13.05.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 162 dni.
WTOREK (07.05)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
Po onanie sportowym dość długo cyzelowałem ostatni wpis.
Na dzisiaj zaplanowałem pięć prac, oczywiście z hurraoptymizmem:
- zamknąć temat szafy, tej ciężkiej kolubryny,
- zrobić ażurową pokrywę na wannę w górnej łazience podobnej do tej, którą zrobił w dolnej Ta Konstrukcja Jest Do Dupy,
- powiesić karnisz w łazience-pralni,
- skończyć temat nalewki z pigwowca,
- z doniczek przesadzić do szklarni pomidory.
Zdawałem sobie sprawę, że nic mnie nie goni, więc nastawienie było takie - ile zrobię, tyle zrobię. Komfortowe.
Szafę "zrobiłem" przy pomocy brechy, wkrętarki i... Żony. Brechą podważałem w górę boczne ciężkie ściany blokując je klinami, żeby się licowały z przednią płaszczyzną szafy, a Żona przy wierceniu otworów i wkręcaniu wkrętów łączących ściany z szafą właściwą pilnowała, aby z kolei licowały się z bocznymi płaszczyznami szafy. Przy czym co jakiś czas stosowała elementy (emelenty) demobilizacji i demoralizacji.
- Ale po co to robisz, skoro żadnych różnic nie widzę, boki trzymają się same z siebie i jest naprawdę ok?!
Ja widziałem i nie mogły "się trzymać same z siebie".
Za to ja z kolei przy montowaniu wewnętrznej półki podchodziłem do sprawy zbyt lekceważąco i niefrasobliwie. Chciałem ją wstawić w poprzednie miejsce, rzeczywiście trochę głupawe, bo bardzo niskie, ale za to podpórki już były z poprzedniego życia szafy.
- Nie możesz jej przymocować byle gdzie!... - Gdzie ja będę trzymać wszystkie rzeczy - ręczniki, pościel, płyny...?!
Dziwowałem się widząc przepastne przestrzenie, ale półkę zamontowałem na takiej wysokości, jak chciała Żona.
- Jeśli wyjdzie ci w praniu, że potrzebna będzie jeszcze jedna, to nie ma sprawy, zamontuję, nawet więcej...
Żona mogła się wprowadzać. Wypadało więc cały teren przed szafą, znowu zastawiony narzędziami, sprzątnąć. Od razu przejrzał. A co miał,...?!
Narzędzia przerzuciłem do łazienki-pralni, doniosłem nowe i zabrałem się za karnisz. Wykorzystałem po pierwszych przymiarkach z Żoną jeden lewy otwór po starym uchwycie poprzedniego karnisza i zamontowałem nowy, ale po prawej musiałem już wiercić. Wystarczał kołek "ósemka", bo obciążenia były śmieszne, ale po wielokrotnym wchodzeniu i schodzeniu z drabiny, po wielokrotnych przymiarkach, skończyłem na "dwunastce" (wiertło "ósemka" w specyficznej ścianie rozryło aż tak wielką dziurę), a i przy niej musiałem stosować mój patent z owinięciem papierem, żeby bydle zaklinowało się w otworze i nie obracało irytująco w trakcie wkręcania wkręta.
Karnisz zawisł i Żona mogła zawiesić jakąś zasłonę. Apelowała o to ze wzdychaniem od kilku tygodni, ale rozumiała, że są priorytety remontowe. Mnie tam ta czarna okienna dziura wieczorami i nocą nie przeszkadzała, bo żadną miarą ani Sąsiedzi z Lewej, ani tym bardziej ktokolwiek, nie mógł podglądać, nawet gdyby chciał. Tak mówiła fizyka, konkretnie optyka. Ale te prawa do Żony nie przemawiały. Miała dyskomfort.
Gdy przygotowywałem I Posiłek, zadzwoniła Po Puszczy Chodząca. Była razem z Prawnikiem Gitarzystą w Naszej Wsi jakieś 7 lat temu, jeśli nie więcej. Więc tyle czasu się z nimi nie widzieliśmy.
Żona miała stały kontakt na FB i rzadki telefoniczny. Mają zamiar przyjechać do nas, do Uzdrowiska, w charakterze gości, i zatrzymać się w dolnym mieszkaniu na przełomie lipca i sierpnia. Więc będzie super się zobaczyć, zwłaszcza że, co może zabrzmieć głupio, przyjadą z Sofoklesem, zwanym krótko i pieszczotliwie Sofi, półtorarocznym dogiem. Bo oni są dogowaci. Poprzedniego, EarlGreya, poznaliśmy i nawet o nim pisałem.
Obecny to młodziak, niezwykle energetyczny, przyjazny i towarzyski. Nie może zrozumieć dziwnego zachowania różnych ludzi, gdy pędzi do nich swoją siedemdziesięciokilogramową masą, którzy nie chcą się z nim bawić, bo on by bardzo chętnie...
Po Puszczy Chodząca nam zaimponowała. Okazało się, że w końcu w cholerę rzuciła pracę nauczycielską i teraz intensywnie uczy się, aby zdobyć papiery i zawód... technika... weterynarii.
Z długiej rozmowy, której część słyszałem, wynikało nam w dziwny sposób, zresztą nie po raz pierwszy, ale teraz jakoś tak dobitnie, że nadają na tych samych falach, co my. Dziwnie to wszystko się toczy.
Na ostatnią chwilę pojechałem odebrać pranie. Do tego doszedł odbiór paczuszki (jakieś medykamenta dla Pieska), no i skończył się Pilsner Urquell (jakoś tak przedwcześnie), więc trzeba było przeprosić się z Intermarche i z Kozelem. Spraw się trochę uzbierało.
