poniedziałek, 10 czerwca 2024

10.06.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 190 dni.
 
WTOREK (04.06)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Ale obudziłem się o 04.00 i natychmiast dopadły mnie "wczorajsze" myśli. Długo nie mogłem się ich pozbyć i nawet parę razy postanawiałem wstać. Ale jakoś tak do szóstej zeszło. Tylko co to był za sen?...
Dla porządku - wczoraj wieczorem zaczęliśmy oglądać amerykański film z 2021 roku Nobody, który Syn polecał mi, ale przecież nie Żonie. Ale to ona zaproponowała jego oglądanie ciekawa roli Boba Odenkirka, którego znaliśmy z seriali Breaking Bad i Zadzwoń do Saula i którego polubiliśmy.
Żona wytrzymała jakąś jedną trzecią.
- To nie gniewaj się i pooglądaj sobie sam, a ja posłucham książki...
Słuchanie zajęło jej jakieś 5 minut.
Z różnych powodów nie żałuję, że film obejrzałem. Bo pierwsza połowa była ciekawa z tej racji, że nie do końca było wiadomo, kim tak naprawdę jest główny bohater i dlaczego się tak zachowuje, jak się zachowuje, a kilka scen akcji było dobrze i naturalistycznie nakręconych z domieszką czarnego humoru. Druga zaś weszła w konwencję komiksu, a za tym mówiąc oględnie nie przepadam, i była zdecydowanie gorsza, chociaż strzelanin, wybuchów, pogoni i trupów, oczywiście, było zdecydowanie więcej. I czarnego humoru było trochę mniej. Ale obejrzałem z rozpędu.

I dla porządku - zaległości.
W piątek, 31.05, wstałem o 06.00.
Ostatni dzień maja. 
Najczęściej zdarzało się tak, że go przegapiałem i pod jego koniec było mi okropnie żal, że niczego z niego nie pamiętam, że niczego nie zarejestrowałem. To znaczy rejestrowałem oczywiście, bo nie sposób inaczej, ale jakoś tak bardziej podświadomie, bez rzeczywistego uczestnictwa, bez utrwalającego w pamięci powtarzania pewnych obserwowanych majowych wydarzeń w przyrodzie. Bez głośnego mówienia o nich. Wszystko chyba przez nadmiar obowiązków i pośpiech. I nie pocieszał mnie fakt, że przecież będzie następny maj.
Od dwóch-trzech lat jest trochę inaczej. Postanowiłem i przyrzekłem sobie, że będę się starał maj obserwować. Zaczęło się udawać i pod jego koniec nie miałem w sobie uczucia straty i bezpowrotnego przemijania. W tym roku robiłem to w pełni. A było co - codzienne zmiany temperatur i inne, jeszcze różne, powietrza na tarasie, gdy rano się gimnastykowałem, a to wilgotne, a to mroźne lub wyraźnie ciepłe, powoli przesuwający się w czasie brzask i "dziwna" jasność, gdy kładliśmy się spać, coraz intensywniejszy śpiew ptaków, w dzień cieplejsze słońce, pojawiające się motyle i różne bzyki, coraz śmielsze listki i zdecydowana forsycja, za którą zaczęły pojawiać się inne kwiaty z dominującą magnolią, przymrozki, które wycięły w pień jej... liście (zdążyła przekwitnąć sama z siebie), jak również liście i fajki kokornaka oraz liście czarnej winorośli, pierwsze ślimaki (gnoje!) i oczywiście kleszcze (skurwysyny!), trawka coraz większa prosząca się o koszenie, pierwsze burze, no i zapach.
Oczywistości, ale...
W tym roku obserwowanie było znacznie łatwiejsze, bo maj zaczął się na dobre w kwietniu, więc dni do obserwacji przybyło znacząco i jeśli nawet przegapiło się jakiś, to nie było tak żal.
I wszystko łatwiej się obserwowało z... Żoną. No, może z wyjątkiem tych brzasków.
Tegoroczny maj był zimny, ale czy czemuś to szkodziło?...
 
Rano zadzwonił Konfliktów Unikający. Potwierdził przyjazd, a potem robiliśmy grillowe i kulinarne plany związane z Lokalem z Pilsnerem II. To znaczy robiła Żona, bo takie kulinarne dzielenie włosa na 8 lub nawet na 16 jest ponad moje siły. Uciekłem do prac przy pomidorach (szklarnia tworzy dla mnie taki azyl), a dopiero potem w ogrodzie zjadłem I Posiłek. I zabrałem się za wyrównywanie ścieżki szklarni, bo w jednym miejscu kłuła mnie w oczy. Miała za mocny pochył, ścieżka oczywiście, w  swoim środku względem boków. Kostki wyjmowałem, podsypywałem i od nowa układałem. Żona by się pukała w głowę, bo skoro można było normalnie chodzić?...
W trakcie pracy rozpętała się solidna burza, więc założyliśmy z Żoną, że z grilla będą nici. Z tego też powodu, chociaż burza zniknęła, ale pogoda była nadal niepewna, pojechaliśmy na dworzec odebrać gości. Bo pierwotnie mieliśmy się spotkać w połowie drogi, a w tym spotkaniu miał uczestniczyć Piesek.
Wracając Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający tradycyjnie zrobili zakupy w Intermarche, a gdy przyjechaliśmy do domu, niezwłocznie zabraliśmy się za grilla. W sumie udało się  tylko w połowie. Bo kolejna ulewa przepędziła nas do domu. Ale było warto.

Z oglądaniem meczu Igi Świątek z Czeszką Marie Bouzkową nie było problemu. My z Konfliktów Unikającym siedzieliśmy przed laptopem w kuchni, a dziewczyny w salonie. Iga wygrała 2:0.
Pogoda na tyle się ustabilizowała, że wybraliśmy się na długi spacer. Jego ostatnim akcentem była Amfiteatralna. Cóż, było sympatycznie posiedzieć przy Pilsnerze Urquellu. To znaczy ja i Konfliktów Unikający, bo panie zdaje się czas spędziły nad ciemnym Kozelem.
Do domu wracałem przemarznięty. Ciekawe, bo miałem na sobie kurtkę, i ciekawe, bo pozostali takiego stanu nie doświadczyli. Więc w domu tym swoim stanem przemarznięcia cały czas się afiszowałem, żeby wcześniej pójść do łóżka. Trzeźwo Na Życie Patrząca potwierdzała ten mój stan stwarzając mi alibi, a Żona potwierdzała, żebym wreszcie poszedł do łóżka.
Gdy za jakiś czas pojawiła się w sypialni, obudziłem się i bez przeszkód obejrzeliśmy ostatni odcinek całego serialu Zawód:Amerykanin. Twórcy zakończyli go bardzo inteligentnie. Bo mogło być dość prostacko - strzelaniny, pogonie, trupy... Ale nic z tego. Było wystarczająco wstrząsająco.
 
