27.05.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 176 dni.
WTOREK (21.05)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Obudziwszy się kapkę wcześniej, stwierdziłem, że Żona... też już nie śpi. To sobie krótko porozmawialiśmy. Ja używałem szeptu, bo jestem przewrażliwiony ze względu na Teściową, chociaż zdawałem sobie sprawę, że żadną miarą nie mogła nas słyszeć. Lata doświadczeń i odruch Pawłowa robiły swoje.
Chwilę po mnie Żona pojawiła się na dole. Całkowicie ubrana "do dnia", bez żadnych koszul i szlafroków, więc 2K+2M było sporo wykoślawione. Dodatkowo przez to, że milczenie było co jakiś czas przerywane naszymi dociekanio-pytaniami Ciekawe, co robi mama, skoro zwyczajowo wstaje o tej porze? albo Może dopiero zasnęła, jak kiedyś w Pucusiu, co było elementem (emelentem) poważnej afery?
- Fafik załatwi temat! - zauważyłem, gdy go usłyszałem. I zaczęła się dyskusja, gdzie go "lepiej" słychać? Czy przez kuchenne okno, czy przez okno w gościnnej sypialni. Ja uważałem, że to jeden pies, nomen omen, Żona zaś starała się nam obojgu dać nadzieję, że w sypialni jednak mniej.
Żona rano ubiegła mnie pytaniem A jaka jest temperatura? Przeważnie staram się pamiętać i od razu, gdy tylko zejdzie na dół, poinformować ją jednym ciągiem: Na dworze jest +8, w domu +21,8 i dzisiaj jest jod. Jodu zażywamy co dwa dni, więc żeby się nie pomylić, zaglądam do kalendarza, w którym mam wszystko odnotowane.
- Aha! - dodałem dzisiaj - za dwa dni mamy 16. rocznicę ślubu!
- Och!... - ale mnie wystraszyłeś! - A zresztą, co to za rocznica?! - dodała. - Ale dobrze, że o niej pamiętasz...
I tyle. Zobaczymy za dwa dni.
Już o 05.17 napisał Po Morzach Pływający.
Korekta .
Smoczyca to też Ravka, tyle że wersja I, jeszcze z ubiegłego wieku.
Smaug czyli RAVKA ma się dobrze i oby tak dalej było.
Smoczyca to też Ravka, tyle że wersja I, jeszcze z ubiegłego wieku.
Smaug czyli RAVKA ma się dobrze i oby tak dalej było.
Ciekawe jest to nasze ciało. Kiedy masz 20 lat to nie możesz się doczekać kiedy coś Tobie wyrośnie tzn włosy, a jak masz 60 to zarastasz jak nie przymierzając szympans . Zamiast raz na miesiąc do fryzjera to musisz iść 3 razy. Chyba powinno być odwrotnie.
Remonty.
Nasz Pan Złota Rączka nigdy się nie spóźnia, pracuje od.....do......, nigdy nie narzeka, zostawia po sobie porządek, ma swoje narzędzia, materiały zawsze zamawia z wyprzedzeniem i tyle co potrzeba i co najważniejsze nie jest drogi, a zarazem solidny.
Nasz Pan Złota Rączka nigdy się nie spóźnia, pracuje od.....do......, nigdy nie narzeka, zostawia po sobie porządek, ma swoje narzędzia, materiały zawsze zamawia z wyprzedzeniem i tyle co potrzeba i co najważniejsze nie jest drogi, a zarazem solidny.
Ciekawe gdzie by parkowali " tacy z Polski" jak by przyjechali do nas 😁 chyba trzeba by było im zrobić miejsce w garażu.
A pro po garażu.
Beton w końcu jest suchy i gotowy do gruntowania i malowania.
Beton w końcu jest suchy i gotowy do gruntowania i malowania.
Ciekawe, że niektóre tematy pojawiające się u Emeryta , pojawiają się także u mnie.
"Im bardziej mi się nie chce, tym bardziej mi się chce.'
Jedyną przypadłością której nie jestem w stanie pokonać to pamiętanie o imieninach i urodzinach.
Nie mam , żadnych notatek i nigdy nie miałem. Jako , że ostatnio zrezygnowałem z fejsbuka to wyschło ostatnie źródło informacji. Z drugiej strony zastanawiam się kto to wymyślił,żeby z każdej - czasem dziwnej okazji - składać życzenia. Stało się to tak codzienne jak oddychanie, a i tak zazwyczaj składanie życzeń to tylko kilka stałe powtarzających się słów. Zrozumiałbym i popierał gdyby było to coś więcej i takie " od serca. To tylko mój prywatny pogląd na ten temat.
Nie mam , żadnych notatek i nigdy nie miałem. Jako , że ostatnio zrezygnowałem z fejsbuka to wyschło ostatnie źródło informacji. Z drugiej strony zastanawiam się kto to wymyślił,żeby z każdej - czasem dziwnej okazji - składać życzenia. Stało się to tak codzienne jak oddychanie, a i tak zazwyczaj składanie życzeń to tylko kilka stałe powtarzających się słów. Zrozumiałbym i popierał gdyby było to coś więcej i takie " od serca. To tylko mój prywatny pogląd na ten temat.
Miłego dnia
PMP (pis. oryg.)
PMP (pis. oryg.)
Pełne odniesienie do mojego poprzedniego wpisu...
Dla rzetelności blogowej i faktograficznej muszę wprowadzić drobne sprostowanie. Otóż wczoraj wieczorem pozwoliłem sobie na pewne kreowanie rzeczywistości zakładając, że będzie tak, jak założyłem. A nie było.