Gdy wróciłem, po wypakowaniu, zaparkowałem Inteligentne Auto w garażu. No i w końcu musiało się to stać. Wystarczyła chwila nieuwagi i dekoncentracji, abym usłyszał nieprzyjemny zgrzyt. Auto zaparkowałem dla komfortu wysiadania zbyt blisko prawej strony i kawałek prawego błotnika przejechał się po kaloryferze. Widok przerysowań powodował ból serca i frustrację. Bo przecież o tym gnoju, gdy wycinaliśmy kilka grzejników w domu, zapomnieliśmy! I czekaliśmy z jego usunięciem do końca sezonu grzewczego. A wiadomo było, że oprócz tego były inne priorytety.
Postanowiłem się nie przejmować i dzisiaj nie wspominać o tym Żonie, żeby nie psuć jej popołudnia i wieczoru. Zdąży się zmartwić.
Przed II Posiłkiem przygotowałem comiesięczne papiery, a po nim, ku zaskoczeniu Żony, bo zrobiło się późnawo, zabrałem się za pomidory. Posadziłem 24 krzaczki, a resztę zostawiłem sobie na jutro. Żona się wzruszyła, gdy zobaczyła pierwszą dużą tacę z sadzonkami zdejmowaną z parapetu.
- To pa, pa, pomidorki. - Ładnie rośnijcie!
Zdążyła się przyzwyczaić do miłego widoku, gdy codziennie siedziała w Bawialnym.
Ale bardzo szybko się przeraziła, gdy jej powiedziałem, że w tym roku będziemy mieć 52 krzaki.
- Bo, pamiętasz, w tamtym roku mieliśmy dwadzieścia!...
Nie musiałem dodawać "tylko". Ale trochę się uspokoiła, gdy dodałem:
- Ale w razie czego będziemy robić przeciery... - Po co kupować?
Wieczorem obejrzeliśmy pierwszy odcinek sezonu piątego serialu Zawód:Amerykanin.
ŚRODA (08.05)
No i dzisiaj wstałem o 05.40.
Dwadzieścia minut przed czasem. Ale po dobrym śnie.
Po niedużym onanie trochę pisałem. I nagle Żona, gdy zeszła z góry, stanęła przy stole wymownie milcząc (jeszcze przed 2K+2M), co natychmiast zwróciło moją uwagę. W rękach trzymała poszwę z mojej kołdry. Od wielu tygodni nosiła się z zamiarem jej wyrzucenia. Z racji wieku poszwa miała grubość bibuły i jak ona dobrze się darła. Kilka tygodni temu przy górnym ściegu zrobiła się sama z siebie dziura, która nocami była systematycznie przeze mnie powiększana, gdy niechcący, w śnie, zahaczałem o nią dłonią albo łokciem. Budził mnie wtedy sympatyczny dźwięk prutego materiału, takiego specyficznego trzeszczenia.
Dziury nie dawało się zaszyć, bo nić nie miałaby się czego trzymać. Los poszwy był więc przesądzony, ale żeby tak od razu i byle jak wyrzucać ją do kubła? Wziąłem poszwę z rąk Żony i z szacunkiem oraz pietyzmem złożyłem ją, poszwę, nie Żonę, na pół, a potem jeszcze raz na pół, i jeszcze raz i w takiej eleganckiej formie powoli wsadziłem ją do kubła przeprowadzając coś na kształt uroczystości pogrzebowej i jednocześnie palnąłem skromną gadkę ze wspomnieniami. Bo poszwa służyła mi wiele lat. Jak wspólnie z Żoną doszliśmy, jeszcze w głębokich naszowsiowych czasach.
Żona doskonale mnie rozumiała, bo miała identyczną, tylko w innych kolorach, która w podobnych okolicznościach (dziura i prucie się) dokonała żywota, tylko że grubo wcześniej. Dodatkowa różnica była taka, że tamta została przez Żonę wyrzucona(!), bezceremonialnie i bez ceregieli!
Jeszcze przed I Posiłkiem dosadziłem w szklarni 28 krzaczków pomidorów. Sumarycznie rosną sobie 52 sztuki, w tym 3 pomidorowe wypierdki, te rachiciaki, z których nie wiadomo, czy coś będzie. Ale znając oświetleniowe warunki w szklarni dałem im warunki najlepsze z możliwych. I wbiłem koło nich po patyczku, bo wielkością i kształtem niczym nie różnią się od zaczynających wybujać (wybujowywać?) chwastów. Te, w tej fazie, poszły od razu pod haczkę, a ponieważ haczka w przyszłości będzie wielokrotnie w użyciu, to się bałem, że mogę się pomylić. I zrobi się "tylko" 49 krzaczków.
(dla trochę młodszych - haczka to motyka; chociaż nie wiem, czy i słowo "motyka" coś im powie. A przecież mówi się "porwał się z motyką na słońce")
Wzięło mnie dalej na prace w ogrodzie, bo jak się zacznie, to trudno przestać. Jeden wąż ogrodowy pięknie i zmyślnie przeprowadziłem od kranu w klubowni do kompostowej części ogródka, żebym tę strefę mógł swobodnie podlewać. Specjalnymi plastikowymi "śledziami" przymocowałem go do gruntu tak, że w żadnym miejscu nie będzie się plątał pod nogami, a zwłaszcza pod brutalnymi łapskami Pieska. Drugi zaś wąż, który jest odpowiedzialny za podlewanie obszaru szklarniowego i sporej części ogródka ładnie przy szklarni zwinąłem, bo się okrutnie plątał pod nogami, co prawda nie tak jak Ofelia, ale równie dobrze można byłoby się przewrócić. Będę go rozwijał okazjonalnie, akcyjnie.