W sobotę, 01.06, wstałem o 07.00. Tak późno, bo przecież wczoraj późno zasnąłem.
W nocy i przez cały ranek lało, więc tym przyjemniej siedziało się przy rozpalonej kuchni przy blogowych i przy kawach.
Po I posiłku przenieśliśmy się do salonu. Musieliśmy  gościom wszystko opowiedzieć poczynając od Chaosu, chociaż oni tego Chaosu nie potrzebowali, bo większość naszych zmagań pamiętali. Ale wyjaśniliśmy im dokładnie naszą sytuację i nasze dalsze plany - jeśli tak, to tak, a jeśli inaczej, to inaczej. Trzeba powiedzieć, że, do nas przyzwyczajeni, przyjęli to dość spokojnie.

Pogoda na tyle zrobiła się fajna, że z Pieskiem zrobiliśmy sobie długi spacer. A gdy go odstawiliśmy do domu, natychmiast wybraliśmy się z powrotem do Zdroju, do Lokalu z Pilsnerem II. Zapraszali nasi goście, chyba bardziej Konfliktów Unikający. Piszę "chyba", bo nie są mi znane niuanse tej sfery ich życia.
W Lokalu były tłumy. Wynik weekendu i poprawy pogody. Ale ze stolikiem nie było problemu. Fajnie spędziliśmy czas i atmosfery nawet nie popsuło wspomnienie z poprzedniego naszego wspólnego pobytu, kiedy to przy sąsiednim stoliku Konfliktów Unikający na mnie nakrzyczał. Więcej, to wspomnienie stało się wręcz anegdotyczne.
 
Wieczorem rozegraliśmy loteryjkowy turniej - 10 rozdań. Ostatecznie Metropolia była górą nad Uzdrowiskiem. Indywidualnie wygrała Trzeźwo Na Życie Patrząca, Żona była druga, ja trzeci, a Konfliktów Unikający czwarty. Zespołowo Metropolia też sprawiła baty Uzdrowisku.
Po grze udało się nam nawet jeszcze trochę porozmawiać w salonie, ale 22.00 była graniczna. Jutro trzeba było dość wcześnie wyjeżdżać.

W niedzielę, 02.06, wstałem o 05.45. 
Trochę w trybie przyspieszonym, zanim wszyscy pojawili się w kuchni, przygotowałem się do dzisiejszego wyjazdu, żeby mieć to już głowy.
I Posiłek zjedliśmy wcześnie i już o 10.00 byliśmy w drodze. O Pieska byliśmy spokojni, bo wczoraj Sąsiad Po Lewej dostał klucze i Piesek miał być wypuszczony do ogrodu dwa razy, o 13.00 i o 16.00.
Poprosiłem Konfliktów Unikającego, żeby, gdy już będziemy w Metropolii, nie mówił mi, którędy mam do nich jechać Bo tak będzie najlepiej! Do celu chciałem dotrzeć po swojemu, nawet gdybym miał nadłożyć drogi. Chciałem sprawdzić, na ile Metropolię pamiętam i czy będę się czuł swojsko w metropolialnym ulicznym ruchu, bo trochę odwykłem, gdyż te, uzdrowiskowe i citizańskie, warte są śmiechu. Na końcu rzeczywiście trochę nadłożyłem drogi i nawet poprosiłem Konfliktów Unikającego, żeby mnie poprowadził przez jednokierunkowe meandry osiedlowe. A to dlatego, że Żona zaczęła się denerwować zbliżającym się południem, czyli terminem spotkania u Krajowego Grona Szyderców.
Co prawda uprzedziłem Pasierbicę, że możemy być o 12.15, bo będziemy odwozić naszych gości, ale co jedno miało wspólnego z drugim. To drugie to podejście Żony do wszelakich aspektów dotyczących Q-Wnuków. Poczucie obowiązku gwałtownie rośnie, a poczucie humoru, gdy coś nie wychodzi tak, jak powinno lub jak zaplanowała, gwałtownie spada. Wiem o tym od dawna. Niemniej jednak mieliśmy sporą przyjemność pchać się do celu przez centrum Metropolii i podziwiać wszystko, na co się natknęliśmy.
 
Na miejscu byliśmy o... 12.15. Grono było dość liczne mimo ostatnich wydarzeń. Względem Ofelii -  jedna prababcia (Była Teściowa Żony), dwie babcie z krwi (Żona i Policjantka) i jedna Q-Babcia (Trzecia Żona Pierwszego Męża Żony). To z pań. Z panów dwóch dziadków z krwi (Przewodnik i Pierwszy Mąż Żony) oraz Q-Dziadek, czyli ja. Troje wielkich nieobecnych to: Prababcia ze strony Q-Zięcia niedawno zmarła, Teściowa (prababcia) światopoglądowo nie bierze udziału w takich imprezach, a pradziadek (Były Teść Żony) nie przybył, bo lekarze radzili mu ze względu na jego stan zdrowia ograniczyć kontakt z ludźmi, aby zmniejszyć ryzyko potencjalnej infekcji.
Pogoda dopisała, więc impreza "przemieszczała się" z salonu i odwrotnie. 
Obyło się bez strzelania bramek.
- Dziadek, a pójdziemy postrzelać? - Q-Wnuk w którymś momencie podszedł do mnie i zapytał z dużą nadzieją. 
- Zobaczysz, że tak będzie. - To, jak amen w pacierzu! - zagadałem wcześniej do Żony, gdy zbliżaliśmy się do celu "przewidując" nieuniknione.
Q-Zięć natychmiast zaprotestował.
- Odpada! - Na trawie jest wysypany nawóz!...
- To może pójdziemy na boisko? - Q-Wnuk nie dawał za wygraną.
Wszyscy stwierdzili, że to głupi pomysł, bo boisko daleko i nie ma na to czasu. Ja oponowałem słabo.
- To nie pójdziemy na boisko?... - za jakiś czas Q-Wnuk ponownie przyszedł do mnie. Ale pytał już tak bez wiary, pogodzony. Widać, że robi się coraz starszy.

W drogę powrotną ruszyliśmy o 16.00 i po godzinie i 50. minutach byliśmy w domu. Przed bramą czekał Sąsiad Po Lewej.
- A 13.00 pies był w ogródku i wrócił do domu, a o 16.00 nie chciał wrócić, tylko przy rzece szczekał na kota, który siedział za płotem. - zameldował po swojemu, co w kontekście faktów było dodatkowo śmieszne.
- Ale wrócił i wszystko jest w porządku. - uzupełnił.
 
