poniedziałek, 3 czerwca 2024

03.06.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 183 dni.
 
WTOREK (28.05) 
No i dzisiaj wstałem o 06.00.

Spałem całkiem nieźle. Wczorajszy fizyczny wycisk i prysznic zrobiły swoje. Ale mimo tego wczoraj bez problemów obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin.
Dzisiaj rano, jak zwykle we wtorki, byłem blogowo wyluzowany, więc pozwoliłem sobie na marnotrawienie czasu. Bo jego świadome marnotrawienie, takie bez wyrzutów sumienia, w obecnej rzeczywistości jest skuteczną metodą, aby nie zwariować. Więc niespiesznie błąkałem się po Internecie co chwilę czymś ubawiony i przeszkadzałem Żonie w jej 2K+2M.
I niespiesznie cyzelowałem ostatni wpis. A potem wróciłem do życia.
 
Zdemontowałem taką samą baterię znad zlewu w kuchni gości i sprawdziłem ją u nas w łazience. Działała bez zarzutu. Trzeba było zepsutą reklamować.
I Posiłek zjadłem w ogrodzie. Najpiękniejszy jest zawsze moment, gdy po ustawieniu wszystkiego na stole - talerz, smartfon, okulary, książka, siadam. Drugi, gdy zjem, wszystko odstawiam i mogę się gapić. Ciągle na to samo, ale to przecież nieprawda, bo jest tyle zmiennych, że codziennie moją uwagę przykuwa coś innego. Trzeba sporego wysiłku woli, żeby to miejsce opuścić. I nie chodzi tu o to, że "w zamian" czeka mnie praca. 
Akurat zadzwonił Brat. Umówiliśmy się kolejny raz, że "tym razem" przyjedzie do Uzdrowiska 23. czerwca, w niedzielę.
- A na przełomie czerwca i lipca przyjeżdża z Hamburga Siostra... - Jak myślisz, może przyjechałbym z nią?...
Drugą część zdania wypowiedział głosem pełnym wątpliwości i mocno nieśmiało wiedząc co będzie.
- Nie, Bracie, Żona by tego nie wytrzymała! - wyłożyłem kawę na ławę. - Przyjedź sam, a jeśli Siostra rzeczywiście przyjedzie, a sam wiesz, że to nigdy nie wiadomo, mimo że mówi, że przyjedzie, to ja przyjadę do Rodzinnego Miasta, żeby się z wami zobaczyć.
Brat od razu zapalił się do pomysłu. Doskonale wiedział, że dla Żony, czyli kogoś spoza kręgu naszej rodzeństwowej trójki, taka dawka naszych charakterów byłaby, eufemistycznie mówiąc, nie do strawienia. Jeśli przyjąć bowiem za podstawową jednostkę naszych charakterów mój oznaczając go przez X, z którym Żona się zmaga, walczy, znosi, modyfikuje przez 24 lata, to w przypadku Brata robi się już 3-4X, zależy, a u Siostry 10X. Więc kto byłby w stanie znieść 14-15 takich jednostek naraz.
- Absolutnie się nie zgadzam! - zareagowała po moim powrocie z ogrodu, gdy ledwo otworzyłem usta mówiąc A Brat powiedział, że z Hamburga przyjeżdża Siostra...
Brat dlatego zapalił się do tak prostego pomysłu, jak wyłącznie jego przyjazd, bo od dawna nam mówi, że w trakcie pobytu u nas to on by niczego nie chciał, tylko siedział z piwkiem wśród drzew nad Stawem (Wakacyjna Wieś) lub, teraz, nad Bystrą Rzeką i odpoczywał. A przy Siostrze by się nie dało.
Poza tym doskonale wie, że nie ma się co denerwować i przejmować jej przyjazdem, skoro może nie przyjechać.
- A co jadłeś na śniadanie? - zainteresował się.
- Jajecznicę na smalcu ze skwareczkami...
- Uj, jujuju!... - syknął wyrażając swoją dezaprobatę. - A na maśle nie robisz? 
- Bardzo rzadko... - zamknąłem temat.
A potem jeszcze jakiś czas trwało tłumaczenie mu, może pięćdziesiąty raz, a może setny, żeby niczego słodkiego Żonie nie przywoził.
- Win też nie, whisky też! - odpowiadałem mu na kolejne pomysły. Ale widząc, że jest zagubiony i źle by się czuł, gdyby do Bratowej przyjechał z gołymi rekami, podsunąłem mu, żeby kupił jej dwa ... keczupy, jeden normalny, a drugi pikantny. Bo miał jechać do nas od strony Czech i powtarzał kilka razy A tam są rewelacyjne czekolady studenckie, keczupy i piwa!
- Będzie dla wnuków... - uspokoiłem Żonę.

