co zrobię ze sobą, gdy wstanę?, skoro "dorosły dół" na samym początku pobytu zapewniłem, że wcześniej, jak od 08.00 tłuc się na dole nie będę. Ani czytać w łóżku (nie chciałoby mi się, no i Żona by to czuła, pominąwszy warunek konieczny, czyli fakt nieposiadania pod ręką książki, która zresztą jest tak trudna w czytaniu <Dwudzieste siódme miasto Jonathana Franzena>, że do czytania w łóżku na pewno się nie nadaje) ), ani siedzieć przy biurku ("brak" papierów, no i poranna nieprzytomność niesprzyjająca takiej umysłowej pracy), ani wyjść na spacer lub do ogrodu (pewność obudzenia słodkich Robaczków, co pociągnęłoby za sobą niefortunną poranną lawinę).
Alarm wyłączyłem, skoro już nie spałem...
- Ale co tak się zerwałeś na równe nogi?! - usłyszałem, gdy zerwałem się na równe nogi.
Co miałem robić, skoro nagle w napiętym harmonogramie poranka i dopołudnia zrobiło się pół godziny w plecy?!
Zanim jeszcze zeszliśmy na dół, Żona wymyśliła pod wpływem mojego gadania o szafie Trzeba zdążyć ją wstawić z Q-Zięciem przed ich wyjazdem!, żeby wstawić ją bez ciężkich boków Szlag z nimi!, a później obie przestrzenie między nią a ścianami czymś zamaskować, żeby w oczy nie kłuły dwie ohydne szpary. Ta myśl uruchomiła we mnie myślenie Przecież te ciężkie boki będę potem mógł wsunąć w szpary, to nie dość że będzie maskowanie najlepsze z możliwych, to jeszcze poprawi się stabilność szafy!
Było to genialne, bo wyszło mi dalej, że jak dobrze pójdzie, to te boki będę mógł przymocować do szafy wkrętami wkręconymi od wewnątrz.
- A tak się wczoraj namęczyłem przy ręcznym piłowaniu dwóch rurek i ich skracaniu!...
- No wiesz, zawsze powtarzam, że robota kocha ... - Żona nie mogła sobie darować. Ale to mi zupełnie nie przeszkadzało, bo uważałem, że przypomnienie sobie o prostej metodzie przetaczania ciężarów na okrągłych balach stosowanej przez starożytnych dobrze o mnie świadczyło.
O wszystkim opowiedziałem Q-Zięciowi. Od razu zrobił się luz. Lewy bok z powrotem oddzieliłem od szafy (pomagał mi Q-Wnuk) i wstawienie jej z Q-Zięciem do wnęki zrobiło się banalnie proste. Boki weszły prawie same.
Było pięknie. W ten sposób odzyskałem te pół godziny, nawet z nadwyżką, więc przy kawach mogłem zagrać dwie partie szachów z Q-Wnukiem. Graliśmy "na zegar", po 10 minut na partię. W pierwszej grając białymi rozwaliłem go dając mu mata przed czasem, w drugiej on rozwalił mnie robiąc to samo tylko analogicznie odwrotnie. Stan rywalizacji 1:1.
W międzyczasie Krajowe Grono Szyderców się pakowało. A było co. Wszystkim przyświecała idea, żeby na dworzec wybrać się grubo wcześniej, żeby iść sobie spokojnie i bez pospiechu. Zwłaszcza że była piękna pogoda.
Na stację przybyliśmy 18 minut przed planowanym odjazdem pociągu. Bardzo szybko okazało się, że pociąg ma pięciominutowe opóźnienie, które niespiesznie wzrosło sobie do minut dwudziestu. Na najzwyklejszej jednotorowej trasie Uzdrowisko III - Uzdrowisko, bez żadnego ruchu, którą pociąg pasażerski ma pokonać mniej więcej w 40 minut. Tyle czasu potrzebuje dla około 30. km. Chyba ze względu na stan torów i trudny teren. Skąd te dodatkowe 20 minut, nie wiadomo?
U młodej konduktorki nie dociekałem. Byłem tylko zadowolony z jej informacji, że pociąg w City, ten jadący do Metropolii będzie czekał. Normalnie, według rozkładu jazdy, podróżni mieli 5 minut na przesiadkę.
Ledwo pociąg zniknął za zakrętem, a Pasierbica poinformowała nas, że "jednak" nie będzie czekał Bo nie dostał zgody. Taką informację przekazała podróżnym ta sama młoda konduktorka, która przed chwilą... Trzeba powiedzieć: sprytne!
Następny pociąg mieli za 1,5 godziny, więc w City (pięć minut z dworca) poleciliśmy im tę kawiarnię z deserem sklasyfikowanym przez nas w pierwszej szóstce deserów w Polsce. Skorzystali ku zadowoleniu wszystkich, a na pewno dzieci.