Żonie od razu udało się znaleźć retransmisję meczu Igi Świątek z Ruską Anastazją Potapową. Po 40. minutach był koniec meczu. Czegoś takiego, takiego tenisowego pogromu chyba nie widziałem w życiu. Iga wygrała 2:0, a w setach 6:0, 6:0.

Wieczorem obejrzeliśmy jeszcze raz drugą połowę ostatniego odcinka serialu Zawód:Amerykanin. Żeby ponownie i ostatecznie przeżyć postępowanie bohaterów, zastanowić się nad nimi, zobaczyć świetną grę aktorską w ostatnich scenach i ciekawe, żeby nie powiedzieć fascynujące, a na pewno dające mocno do myślenia, zakończenie. Bo wiele wątków było poniedomykanych, wręcz pootwieranych i można było snuć sporo przypuszczeń, domniemywań lub mieć nadzieję na takie, a nie inne rozwiązania. Temat filmu ostatecznie zamknęliśmy.

Dzisiaj, we wtorek, 04.06, z samego rana zadzwoniła Córcia. Jechała chrypiąca i kaszląca do szkoły.
- Dzieciom w sobotę już przeszło, ale my nadal z Zięciem jesteśmy załatwieni.
Cała nasza rozmowa dotyczyła różnicy zdań (eufemizm) pomiędzy nią, jej bratem i jej matką. Nie chcę i nie mogę wchodzić w szczegóły, a nawet mi nie wolno, ale posłużę się starym powiedzeniem, że jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Córcia przedstawiała swój punkt widzenia na sprawę tak, jak to uczynił wcześniej Syn i jak to zrobi razem z Synową, gdy w lipcu przyjadą do nas do Uzdrowiska. Ja zaś postanowiłem również w lipcu pojechać do Rodzinnego Miasta, aby zobaczyć się z Bratem i z Siostrą i specjalnie wybrać się do Córci, żeby temat jeszcze raz z nią przewałkować, no i żeby zobaczyć się z Wnuczką i z Wnukiem-V.
Sprawa, która się pojawiła, zresztą zdaje się nie pierwszy raz, jest o tyle frapująca, że są w niej możliwe dwa rozwiązania, oba oczywiste i powiedziałbym jednoznaczne, tylko trzeba ustalić, jaki naprawdę był jej początek. A z tym zdaje się będzie problem. Bo w grę wchodzą emocje, uczciwość, dobra wola, zaufanie, interpretacje, szereg osobistych czynników, u każdej ze stron różnych, i ułomności ludzkiej natury, w tym zawodna pamięć. Z powodu tych czynników może się okazać, że sprawa stanie się  nierozwiązywalna na tyle, że odciśnie na zawsze swoje piętno. Bo obie strony, Syn - Córcia, okopią się na swoich pozycjach, co już praktycznie nastąpiło. 
Jest się czym martwić.
 
Na rozmowie zszedł spory kęs czasu. Drugi, równie spory, zszedł na onanie sportowym, ale przede wszystkim na czytaniu i wspomnieniach o 4. czerwca 1989 roku, czyli o pierwszych, częściowo wolnych, wyborach w powojennej Polsce. Co tu dużo mówić - był to fascynujący czas.
W trakcie I Posiłku listonosz przyniósł dokumenty wysłane do mnie po dwóch tygodniach od telefonicznej deklaracji sympatycznej pani, która wtedy do mnie zadzwoniła, ze Stolicy, z Urzędu Do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. Nie powiem, przesyłkę otwierałem pełen emocji, które udzieliły się Żonie. Oprócz stosownych papierów wyjaśniających wiele kwestii i dalszy tryb postępowania zawierała ona małe pudełeczko. Tkwiła w nim okrągła odznaka wielkości trochę większej niż pięciozłotówka koloru brązu. W jej środku umieszczone zostały dwie daty, jedna nad drugą, 1956 i 1989, na obrzeżu napis ZA ZASŁUGI DLA NIEPODLEGŁOŚCI, a na dole fragment polskiej flagi, w formie półkolistej, w oryginalnych barwach.
Ciekawe, bo w życiu bym się nie spodziewał otrzymując urzędową korespondencję, że nagle mnie zatka, serce na ułamek sekundy się zatrzyma a oczy na moment zwilgotnieją. I że bez słowa jakiś czas będę wgapiał się w ten mały krążek.
Wśród dokumentów tkwiła legitymacja potwierdzająca fakt przyznania honorowej odznaki "Działacza opozycji antykomunistycznej lub osoby represjonowanej z powodów politycznych" podpisana przez Szefa UdSKiOR oraz plastikowa legitymacja wielkości karty płatniczej zaświadczająca, że osoba ze zdjęcia biometrycznego z podanym imieniem i nazwiskiem była represjonowana z powodów politycznych. Jedynym zgrzytem legitymacji było zestawienie na małej płaszczyźnie zdjęcia mojej twarzy z pięknym godłem Rzeczypospolitej Polskiej.
- Mhm - zaczęła Żona, taktownie odczekując, aż mi minie chwila wzruszenia - to zdjęcie bardziej sugeruje odbiorcy, że miałeś poważne problemy z systemem penitencjarnym z obszaru prawa karnego albo że byłeś pacjentem pewnego oddziału służby zdrowia... - Bo zanim ktoś się wczyta w te małe literki "był osobą represjonowaną z powodów politycznych"...
Wczułem się w klimat.
- To musisz mi zrobić zdjęcie z przypiętą odznaką... 
Żona od  razu się zgodziła.
- ... na jakimś neutralnym, godnym tle, najlepiej z polską flagą. - Przyniosę ją z piwnicy...
- Nie przesadzaj z tą flagą, bo będzie obciach! - Żona sprowadziła mnie na ziemię.
Postanowiłem zdjęcie wysłać do wszystkich członków rodziny i znajomych, i czekać na reakcję nie oczekując takiej, jaką zaprezentowała Teściowa, gdy pokazaliśmy jej akt ślubu po 8. latach wspólnego życia z Żoną w układzie partnerskim, czyli na tzw. kocią łapę czy też, nie wiem, czy nie gorzej, w konkubinacie. 
- No, mam nadzieję, że teraz będziesz mnie szanował. - odezwała się wtedy po długiej chwili, w której w ciszy i w skupieniu studiowała dokument. 
Pisałem o tym.
Dopiero za jakiś czas dotarło do mnie, że dokumenty ze Stolicy pojawiły się akurat dzisiaj, 4. czerwca, i że akurat dzisiaj rano mocno wspominałem ten rok 1989. To mi dało wiele do myślenia. Trudno było się opędzić od myśli o pewnej symbolice, chociaż to przecież zbieg okoliczności. Dodatkowo się wzruszyłem.
 