Gdy już mieliśmy jechać do City, Żona stwierdziła, że zostanie i wykorzysta spadek temperatury, zachmurzenie i czekający nas deszcz, i rozpali ponownie w kuchni.
- Będę robiła smalec...
On najlepiej wychodzi na takiej właśnie kuchni, kiedy tłuszcz może niespiesznie się wytapiać. Skwarki się nie przepalają i można potem na takim smalcu smażyć cokolwiek wiedząc, że skwareczki z czymś tam dodanym (kiełbaska, cebula, papryka) dodatkowo dojdą w sam raz.
To już kolejny raz, kiedy Żona puszcza mnie samego do City. To chyba świadczy o wzroście zaufania do mnie w kwestii zakupów i wyboru Ale zadzwoń do mnie, gdy będziesz miał wątpliwości albo przyślij zdjęcie! oraz w kwestii samodzielnej jazdy Ale obiecaj, że będziesz jechał rozsądnie! Zawsze obiecuję, zwłaszcza na tym odcinku, bo z racji konstrukcji drogi, topografii terenu oraz niezmierzonej liczby TIR-ów więcej niż 70 km/godz. jechać się nie da, a o wyprzedzaniu nie może być mowy. Więc nauczyłem się jeździć rozsądnie.

W Leroy Merlin z reklamacją zrobiła się afera. Pani zasłaniała się cały czas obowiązującymi procedurami, wykazywała się przy tym, trzeba powiedzieć, profesjonalizmem, takim zimnym, korporacyjnym, bez cienia empatii, o uśmiechu nie wspominając i o współczuciu. Nie pomagały żadne moje tłumaczenia, że prowadzimy wynajem dla gości, że przyjeżdżają w czwartek i że przecież nie możemy odwołać ich przyjazdu zwracając zaliczkę, bo stracimy dobre imię, a w konsekwencji stracimy finansowo teraz i w przyszłości, bo wyrąbią nam opinię, i że przecież nie możemy im powiedzieć  Przepraszamy bardzo, ale bateria się popsuła i dziękujemy państwu!!!
- Ja rozumiem - cały czas w zimnej odpowiedzi słyszałem to zdanie - ale takie mamy procedury.
A one mówiły, że po pierwsze, nie mogłem dokonać zwrotu (chciałem sprytnie procedury obejść) Bo bateria, proszę pana, nosi ślady użytkowania, a poza tym dlaczego pan reklamuje dopiero teraz, skoro kupił ją pan w lutym?! Musiałem cyborgowi płci żeńskiej dodatkowo się tłumaczyć, że tak wtedy kazali fachowcy i że potem zmienili sobie plany i kolejność prac i że baterię zamontowali stosunkowo niedawno.
Po drugie, czas na uznanie reklamacji lub nie wynosi dwa tygodnie.
- Producent może panu zwrócić pieniądze, albo przysłać naprawioną baterię, albo całkiem nową.
- To rozumiem, że w tej sytuacji muszę kupić kolejną, żeby móc przyjąć gości?...
- Takie mamy procedury!... - konsekwentnie się cyborgowała.
Nie chciałem pani tłumaczyć, że za dwa tygodnie zostanę z jedną nadmiarową baterią niczym Himilsbach, który mógł zostać z angielskim, niczym...
- Ale, jeśli przyślą nową, to będzie ją pan mógł od razu zwrócić... - wbrew pozorom dalej cyborgowała.
Tłumaczenie jej Ale po co mi dodatkowa bateria?! i Będę na tym stratny! nie miało sensu, więc poprosiłem o kierownika. Pani zimnokrwiście, bez słowa i bez chwili zawahania, wzięła telefon do ręki i zadzwoniła do jakiejś Krysi, czy Danusi z informacją, że kierownik jest potrzebny w dziale "reklamacji i zwrotów". I zniknęła. Jak się okazało za wiele minut, w czasie których kierownik się nie pojawił, wyraźnie o mnie zapomniała. Gdy tak sobie stałem czekając cierpliwie, nagle wyszła z jakiejś pakamery i wyraźnie była zaskoczona moją obecnością. Nie straciła jednak zgodnie ze swoją cyborgową naturą zimnej krwi. Nie, bo przecież tej żywej tkanki złożonej z różnych komórek nie miała.
- Kierownik powiedział, że takie mamy procedury i że musi pan czekać na reakcję producenta.
- Poproszę o kierownika!... - udzieliła mi się jej cyborgowość.
Dopiąłem swego. Przyszedł wspierając się swoim pracownikiem z działu "kuchnie i łazienki", nota bene sympatycznym i pomocnym, gdy kilka razy w tym dziale kupowaliśmy.
Kierownik sprytnie się nie odzywał, a jego "pomocnik" z miejsca przejął pałeczkę i zaczął gadkę. Musiałem być trochę dla niego niegrzeczny podnosząc głos i mu przerywając.
- Ale ja z panem nie rozmawiam i proszę się nie wtrącać!
Pan kierownik był miły, kulturalny, uprzejmy, sympatyczny i zaangażowany. I rozumiał moje położenie mówiąc z uśmiechem Ale takie mamy procedury! Uzyskałem tylko tyle, a może aż tyle, że Pani Cyborg natychmiast zadzwoni do producenta i jeszcze dziś do 21.00 oddzwoni informując, jakie jest jego stanowisko.
Gdy odchodziłem, długa kolejka do tegoż działu "reklamacji i zwrotów" patrzyła na mnie bykiem. Spojrzenia różnych nieszczęśników długo paliły mnie w plecy. 