Więc owszem, dokończyliśmy oglądanie końcówki odcinka serialu Zawód:Amerykanin i zaczęliśmy kolejny, ale bardzo szybko zacząłem tracić wątek. Żona cofała trzy razy i na moją prośbę o czwarte cofnięcie postąpiła tak, jak ja, tylko analogicznie odwrotnie. Brutalnie zapaliła światło i wyłączyła telewizor. Nie protestowałem. Wręcz jej decyzję przyjąłem z ulgą. Ale "udało się" obejrzeć połowę odcinka.
Mam nadzieję, że wiarygodność wpisów na tym nie ucierpiała?... Postanowiłem jednak już tak dalej nie igrać z rzeczywistością..
Teściowa pojawiła się tuż przed dziewiątą. W znakomitej formie, bo spała aż do czwartej. Przy kawie siedziała przed kuchnią grzejąc się Bo trochę zmarzłam i słuchała sobie lekcji angielskiego, a my mogliśmy się nadal zajmować naszymi sprawami. Idylla wprost. Na dodatek bez problemu ustaliśmy kulinarny i spacerowy porządek dnia.
Drugie śniadanie dla Teściowej a I Posiłek dla nas zrobiłem ja. Jej jajecznicę na maśle, a nam na smalcu i na kiełbasie. Wszyscy chwalili.
Po czym zgodnie rozeszliśmy się do swoich zajęć. Teściowa poszła na spacer i na nim "odkryła" Salę Królestwa Świadków Jehowy, stąd ustaliła z nami od razu "program" czwartkowego popołudnia, bo chciała się tam wybrać, do braci i sióstr, na godzinę 17.00.
Żona siedziała przed laptopem i załatwiała bieżące i przyszłe sprawy, a ja wybrałem się z wielką przyjemnością do ogrodu. W tej części przed domem ściąłem wybujałe już ponad miarę tryfidy, żeby można było się swobodnie poruszać, zasypałem ziemią te fragmenty przy gościnnej wybrukowanej przeze mnie ścieżce, które gryzły oczy swoją grysowością przy cokołach, w szklarni między pomidorami posadziłem bazylię (w poniedziałek "już" była) i na terenie zrobiłem drobne porządki.
I w takim momencie złapał "mnie" sympatyczny telefon ze Stolicy. Dzwoniła miła pani z Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. Okazało się, że według jej szefów, gdybym chciał uzyskać status działacza opozycji antykomunistycznej powinienem tę działalność bardziej udowodnić, bo status osoby represjonowanej jak najbardziej w świetle dokumentów mi się należy.
- To by przedłużyło całą procedurę - wyjaśniła młodym głosem mówiąc świetnie, normalnie po polsku, a "normalnie", bo z delikatnym wschodnim zaśpiewem - bo by musiał pan dostarczyć jeszcze jakieś dowody na swoją działalność. - kontynuowała. - I czy panu na tym zależy, bo jeśli chodzi o legitymację, to ją pan oczywiście dostanie i wszelkie, takie same świadczenia panu się należą. - Nie ma różnicy.
Wyjaśnię dla porządku, że nie użyła słowa "świadczenia" tylko "zasiłek", ale ono mnie jakoś ambicjonalnie gryzło, więc zmieniłem.
Dopytywałem To dlaczego jest tak istotny zapis o "działaczu opozycji antykomunistycznej"?
- No wie pan, są osoby, dla których to jest istotne, bo, na przykład mogą o tym powiedzieć na jakichś spotkaniach, w towarzystwie... - zawiesiła głos.
Rozbawiła mnie tym, a mój wyraźny śmiech spowodował, że się nie pohamowała i dała leciutko znać, że to ją też bawi. Od razu wyobraziłem sobie pewnych pisowców, zwłaszcza jednego, którzy przynajmniej mieli status działacza opozycji antykomunistycznej i mogli się tym chwalić, bo osoby represjonowanej już nie, jako że komuna ich nie zamknęła swego istotnego czasu i dlatego teraz muszą z racji kompleksów stąd wynikających oraz niewielkiego wzrostu odgrywać się na społeczeństwie i na biednym kraju, którym jest Polska.
- A chociażby z faktu, że informacje o mnie są umieszczone na oficjalnych stronach IPN-u nie wynika, że byłem działaczem opozycji antykomunistycznej? - dopytałem.
- Ja też tak uważam, ale wie pan, moi szefowie...
Rozbawiła mnie tym powtórnie, ale tym razem cicho. Oczami wyobraźni widziałem bowiem tych czterdziesto-, pięćdziesięcioletnich szefów, którzy w owym czasie działalności antykomunistycznej albo klepali w wiaderku babeczki z piasku, albo niefrasobliwie i radośnie biegali za piłką po boisku, a teraz wiedzą najlepiej. Poza tym swoistym chichotem historii był fakt, że rozmawiała ze mną jeszcze młodsza osoba i to ze Wschodu.
- Ale gdyby pan chciał mieć jednak tak rozszerzony zapis, to w dowolnej przyszłości może pan dostarczyć stosowne dokumenty potwierdzające i legitymację panu bez problemów wymienimy. - pani była naprawdę sympatyczna i życzliwa, i nawet odczuwałem, no chyba że mi się zdawało i sam sobie stworzyłem taką projekcję, że odnosiła się z szacunkiem.
Zapewniłem ją, że "wystarczy" mi "represjonowany".
- To w tym tygodniu wyślemy panu dokumenty i tam będą podane dalsze kroki.
Rozmowa sprawiła mi sporą satysfakcję. Żonie również, co tu dużo mówić.
Zaraz po 14.00 poszliśmy do Zdroju do Lokalu Bez Pilsnera Urquella. Ze względu na inny tryb dziennego odżywiania się Teściowej. Wiedząc, że tak będzie, nasz I Posiłek był zdecydowanie skromniejszy ilościowo niż zazwyczaj.