Po I Posiłku pojechałem do City. Dość wcześnie, żeby zdążyć na ćwierćfinałowy mecz Igi Świątek z Czeszką Marketą Vondrousovą. Nawet się zdziwiłem, że Żona puszcza mnie  samego.
- A po co przy tego rodzaju zakupach mam jechać z tobą, skoro Bo tak będzie szybciej! każesz mi siedzieć w aucie, a sam pędem lecisz do sklepu?! - To mam jechać, żeby sobie w City na przysklepowych parkingach posiedzieć w Inteligentnym Aucie, czy jak?
Celność uwagi mnie niezwykle ubawiła.
Lidla, Carrefour i Biedronkę obskoczyłem błyskawicznie. I to samo przytrafiło mi się w Leroy Merlin.
Tu od razu, ze względu na moje psychiczne zdrowie, nastawiłem się na kolejkę i trudności ze zwrotem pieniędzy za reklamowaną baterię. Ale przed działem "reklamacji i zwrotów" nie było żywego ducha, a sympatyczny pan bez zbędnych słów wydał mi z kasy 149 zł. Gotówką.
Po powrocie Żona "znalazła" mi mecz. Nie chciałem tego robić sam, żeby nie natknąć się na jakiś wynik, w tym na końcowy, bo emocje szlag by trafił.
Emocji i tak nie było, bo Iga wygrała 2:0 (6:0 i 6:2). Zaczęło mi być naprawdę żal tych przeciwniczek z wyjątkiem oczywiście Rusek.
 
Nie wiedziałem przez co, a raczej wiedziałem, ale sam przed sobą starałem się nie przyznawać i nie analizować przyczyn, o których wiedziałem, że są wielorakie i skomplikowane, nagle całkowicie oklapłem - psychicznie i fizycznie. Żona starała się mi pomóc. Od razu zasugerowała, żebym wcześniej poszedł spać, ale się przed tym broniłem.
- Może widok tej odznaki tak na ciebie zadziałał, a ty nie zdawałeś sobie z tego sprawy. - zanalizowała całkiem serio.
Broniłem się przed słabością. Trochę, ale bez zwykłej przyjemności, popracowałem w szklarni, podlałem trawkę pod świerkiem, symulowałem jakieś drobne czynności w domu, rozłożyłem plastry pokrojonego grejfruta w ogrodzie (ponoć dobra pułapka na pomrowy), wszystko tak bez wiary i sił.
Dopiero wspólny spacer z Pieskiem do Uzdrowiska Wsi trochę polepszył mój stan, ale nie na wiele. 
Już o ... 18.20 znalazłem się z książką w łóżku, by o około 18.40 zasnąć.

ŚRODA (05.06)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Jak się okazało, chwilę wcześniej, bo o 04.28, napisał Po Morzach Pływający.
Cześć.
W drodze z Bilbao do Ghentu. Zamówienie towaru przez hinduskiego żelaznego miliardera Mittala.
W Polsce jest właścicielem chyba wszystkich hut, a na  świecie to pewnie większości z nich.
Czyżby Żona zrezygnowała z win?
PMP. (pis. oryg., zmiana moja)
Wyjaśnienie - Ghent to belgijska Gandawa.
Sprowokował mnie do korespondencji, która w okolicach szóstej bujnie się rozwinęła.
Czołem :)
Może trochę, ale nie. Skąd ten wniosek?
Emeryt
(zmiana moja)
Błyskawicznie odpisał.
U Emeryta....
Brat.. wino i whisky.....
Żeby nie przywoził....
Musiałem mu wszystko wyjaśnić. Bez niedomówień. Odpowiedziałem ze sporą zwłoką czasową.
A, o to chodzi :))) No tak!
Problem polega na tym, że Żona pije wyłącznie wino i wyłącznie czerwone wytrawne. Czasami też białe wytrawne. A są tacy ludzie, tu mój brat, którym zwyczajnie jest głupio, bo sami tego nie piją i/lub nie znają się, więc nie są w stanie i nie chcą komuś wręczać "takiego kwacha". I gdybym nawet wymógł na nim, żeby przywiózł wino wytrawne, to prawie na pewno przywiózłby półwytrawne. Bo co to za różnica, bo tego by wcale nie zarejestrował, bo przecież było napisane "wytrawne", bo wreszcie nie byłby w stanie przemóc wewnętrznego oporu "A czy ja na pewno dobrze robię, skoro takie słodkie jest smaczne", itd., itd. To jest coś podobnego do smakosza whisky. W życiu bym się nie odważył wręczyć mu jakiejś, bo według mnie jest świetna, w sytuacji, gdy jej praktycznie nie piję i zupełnie się nie znam. Owszem kupiłbym bez oporów, gdybym dostał zdjęcie tego konkretnego egzemplarza. To jest coś takiego, gdy znajomi przyjeżdżając przywożą Pilsnera Urquella. Zawsze trafią! Przy czym nie zrozum mnie źle chociażby z tym sąsiedniomiasteczkowym. Po pierwsze nie jestem tak ortodoksyjny, jak Żona, po drugie, o czym Ci od razu powiedziałem, zadziałał tu jeszcze inny aspekt, sentymentalny, po trzecie jasne znałem i uważam, że jest niezłe. Ale uczciwie powiem, żadne nie równa się Pilsnerowi Urquellowi.
Tyle i aż tyle.
Trzymaj się zdrowo.
Emeryt (pis. oryg.; zmiany moje)
Odpowiedział błyskawicznie (co oni na tym statku robią?!).
No to trochę rozjaśniłeś sytuację. Muszę oflagować tego maila, żeby by mi gdzieś nie zaginął.
PMP (pis. oryg.; zmiana moja)

Po I Posiłku zainicjowałem rozmowę z Żoną. Sam z siebie, a jest to niewątpliwie wynik wieloletniej pracy Żony nade mną. Doprowadziła do tego, że od kilku lat czuję się zdecydowanie lepiej rozmawiając, a potem odczuwam ulgę, gdy przedyskutujemy jakiś drażliwy temat, wiadomo, nieprzyjemny.
Dzisiejszy był reperkusją naszego pobytu na urodzinach Ofelii i pokłosiem naszej porannej poniedziałkowej rozmowy. Wyjaśniliśmy sobie nasze stanowiska i ustaliliśmy różne warunki brzegowe dotyczące naszego postępowania w omawianych kwestiach. Prawda, że  brzmi jak komunikat podany do mediów po spotkaniu przywódców kilku mocarstw, że tak porównam? Nic nie wiadomo.