Po I Posiłku na kompoście posadziłem 10 sadzonek ogórków. Trzy czy cztery z nich były tak mikre, że te pomidorowe rachiciaki wydawały się przy nich olbrzymami. Biorąc dodatkowo pod uwagę fakt, że na ten krok zdecydowałem się sporo przed Trzema Zimnymi Ogrodnikami i przed Zimną Zośką, może z nimi być różnie. A potem na skrawku ziemi, zgrabionej i wyrównanej, tej, która ujrzała światło dzienne po rozsypującej się permakulturowej skrzyni, posadziłem pięć cukinii. Każdą otoczyłem bambusowymi drabinkami, żeby Pieskowi nie przyszło nic głupiego do głowy, a przyszłoby na pewno, i zawołałem Żonę, żeby się pochwalić.
- Ooo! - zmartwiła się. - A Piesek tutaj w rogu miał takie swoje stałe miejsce, w którym wygrzebywał sobie ziemię i się dla ochłody wylegiwał...
- Wyrwać wszystko?!!!... - zapytałem z zaciśniętymi ustami.
Po południu zrobiliśmy sobie mały objazd po Uzdrowisku. Chcieliśmy zobaczyć, jaką ofertą dysponuje DINO (jest na obrzeżach) i pojechaliśmy do Nowego Mechanika, żeby nam coś z tym zarysowaniem Inteligentnego Auta doradził. Dopadło nas Powiatowstwo, bo go już nie zastaliśmy, mimo że było jeszcze sporo przed 15.00.
Po powrocie Żona wyszła na spacer z Pieskiem, a ja zabrałem się za ażurową pokrywę na wannę. Jeszcze raz wszystko dokładnie pomierzyłem bo Łatwiej kijek pocienkować niż go potem pogrubasić.
Do II Posiłku udało mi się przyciąć na wymiar 6 deszczułek i 4 wyszlifować. Na jutro zostawiłem sobie do cięcia jeszcze trzy, no i szlifowanie.
Pod wieczór rozmawiałem z Synem. W poniedziałek przyjeżdża ekipa i zacznie montaż fotowoltaiki.
- Szef jest nad podziw cierpliwy, mimo że zadaję mu dziesiątki pytań. - Na wszystkie odpowiada. - Ostatnio tak: Montaż standardowej fotowoltaiki na domu takim, jak pański, trwa dzień. - Rozbudowanej - dwa, a u pana będzie trwać trzy...
- A w związku z tym jesteś w stresie? - durnowato zapytałem.
- Taaato!... - Nie śpię po nocach!...
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin. Prawie. Bo oboje nie podołaliśmy ostatnim dziesięciu minutom.
Dzisiaj o 07.16 napisał Po Morzach Pływający.
Ahoj z Gdyni.
Od wielu lat korzystam z usług firmy. Rozliczają mnie z zarobków za granicą oraz Czarną Palącą.
Reprezentują mnie przed US we wszystkich spornych sprawach. Śpię spokojnie i nie frustruję się z powodu jakiejś upierdliwej urzędniczki. Koszty są niewielkie w porównaniu ze spokojem i dobrym snem.
Od wielu lat korzystam z usług firmy. Rozliczają mnie z zarobków za granicą oraz Czarną Palącą.
Reprezentują mnie przed US we wszystkich spornych sprawach. Śpię spokojnie i nie frustruję się z powodu jakiejś upierdliwej urzędniczki. Koszty są niewielkie w porównaniu ze spokojem i dobrym snem.
Jedzenie ryb morskich to samobójstwo zwłaszcza, że wiele z nich jest hodowanych na farmach czyli faszerowanych lekarstwami. W Chinach na rzekach hoduje się wszystko co pływa w tamtejszych wodach łącznie z ostrygami i krabami. Poza tym wiem co nieco o zanieczyszczeniu oceanów.
Bezpieczniej jest chyba jeść ryby śródlądowe z dzikich połowów.
Bezpieczniej jest chyba jeść ryby śródlądowe z dzikich połowów.
Groszek rośnie i już się wije wokół leszczynowej kratki. W Swoim Świecie Żyjąca dba o ogród i warzywa nawet jeżeli jest w Innej Metropolii. Sprawdza prognozę pogody i zwraca uwagę dla Czarnej Palącej ,żeby nie zapomniała podlać roślin. Jestem z niej dumny bo nie dość, że zmusiła mnie do zrobienia grządek ( zrobiłem to z przyjemnością ), to jeszcze o to wszystko dba.
Zdjęcie groszku prześlę na Mssa.
Zdjęcie groszku prześlę na Mssa.
No to miłego dnia.
PMP (pis. oryg.; zmiany moje)
CZWARTEK (09.05)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
A pospałbym jeszcze troszeczkę.
Rano przeprowadziłem spokojny onan sportowy. I jeszcze przed I Posiłkiem pojechałem do Nowego Mechanika. Zarysowanie ocenił u blacharza na 1500 zł A może i więcej!... Rozbawiło mnie to i oburzyło. Bo się okazało, że blacharz na pewno ściągnie cały przód, żeby go jednolicie zrobić, a kto wie, czy jeszcze nie prawe nadkole. A ja chciałem sam miejsce zabezpieczyć, rysy podszpachlować i pomalować farbą. Bo nad Inteligentnym Autem w tym względzie się nie trzęsę. Nawet gdybym dysponował nadwyżką kasy, uważałbym, że "postępowanie" blacharza to gruba przesada.