Na miejscu przemaglowałem, ale grzecznie i sympatycznie, szefową kuchni na okoliczność dodawania przez ich kuchnię do kartaczowego "ciasta" twarogu. Pani zapewniła mnie, że nic takiego nie istnieje, że receptura nie została nigdy zmieniona, a w trakcie ostatniego incydentu, kiedy to z Gronem z Głuszy Leśnej wyraźnie czuliśmy kwaskowaty smak twarogu, z powodu którego kartacze zmierzały w kierunku ruskich pierogów, akurat na zmianie jej nie było. To by w jakimś sensie wyjaśniało tę ówczesną kwaskowatość kartaczy.
Dzisiejsze były idealne, w punkt, jak za poprzednich czasów. Wszyscy ze smakiem zjedli. Nawet Piesek, któremu Pani bezkarnie odpaliła kilka kęsów. Bo gdybym zrobił to ja, to byłoby karnie.
Po południu mieliśmy grać w kierki. Teściowa wyraziła nawet chęć, ale zaraz potem poczuła się zmęczona tłumacząc się, że przed jej ulubionym serialem jest jeszcze jeden ciekawy program, który by chętnie obejrzała. Stąd mieliśmy czas dla siebie, bo Teściowa zniknęła z moim laptopem zamykając się w mieszkaniu.
Ten niespodziewany dla mnie czas wolny spowodował, że wstąpił we mnie komfort i wreszcie napisałem do koleżanek i kolegów ze studiów informując ich o aktualnej liczbie chętnych do przyjazdu na nasz wrześniowy Półmetek. Akces zgłosiło 47 osób, 25 pań i 22. panów. Pięćdziesiąt jeden lat po skończeniu studiów!
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin.
ŚRODA (22.05)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Żona zeszła na dół dość szybko po mnie.
- Jutro też od razu wstanę po tobie, bo chcę mieć rano trochę czasu dla siebie... - zakomunikowała wczoraj, gdy zasypialiśmy.
Nie było problemu. Rozumiałem.
Dopiero o 09.30 zawitała do nas Teściowa. Na kawę i kawałek piernika. Śniadanie zjadła u siebie.
Przed 11.00 ruszyliśmy w Uzdrowisko znowu poznając jego różne strony. Ciekawe doświadczenia.
A gdy wróciliśmy, każde z nas siedziało nad swoimi sprawami. Pełen luz.
Po obiedzie dla Teściowej, a dla nas po posiłku typu ni pies, ni wydra z racji pory dnia (godzina 15.00), wybraliśmy się we czworo do Zdroju. Głównym celem była Stylowa.
W drodze powrotnej rozdzieliliśmy się. Żona z Pieskiem poszła do domu, a ja bohatersko poszedłem z Teściową do Intermarche Bo chciałam sobie kupić coś do jedzenia na kolację i na śniadanie. Na sposobie przeprowadzenia zakupów nie zawiodłem się. Można było spokojnie otworzyć sobie żyły! A to sformułowanie w takich okolicznościach jest w stanie zrozumieć tylko Żona, Pasierbica, trochę Q-Zięć i ja. I nikt więcej. Bo żadne opisy i wyjaśnienia nie oddadzą charakteru tych wydarzeń. To trzeba przeżyć i to nie raz.
Po południu zagraliśmy w kierki. Nie skończyliśmy, bo rozpoczynał się serial. Tedy tego wieczoru rozstaliśmy się i powiedzieliśmy sobie dobranoc.
Mogliśmy spokojnie zadzwonić do Kolegi Inżyniera(!). Na wieszanie lampy nad stołem w kuchni miał przyjechać w zeszły piątek, ale nie dał rady i zaproponował ten zbliżający się. A w międzyczasie okazało się, że jej wieszanie może nie mieć sensu.
W pierwszym zdaniu wyjaśniłem mu od razu z wielkim napięciem, jak u Hitchcocka, dlaczego.
- Ja pierdolę!... - wyraził się dość brzydko.
W tej sytuacji trudno było go nie zrozumieć. Nawet należało oczekiwać takiej reakcji i słów, mimo że Kolega Inżynier(!) tak brzydko się zazwyczaj nie wyraża. Poinformowałem go, że dokładnie tak samo, tylko po 5. sekundach, powiedział Syn, gdy zacząłem z nim rozmowę. A on tak się wyraża jeszcze rzadziej.
Ostatecznie ustaliliśmy, że całą rozmowę i wszelkie szczegóły oraz niuanse zostawimy sobie na jego przyjazd w sobotę. Będzie na to cały wieczór, a w niedzielę po I Posiłku Kolega Inżynier(!) zrobi sobie wycieczkę w okoliczne tereny, a my może razem z nim, a może nie. Zobaczy się.
Wieczorem pełni wiary i sił zaczęliśmy oglądać kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin, ale skończyło się na jego połowie. Żona nie wyrobiła.
CZWARTEK (23.05)
No i dzisiaj wstałem o 05.40.
Średnio wyspany. Może przez pełnię. Żona zaś analogicznie odwrotnie.
O 03.27 napisał Po Morzach Pływający. Strasznie przeżywał uczciwość handlowców i trudno było mu się nie dziwić w obecnych czasach.
- Do wczoraj sądziłem, że słowo "uczciwość, odpowiedzialność" traci swoje znaczenie.
I bardzo szeroko opisał korespondencję między nim a sklepem, w którym chciał kupić dla siebie specjalny dres.
- Jak się okazuje nie jest to proste i łatwe.
W końcu znalazł. Termin realizacji 16 dni.