W południe wyruszyliśmy z Pieskiem do Zdroju. Pretekstem był fakt, że postanowiłem niezwłocznie wysłać kolejny dokument do Szefa Urzędu d/s Kombatantów i Osób Represjonowanych.
Po powrocie z wielką niechęcią zabrałem się za papiery. Nie dość, że były comiesięczne, to jeszcze musiałem uporządkować te z IPN-u, te z Ud/sKiOR i te związane z wysyłką dyplomów do moich koleżanek i kolegów. Przez tygodnie nie chciało mi się nic z nimi robić i tylko rzucałem jedne na drugie, a biurko omijałem z daleka, bo budziło we mnie obrzydzenie. Do tego doszły zaległe wydruki moich cotygodniowych wpisów. Musiałem się z tym w końcu zmierzyć, bo wyraźnie zaczął się pojawiać pewien biurokratyczno-domowy paraliż. Ostatecznie biurko pięknie przejrzało. A co, ..., miało nie przejrzeć?!
 
Postanowiłem powoli zabrać się za układanie drugiej części ścieżki, tej prowadzącej do dolnego mieszkania, na której obecnie leżą płyty kupione z zamiarem uczynienia z nich obrzeży. Pomiary i inwentaryzacja zajęły sporo czasu.
I na to przyszła Żona ze swoimi kolejnymi przemyśleniami na temat wynajmu. To sobie siedliśmy w gościnnym ogródku i rzecz przedyskutowaliśmy.
Na bieżąco postanowiłem także zrobić coś z ogórkami i cukinią. Po ogórkach już dawno ślad zaginął, a z cukinii zrobiły się takie irytujące pokurcze. Irytujące, bo doskonale wiedziałem, jak powinny wyglądać w połowie pierwszej dekady czerwca. Już nigdy nie będę wysiewał ani ogórków, ani cukinii do skrzyń, tylko prosto do gruntu. Szkoda pracy, czasu i nerwów.
Pokurcze całkiem wyrwałem, jeszcze raz poletko przygotowałem pod sianie i w przygotowane gniazda wrzuciłem nasionka ogórków. Z cukinią w tym roku się pożegnałem.
Poletko ogrodziłem, żeby Pieskowi nie mogły przyjść do głowy durnowate pomysły, i podlałem.

W trakcie pracy zadzwonił Justus Wspaniały i Lekarka. Musiałem ich przesunąć na "za pół godziny".
Nie zdziwili się, gdy im powiedziałem, że właśnie siałem ogórki.
- Przecież jeszcze można! - Cukinię też posiej! - doradzili.
Wytłumaczyłem im, że nie mam miejsca i z tej samej przyczyny nie mogę wziąć od nich sadzonek pomidorów Bo co ja z nimi zrobię?!
Pochwalili się, że pojawiły się u nich pierwsze pomidorki, albo to coś, co je udaje. U nas dopiero są kwiaty, ale nic dziwnego, skoro wegetacja roślin w Uzdrowisku jest opóźniona względem Pięknej Doliny o 2 tygodnie.
I pochwalili się, że kupili używane rowery elektryczne.
- Bajka! - skomentowała Lekarka.
Taki rower, to marzenie Żony. Ale realizacja musi  poczekać.
Nowi w Pięknej Dolinie przyjadą do nas z Ziutkiem i Brunem w sobotę do południa. Zmęczenie pracą i tygodniem kazało im podejść do przyjazdu z rozsądkiem i bez stawania na rzęsach, aby przyjeżdżać w piątek pod wieczór. Rozumieliśmy.

Wieczorem niczego nie oglądaliśmy, chociaż pewne zakusy były. Zrobiło się na tyle późno, że sobie poczytaliśmy i posłuchaliśmy książek. Ja nawet pół godziny, Żona znacznie krócej.

CZWARTEK (06.06)
No i dzisiaj wstałem o 05.15.
 
Czterdzieści pięć minut przed planowanym czasem. Zadziałały czynniki zewnętrzne, żonine.
Rano dłuższy czas pisałem. Aż do I Posiłku. A potem zabrałem się do życia. Pogoda temu sprzyjała.
Od razu, dla rozrywki, skosiłem trawniczek. A potem z klubowni wygrzebałem nowiutką podkaszarkę. Dziewiczą, niezmontowaną, stojącą w pudle tak, jak rok temu ją kupiłem. Zmontowałem ją praktycznie bez instrukcji, bo w podkaszarkach przez lata nazbierałem sporo doświadczeń, ale nie doszedłem, w jaki sposób dobiorę się do głowicy, gdy skończy się w niej żyłka fabrycznie wstawiona. Bedę się tym martwił później, albo pójdę do Sąsiada Po Lewej.
Dla picu podkosiłem różne miejsca, ale prawdziwe wyzwanie czekało mnie na poletku między kompostownikami a świeżo co posianymi ogórkami. Jakiś czas temu chciałem na bieżąco o ten terenik zadbać, czytaj, wyciąć tryfidy, a przy okazji poziomki lub odrastające maliny, ale Żona zabroniła Poczekaj, niech zaowocują! Ostatni raz zgodziłem się na taki numer "poczekaj". Nie miały szans zaowocować, bo zostały zagłuszone przez zieloną gęstwinę. Ażeby się jej pozbyć, cieniutka żyłka nie wystarczyła i musiałem użyć dwóch sekatorów o różnej sile cięcia, żeby przynajmniej krzaki malin miały czym oddychać. Przy okazji zdrowo się napieprzyłem. Gęstwina stawiała opór starając się mnie podrapać kolcami, co się jej udawało, lub poparzyć za pomocą dorodnych pokrzyw, co też miało miejsce.
Gdy teren przejaśniał i zostały na nim tylko dorosłe maliny, przyszła Żona.
- O, dlaczego wyciąłeś te poziomki? - Nie  mogłeś poczekać? - zmartwiła się.
Wyjaśniłem, dlaczego tak zrobiłem i dobiłem ją informując, że klon, który zacienia poletko trzeba będzie z góry uharatać i go "obniżyć", a dodatkowo jedno drzewko-krzak całkowicie wyciąć.
- Przecież tu na uprawach jest całkowity cień! - To jak te roślinki mają rosnąć?! - A sama szklarnia nie wystarczy na wszystko, co chcielibyśmy mieć!
- Jeśli tak ma być tylko dla jakiegoś głupiego poletka, to od razu ci mówię, że wolę drzewa! - zaprotestowała.
Ale dalej, w spokojnej dyskusji przeanalizowaliśmy sytuację, a ja Żonie obiecałem, że z potencjalnym wycinaniem poczekam do przyszłego roku. Razem wtedy podejmiemy sensowną decyzję.