Nowy Mechanik poradził mi, do jakiego sklepu w City mam pojechać.
- Kupi pan szpachlę do samochodów, ona jest dwuskładnikowa i po godzinie można już szlifować i tam panu dobiorą lakier, żeby mógł pan pomalować.
To się nazywa uczciwe doradztwo!
Korzystając z okazji, że uruchomiłem Inteligentne Auto, pojechałem za tarczą do szlifowania drewna. Potrzebowałem nowej, bo stara już nie wyrabiała przy szlifowaniu desek na pokrywę do wanny. I w jednym ze sklepów napatoczył się jakiś facet (właściciel, mąż pracownicy?), mieszkaniec Uzdrowiska, bardzo uczynny, z którym dokładnie przedyskutowałem problem niszczenia w mojej gumówce kolejnych tarcz do cięcia metalu zaledwie po kilkukrotnym ich użyciu. Na tyle, że wróciłem do domu po gumówkę i na miejscu, w sklepie, tarcze dopasowywaliśmy i patrzyliśmy Co za cholera?! Bo nakręcany docisk jej nie dociskał i tarcza latała luźno. Wniosek był jeden - pojechać z gumówką do Leroy Merlin lub do Castoramy I niech na miejscu coś doradzą! Przy okazji całej akcji poznałem kolejnego uzdrowiczanina i nawet powymienialiśmy się informacjami o wspólnych dalekich znajomych.
Po powrocie do domu rozmawiałem z Wielkim Woźnym. Powstała idea napisania wspomnień o naszym koledze, Tomku, czyli Naczelniku. Zobowiązałem się, że gdy przyjdzie co do czego, napiszę, "tak od serca".
Później zaś z Prominentem. Listonosz przyniósł polecony list adresowany na nazwisko jego żony i na nasz adres. Z nazwy nadawcy wynikało, że musi to być mandat za niewłaściwe parkowanie w Metropolii.
- A bo samochód jest na żonę... - wyjaśnił na wstępie.
- A gdzie pan tak piratuje?! - zagadałem na wstępie.
- Gdzieś musiałem zaparkować nawet nie wiedząc, że niewłaściwie. - A zawsze staram się parkować w miejscach dozwolonych. - To, gdy listonosz przyjdzie drugi raz, proszę odebrać list, otworzyć go, sfotografować i wysłać mi. - Zapłacę!...
Po I Posiłku dalej ciąłem na wymiar deski, szlifowałem i na dworze, przy pięknej aurze, ale w cieniu, stworzyłem sobie piękne stanowisko do malowania. Pod okiem Żony wymieszałem ze sobą dwie bejce, żeby farby wystarczyło, no i żeby kolor był właściwy i pomalowałem pierwszy raz.
Nad schnięciem nie trzeba było stać, to zrobiliśmy sobie niedużą, ale sympatyczną wycieczkę po Uzdrowisku. Byliśmy w takich urokliwych miejscach, o których wcześniej nie mieliśmy żadnego pojęcia. To tylko potwierdzało, jak Uzdrowisko jest urozmaicone pod każdym względem.
W drodze powrotnej zahaczyliśmy o Biedronkę. Skorzystaliśmy z okazji i zrobiliśmy drobniutkie uzupełniające zakupy. I przy okazji zgodziliśmy się ze sobą, że będę mógł sobie kupić Pilsnera Urquella. Z trzech powodów, bo:
- należałoby nim od czasu do czasu zaakcentować jakiś drobny sukces w prowadzonych przeze mnie pracach,
- pojawił się po raz pierwszy, nie wiedzieć od kiedy, w butelkach,
- sztuka kosztowała 50 gr mniej niż "normalnie".
I zgodziliśmy się, że dwie butelki będą w sam raz.
W domu z wielką przyjemnością zabrałem się za uprawy. Te czynności są miłe same w sobie, a dodatkowo wsparte chłodnym napojem... A więc w szklarni posadziłem dymkę, jakieś 2/3 siateczki, w drugim rogu rozsypałem bez ładu i składu, na zasadzie co będzie, to będzie, nasiona kopru, w miejscu, w którym posiałem "już dawno" sałatę (właśnie wzeszły dopiero teraz przez te przymrozki dwa sałatowe wypierdki), od nowa ją posiałem, a w skrzyniach na tarasie ponownie posiałem pietruszkę (wzeszły tylko dwie), nasturcję i tymianek, bo po tamtych ni śladu, ni popiołu.
Po II Posiłku wyschnięte deseczki przetarłem papierem ściernym i drugi raz pomalowałem. Wyszły pięknie. I żeby się dobić, w szklarni ostatnim wieczornym rzutem z czterech płyt zrobiłem sobie ścieżkę, aby można było suchą stopą dotrzeć do mechanizmu podnoszącego i opuszczającego górną ciężką szklarniową klapę (wietrzenie), tę, która "wyrywa" kręgosłup...
Jaka miła codzienność i jakie zróżnicowanie prac...
Pierwszego meczu Igi Świątek w Rzymie nie oglądałem. Miał się rozpocząć o 19.00, co akceptowałem, ale okazało się, że się rozpocznie znacznie później, czego mój organizm nie był w stanie przyjąć. Zdecydowałem się na retransmisję jutro rano, jeśli takowa będzie.
Wieczorem obejrzeliśmy 10 minut "wczorajszego" odcinka serialu Zawód:Amerykanin i 2/3 "dzisiejszego". Więcej nie daliśmy rady.
PIĄTEK (10.05)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
W drodze na dół zdjąłem polską flagę.