- Dla mnie to było bez znaczenia ponieważ teraz jestem w morzu. Zamówiłem, zapłaciłem i się cieszyłem.
Tego modelu, jako już starszego, jednak w rzeczywistości nie było. Był nowszy i droższy, o czym sklep poinformował z zapytaniem, czy może być.
Mogło i Po Morzach Pływający chciał dopłacić, ale sklep się znalazł przepraszając za wprowadzenie w błąd swoją nieaktualną ofertą w Internecie i zaproponował nowy model w cenie starego.
- I to mi się spodobało na tyle, że obiecałem wystawić im dobrą opinię.
No cóż, takie czasy.
Żona dość często ma podobne sytuacje robiąc zakupy w Internecie. Jeśli dany sklep coś pomyli, albo zbytnio wydłuży termin, najczęściej trochę obniża cenę, zdarza się, że za dostarczony omyłkowo towar nie oczekuje zapłaty, albo doda coś sympatycznego gratis, a bywa, że towar łatwo psujący się (mięso) wymienia na całkiem nowy, gdy zawini chociażby kurier, a nie producent. A kiedyś dostarczyli patelnię o rozmiarach nie takich, jak zamówiła Żona, więc bardzo szybko przysłali właściwą za darmo nie oczekując żadnych opłat i zwrotów. Raz tylko jeden sklep poszedł w zaparte i przysłał dywan nie w takim kolorze, jaki zamówiła Żona. Dialog na linii klient - sklep zaczynał przypominać rozmowę ślepego z głuchym o kolorach, akurat, więc Żona dała sobie spokój. Sama myśl, że trzeba byłoby takie coś, długie i nieporęczne, pakować i z powrotem odsyłać przy chandryczeniu się, kazała Żonie powiedzieć Niech leży, może kiedyś przyda się. Czyli klasycznie. Ale sklep ten jest oczywiście spalony.
Teściowa zawitała do nas o 09.30. Po swoim śniadaniu, więc kawka się należała.
Od razu dokończyliśmy kierki. Wygrałem z Żoną o 5 pkt, czyli wartością minimalną z możliwych. A potem Teściowa nas zaskoczyła. Ze słowami Ja wiem, że jesteście bardzo zajęci, ale poświęćcie 4 minuty! poprosiła/kazała nam siąść na kanapie, ja miałem objąć Żonę i ją do siebie przytulić, co zresztą zrobiłem, a Teściowa zniknęła za kominkiem i ze swojego smartfona puściła nam piosenkę She z filmu Notthing Hill w wykonaniu Elvisa Costello z wyraźnym przesłaniem, żebyśmy sobie "poprzeżywali". Zrobiliśmy to na swój sposób, co zdaje się nie zadowoliło Teściowej, ją zawiodło, a może nawet i trochę oburzyło. Cóż... Ale nic dziwnego, skoro wbrew jej zakazowi szeptałem do Żony Chyba chyłkiem pójdę do kranu i nawilżę sobie oczy, żeby udokumentować, jak się wzruszyłem, a Żona nie potrafiła na takie dictum się opanować.
Po tej reżyserii, o której otwartym tekstem Teściowa mówiła, a my, aktorzy, się nie sprawdziliśmy, i po drugim jej śniadaniu, a naszym I Posiłku, każdy miał czas dla siebie. Trzeba powiedzieć, że ten moment w naszych z nią kontaktach i wspólnym z nią przebywaniu jest jej wielkim plusem. Szanuje zawsze fakt i rozumie, że możemy "teraz" lub "później" być zajęci czymkolwiek, więc przyjmuje organizację dnia i ustalanie różnych terminów wspólnych wyjść, grania, czy posiłków bez problemu i zajmuje się wtedy sobą, co zresztą lubi. Tu nie ma żadnych konfliktów.
O 13.00 wyszliśmy we czworo na spory spacer z przystankiem na galaretkę. A po powrocie znowu zagraliśmy w kierki. Ponownie wygrałem.
Plan popołudnia i wieczoru był prosty. Teściowa od przyjazdu mówiła, że dzisiaj pójdzie na spotkanie ze swoimi braćmi i z siostrami. Więc po jej kolacji, a naszym II Posiłku grubo przed terminem wybrała się na zebranie Bo chcę sobie jeszcze porozmawiać przed oficjalną częścią i poznać nowych ludzi, a my mieliśmy czas dla siebie. Ja, na przykład, stęskniłem się za kostką, to w szklarni ułożyłem sobie z przyjemnością cztery rzędy. I po tym fakcie podjąłem poważne postanowienie - koniec z zapuszczaniem się. Po ostatnim poważnym odgruzowaniu się tak dobrze się poczułem, świeżo i ... młodo, że stwierdziłem, że fajnie byłoby ten stan w sobie jednak hołubić ku lepszemu psychicznemu, a i fizycznemu przecież samopoczuciu również. Tedy wziąłem przyjemny prysznic.
Wieczorem obejrzeliśmy bez żadnych problemów 1,5 odcinka (półtora!) serialu Zawód:Amerykanin. Nadrobiliśmy zaległości, a samo oglądanie trwało na tyle długo, że pod jego koniec Teściowa zdążyła wrócić, więc spokojnie mogliśmy zasypiać.
PIĄTEK (24.05)
No i dzisiaj wstałem o 05.15.
Od razu, w ramach postanowienia o hołubieniu, ... ogoliłem się. Co prawda, to zmusiło mnie to pochlastania sobie twarzy wodą po goleniu, ale z problemem dałem sobie radę. Owszem, do tego zapachu jestem przyzwyczajony, ale mimo wszystko jest to zapach, który mnie uwiera i podejrzewam, że robiłby to każdy inny bez względu na markę i jakość. Poza tym uwierałby Żonę i Teściową, nawet gdyby słowem o tym nie wspomniały. Stąd po jakiejś chwili twarz zdrowo wyszorowałem wodą bez żadnych dodatków i po wytarciu pozostał tylko leciutki zapaszek strawny nawet dla mnie, chociaż miałem go pod własnym nosem.