Żona uważała, że Pieskowi należy się spacer, ale w upale powinien być krótki, a to by dobrze konweniowało z odbiorem paczek. Wyszedłem pierwszy raz na letniaka, w T-shircie, krótkich spodniach i w sandałach. Tylko one nadawały się do pokazania ludziom, bo reszta była mocno wyświechtana i, chociaż czysta, nosiła na sobie wszelkie możliwe plamy dokumentujące, że jestem człowiekiem pracy.
Chyba bym nie zauważył zmiany na Pięknej Uliczce, gdyby nie Żona. Zatrzymała się przede mną i pokazała palcem na główne miejsce parkingowe, jedno z czterech w ciągu. Też zostałem mocno zaskoczony, bo oto pojawił się parkometr i dwie tablice informujące o płatnościach. W lekkim szoku i podziwie studiowaliśmy treść, chociaż praktycznie znaliśmy ją na pamięć, bo przecież jest wszędzie na uzdrowiskowych parkingach taka sama. Główna informacja brzmiała "4 zł za godzinę od poniedziałku do niedzieli". Z tej oto prostej przyczyny z parkingu nagle wymiotło prawie wszystkie samochody. A jeszcze wczoraj był pełny. Stały tylko nieliczne na citizańskich numerach widocznie z abonamentową opłatą.
- Jednak prezes, którego rok temu zaczepiłem przypadkowo na ulicy, w końcu dopiął swego. - przypomniałem Żonie. - Odgrażał się wtedy, że w końcu parkingi na Pięknej Uliczce też będą płatne.
- Ale to raczej jest woda na nasz młyn... - zauważyła Żona. - Będziemy mogli naszym gościom oferować parking za darmo na naszej posesji, a gdyby były dwa auta jednocześnie, to Inteligentne Auto ustawimy na płatnym, bo i tak mamy kartę abonamentową.

Prawie wychodziliśmy z Pięknej Uliczki, gdy jakieś auto pojawiło się za naszymi plecami jadąc ewidentnie pod prąd. Machnąłem ręką i kierowca się zatrzymał. Wyjaśniłem mu co i jak. Ponieważ był gościem z innej części Polski, to miał prawo tak się zachować. Bo od jakiegoś czasu na samym początku Pięknej Uliczki metalowy słupek jest mocno pokiereszowany, powyginany i pochylony, a znak informujący, że jest to ulica jednokierunkowa, zniknął. Od wielu dni noszę się z zamiarem, aby wybrać się do urzędu i o tym fakcie stosowne służby poinformować.
- A wiesz, powiem w urzędzie, żeby całkowicie zlikwidowali ten znak na początku Pięknej Uliczki, a na jej końcu odpowiednio znak "zakaz wjazdu"! - zagadałem do Żony, gdy wracaliśmy z paczkami, a powyginana rura ponownie kłuła w oczy.
- Coś ty! - zaprotestowała Żona. - To jest atut tej uliczki i atut naszego miejsca!
- Ale skończy się ta paranoja, bo co jakiś czas ktoś jedzie pod prąd, świadomie lub nie, i się dziwuje na zwróconą mu uwagę, sztucznie lub naturalnie. - Nawet wtedy, gdy znak był.
- Mimo że uliczka jest wąska, to wiesz co będzie?! - Żona się wzburzyła. - Samochody dopiero będą śmigać tam i z powrotem. - Ja się wtedy wyprowadzam! -  zagroziła. - Co też ty masz w tej pustej głowie?! - nie odsunęła się, ale mocno do tyłu cofnęła swoją, żeby z lepszej perspektywy przyjrzeć się, co też ja mam. - Wyprowadzę się, a na pewno to zrobię, gdy tak w urzędzie kretyńsko powiesz! - ponownie zagroziła.
Więc jutro pójdę i poinformuję, że jakiś cwany osiłek wyłamał słup i ukradł znak. I poproszę, aby go pilnie z powrotem odpowiednie służby założyły.

Trochę po 15.00 rozpoczął się pierwszy półfinałowy mecz Igi Świątek z Amerykanką Coco Gauff. Poziom meczu nie przystawał do rangi turnieju i do półfinału wielkiego szlema. A to za sprawą Amerykanki, która grała słabo. Iga rozprawiła się z nią dość szybko i wygrała 2:0. 
Po II Posiłku obejrzałem drugą część drugiego półfinału, w którym Włoszka Jasmine Paolini wygrała 2:0 z siedemnastoletnią Ruską, Mirrą Andriejewą (wcześniej z turnieju wyrzuciła Arynę Sabalenkę).
Kibicowałem Włoszce, która ma polskie korzenie (matka i babcia są Polkami). Tak więc w sobotę będzie "polski" finał. Nie wiem jeszcze, jak go pogodzę z obecnością Lekarki i Justusa Wspaniałego.

Wieczorem zaczęliśmy oglądać nowy serial, amerykański (dla odmiany) z 2021 roku, Zbrodnie po sąsiedzku. Ponoć ma niezłe opinie, a jego zaletą (ponoć) jest fakt, że poszczególne odcinki trwają około pół godziny Nie ma więc wodolejstwa, jak w tych godzinnych. Skończyliśmy na jednym odcinku i jutro postanowiliśmy obejrzeć kolejne dwa, żeby zorientować się w konwencji, chociaż ona od razu wydała się nam podejrzana i dobrze nie rokowała.
- Damy szansę... - podsumowaliśmy wieczór.
 
PIĄTEK (07.06)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Pospałbym jeszcze. 
Grubo przed I Posiłkiem oboje nas naszło na porządki w ogrodzie. W ogóle się w tej kwestii nie umawialiśmy. Taki spontan.Każde działało niezależnie. Żona wycinały wyschnięte kwiaty, nadmiar traw i robiła kosmetykę wśród roślin, ja zaś prawie to samo, tylko brutalnie. Wyciąłem w pień wszystko to, co właziło na ścieżki i przejścia muskając mnie nieprzyjemnie mokrymi liśćmi lub całymi gałęziami czy też łodygami, chociaż zawsze było już sporo po deszczu, ścieżki wyczyściłem z mchu i tak samo się go pozbyłem przy grillu.
Ciekawe, dlaczego tak nas naszło? Czy to z powodu przyjazdu Lekarki i Justusa Wspaniałego?
 