Retransmisja meczu Igi Świątek z Amerykanką Bernardą Perą była. Iga wygrała 2:0. Wczoraj mecz rozpoczął się bodajże o ok. 21.00, kiedy ja już, bodajże, spałem.
Z raniutka zabrałem się za skręcanie deseczek, żeby ostatecznie utworzyć ażurowe pokrycie wanny. Rzecz wymagała sporej dyskusji z Żoną, żeby sprawy nie schrzanić, a potem, przy skręcaniu precyzji i wielokrotnych pomiarów, co kolejną przytwierdzoną deseczkę, żeby... sprawy nie schrzanić.
Znowu wyszło pięknie. Może nawet piękniej od tej dolnej zrobionej przez Ta Konstrukcja Jest Do Dupy. A na pewno taniej.
Po I Posiłku pojechałem do City. Sam. Żona chciała wykorzystać fakt, że rano rozpaliłem w kuchni i przypilnować gotowania jedzenia dla Pieska i dla nas. Żeby potem już tylko ewentualnie je odgrzewać.
W sklepie z farbami do samochodów facet był tego samego zdania, co ja.
- Dla mnie samochód jest tym, czym młotek dla kowala. - Ma jeździć, ma być sprawny i bezpieczny.
Otworzył drzwi pasażera, z przyklejonej do słupka kartki odczytał kolor lakieru (nawet nie wiedziałem, że tam jest taki opis) i udał się na zaplecze. Dobierał i mieszał. Po czym przyniósł mi maleńki słoiczek i z niego bez lejka lub czegoś na jego kształt wlał trochę do maluteńkiej plastikowej buteleczki o średnicy wlotu 0,5 cm. Podziwiałem, bo nie uronił ani jednej kropelki.
- Tą igiełką może pan wprowadzać lakier w malutkie rysy, a w środku pojemniczka jest pędzelek do większych. - 30 zł... - A gdyby chciał pan kupić szpachlę, to poszłaby stówa, z niej by pan wykorzystał może jedną setną, a reszta by stwardniała i do wyrzucenia, poza tym pod szpachlę trzeba by było kupić jeszcze podkład, 60 zł, bez sensu. - A kiedyś, gdy będzie pan chciał iść do lakiernika, to zawsze pan zdąży. - Zresztą większość zadrapania jest na plastiku, a jemu co z tego powodu może się stać?! - ocenił na miejscu stań przerysowań.
Byłem zachwycony.
Do Leroy Merlin wszedłem z moją gumówką. Facet poświęcił mi mnóstwo czasu dochodząc z tarczami Ki diabeł?!
(ki to potoczna forma zaimka odmiennego jaki. Samodzielnie raczej nie występuje; zazwyczaj jest częścią całego zwrotu, np. Po kiego tam leziesz?, ewentualnie pojawia się w konstrukcjach eliptycznych, „skrótach myślowych”, tzn. po kiego? (po kiego czorta? = po jakiego czorta? = po co?). Jest to forma o proweniencji gwarowej, obecnie występująca tylko jako kolokwializm).
W końcu stwierdził, że, żeby moja nakrętka dociskała tarczę, to ta musi być grubsza, ale potem do cienkiej dopasował drugą nakrętkę. Kupiłem więc dwie tarcze i jedną nakrętkę. Żadne niespodzianki teraz nie powinny mnie czekać. Muszę powiedzieć, że facet był cierpliwy, razem ze mną odkręcał i zakręcał, mierzył i szukał.
Sam robiłem zakupy w Lidlu, Carrefourze i w Biedronce i nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, ale Żona zadała mi jeden temat - komosa ryżowa. Nie znalazłem, ale przez to intensywne i skrupulatne szukanie byłem bliski bólu głowy. W końcu do niej zadzwoniłem.
- Komosy nie ma, ale jest coś takiego, jak kasza jaglana?
- Weź! - usłyszałem z ulgą, ale musiałem najpierw dokładnie opisać towar. Z tych nerwów o mało co, a bym się pomylił i wziął mąkę jaglaną. No, to dopiero wtedy bym się...!
Przed i po II Posiłku na klęczkach, na nakolannikach, dwa razy pomalowałem rysy. Na blasze stały się prawie niezauważalne, na plastiku trochę było widać, ale to mi zupełnie nie przeszkadzało. Grunt, że blacha była zabezpieczona.
W przerwach między malowaniem podlewałem w szklarni i w ogródku. To taka czynność dająca pierwotną satysfakcję. Nie dość, że wtedy zaczyna wszystko pachnieć, zwłaszcza wilgotną ziemią, to jeszcze czuje się, że roślinki są wdzięczne...
Przed pójściem na górę rozmawialiśmy szeroko o planie A'. I wyłącznie o A' .
Wieczorem obejrzeliśmy tylko 1/3 wczorajszego odcinka serialu Zawód:Amerykanin. Od razu zastrzegłem, że na więcej mnie nie stać, a Żona zaakceptowała. Słuchała później audiobooka, ale jak długo, nie wiem, bo dawno mnie już nie było.
SOBOTA (11.05)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
Godzinę przed czasem, ale dłużej nie potrafiłem spać.
Już o 11.00 obejrzałem drugi mecz Igi w Rzymie. Z Kazaszką, Julią Putincewą. Taka z niej Kazaszka, jak z mojej.... Po prostu Ruska o typowym kałmuckim zachowaniu. Ostatnio, gdy grała z Igą (przegrała) zachowywała się skandalicznie, a gdyby zapytać ją o zasady savoir-vivru na korcie, to myślałaby raczej, że jest to może rodzaj nieznanego jej uderzenia, albo nowy typ rakiety, na przykład.