W okolicach 07.00 na dół zeszła Żona. Od razu miała swoje 2K+2M, a ja oczywiście już "od dawna" swój onan sportowy. Gdy przyszła Teściowa, przy porannej kawie z wielkim przejęciem opowiedziała o wczorajszym spotkaniu. Jej życie, a nawet więcej.
Rano napisałem referencje dla pewnego znajomego jeszcze z czasów wczesnego prowadzenia Szkoły, u którego, między innymi, przez kilka lat moi słuchacze mieli praktyki. Znajomy dostał propozycję prowadzenia zajęć z fotografii z dziećmi autystycznymi w jakiejś szkole. Jak sam pisał Wielkie wyzwanie! Referencje zgodził się podpisać Nowy Dyrektor.
Teściowa poszła na ostatni spacer po Zdroju, a my zabraliśmy się za sprzątanie górnego mieszkania, bo dzisiaj miała przyjechać na weekend para z Metropolii. Poszło nadspodziewanie gładko. Pomijam fakt, że poprzednicy zostawili je czyste, to chyba spora przestrzeń oraz sposób urządzenia powodowały, że sprzątało się łatwo.
Wyjazd z domu zaplanowałem ze względu na Teściową z zapasem piętnastominutowym i to był poważny błąd. Zapas miał spowodować, że wliczając citizańskie godziny szczytu i pewne newralgiczne rondo w City, bardzo korkogenne, mieliśmy pojawić się na peronie jakieś 10 minut przed odjazdem pociągu, czyli spokojnie. Nie spodziewałem się jednak, a powinienem był, różnych specyficznych zachowań Teściowej wynikających z jej wieku i charakteru. Nie wchodząc w szczegóły, bo jeszcze teraz na samą o nich myśl skacze mi ciśnienie, ledwo zdążyliśmy przy słowach Teściowej, gdy dopiero wyjeżdżaliśmy z newralgicznego ronda, a pociąg odjeżdżał za 4 minuty Nie mamy szans! Takich uspokajających.
Gdy z bagażem wpadłem na peron zostawiając Teściową gdzieś daleko z tyłu, pociąg właśnie wjeżdżał.
Tłumy pasażerów spowodowały, że zanim wszyscy wsiedli, w tym ja i Teściowa, siłą rzeczy to trwało i pociąg musiał odjechać z dwuminutowym opóźnieniem. Jakimś cudem udało mi się zająć miejsce, a drugim szybko wysiąść.
Natychmiast po odjeździe musiałem zadzwonić do Żony, a potem do Pasierbicy, czyli do dwóch osób, które mogły mnie zrozumieć. I z obiema z nich przedyskutowałem całą sytuację i było jasne, że to nasza wina Bo Mama/Babcia przecież się nie zmieni i to my musimy dopasować się do niej. Inaczej przyjdzie zwariować! W przyszłości, w podobnych sytuacjach, założę margines x 3, co najmniej. Bo chyba lepsze będzie to, gdy na peronie "niepotrzebnie" będziemy czekali na pociąg, na przykład, pół godziny, niż to, co dzisiaj przeszliśmy. Dodatkowo mogę mieć sobie za złe, że nie brałem pod uwagę faktu, że w takiej sytuacji, na styk, Teściowa przecież rączo nie podbiegnie, aby zdążyć.
W całej tej sytuacji zakupy, aż w czterech miejscach (Lidl, Leroy Merlin, Carrefour i Biedronka), jawiły mi się jako antidotum na stres, który przeżyłem. Stanowiły piękny sposób na odreagowanie i na ... odpoczynek. Specjalnie spowalniałem i snułem się po sklepowych przestrzeniach często nadrabiając bez celu kilometry, czego normalnie nie cierpię i nie robię. Nic mnie nie goniło. Nawet pewne blokady przejść na skutek pozostawionych przez obsługę palet z towarem nakazujące siłą rzeczy obejścia i dodatkowe, często trudne, manewrowanie wózkiem budziły we mnie zrozumienie i nawet wzruszenie Jak fajnie, że sobie obejdę, pobłądzę i stracę trochę czasu!...Może nawet niespodziewanie natknę się na kolejną paletę, a może na wózek pełen towaru stojący w poprzek przejścia, pozostawiony przez jakąś staruszkę poruszającą się, oby, bardzo wolno, która gdzieś zniknęła. Nie tknę go i nie przesunę. Niech sobie stoi, a ja poczekam na właścicielkę obdarzając ją po powrocie miłym uśmiechem i nawet sympatycznie zagadam, żeby strawić jeszcze więcej czasu. A gdyby czekanie jednak mi się znudziło, to sobie przecież mogę zawrócić...
W domu przeprowadziliśmy z Żoną finalny proces odreagowania. Dopiero potem mogliśmy zjeść II Posiłek i czekać na gości. Przyjechali zgodnie z zapowiedzią. Sympatyczna para, której się wszystko podobało i która niczego specjalnego od nas nie chciała. Byłem tylko przy powitaniu.
- Jak to dobrze, że ich zobaczyłeś, bo są na tyle specyficzni, że żadne moje opowieści nie oddałyby wrażenia.