Żona potrzebowała na I Posiłek jakiegoś drobiazgu, więc pojechałem do Biedry tam i z powrotem. 
Krótka wyprawa była bardzo owocna. I nie mówię tu o zakupach. Na głównym parkingu, tam gdzie stał parkometr, samochodów było jak na lekarstwo. Za to trzy pozostałe były wypełnione po brzegi citizańskimi numerami, a w żadnym z aut nie widziałem wystawionej abonamentowej karty parkingowej. Czyżby właściciele udawali Greka? - nie ma parkometru przy parkingu, nie ma opłat? Po angielsku - no parkometr, no opłata.
Jednak, gdy jechałem dalej, mijane parkingi dały mi wiele do myślenia. Bo wszystkie były oznaczone tablicami P z dopiskiem "płatny". A "nasze" miały tylko samo P. Więc skąd parkujący miał wiedzieć, że trzeba płacić. Na pewno nie z faktu, że stoi parkometr i na pewno nie Polak! Postanowiłem w dzisiejszej  drugiej wyjazdowej turze temat zgłębić w urzędzie.
Gdy wracałem do domu i gdy skręcałem w Piękną Uliczkę, zaskoczył mnie i nawet wzruszył widok dwóch panów, którzy wkopywali i betonowali nową, grubszą rurę, na której miał, jak się okazało po rozmowie, ponownie zawisnąć znak "ulica jednokierunkowa". No, jak te służby w naszym uzdrowisku prężnie działają!  

Po I Posiłku zawiozłem pranie i wstąpiłem do urzędu. Dwie panie wszystko wiedziały. A więc wiedziały, że panowie dzisiaj mają wbetonować rurę i że na niej, na dniach, zawiśnie znak i że jeszcze nie pobierają opłaty za parkowanie, bo muszą wymienić tablice, żeby nikt się nie migał z opłatami. I nawet dały mi telefon do straży miejskiej dziwiąc się, że do niej nie dzwoniłem, skoro na początku Pięknej Uliczki stoi, jak byk, znak "zakaz postoju i parkowania", a różne żłoby, citizańskie i obce, stawiają sobie auta blokując całkowicie chodnik. Bo każdy widzi, nawet żłób, że uliczka jest wąska, to jakoś trzeba dać przejechać innym autom, a mamusia z dzieckiem w wózku może sobie przecież zejść na ulicę (nie wspomnę o emerytach), bo mały ruch i o co ten raban?! 
Tłumaczyłem paniom, że nie chcę kablować, ale numer, na wszelki wypadek, wziąłem. Bo kto wie? Jako emeryt mam tyle czasu...
Rozumiem, że ktoś musi na chwilę, nawet na 15 minut, nawet na pół godziny tak zaparkować auto, bo musi coś wnieść lub wynieść, ale gdy wracamy ze spaceru, a minęły dwie, trzy godziny, to zwyczajnie się irytuję. Jeśli więc jednak wytłumaczę sobie, że dzwoniąc do straży miejskie nie kabluję, tylko przyjmuję obywatelską postawę, co prawda cholernie niepopularną w naszej polskiej rzeczywistości, to kto wie?...

Żona przez cały dzień pracowała nad zmodyfikowaną ofertą wynajmu. W psychice, szczególnie jej, byłby to poważny wyłom i przełom. Ale sytuacja jest, jaka jest i trzeba się dopasować. Romantyczne czasy, te z Naszej Wsi, minęły bezpowrotnie. I nie da się wejść dwa razy do tej samej rzeki. Wielka szkoda!
Po południu pisałem, żeby nie doprowadzić do skumulowania zaległości, bo w obecności Nowych w Pięknej Dolinie robić tego nie będę i nie będę chciał. I tak mam w sobie dysonans z powodu finału, który ma się rozegrać jutro o 15.00. Pisanie zmogło mnie na tyle, że zaległem na jakieś pół godziny.
 
Po II Posiłku ze sporą przyjemnością poszliśmy na spacer do Zdroju. Po drodze odkryliśmy, że na trzech  niebieskich tablicach z literą P zostały doklejone napisy "płatny". Na pierwszej, tej na początku Pięknej Uliczki, było bez zmian. Widocznie zarządca odpuścił stwierdzając humanitarnie, że z tego parkingowego miejsca jest na tyle daleko do parkometru, że nie ma co dręczyć kierowców-turystów.
Nowo wbetonowany słup nadal nie miał znaku "ulica jednokierunkowa". Widocznie beton musiał związać...
Gdy wracaliśmy, jakiś żłób na citizańskich numerach stał blokując chodnik.
- Mam już numer do straży miejskiej... - rzuciłem w przestrzeń zajmowaną przez Żonę.
- Nudzisz się? - zapytała, gdy pod nosem kontynuowałem złorzeczenie. - Do tego masz taką wredną minę...
Ciekawe, jaką miałem mieć?!
 
Pod wieczór niespodziewanie zadzwonił jakiś facet z pytaniem i z sugestią, że w tę niedzielę chętnie by się do nas wybrał na tydzień razem z żoną i z pieskiem. A dla nas taka sytuacja to finansowy balsam na skołatane dusze. Więc Żona wyjaśniła mu przez telefon kilka kwestii, a szczegóły rezerwacji i pobytu wysłała mailem. W trakcie rozmowy dobiegały mnie kobiece głosy, chyba jego żony, takie z drugiego planu, a tego nie lubimy, zwłaszcza ja. Bo przeważnie w takich przypadkach facet chce dobrze i sprawa jest prosta, a tego typu żona rzucająca kwestie z oddali podważa jego pomysły, dopytuje bez sensu, czyli się wtrąca z pewną negacją. Dla zasady, bo jest żoną. Musi wtrącić swoje trzy grosze i ze sprawy prostej (2! - dwa silnia, czyli wynikowo dwa rozwiązania) robi się skomplikowana (3! - trzy silnia, czyli sześć rozwiązań wzmocnionych faktem rozmowy telefonicznej, gdzie brak osobistego kontaktu tete a tete utrudnia porozumienie). Wieczorem, gdy oglądaliśmy serial, pani już sama zadzwoniła ku mojej zgrozie, ale Żonie udało się z nią ustalić formę płatności i godzinę ich przyjazdu w niedzielę.
- Ale myślę, że w przypadku tej pani najlepszym rozwiązaniem będzie, gdy ty pójdziesz do nich i się nimi zajmiesz, a zwłaszcza nią. - Będzie dowartościowana... - Żona wymyśliła, zanim wróciliśmy do oglądania.
Ciężko westchnąłem. Przecież miało być tak pięknie, wywiady miały być, wizyty w zakładach pracy...
Widząc moją mowę ciała wpadła na inny pomysł. 
- Wiem - usłyszałem - wypuścimy na nią Justusa Wspaniałego. - Od razu ją ustawi!
Po czym zgodnie stwierdziliśmy, że więcej by do nas nie przyjechali. I na pewno wyrąbaliby nam taką opinię, że o kolejnych gościach można byłoby sobie tylko pomarzyć.
- To może Lekarka? - rozważaliśmy. - Ta to by podołała każdemu gościowi. - Swoją mową ciała, ciepłym tembrem głosu, bijącą empatią... - Nawet najbardziej upierdliwy i szukający dziury w całym przy niej wymiękłby. - A jaką mielibyśmy opinię!...