Iga wygrała 2:0. Ale w drugim secie miała jakąś zapaść i przegrywała już 1:4, by ostatecznie wygrać tego seta 6:4.
W ramach realizacji planu A' zabrałem się za ścianę w naszej kuchni. Za jej lewą część. Tę, gdzie kiedyś stały meble, piekarnik elektryczny i kaloryfer, i tę, która po pozbyciu się tych rzeczy ujawniła na sobie trzy kolory i cztery gniazdka na różnych wysokościach, co teraz, po ich odsłonięciu jest niezrozumiałe i nie ma racji bytu. No, ale są.
Szlifowałem grubą warstwę szpachli, którą nałożyłem dawno temu w dziurach powstałych po usunięciu haków podtrzymujących kaloryfer (wycięty), usuwałem gwoździe i haczyki, powstałe dziury i dziurki szpachlowałem, odkurzyłem całą przestrzeń z pajęczyn, wyciągnąłem lodówkę z jej "gniazda" i za nią zrobiłem porządek, no i oklejałem wszystko co się dało taśmą malarską. Jutro zacznę malowanie.
Staraliśmy się wykorzystać farby, które mamy, a którymi malowaliśmy różne pomieszczenia, nasze i gościnne. Żona zdecydowała się na wymieszanie beżu z żółtym żarówiastym. Próbki naniosłem na kawałek ściany i wyszło nam, że... wyszedł kolor piaskowy. Do zaakceptowania.
W ramach kontynuacji planu A' zaraz potem lub na zazębienie się zabiorę się za korytarzyk na górze, który powstał po wstawieniu dwóch par drzwi prowadzących do gości oraz na skutek zamurowania wejścia do łazienki. Końcem tego planu będzie malowanie łazienki-pralni oraz przymocowanie w niej włączników i gniazdek, zamocowanie nad umywalką oświetlenia i lustra.
Jest co robić.
Po II Posiłku dopadła mnie dziwna i nietypowa niemoc. Do pójścia na górę była dobra godzina, nawet półtorej, a ja nie wiedziałem, co ze sobą robić. Malowania nie chciałem już rozkręcać, pisać mi się nie chciało, sprzątać czegokolwiek tym bardziej, rąbanie drewna na szczapki było bez sensu, czytanie odpadało, bo książka trudna i trzeba się do niej zmuszać, spać było za wcześnie, a ogród odpadał, bo zdrowo lało. Trwałem w nieprzyjemnym impasie.
- To może idź do szklarni i coś tam rób... - Żona nie dość, że wiedziała, że robić coś muszę, bo inaczej z tego stanu głośno oznajmionego nie wyjdę i tylko patrzeć, gdy wpadnę w frustrację, to wiedziała w punkt, co by to mogło być.
W pierwszej chwili chciałem zaprotestować, bo rośliny posadzone, nasiona posiane, wszystko podlane i wyplewione, więc samo patrzenie na zieleninę, jak rośnie miało w sobie tyle emocji, że ho, ho!... Ale przypomniałem sobie o ścieżce, tej zdemontowanej, którą należało jakoś odtworzyć. A "jakoś" zaplanowałem w ten sposób, że postanowiłem na niej poukładać różne kamienie, raczej kostkę i płyty różnego autoramentu, walające się po kątach posesji.
Ułożyłem pierwsze cztery rzędy, półtorej godziny zeszło, satysfakcja była i bez szemrania mogłem udać się na górę.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin.
NIEDZIELA (12.05)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Jeszcze przed I Posiłkiem zdjąłem 4 pokrywki gniazdek i jeden dekiel od puszki, wszystko wyczyściłem z poprzednich malowań i pomalowałem ścianę pierwszy raz. Przy czym z wczorajszego piaskowego zrobił się jaśniejszy piaskowy. Nazwałem go Piaskiem Sahary. Wszystko przez to, że Żona zdecydowała, że do naszej mieszanki dodamy jeszcze trzecią farbę, resztki białej. Rano dusiłem się ze śmiechu wiedząc, że tak będzie, bo zauważyłem, że Żona, gdy ledwo wstała, przygląda się uważnie ścianie i wczorajszym próbnym mazom i wiedząc, że ona nie zauważyła, że ja zauważyłem.
Na jednolitej już płaszczyźnie od razu powyłaziły wszelkie dziurki, dziureczki i rysy, więc zabrałem się za szpachlowanie. Żeby sobie wszystko schło.
Żeby się pozbyć smrodu farby (mimo że to nie to co za komuny, to jednak śmierdzą, a według Żony ładnie pachną) i żeby odreagować, poszedłem do szklarni układać ścieżkę.
- Teraz idę do męskiej roboty!... zaznaczyłem.
Po I Posiłku zabrałem się za górę. Same prace przygotowawcze zajęły mi sporo czasu. Czyściłem i odkurzałem to, co zostawili po sobie Szef Fachowców wraz ze współpracownikiem. I odwaliłem całą koncepcyjną pracę z obszaru listew i listewek, bo po malowaniu i tapetowaniu(?) trzeba będzie wzmocnić i zamaskować przecięcia regipsowej ściany, pozostałości po usunięciu z niej drzwi przesuwanych i po zamurowaniu wejścia oraz ułożyć przy podłodze cokoliki. Wszelakich listew w piwnicy znalazłem bez liku, więc będzie się czym wykazać.