Bardzo szybko, bo o 19.00, wylądowaliśmy w łóżku ze stanowczym postanowieniem, że na dzisiaj koniec wrażeń i że obejrzymy dwa odcinki. Ledwo podołałem jednemu. Żona co chwilę pytała mnie dość brutalnie Śpisz?! czując widocznie, że co chwilę wpadam w niebezpieczny stan odrętwienia. Poprawiałem wtedy pozycję ciała na bardziej pionową i jakoś dotrwałem.
- To ja sobie posłucham książkę... - nie miała do mnie cienia uwagi rozumiejąc mój stan.
SOBOTA (25.05)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Wstawało się ciężko. Może po wczorajszych przeżyciach z zawiezieniem Teściowej na dworzec.
Zaraz po sportowym onanie zabrałem się za montaż trzech kinkietów. Żadnego w ostatnim czasie nie kupiliśmy korzystając z piwnicznych zapasów. Każdy z nich wydawał się prosty w montażu, ale miał swoje pułapki połączone z pułapkami dotyczącymi miejsc montażu. Więc trochę zeszło i trzeba było za każdym razem ruszać łepetyną.
Pierwszy zamontowałem nad zamurowanym wejściem na górze przy kolubrynowatej szafie i z niego byłem najbardziej dumny. Wewnątrz umieściłem żarówkę z wbudowanym czujnikiem ruchu i całość zadziałała od razu bez zarzutu. Kinkiet zapalał się, gdy tylko pojawiałem się u szczytu schodów wchodząc na górę lub gdy pojawiałem się na wejściu schodów, gdy schodziłem z góry, z sypialni. Tu finezja pracy polegała na tym, że zanim klosz przytwierdziłem ostatecznie do ściany, musiałem sprawdzić wszystko prowizorycznie, czy działa i czy klosz nie hamuje sygnałów ruchu, co mogłoby powodować niezapalanie się żarówki. Było więc sporo roboty na piechotę.
Ciepłe światło tworzyło fajną atmosferę i było na tyle mocne, że Żona mogła bez problemu grzebać w szafie szukając ręczników, pościeli lub różnych dupereli. Po minucie świecenia natężenie światła wyraźnie malało, żarówka przygasała ostrzegając, że za chwilę zgaśnie. W tym momencie, albo po jej wygaśnięciu wystarczyło odrobinę się ruszyć, aby zapalała się ponownie. Od razu z Żoną ją polubiliśmy.
Drugi kinkiet zawisł w sypialni na pograniczu z garderobą. Po moim malowaniu w tym miejscu zostały dwa grube przewody wystające ze ściany, wyglądające ohydnie i straszące tymczasowością. Tu z kolei finezja polegała na dwóch rzeczach. Wystające kable były tak grube, że należało je pocienić ścinając wierzchnią izolacyjną warstwę, ale tak precyzyjnie, żeby nie przeciąć ostatecznej izolacji. A cienkich kabli potrzebowałem, bo te grube żadną miarą nie przelazłyby przez otwór w podstawce kinkietu. Dodatkowo z jednej strony kostki musiałem wcisnąć cztery kable, bo za kinkietem, w głębi garderoby był jeszcze jeden, zapalany niezależnym wyłącznikiem, ale żeby zapalić, trzeba było doprowadzić zasilanie. Niby proste. Wszystko zadziałało idealnie.
Trzeci zawisł nad umywalką w naszej nowej łazience. Najpierw z Żoną powiesiliśmy lustro, a dopiero potem nad nim zabraliśmy się za montaż kinkietu. Tu finezja była prosta. Chodziło o to, żeby wiercąc dwa otwory na kołki nie wwiercić się w kabel elektryczny. Więc musieliśmy trochę zakłócić symetrię i kinkiet nie zawisł idealnie centrycznie nad lustrem, bo gdy się przymierzałem do wiercenia, wychodziło w prostej linii, że wiertło Makity jak nic wejdzie w kabel.
- A co się wtedy stanie?! - dopytywała zdenerwowania Żona stojąc z gotowym odkurzaczem.
- Nic, najwyżej wysadzi bezpiecznik. - uspokajałem ją.
- A prąd cię nie kopnie?
- Chyba nie... - dalej ją uspokajałem. - No może trochę... - douspokoiłem ją.
Wszystko zadziałało bez pudła. Nawet założyłem dekle na włącznik i gniazdko, bo bebechy straszyły od czasu ukończenia prac przez Szefa Fachowców. Co prawda niedługo będę malował i wszystko ze ścian trzeba będzie zdemontować, ale wolę to, niż debilne oklejanie taśmą, jej odklejanie i domalowywanie niedoróbek.
Po wszystkim zwyczajnie wziąłem zwyczajny prysznic. Z trzech powodów. Pierwszy - w ramach postanowienia o niezapuszczaniu się. Drugi - z powodu jednak zaakcentowania faktu, że 16 lat temu braliśmy ślub. Mimo że Żonę straszyłem tą rocznicą, dzisiaj rano stwierdziła, że fajnie byłoby pójść do Lokalu z Pilsnerem II zanim jeszcze zdąży przyjechać Kolega Inżynier(!). Trzecim - był on sam. Co prawda mężczyzna, ale przecież swoją wrażliwość ma. A ja staram się uszanować gości.
Czas spędzony w Lokalu z Pilsnerem II jak zwykle był udany. Bo sentyment, wspomnienia, pyszne jedzenie, no i Pilsner Urquell z beczki.
Z Kolegą Inżynierem (!) umówiliśmy się tak, że zadzwoni do nas, gdy będzie mijał City. Jako gospodarze daliśmy lekkiego ciała, bo przed domem pojawiliśmy się, gdy on stał i czekał na nas od minuty, może dwóch. Ale nie robił z tego żadnego problemu, zwłaszcza że od minuty widział nas, gdy pojawiliśmy się u wlotu Pięknej Uliczki.