Z Leroy Merlin wyszedłem wypompowany. Natychmiast zadzwoniłem do Żony, żeby chociaż trochę w ten sposób mogło ze mnie zejść napięcie.
- To, gdy będziesz w sklepach spożywczych, kup sobie dwie butelki Pilsnera Urquella! - usłyszałem. Napięcie zeszło migusiem. Jednocześnie przysłała mi dwa zdjęcia baterii umywalkowych, każda w cenie mniej więcej 70. zł, będących w aktualnej ofercie Leroy Merlin, bo oboje się zgodziliśmy, że nie możemy ryzykować i że kuchenna bateria musi szybko wrócić nad zlew w gościnnej kuchni. 
Przemykałem chyłkiem do działu "kuchnie i łazienki" uważając, żeby przypadkiem nie natknąć się na Panią Cyborg albo "pomocnika". Udało się pięknie.

W Biedrze Pilsnera Urquella w butelkach nie było, tylko w czteropaku. Bóg mi świadkiem, że gdyby był, to wziąłbym karnie tylko dwie butelki zgodnie z żoniny dyrektywą. Ale przy czteropaku jakoś tak było niezwyczajnie, głupio i dziadowsko rozcinać folię i wybierać tylko dwie puszki. Ludzie by patrzyli, a przy kasach?...Co prawda zawsze chodzę do kas samoobsługowych, ale tam też są przecież ludzie. Wstyd! A największy przed samym sobą. Tyle lat pracowałem w swoim życiu...
Żona czteropak zaakceptowała bez problemu wykazując nawet pewne zrozumienie, gdy tłumaczyłem. Tylko po jej ustach błąkał się delikatny uśmieszek.
Wyluzowany, przy Pilsnerze Urquellu, zadzwoniłem do Najlepszej Sekretarki w UE. Wczoraj miała imieniny, ale wczoraj tylko króciutką rozmową zaakcentowaliśmy, że pamiętamy, a długie pogaduchy przełożyliśmy na dzisiaj. Rozmawialiśmy blisko godzinę. Najważniejszy był fakt, że Najlepsza Sekretarka w UE pracuje już trochę ponad rok w nowej szkole i że wreszcie okrzepła, a szefostwo zaczęło patrzeć na nią innym okiem. Jak na osobę, która jest już stałym pracownikiem i daje radę oraz wie, o co w tym wszystkim chodzi.
W trakcie rozmowy, trochę po 17.00, zadzwoniła Pani Cyborg. Spięła się mocno. 
- Można w każdej chwili przyjechać... - Otrzymacie państwo zwrot pieniędzy.
- Ona tak musi! - zaczęła Żona. - Gdyby certoliła się z każdym takim upierdliwym emerytem, który oczekuje od niej empatii i uśmiechów, to  musiałaby wylądować w wariatkowie! 
Uwaga Żony wzięła się stąd, że nieopatrznie jej opowiedziałem za dużo. Że, gdy tylko w końcu przyszedł kierownik, to najpierw naskarżyłem na panią, że się nie uśmiecha, nie wykazuje empatii i zachowuje się, jak cyborg, a dopiero potem przeszedłem do meritum. A gdy z kolei od niego usłyszałem Ale takie mamy procedury!, z miejsca go poinformowałem, że złożę pisemną skargę do zwierzchników Bo, proszę pana, ja(!) jestem na emeryturze i mam czas!
 