A skąd tapetowanie? Żona wymyśliła, że na tę zamurowaną ścianę można by położyć tapetę, zamiast malować. Do pomysłu się zapaliłem, bo byłaby to jakaś odskocznia od "zwyczajnego" już malowania. A tapeta była, ta, która została po tapetowaniu ściany w salonie w dolnym mieszkaniu gości. Ta, która świadczyła o moim tapetowym (tapeciarskim?) Waterloo. Wtedy tapetowałem pierwszy raz w życiu. Ale już drugi raz, drzwi sypialni od strony wewnętrznej, wyszło bardzo dobrze. Więc chciałem się teraz sprawdzić. W związku z tym stwierdziłem, że ścianę trzeba będzie przeszlifować. Pyłek był wszędzie.
I znowu dla odreagowania poszedłem do szklarni. Ścieżki powoli przybywało, a była ona na tyle już w tym momencie oryginalna, że leżały na niej płyty a la marmurowe, płytki betonowe z ciekawym wycięciem na jednym z rogów oraz kostka betonowa z charakterystyczną falistością na każdym z czterech boków. Oryginalność ścieżki względem poprzedniej polegała jeszcze na tym, że przy obu parach szklarniowych drzwi położyłem pierwsze dwa typy płytek, cienkie, bo łatwo było je zlicować z obu progami, ale już kostka była gruba, a nie dało jej się głębiej zakopać dla zachowania poziomu, bo na dnie był lity beton. Ścieżka więc musiała być pod górkę i z górki. Nawet zaczęło to fajnie wyglądać. No i pracy, zwłaszcza finezyjnej, było więcej.
Wróciłem do góry. Wszystko, co trzeba było, okleiłem malarską taśmą i zabrałem się za gruntowanie, w tym za ściankę, na której miałem kłaść tapetę, bo pyliła jak szlag. A to by groziło nieprzyjmowaniem kleju, odchodzeniem tapety i moim złorzeczeniem.
I znowu z przyjemnością wróciłem do szklarni. Taka dywersyfikacja prac powodowała, że żadna z nich mnie nie męczyła.
Po II posiłku ścianę w kuchni pomalowałem drugi raz i nawet odklejanie taśmy mnie nie mierziło. Wyszło nieźle, drobne ubytki na granicy taśma ściany/sufit, uzupełniłem błyskawicznie tak, jakbym to robił przez całe życie. A styk Piasku Sahary i tapety wyszedł perfekcyjnie!
Trochę z Żoną się upałowaliśmy ze wstawieniem lodówki w jej "gniazdo". A tylko dlatego, że jej przednie nóżki do tej pory stały na kaflach, a tylne na starym niewidocznym parkiecie, a na granicy faz był nieprzyjemny uskok. Panom, Szefowi Fachowców i jego współpracownikowi albo nie chciało się przy kładzeniu kafli wysunąć lodówki i w "gnieździe" również je położyć, albo, co bardziej prawdopodobne, na to nie wpadli. Ostatecznie lodówka czterema nóżkami stanęła inaczej, bo na parkiecie. To z kolei wymagało ponownej regulacji i klinowania, żeby stała w pionie, bo z perspektywy Bawialnego paskudny pochył w lewo drażnił Żonę i ciągle go widziała, nawet gdy nie patrzyła.
Między blat kuchenny a bok lodówki wcisnąłem klin, najgrubszy jaki posiadałem i trochę pomogło wrócić lodówce do pionu. Ale gdy za jakiś czas wróciłem do kuchni, po klinie nie było śladu, za to w to miejsce wciśnięta była łopata do pizzy. Zdecydowanie stanowiła grubszy klin poprawiając prawie idealnie pion lodówki. Widok był kuriozalny.
- A bo pomyślałam sobie, że można by ją w taki sposób wykorzystać! ... - Żona się śmiała, a ja razem z nią.
To by się zdziwił Ta Konstrukcja Jest Do Dupy!
Korzyść z tych manewrów dodatkowo była taka, że różne części lodówki, w tym normalnie niedostępne, zostały przyzwoicie umyte.
Po doprowadzeniu do pięknego wyglądu ściany po lewej stronie tapety, czekałem co będzie. To znaczy wiedziałem, co będzie. Głupi by na to wpadł, że teraz jej prawa strona natychmiast zaczęła gryźć w oczy swoimi poremontowymi maziami, jak również część między kuchnią a kominkiem.
Długo nie musiałem czekać na reakcję Żony.
- Teraz ta część ściany gryzie w oczy!...
Od razu ustaliliśmy, ja bez bólu, że farby Piasek Sahary jest od cholery i że na wszystko wystarczy.
Pracowity dzień zamknąłem ogrodem i szklarnią. Podlałem trawę pod świerkiem, bo stanowi on dla niej brutalne zadaszenie przed deszczem oraz pomidory i wszystkie nasiania. I odkryłem, że jedna cebulka wypuściła zielone. Taki centymetrowy, dla zgrywu, szczypior. Ubawiłem się setnie.
Przy okazji odkryłem, że z jednego krzaczka pomidora został tylko łodygowy kikut całkowicie pozbawiony liści i tego faktu nie potrafiłem sobie wytłumaczyć. Czyżbym przy kładzeniu ciężkich płyt w jakiś sposób narozrabiał?... Ale podlałem go, może odbije.
Odkryłem też, że na kompoście dwa ogórki, te rachiciaki do potęgi, zniknęły. Wytłumaczenie mogło być jedno. Intensywny deszcz musiał je po prostu pokiereszować i wbić bezpowrotnie w ziemię.
Nad stratami nie bolałem.
Ciekawe, bo niedziela była niedzielą mimo sporej pracy. Może przez tę ciszę wokół, bo nikt na swoich posesjach nie czynił żadnego hałasu. Ja również się dopasowałem.
Wieczorem zaczęliśmy oglądać kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin. Żona dotrwała do połowy. Jak zwykle każdy fakt, a więc i ten musiała przeanalizować.