Następny pociąg miał "tylko" 6 minut spóźnienia. Nie doczekam w tym względzie kolejowej normalności i przyzwoitości, czyli wywiązywania się polskiej kolei z umów zawartych z podróżnym po kupnie przez niego biletu na prawidłowe wyświadczenie usługi. Po 79. latach od zakończenia wojny nic się nie zmienia i ten proceder tak na stałe wniknął w nasze życie, że stał się wręcz kulturowym, akceptowanym przez obie strony, z tą różnicą, że jedna stale złorzeczy. Na tyle mocnym, że nie jest go w stanie ruszyć żaden polityczny system. I chyba nic go nie ruszy. Bo gdyby jakimś cudem nastąpiła zbiorowa rewolucja, skrzyknięcie się poprzez społecznościowe media pokrzywdzonych podróżnych, którzy na skutek spóźnień pociągów ponieśli różne poważne straty, wymierne i niewymierne i nastąpiła fala indywidualnych i zbiorowych procesów sądowych ze sprawami o odszkodowania, to przecież Polska Kolej błyskawicznie by zbankrutowała. I z czym byśmy zostali? Mielibyśmy jeszcze gorzej niż Himmilsbach. Ten przynajmniej miał w perspektywie pozostanie jak chuj z tym angielskim!
Te wszystkie informacje od Krajowego Grona Szyderców oraz moje przemyślenia dopadały nas najpierw w Amfiteatralnej, gdzie odpoczywaliśmy przy małym ciemnym Kozelu i dużym Pilsnerze Urquellu chłonąc atmosferę Zdroju, a potem już w domu. Ostatecznie Krajowe Grono Szyderców do swojego domu dotarło, a to było przecież podstawowym i głównym celem, który dzięki Polskim Kolejom osiągnęło. Więc z jakiego powodu podnosić od razu raban?!
Od wielu tygodni nie mogłem doczekać się tej chwili, w której mógłbym bez wyrzutów sumienia i innych nieprzyjemnych nacisków popracować w ogrodzie. Najpierw zgrabiłem trawniczek z szyszek, a potem go skosiłem. Czynność celebrowałem, żeby z 15-minutowego koszenia zrobić chociaż półgodzinne. A potem celebrę sporo przedłużyłem grabiąc trawę i delektując się zapachem.
Potem przyszedł czas na odtworzenie dwóch ścieżek, które przez rok zdążyły sporo zarosnąć i zostać obsypanymi szyszkami i igliwiem. Tu praca była trudniejsza i wymagająca sporej gimnastyki. Ale satysfakcja była równa tej trawnikowej. Na deser zostawiłem sobie białe winogrona w szklarni. Pięknie się rozrosły i nie przemarzły. Bo tę czarną winorośl przymrozek załatwił na amen i dopiero teraz zaczynają się pojawiać nowe listki. Jak zresztą u wielu innych roślin.
Niektóre pędy wyciąłem, bo nijak nie mógłbym wyprowadzić ich na jedynie słuszną drogę (rosły "pod prąd"), a te mądrzejsze naprowadziłem na właściwą drogę i przywiązałem je do prętów. W przyszłości nie będą zabierać światła innym roślinom.
Po II Posiłku lawinowo postępowała schyłkowość. Zaraz po 19.00 byliśmy w łóżku. Weszliśmy z powrotem na serialowe tory. Dokończyliśmy oglądać "przespaną" środową końcówkę odcinka serialu Zawód:Amerykanin i obejrzeliśmy cały kolejny.
Dzisiaj o 06.25 napisał Po Morzach Pływający.
Dobrze, że powoli wracasz na codzienne tory.
Przymrozki przetrwaliśmy bez większych strat. Zielony groszek jest bezkonkurencyjny. Rośnie jak szalony i nie mogę się doczekać kiedy zacznie się wspinać na rusztowanie.
Przymrozki przetrwaliśmy bez większych strat. Zielony groszek jest bezkonkurencyjny. Rośnie jak szalony i nie mogę się doczekać kiedy zacznie się wspinać na rusztowanie.
Wróciłem do pracy i pierwsza podróż od razu do Gdyni. Będzie możliwość zrobienia porządnych zakupów.
Masz rację co do " czynnika ludzkiego". Tutaj też nie brakuje " piractwa drogowego". Niestety to znak naszych czasów i walka armatorów o koszty zatrudnienia. Szkoły morskie wypuszczają nieuków, nie ma zmiany pokoleń ponieważ coraz młodsi obejmują stanowiska nie mając odpowiedniej wiedzy oraz praktyki i tym samym kultura pracy powoli chyli się ku upadkowi. Dodatkowo zatrudniani są ludzie z egzotycznych krajów dla których pojęcia " praca i odpowiedzialność" są nieznane.