W świetnym nastroju poszedłem do szklarni, żeby jeszcze bardziej go sobie poprawić. Ułożyłem kolejnych kilka rzędów ścieżki. A gdy wróciłem, zadzwonili Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający.  Chcieli ustalić kulinarny porządek swojego pobytu, więc sprawę natychmiast zostawiłem Żonie. Sam zaś nową baterię, tym razem łazienkową, zamontowałem w łazience. Wszystko działało bez zarzutu, a silny strumień wody ciepłej i zimnej sprawił nam dużą przyjemność. Chciałem jeszcze dzisiaj z powrotem w gościnnej kuchni zamontować kuchenną baterię, ale żona mnie od tego odwiodła.
- Zrobisz jutro, za dnia... - Lepsze oświetlenie, będziesz wypoczęty...
Czy mogłem się oprzeć?

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin. Prawie cały, bo końcóweczce Żona nie podołała.

ŚRODA (29.05)
No i dzisiaj wstałem o 06.00. 
 
Poranek przebiegał standardowo z jedną kąśliwą uwagą Żony, co zawsze mnie dobrze nastraja na cały dzień. Zamieszała w Blogowych i do resztek swojej poprosiła o domieszkę czarnej małej, normalnej, po czym wyszła na chwilę. Zrobiłem i postawiłem na kuchni, żeby nie stygła.
- To jak zrobiłeś? - dopytywała po powrocie chcą się upewnić.
Wyrecytowałem recepturę z dodatkiem Tak jak kazałaś! 
- A tam "kazałaś"! - oburzyła się. - Przecież tylko prosiłam.
- A tam "prosiłaś"! - zareagowałem. - Takie pieprzenie w bambus! - Trzeba po wojskowemu!
- O, Boże! - Byłbyś okropnym wojskowym, gdybyś był! - stwierdziła z obrzydzeniem. - No, ale z drugiej strony od 30. lat miałbyś emeryturę. - Ciekawe, co byś wtedy robił? 
Sam byłbym ciekaw. Ale zdawałem sobie sprawę, że to tylko teoretyczne rozważania, bo, gdy tylko wszedłem w dorosły wiek, myśl o mundurze, a ja w nim, była mi obmierzła. Na tyle, że postawiłem się Ojcu, którego marzeniem był syn lekarz i wojskowy w jednym, i po ogólniaku nie złożyłem papierów do Łodzi na WAM (Wojskowa Akademia Medyczna). A po skończeniu studiów zrezygnowałem z potencjalnie ciekawej pracy w Komendzie Wojewódzkiej MO (Milicja Obywatelska) w Laboratorium Kryminalistyki i Kryminologii, gdy pan pułkownik prowadzący rozmowę rekrutacyjną wspomniał o mundurze. Na mojej osobie oczywiście.
Więc Żona mogłaby spojrzeć na mnie łaskawszym okiem w tym wojskowym względzie.
 
O 09.30 napisał Po Morzach Pływający.
Jak na początek dnia to mnie zaskoczyłeś.
25+25=47.
Od godziny zastanawiam się jak to możliwe, ale widocznie matematyka chemika Emeryta jest nieco inna.
Myślałem, że uda mi się wysłać list elektroniczny tuż po 0400,ale mieliśmy małą obsuwę z wyjściem z portu no i nie udało się. "Wasze" winorośle posadzone, te które miały być przeznaczone do wyrzucenia nagle zaczęły wypuszczać liście, starsze mają wreszcie jakieś zawiązki, groszek nadal rośnie jak szalony. Razem jest 12 sadzonek. Niestety 4 mimo wszystko musiałem skasować.
Jesienią dokupię jeszcze kilka sztuk tak aby obsadzić cały płot od strony lasu.
W tym roku posadziliśmy po raz pierwszy arbuzy i melony. Dużo sadzonek, tak aby chociaż co najmniej jedna zaowocowała.
No to wystarczy na dzisiaj.
Miłego dnia
Po Morzach Pływający
(pis. oryg.; zmiana moja)