Kolega Inżynier(!) znalazł się. Siłą rzeczy, gdy wyjeżdżał z domu, poinformowaliśmy go, dokąd i dlaczego właśnie się udajemy. Narzekał, że szkoda, że o rocznicy nie wiedział wcześniej, ale mu wytłumaczyliśmy, że to przecież prywatna uroczystość, a poza tym Co to za rocznica?!, którą dodatkowo straszyłem Żonę. Nie wiemy, jak to zrobił, ale na powitanie wręczył nam butelkę wina i... cztery Pilsnery Urquelle, wszystkie butelkowe. Oczy mi się zaświeciły na ten widok.
Zasiedliśmy w salonie na narożniku i ze sporym opóźnieniem, wciągnięci przez tematy, zorientowaliśmy się, że przecież jest taras, a tam pięknie i wiosennie. Dotrwaliśmy do pierwszego chłodu, by wrócić do salonu.
Całą naszą obecną sytuację, decyzje i plany A, A' i różne B zaczęliśmy wyjaśniać Koledze Inżynierowi(!) od Chaosu, czyli od Wakacyjnej Wsi i Szczecina. Sporo zeszło, bo przecież szczegółów nie znał. A potem... zeszło na Anglii i na Modliszce Wegetariance, czyli zeszło na Anglię i na Modliszkę Wegetariankę.
Kolega Inżynier(!) jest Anglią, jej innością i charakterem tamtejszej populacji po prostu zafascynowany. Stąd pomysł, że może kiedyś, za 10 lat (?!), kiedy oboje mogliby sobie "pozwolić" na emeryturę, pół roku spędzaliby właśnie tam, a pół w Polsce. Wynikałoby to z ich osobistych uwarunkowań zawodowych i z obecnych rodzinnych i przyszłych, oczywiście. A poza tym ta część Anglii, w której mieszka Modliszka Wegetarianka jest owiewana ciepłymi masami powietrza i opływana ciepłymi prądami wody, więc nawet trudno mówić, że panuje tam taka pora roku, jak zima. Jest po prostu trochę chłodniej. I nadal zielono.
Ta cała obecna sytuacja jest niezwykle ciekawa, jak również ich plany dalszego układania sobie życia. Stanowi kolejny fascynujący przykład na różnorodną i niezmierzoną w świecie liczbę żyć, które ludzie przeżywają, w nich kombinują, zmagają się z nimi, układają je radząc sobie lepiej lub gorzej. Tu by wychodziło, że ci, jedni z miliardów, robią to całkiem fajnie.
Z tego wszystkiego poszliśmy spać o 23.00. Dla nas to był już środek nocy. Do dyspozycji Kolegi Inżyniera(!) oddaliśmy dolne mieszkanie.
NIEDZIELA (26.05)
No i dzisiaj wstałem o 07.00.
Dosłownie zaraz potem zeszła na dół Żona. I dosłownie zaraz potem pojawił się Kolega Inżynier(!).
Bardzo chwalił nocleg i mieszkanie.
Przy kawie i Blogowych, i przy rozpalonej kuchni, zrobiliśmy sobie długą nasiadówę. Pod jej koniec robiłem wszystkim I Posiłek, ale uczestniczyłem.
Dominował temat córek Kolegi Inżyniera(!) i zmian u Skrycie Wkurwionej, które będą rzutować na relacje między Kolegą Inżynierem(!) a córkami. Nie wiadomo, jak to się potoczy, chociaż Kolega Inżynier(!) wiedział w swoim stylu, że potoczy się źle. W to wszystko wplataliśmy moje sytuacje z życia, moich relacji z Synem i Wnukami.
Skrycie Wkurwiona przeprowadza się do Sąsiedniego Południowego Powiatu, w którym od niedawna mieszkają jej rodzice, mocno wiekowi i schorowani, którzy z kolei przeprowadzili się tam z Więziennego Powiatu. To utrudni i tak już trudny kontakt między Kolegą Inżynierem(!) a córkami i chyba trzeba sobie powiedzieć, że taki stan może trwać kilka lat, dopóki dziewczyny nie wyjdą z nastolatkowości (nastolatkizmu?).
Po I Posiłku zrobiliśmy sobie z Pieskiem długi spacer, na końcu którego zatrzymaliśmy się w Stylowej. A w domu były już tylko kończące, takie zamykające wizytę, rozmowy i Kolega Inżynier(!) dość wcześnie wyjechał.
A niedługo po nim goście. Pożegnać się poszedłem ja, co mi pasowało. Chyba dość szybko wypracowaliśmy sobie nasz styl kontaktów z gośćmi w Uzdrowisku. Przy powitaniu będziemy pojawiać się oboje, po czym ja błyskawicznie i z pewną ulgą będę znikał, a na "do widzenia" będę przychodzić chyba tylko ja, żeby ewentualnie zbierać pochwały i przygany, zachłyśnięcia się lub razy, uwielbienia lub baty i cięgi. To mi zupełnie odpowiada.
Według słów gości, którzy sposobem bycia przy pożegnaniu potwierdzali, że są "nasi", wynikało, że nas odkryli!
- Komfort, cisza, śmieszna odległość do parku zdrojowego!... - Będziemy do państwa przyjeżdżać! - deklarowali.
Tacy goście i taka sytuacja dodają nam ducha. Zwłaszcza mnie, skoro mogłem ewentualnie przy pożegnaniu zebrać kąśliwe uwagi. Może więc będzie dobrze?!
Po dwóch dniach zrobiłem sobie porządny onan sportowy. Bo przez ten czas w zasranym sporcie wiele się działo. A potem zrobiłem sobie ze sporą chęcią spacer do paczkomatu. Wyszedłem na starszego człowieka, emeryta. Z tą różnicą względem poprzednich takich wystąpień, że w końcu wyciągnąłem z szafy roboczy pasek, więc niemieckie spodnie trzymały się wychudzonych bioder.