Właśnie wzeszło słońce i zapowiada się piękny dzień. Zbliżamy się do Elbe 1.
Miłego dnia
PMP (pis. oryg.; zmiana moja)
PMP (pis. oryg.; zmiana moja)
Dziwnie się czułem czytając. Bo tu groszek rośnie jak szalony nie czekając na Po Morzach Pływającego, który jest już na morzu, a niedawno z Czarną Palącą byli u nas. Plecie się to życie.
SOBOTA (04.05)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
W dłuższym niż zwykle poranku kontemplowaliśmy ciszę.
A po wszelakim onanie
Zabrałem się za pisanie!
Bo zaległości są, że ho ho!
Pisałem do późnego I Posiłku. Żona w takich razach (luz lub duży luz i piękna pogoda) konsekwentnie i niezmiennie mnie pyta A gdzie będziesz jadł? A ja zawsze odpowiadam W ogrodzie, bo chyba nie w listopadzie?... Konwencję zamyka jej pytanie To nie na tarasie?..., które zawsze pozostawiam bez odpowiedzi. Taki rytuał.
Od pisania zrobiłem sobie sporą przerwę. Sprzątnąłem teren wokół kompostowników, a z nich samych wyplewiłem całe zielsko. Potem ze starych desek zrobiłem szlaban dla obsypywania się ziemi, którą przekopałem i zgrabiłem. W te miejsca posadzę ogórki, które właśnie pięknie w skrzyniach w domu wzeszły. A cukinię, która wygląda jeszcze piękniej, posadzę w miejsce rozebranej skrzyni. No, cóż, w tamtym roku jechałem z uprawami na totalnej prowizorce, a w tym na mniejszej, ale jednak. Dopiero w przyszłym roku sprawy uporządkuję według ogrodniczej sztuki.
W międzyczasie rozmawialiśmy z Kolegą Inżynierem(!). Sprowokował mnie do kontaktu zdjęciami radzieckich aut dając mi zagadkę, co to takiego. Skąd miałem wiedzieć, skoro nigdy zupełnie nie znałem się na markach, typach, rodzajach, modelach, czyli byłem bliski określenia jakiegoś auta klasycznym "takie czerwone" lub "takie czarne". W nagrodę miałem otrzymać Pilsnera Urquella. Obeszło się smakiem. Starałem się, jak mogłem, nawet napisałem po rosyjsku, polską czcionką, a nawet po rosyjsku cyrylicą, ale nic to nie dało. Bo prawidłowa odpowiedź brzmiała UAZ 452.
- No cóż: Pilsnera będziesz musiał wziąć z własnych zapasów... - przeczytałem sadystyczny tekst.
Ale się trochę zrehabilitował, bo dopisał:
- A samochód jest z tych "gniotsja nie łamiotsja" - zupełnie jak ty👍😀
Przegadaliśmy parę tematów - remonty, nasze plany B i C, goście, jego stare powypadkowe auto i oczywiście Modliszkę Wegetariankę.
- A miłość kwitnie? - zapytała durnowato i prowokacyjnie Żona.
Musiałem fuknąć na nią Przestań! Bo jeszcze nam się chłop spłoszy! Ale się nie spłoszył i odpowiadał nawet rzeczowo. Do tego stopnia, że udało się nam ustalić jakiś jego przyjazd, w któryś piątek z noclegiem, po to, żeby w daną sobotę powiesić moją świętą lampę, tę cholernie ciężką, którą razem montowaliśmy pięć lat temu w Naszym Miasteczku.
- To nie wiedziałem, że ją ze sobą zabraliście?... - Kolega Inżynier(!) się zdziwił.
Opisałem mu trudności, na jakie możemy się natknąć przy montażu.
- Stąd potrzebna jest sobota, sklepy otwarte, gdyby coś nagle trzeba było dokupić!... - wyjaśniłem. - I w życiu z nikim innym nie będę jej montował! - kategorycznie dodałem.
W trakcie popołudniowego pisania, a potem przy II Posiłku podglądałem mecz metropolialnej drużyny. Wygrała 2:1 na wyjeździe i w ten sposób zachowała szansę na mistrzostwo Polski.
A później wszystko odrzuciłem i obejrzałem cały finał w Madrycie. Grały Iga Świątek i Aryna Sabalenka, jak rok temu. Wtedy mecz oglądaliśmy jeszcze w Wakacyjnej Wsi, na dole, w salonie, na dużym ekranie, we czworo, razem z Trzeźwo Na Życie Patrzącą i Konfliktów Unikającym. Wówczas wygrała Sabalenka 2:1.