Od razu, gdy tylko przeczytałem, oburzyłem się (jak śmie!) i miałem wyrąbać Po Morzach Pływającemu solidną epistołę pt. Czytać należy ze zrozumieniem!, którego to oświatowego polecenia i sformułowania nie cierpię, ale na wszelki wypadek i profesjonalnie zajrzałem do ostatniego wpisu, a tam stało, jak byk 25+25=47! Sam to napisałem. I natychmiast błąd poprawiłem w jakimś sensie ingerując w rzeczywistość, bo skoro tak się stało, to powinienem był tak wpis zostawić. Z drugiej jednak strony taki zapis powodował totalne faktograficzne zawirowanie, bo przez swą niewiarygodność czytający żadną miarą nie mógłby stwierdzić, która z tych liczb jest ostatecznie prawdziwa. Więc dla porządku - miało być 25 pań i 22 panów = 47 osób.
O błędzie poinformowałem Żonę.
- Nie wyłapałaś!...
- A nie, ja na takie rzeczy nie zwracam uwagi. - odparła spokojnie.
Trudno jej się dziwić, skoro czasami na blogu katuję ją i innych różnymi obliczeniami. Więc dla zdrowia psychicznego czyta je po łebkach albo... omija.
Po Morzach Pływającemu podziękowałem za czujność.
A dalej czytając to się już wzruszyłem, gdy zobaczyłem zdjęcie "naszej" winorośli. Goły patyk, a na nim jeden piękny liść.
Zareagował błyskawicznie następnym mailem. O 13.37, bo dopiero chwilę wcześniej odpowiedziałem na jego  poranny.
U mnie to jest tak. Czytam Emeryta i piszę list elektroniczny. Być może jest to jeden z wielu powodów dlaczego czasem udaje mi się wyłapać takie perełki.
Dzisiaj generalnie dzień wypoczynku. ARA region to niezłe wyzwanie zwłaszcza w ilości zmian pilota i śluz. ARA - Antwerpia, Rotterdam, Amsterdam
Pilot- osoba znająca przepisy miejscowe oraz warunki hydrologiczne
Śluza- to śluza tyle tylko, że może pomieścić statki o długości 400m i szerokości 60  dla porównania: długa jak Wasza uliczka, ale 6 razy szersza.
PMP
(pis. oryg.; zmiana moja)
Porównanie do Pięknej Uliczki naprawdę zrobiło wrażenie.
 
Rano stosunkowo wcześnie zjedliśmy I Posiłek. I od razu zabrałem się do roboty, zróżnicowanej, ale relaksacyjnej. Znowu podlałem trawkę pod świerkiem, a potem skończyłem ścieżkę w szklarni. Na samym końcu wykorzystałem z kostek i płytek co tylko się dało. Takie jej zróżnicowanie bardzo Żonie się podobało. I dla całkowitego relaksu podwiązałem pomidory po prawej stronie ścieżki. Akurat tam pręty są zamontowane wysoko, więc trochę gimnastyki na drabinie było.
Relaks się skończył i trzeba było przejść do szarej rzeczywistości. W godzinę sprzątnąłem dolne mieszkanie. Jutro przyjeżdżają goście, już drugi raz. I zacząłem się przygotowywać do transmisji meczu II rundy Rolanda Garrosa, w którym Iga Świątek miała grać z Japonką Naomi Osaką.
Jak zwykle włączyłem Canal+, a tam żadnych znanych mi informacji, że transmisja się odbędzie. Trochę mnie to zaniepokoiło, ale brak danych złożyłem na karb opóźnienia transmisji. W końcu poważnie zaniepokojony zadzwoniłem bez efektu do Q-Zięcia, a potem do Pasierbicy. A ta mi zakomunikowała, że za bardzo nie wie, ale że chyba już Eurosportu w pakiecie nie mają. No, fajnie i szkoda, że mi o tym nie powiedzieli, ale skoro to ich abonament i za niego płacą...
Wpadłem w początki trwogi. A jak trwoga to do... Żony. Zaczęła szukać, na jakiej stacji będzie transmisja i gdzie można wykupić pakiet. Trwało to i trwało, więc dopadła mnie beznadzieja, a za nią stres. W oczekiwaniu na efekt żoninych działań położyłem się i wpadłem w taki półsen. To u mnie częste zjawisko, gdy się pojawia.
Wszystko skończyło się dobrze. Żona na Playerze wykupiła prawa na miesiąc za 30 zł. Ponieważ transmisja się opóźniała i opóźniała (w efekcie ponad dwie godziny), wszystkie manele zniosłem  na dół, bo dodatkowo przewidując, że mecz może być trudny dla Igi i może potrwać, nie chciałem blokować sypialni. Do głowy jednak  mi nie przyszło, że może być aż tak trudny. Naomi grała fantastycznie, ale przy stanie 6:6 w pierwszym secie Iga wygrała tie-break i w meczu  prowadziła 1:0. Wydawało się, że sytuacja jest opanowana. Ale Naomi weszła z grą na niebotyczne szczyty i w drugim secie rozwaliła Igę, która była kompletnie bezradna (nigdy przedtem takiej jej nie widziałem), wygrywając... 6:1! W trzecim kontynuowała świetną grę i najpierw prowadziła 4:1, potem 5:2, miała piłkę meczową, a ja pogodziłem się z faktem, że oto Wielka Iga odpadnie z turnieju, na którym już trzy razy wygrała. Szykowała się megasensacja. Siedziałem przed laptopem oklapły, markotny i pocieszający się myślą No, trudno, będę miał trochę więcej czasu... Ale Iga krok po kroczku odrabiała straty. Doprowadziła do remisu 5:5 i chwyciła Naomi za gardło już nie odpuszczając. Wygrała seta 7:5 i cały mecz 2:1. Nikt z oglądających nie mógł w to uwierzyć. A Osaka była załamana, bo przecież była tak blisko i wszystko miała w swoich rękach. I jak tu nie chylić czoła przed Igą. Podsumowaniem meczu może być hasło - "Victory belongs to the most tenacious" czyli "Zwycięstwo należy do najwytrwalszych" - widniejące na korcie Philippe Chatriera. Idealnie oddaje to, co się wydarzyło.
Dodam jeszcze, że mecz trwał 3 godziny bez trzech minut. W trakcie pomeczowego wywiadu było widać po Idze, ile to wszystko ją kosztowało. Chyba nigdy nie widziałem jej tak wyczerpanej.