Pod wieczór, stęskniony za takimi pracami, zrobiłem w ogrodzie różnorodne porządki i podlałem część trawnika i pomidory. Zmęczyłem się, a jednocześnie zrelaksowałem.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin.
PONIEDZIAŁEK (27.05)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Od rana sporo pisałem, bo to poniedziałek. A potem cały dzień zajęły mi różnorakie prace, mocno zróżnicowane.
Przed I Posiłkiem dobrałem się wreszcie do nowej baterii zamontowanej przy nowej umywalce w naszej nowej łazience. Z dnia na dzień z kranu woda ciurkała coraz słabiej, aż przebrała miarę, bo żeby nabrać do ręki garsteczkę, trzeba było czekać i czekać. A w innych odbiornikach (prysznic, wc, pralka) wszystko działało bez zarzutu. No, ale tam dość trudno byłoby zwyczajnie umyć chociażby ręce. Ciśnienie akurat na tym odcinku nie mogło spaść, bo wszędzie naokoło było, więc drogą redukcji eliminowałem poszczególne elementy (emelenty), które mogłyby hamować przepływ wody. I po iluś rozłączeniach i podłączeniach wyszło mi, że problem siedzi w głowicy baterii. Więc jutro postanowiliśmy ją reklamować. A dopiero wieczorem wpadłem na to, że przecież mogę w prosty sposób wymontować dokładnie taką samą baterię ze zlewu w kuchni w gościnnym górnym mieszkaniu, zamontować ją w umywalce i przed reklamacją się upewnić. Na skutek innych prac i schyłkowości dnia już tego dzisiaj nie chciało mi się robić.
Po I Posiłku, znowu mogę powiedzieć wreszcie, zabrałem się za ostatni balkonowy bastion. Żona wiele razy mi o tym delikatnie, bez cienia nacisku lub wyrzutu, przypominała Bo gościnne balkony tak ładnie posprzątałeś, że aż miło jest tam przebywać, a nasz jest taki zapuszczony... No, ale dwa gościnne balkony są przypisane do górnego mieszkania, goście mieli i mają priorytet, a nasz musiał zejść na dalszy plan i poczekać. Do dzisiaj. Od nie wiadomo ilu lat balkon nie był sprzątany, a o tym zaświadczał mech, który ile musiał wrastać w kafle posadzki, skoro utworzył dość rozległą i grubawą warstwę?! W tamtym roku balkonowi poświęciłem czas o tyle, że wyciąłem ileś worów bluszczu zimozielonego, bo po balkonie nie dało się poruszać.
Dzisiaj w ruch znowu poszła szczotka ryżowa i duża szmata. Czyszczenie posadzki to jedno, a mycie dużej miednicy z gęstej zielonoziemistej bryi i wielokrotne płukanie szmaty to drugie. Balkon odzyskał świeżość, stał się balkonem, na który Żona z wielką przyjemnością przyszła od razu ze słowami Teraz to będzie przyjemnie wieszać pranie! Przypomnę, można się doń dostać z pralni i z sypialni.
Na mecz zdążyłem idealnie moszcząc się ze wszystkim w sypialni. Przed 14.00 zacząłem oglądać pierwszy w Roland Garrosie mecz Igi Świątek z kwalifikantką, Francuzką Leolią Jeanjean. Bez szczególnych emocji, bo Iga łatwo wygrała 2:0. Ponieważ mecz trwał krótko, to miałem jeszcze całe popołudnie, żeby poszaleć z pracami, zwłaszcza, że nie wiedzieć czemu, Żona zakomunikowała przychodząc pod koniec mojego oglądania, że ona właściwie to już mogłaby jeść Bo wszystko jest gotowe!
To zjedliśmy II Posiłek na tarasie, jak na nas bardzo wcześnie, tuż po 15.00 wpisując się wreszcie chociaż trochę w ogólnonarodowy przekrój polskiej, porządnej, katolickiej rodziny, która je, jak Pan Bóg przykazał, trzy posiłki dziennie, w tym obiad właśnie mniej więcej o tej porze. Oczywiście w tych czasach to się może zdarzyć w zasadzie tylko w niedzielę. No, ale dzisiaj, mimo że to poniedziałek, mieliśmy wyraźne poczucie niedzieli, mimo że wczoraj też czuliśmy niedzielę tym bardziej, że nią była.
Zrobiło się dużo czasu, więc mogłem zabrać się za prawdziwą męską pracę. W szklarni ułożyłem na ścieżce kolejne sześć rzędów kostki. Nakolanniki, klęczenie, specyficzny pył, walenie gumowym młotkiem, dopasowywanie, podsypywanie i ostateczne picowanie świetnie zabierały mi siły i dawały satysfakcję poprawiając humor, a to było gwarantem, że błyskawicznie zasnę. Jeśli dodam, że w ramach pilnowania, aby nie dopuścić do siebie zapuszczania się, postanowiłem wziąć prysznic, to nawet zacząłem brać pod uwagę możliwość obejrzenia całego odcinka serialu.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy. Wreszcie! I wysłał jednego smsa, co prawda sflaczałego, ale wykazującego dużą troskę.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.37.
I cytat tygodnia:
Ironia życia leży w tym, że żyje się je do przodu, a rozumie do tyłu. - Soren Kierkegaard (duński filozof, poeta romantyczny i teolog, uznawany za
jednego z prekursorów filozofii egzystencjalnej, zwłaszcza jej
chrześcijańskiego nurtu; nazywany czasem „Sokratesem Północy”)