Dzisiejszy mecz był chyba najlepszym, kobiecym, jaki oglądałem w ogóle. Oczywiście dla oceny wielkie znaczenie miał fakt, że grała jedynka, czyli i na dodatek Iga, z dwójką, Aryną. Mecz trwał 3 godziny i 14 minut i musiałem się zgodzić z prowadzącymi, że bez względu na to kto wygra, to chwała przegranemu. Bo mecz był na żyletki, jak napisał Konfliktów Unikający. Pierwszego seta wygrała Iga 7:5, drugiego Aryna 6:4, a w trzecim było 6:6 i tie-break, przy czym po drodze Aryna miała piłki meczowe. Sumarycznie aż trzy i trzeba podziwiać niezwykłą odporność psychiczną Igi, z czego zresztą jest znana. Tie-break zakończył się wynikiem 9:7. Można by powiedzieć, że zadecydowała jedna piłka... Iga wykorzystała drugą piłkę meczową i wygrała.
Kładłem się spać późno naładowany emocjami, jak pershing.
NIEDZIELA (05.05)
No i dzisiaj wstałem o 05.40.
Co z tego, że organizm był kompletnie niewyspany, skoro wczorajsze wybicie z rytmu (późna pora i adrenalina) spowodowało, że źle spał i nie chciał dłużej się męczyć.
Rano spory kęs czasu strawiłem na sportowy onan. A było co oglądać - piłka nożna i... ponownie mecz Igi z Sabalenką (fragmenty!).
Praktycznie cały dzień pisałem. Z przerwami na posiłki, na prawie godzinne odsypianie, przygotowanie odpadów do jutrzejszego odbioru i na długi spacer po różnych zdrojowych parkach. Nastał czas rododendronów - azalii i różaneczników. W Parku Różanecznikowym niektóre z nich już mocno rozkwitły, ale większość dopiero się szykuje. Jest pięknie, a jak będzie, gdy ta większość...?
Stwierdziliśmy, że ludzi nadal było dużo, ale już zdecydowanie mniej niż wczoraj, czy przedwczoraj. Zaczęły się wczesne powroty z długiego majowego weekendu. Chociażby nasi goście - wyjechali dzisiaj w okolicach jedenastej.
Po południu zadzwoniliśmy do Lekarki i Justusa Wspaniałego. Rozmowa trwała nawet długo, ale zwyczajowego filingu nie było. Może przez fizyczne zmęczenie każdej ze stron, a może również przez psychiczne.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin.
PONIEDZIAŁEK (06.05)
No i dzisiaj wstałem o 04.30.
Całkiem świadomie ze względu na konieczność dzisiejszej publikacji. Ale nie skarżę się.
Rano zaległości nadrobiłem na tyle, że postanowiliśmy jeszcze dzisiaj pojechać do City, bo po weekendzie wszystko "wyszło", łącznie z Socjalną. Poza tym postanowiliśmy od razu zawieźć do pralni pranie.
Jakoś tak się złożyło, że jeszcze przed I Posiłkiem przeprowadziliśmy poważną i dość długą rozmowę o życiu z omawianiem planów A i B, z podplanami B' i B''. A potem Żona stwierdziła, że lepiej będzie, gdy pojadę sam, bo ona musi rozbudować naszą ofertę o zdjęcia kuchni i łazienki górnego mieszkania, bo tego nie zdążyła zrobić przed majówką.
Załatwiłem wszystko co potrzeba, ale tkwiłem w jakimś takim dziwnym, melancholijnym stanie. Może przez pogodę (szarawo, niskie ciśnienie), a może przez poranną rozmowę. Na tyle, że po powrocie i po rozpakowaniu się, zasiedliśmy w salonie na narożniku i wróciliśmy do poranka. Tym razem zestaw planów się rozbudował o A' i A'' i to nam pozwoliło w sporym stopniu pozbyć się tej melancholii. Bo Żona od rana też tkwiła w jakimś dziwnym stanie.
Pod wieczór zadzwonił Brat. Gadał w swoim stylu, ale był jeden konkret. Zamierza przyjechać do nas w drugiej połowie maja. No, zobaczymy.
- Ale wiesz - zaczęła Żona, gdy tylko się rozłączyliśmy - że, gdy go tak słucham, to tak jakbym ciebie słuchała!...
Wieczorem obejrzeliśmy ostatni odcinek sezonu czwartego serialu Zawód:Amerykanin.
W tym tygodniu Bocian nie zadzwonił ani razu. Rzadkość. "Za to" wysłał jednego ciekawego smsa. Takiego mamiącego.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.11.
I cytat tygodnia:
Możliwości są bardziej przerażające niż rzeczywistość. – Soren Kierkegaard (duński filozof, poeta romantyczny i teolog, uznawany za jednego z prekursorów filozofii egzystencjalnej, zwłaszcza jej chrześcijańskiego nurtu; nazywany czasem „Sokratesem Północy”)