W trakcie meczu Konfliktów Unikający potwierdził przyjazd w piątek. Układ jest taki, że w niedzielę odwieziemy ich do Metropolii, bo w niedzielę stawimy się na paczworkowej uroczystości związanej z 7. rocznicą urodzin niejakiej... Ofelii.
I w trakcie meczu Żona zrobiła poważne porządki w pralnio-łazience. Głównym ich elementem (emelentem) było wyrzucenie ohydnego kartonu, który przez 4 lata (3 - Wakacyjna Wieś, czyli cały okres zamieszkania, 1- Uzdrowisko) służył jako miejsce do składania brudnej odzieży, pościeli i ręczników. Nie wiedzieć czemu, bo do dyspozycji mieliśmy specjalny plastikowy pojemnik, gdzieś tam złożony. To by tylko mogło świadczyć o tym, że w naszej podświadomości zakodowana była od samego początku tymczasowość Wakacyjnej Wsi. Więc co miałaby oznaczać ta zmiana w przypadku Uzdrowiska?
 
Późno zaczęliśmy oglądać kolejny odcinek serialu Zawód:Amerykanin. Podołaliśmy całemu, to znaczy końcówce wczorajszego i bez końcówki dzisiejszego.
- A bo ta scena była taka długa i ciemna!... - Żona się tłumaczyła, gdy ją przyłapałem.
 
CZWARTEK (30.05)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Żona przed 07.00. Liczyłem, że wstanie po ósmej nawet, bo wczoraj zasnęliśmy później niż zwykle. Przez zasrany sport i przez serial.
Długo siedziałem nad sportowym onanem wyczytując wszystko, co się dało, a co było związane z wczorajszym meczem.
Od razu z rana Inteligentnym Autem zablokowałem gościom miejsce na parkingu. To, na wprost ich furtki. To, gdzie spadają szyszki. Ale to są inni goście, niż ci "od szyszek", więc może się nie zorientują, a jeśli nawet, to powinni być szczęśliwi w obliczu długiego weekendu i najazdu gości na Uzdrowisko. Zresztą przyjeżdżają do nas drugi raz, jak wspomniałem wcześniej, a to o czymś świadczy.