- Bo zdrada polegała na tym, że ja poszłam do łóżka grubo wcześniej przed tobą. - Laptopa i telewizor przygotowałam, a potem czekałam leżąc i słuchając audiobooka. - A to nie mogło się dobrze skończyć... - Nie gniewasz się?...
PONIEDZIAŁEK (13.05)
No i dzisiaj wstałem o 05.15.
Miałem już jakiś taki, na granicy sen - jawa, "pałer" do roboty, że bez problemów wstałem. Chyba wszystko przez tę ścianę w kuchni, która udała mi się nad podziw. Tedy dalej chciało mi się malować. A drzewiej malowania nie cierpiałem.
To mi jednak nie przeszkodziło, żeby porannie nie zrobić sportowego onanu.
Wczoraj wieczorem Wnuk-III zaskoczył mnie smsem. Heca, żeby trzynastolatek tak pisał i interesował się takimi rzeczami.
Zadałem sobie ostatnio pytanie jaka sylaba jest najdłuższa w języku polskim. Na początku wymyśliłem wyraz "sport" który składa się ze sylaby z pięciu liter i jest błuższa niż przecietna ale później kiedy zaczą padać deszcz uświadomiłem sobie że to właśnie ta sześcioliterowa sylaba jest najdłuższa. Moje dalsze poszukiwania skończyły się w dniu w którym kolega z klasy stwierdził że najdłuższa sylaba to jest dziewięcioliterowy wyraz "chrząszcz". (pisownia w każdym elemencie <emelencie> oryginalna).
Byłem zbudowany takimi zainteresowaniami wnuka i trochę zmartwiony, że w tym wieku zdaje się nie wiedzieć jeszcze o zasadach interpunkcji.
Sprowokował mnie do dociekań i poszukiwań. Bo wyraz kleszcz (7 liter) "wymyśliłem" na poczekaniu, ale okazało się, że jest jedna sylaba dziesięcioliterowa - "wszczniesz" od czasownika "wszcząć". Sprawa w czasie przeszłym jest prosta i oczywista - ja wszcząłem awanturę, ty wszcząłeś awanturę, itd. W teraźniejszym również. A z przyszłym już nie. Bo niektórzy naukowcy, filolodzy języka polskiego, uważają, że nie ma czasu przyszłego od tego czasownika, a inni, że jest. Czyli, jak zwykle, zdania naukowców są podzielone. Więc w czasie przyszłym byłoby i według mnie jest "ja wszcznę awanturę", a ty właśnie "wszczniesz awanturę". Nawet komputer nie zaznaczył tego słowa jako błędu.
O wszystkim będę musiał powiedzieć Wnukowi-III, żeby "zgasił" kolegę z klasy.
Przed I Posiłkiem pieprzyłem się z odcinaniem tapety według prostej i prostopadłej linii. Bo Szef Fachowców odciął ją tak w trakcie likwidacji przegrody w kuchni, żeby się nazywało. Zeszło tyle czasu, że dopiero w południe poszliśmy do Zdroju. Pretekstem był zakup taśmy malarskiej.
Z tym wyjściem wiązały się dziwne uczucia. Wyszedłem znowu po kilku dniach remontowania w domu i tym razem wszędzie czułem się... obco. Prawie całkowicie jako turysta, który świetnie zna Uzdrowisko, lubi je, często przyjeżdża, ale nie jest jednak u siebie. Nie mogłem tego stanu wytłumaczyć li tylko tymi kilkoma dniami nieobecności.
Te moje odczucia nie zmieniły faktu, że Zdrój był piękny, a Park Różanecznikowy zaczynał właśnie swój koncert kwitnienia. Nie było siły, żeby nie robić zdjęć.
- Rok temu jeszcze na tę feerię barw się nie załapaliśmy. - przypomniała Żona.
W domu prace sprowadziły mnie do rzeczywistości i odgoniły durnowate myśli. A zwłaszcza jedna z nich, z prac oczywiście, - oklejanie ścian, ich granic i kątów taśmą malarską. Dzisiaj już ewidentnie stwierdziłem, że tej dłubaniny nie cierpię!
Gdy ją skończyłem, ścianę zagruntowałem i ponownie zrobiłem to samo z zamurowaniem na górze. A potem z przyjemnością uciekłem do szklarni i ułożyłem sobie trzy rzędy betonowych płytek.
Do domu wróciłem idealnie, gdy Iga Świątek zaczynała mecz 1/8 finału z Niemką polskiego pochodzenia Angeliką Kerber (lubię ją, od lat mieszka w Puszczykowie pod Poznaniem). Iga wygrała 2:0.
Po II Posiłku pierwszy raz pomalowałem prawą względem tapety ścianę , no i na górze tę postawioną przez Szefa Fachowców, odgradzającą nas od górnego mieszkania.
Blogowy tydzień się zamyka. Dotarło do mnie, że był niezwykle męczący i na swój sposób nudny. Bo nic, tylko praca i praca....
W tym tygodniu Bocian nie zadzwonił ani razu i wysłał jednego sflaczałego smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.34.
I cytat tygodnia:
Człowiek jest najbardziej ludzki, kiedy działa w sposób nieoczekiwany. - Soren Kierkegaard (duński filozof, poeta romantyczny i teolog, uznawany za
jednego z prekursorów filozofii egzystencjalnej, zwłaszcza jej
chrześcijańskiego nurtu; nazywany czasem „Sokratesem Północy”)
Przez cały tydzień działałem w sposób boleśnie oczekiwany, nomen omen. Byłem nieludzki?...