Jeszcze przed I Posiłkiem z powrotem zamontowałem w kuchni baterię. Miałem to zrobić wczoraj Bo lepsze oświetlenie, będziesz wypoczęty..., ale przecież dzisiejsze dopołudniowe oświetlenie też było niczego sobie, a wypoczęty też byłem.
I posiłek zjadłem późno, grubo po Żonie. Siedziałem sobie w ogrodzie delektując się aurą, gdy zadzwonił Syn.
- Byłeś już na procesji? - zapytał od razu pękając ze śmiechu.
- Tak, ale nie niosłem na przodzie krzyża, tylko z jakimś facetem podtrzymywaliśmy pod łokcie grubego biskupa. - Ja pod prawy, on pod lewy. - A ty byłeś?
- Nie, ale wczoraj chłopaki wyczyścili wreszcie i dokumentnie teren z chwastów, ten na zewnątrz przed posesją, bo zawsze naszą ulicą idzie procesja.

Nie było siły, żebym wrócił do domu. Skończyłem podwiązywanie pomidorów i podlałem je, i zabrałem się za betonową ścieżkę rozdzielającą pochyły skalniak od trawnika. Zbudowana z betonowych kolistych płyt idealnie do siebie wpasowanych z racji wycięć, takich księżycowych sierpów, kłuła w oczy swoimi wypaczeniami. Kilka z nich musiałem łomem podważać i wyjmować, z miejsc pod nimi wybierać ziemię i usuwać różnorodne korzenie, po czym wsypywać grys i od nowa poziomować. Taka męska praca dająca satysfakcję. W międzyczasie przyjechali goście, więc musiałem się im w Boże Ciało pokazać w wersji "klasy robotniczej". Zwolniłem im miejsce parkingowe. Trwało to chwilę, ale przecież ona do oceny mojej osoby wystarczyła.
Praca dość zdrowo pragnieniowo dała mi w kość. Nie dość, że panował upał, to jeszcze płyty ubijałem tym 15-kilogramowym ubijakiem waląc w deskę, żeby beton nie popękał, chcąc uzyskać ich idealne zlicowanie. Wiedziałem i pamiętałem o tym, że ubijak wytelepie ze mnie sporo sił, więc pracę rozkładałem na raty. Po  wszystkim strasznie chciało mi się pić i znowu pamiętałem z poprzedniego roku, że jeśli w tym momencie wypiję Pilsnera Urquella, to nawet nie zarejestruję tego faktu i nie posmakuję, bo z pragnienia wypiję go duszkiem, całkowicie wbrew sztuce. Stąd Żona po raz pierwszy w tym roku przygotowała mi ogromną szklanicę wody z kroplami miętowymi i z lodem. I dopiero potem mogłem się delektować.

Jeszcze przed II Posiłkiem zrobiłem światła w sypialni. W ramach dywersyfikacji prac, no i żeby nie doprowadzić do nieprzyjemnego drżenia rąk, które przy pracy z ubijakiem przyjmują na siebie sporą dawkę fali mechanicznych powstających w momencie uderzenia i przenoszonych do góry po metalowym drągu. Zastany układ w sypialni był taki, że jeden włącznik przy drzwiach zapalał górne światło, co normalne, a drugi dwa kinkiety połączone szeregowo. Czyli jednocześnie zapalały się oba, zupełnie niepotrzebnie, bo żeby zapalić ten istotniejszy, w garderobie, musiał się świecić ten na kominie, ten, który po prawie roku zamontowałem, żeby nie było widać ohydnych kabli wystających ze ściany. Żona zadała mi temat - każdy z nich ma się zapalać osobno i niezależnie.
- Są takie włączniki na łańcuszek... - Ciągnie się za niego i światło się zapala albo gasi.
Kupiłem taki w Leroy Merlin. Elektrycznie sprawa okazała się banalnie prosta do wykonania. Tylko przez chwilę w żadnym podłączeniu (dwie możliwości) układ nie chciał działać i już zaczynałem się niepokoić, gdy niechcący trąciłem żarówkę. Podejrzanie się zatelepała. Wystarczyło ją... mocniej wkręcić i się zapaliła. Bardziej się umęczyłem, żeby wszystkie bebechy, grube kable i nowy włącznik na łańcuszku, zmieścić fizycznie pod niedużą metalową podstawką od kinkietu.

Po II Posiłku wróciłem do ubijaka. Fragment ścieżki w szklarni kłuł mnie w oczy, zwłaszcza gdy wzrok ślizgał się po nim z pewnej oddali. Niektóre kostki wystawały ponad inne, więc musiałem w nie tłuc poprzez deskę, żeby nie popękały, z kolei inne leżały poniżej pewnego poziomu, nomen omen, więc je wyjmowałem, podsypywałem i ponownie układałem tłukąc już tylko gumowym młotkiem. Fragment przestał kłuć.
 
Pod wieczór zadzwoniłem do Córci. Chciałem z nią porozmawiać na temat kryzysu na linii ona - brat - matka na zasadzie nie zajmowania żadnego stanowiska w iskrzącej sprawie, żeby nie dolewać oliwy do ognia, tylko żeby się dowiedzieć, jak ona patrzy na sprawę i dlaczego akurat tak. W kwestii spornej, ich dotyczącej, postanowiłem się nie wtrącać, bo nie za bardzo mam mandat. Ale w rozmowie z Żoną wymyśliłem, że mógłbym się podjąć roli negocjatora.
- Ty i negocjator!.. - Żona wybuchnęła śmiechem połączonym z szyderstwem i złością z domieszką brutalnej sugestii, że to byłaby jakaś kpina zmierzająca ku katastrofie.
Poniekąd miała rację, bo raczej jestem znany z wielkich umiejętności wsadzania kija w mrowisko, wsadzania kija w szprychy, albo, jak powiedziała kiedyś pewna posłanka, jeszcze nie pisowska, bo PiS-u wówczas nie było, sypania piasku w szprychy. Tutaj bym się starał tak nie zachowywać, bo materia delikatna. Wzniósłbym się na wyżyny wyczucia i neutralności, empatii w stosunku do każdej ze stron oraz zająłbym rzeczowe stanowisko kierując się logiką. Do tego podparłbym się życiowym rodzinnym doświadczeniem.
- Ani mi się waż! - Żona zamknęła temat, gdy starałem się jej przedstawić wizję mojego delikatnego i mądrego podejścia do sprawy. 
W końcu, gdy przemyślałem sprawę, stwierdziłem, że to chyba dobrze, że jestem od niej z daleka.
Rozmowę jednak przełożyliśmy. Córcia czuła się fatalnie. Dzieci przywlokły do domu choróbsko załatwiając oboje rodziców.

Wieczorem obejrzeliśmy końcówkę poprzedniego odcinka serialu Zawód:Amerykanin i cały kolejny.
Żona nawet chciała obejrzeć jeszcze jeden, żeby już wiedzieć wszystko do końca, bo to będzie koniec wszystkich sezonów, ale zaprotestowałem. Oboje dalibyśmy radę chociażby z powodu emocji, ale jutrzejszy dzień mógłby zostać rozbity, a my wraz  z nim. A przyjeżdżają przecież Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający.
 
PONIEDZIAŁEK (03.06)
No i dzisiaj wstałem o 06.00. 

Rano, niestety przy Blogowych i przy koślawym 2K+2M, przeprowadziliśmy nieprzyjemną rozmowę związaną, ogólnie rzecz biorąc, z moim wczorajszym zachowaniem w Metropolii u Krajowego Grona Szyderców. Inicjatorką była oczywiście Żona, bo ja bym na taki problem nie wpadł, gorzej, bym go nie odnotował i/lub zauważył, co zresztą miało miejsce. Można by ogólnie powiedzieć, że dotyczył mojego popisywania się przed innymi kosztem Żony.
Po spokojnej i rzeczowej rozmowie mnie się zrobiło nieprzyjemnie, więc do tematu postanowiłem wrócić trochę go rozszerzając. W ramach wieloletniej pracy Żony nade mną, żeby rozmawiać, jeśli jedną lub drugą stronę coś uwiera, albo gdy z czymś się nie zgadza. Co na jedno wychodzi.
Druga część, ta rozszerzona, miała miejsce praktycznie po II Posiłku, kiedy to, po czterogodzinnej nieobecności, wróciliśmy do domu. Te cztery godziny, aż dwie(!) rozmowy jednego(!) dnia, obecność Trzeźwo Na Życie Patrzącej i Konfliktów Unikającego oraz nasz pobyt w Metropolii spowodowały, że moje blogowe plany, aby być na bieżąco, spaliły na panewce. Tedy powstały zaległości.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz i wysłał jednego smsa, takiego grożącego mi palcem.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu. Nie mogę jej zaliczyć szczekania, niby na kota, podczas naszej nieobecności, bo w tym względzie Sąsiad po Lewej, jako głuchoniemy, był i jest całkowicie niewiarygodny.
Godzina publikacji 18.58.

I cytat tygodnia:
Przeżyłem wiele lat i miałem wiele problemów, z których większość nigdy się nie wydarzyła. - Mark Twain (amerykański pisarz pochodzenia szkockiego, satyryk, humorysta, wolnomularz)