Wieczorem nie wróciliśmy jednak do ledwo co napoczętego serialu Zbrodnie po sąsiedzku. Stwierdziliśmy, że sceny są zbyt krótkie, pobieżne, tempo bez żadnego uzasadnienia nieprzyjemnie za szybkie i wszystko razem cuchnie komiksem. Żona więc zaproponowała inny, angielski, Dżentelmeni, świeżutki, bo z 2024 roku. Na podstawie opisu nawet się zapaliłem licząc przede wszystkim na angielski humor. Tuż pod koniec odcinka z oglądania całkowicie zrezygnowaliśmy. Fabuła dotyczyła oczywiście czego innego, ale cała reszta cuchnęła podobnie, jak w poprzednim serialu.
Tedy Żona rozpocznie poszukiwania od nowa.

SOBOTA (08.06)
No i dzisiaj wsta...liśmy(!) o 05.45.

Świat się wali! Żeby wstawać razem z Żoną i to o tej porze. Mimo tego poranna sytuacja była od początku opanowana.
Niespiesznie, po 2K+2M i po onanie sportowym, zaczęliśmy się przygotowywać do przyjazdu Lekarki i Justusa Wspaniałego. Ja zacząłem od tego, że przeparkowałem z wielką satysfakcją, jako stały mieszkaniec Uzdrowiska posiadający poważne parkingowe przywileje, Inteligentne Auto na zewnętrzne miejsce, płatne dla innych. W ten sposób zwolniłem teren na naszej posesji dla naszych prywatnych gości i dla tych płatnych.
Żona od początku zajęła się przygotowaniem dolnego mieszkania Bo chciałabym potem mieć czas wyłącznie dla Lekarki i Justusa Wspaniałego! To i ja zabrałem się za nie, bo też bym chciał mieć czas dla naszych prywatnych gości z uwzględnieniem finału Rolanda Garrosa.
Pod sam koniec pracy odkurzacz odmówił współpracy. I nic dziwnego, skoro worek był dokumentnie zabity. Zwlekałem wiele dni i tygodni z jego wymianą, aż się doczekałem w takim newralgicznym momencie. Musiałem dokończyć sprzątanie "na piechotę. Ale się wyrobiłem.
Potem zabrałem się za zewnętrzne sprzątanie pod kątem przyjeżdżającej pani, żeby maksymalnie zminimalizować jej potencjalne czepianie się. Wyczyściłem ścieżkę A bo wie pan, ona taka w grysie i w pyle, to buty  sobie brudzimy!... z grysu i z drobin ziemi, wyciąłem piękne gałęzie winorośli wystające ponad miarę poza zewnętrzny płot i włażące na wejściową furtkę Bo wie pan, przez te gałęzie nie można w komforcie wejść na posesję! i przyciąłem wystające chabazie przy miejscu parkingowym przeznaczonym dla auta gości Bo wie pan, można auto przerysować albo z jednej, albo z drugiej strony! 
 
Byłem w lekkim niedoczasie. Gwałtem zjadłem I Posiłek, po czym zacząłem się lekko odgruzowywać.
Co prawda Lekarka w swojej karierze zawodowej niejedno widziała i czuła, a o Justusie Wspaniałym nawet nie ma co wspominać, skoro dopadał go często, jako wojskowego, poligon, ale goście przecież swoje prawa mają! A lekko, bo gdy tylko zacząłem wchodzić do kabiny prysznicowej, przyszedł sms, że mijają City i że będą za 11 minut. Ruchy były zagęszczone, a z wyjściem, żeby otworzyć bramę spóźniłem się może 15 sekund. Justus Wspaniały nie wypominał.
Była 12.10. Od razu, jeszcze na ulicy zaczęła się dyskusja, gdzie zaparkować. Przewidziałem, że oba samochody, ich i gości płatnych, staną na naszej posesji. Stąd od rana Inteligentne Auto przestawiłem na parking płatny, cały dumny i blady, że tak mogę za 80 zł. Ostatecznie stanęło na tym, że dzisiaj ich auto będzie stać u nas, żeby łatwo było zapakować worki z ziemią, a jutro na niebieskim polu parkingowym, bo Lekarka ma specjalną kartę. Nawet nie wiedziałem, że jest to pole bezpłatne nawet na parkingach płatnych.
Ziutek i Bruno wysiedli z auta "na zabij się", że ledwo odskoczyłem od drzwi, i od razu zajęli się poznawaniem terenu i jego znaczeniem, nomen omen. Przy czym Bruno robił to trochę "po pijaku", nomen omen, bo przed podróżą Lekarka zaaplikowała mu aviomarin. Co nie przeszkodziło Brunonowi porzygać się w trakcie jazdy. Tym razem różnica była jednak taka, że Lekarka jechała z tyłu, a na siedzeniu rozłożona była duża cerata. A tą było łatwo sprzątnąć, więc Justus Wspaniały nie miał podstaw do używania brzydkich wyrazów, jak w trakcie poprzedniej jazdy, kiedy to samochód został z tyłu cały obrzygany.
- Następnym razem muszę Brunonowi podać znacznie wcześniej, bo dzisiejsze pół godziny przed jazdą nie wystarczyło. - skwitowała temat Lekarka.

Goście dostali do dyspozycji górne mieszkanie. Salon natychmiast zamknęliśmy wyłączając go z używania, bo i tak za dużo było powierzchni, a poza tym pieski mogłyby zaanektować narożnik. Przy czym słowo  "mogłyby" jest tu mocno nietrafione.
Goście niewiele chcieli oglądać, tylko od razu parli do ogrodu. Justus Wspaniały dodatkowo do szklarni. Specjalnie się nie naigrywał, nawet służył radami. Do finału Roland Garrosa zdążyliśmy przy winie, cydrze i piwie sporo przegadać.
Jeszcze przed finałem Żona zrobiła pyszne, soczyste kanie przywiezione przez gości, abyśmy mogli dotrwać do grilla.
Dzięki inicjatywie i upierdliwości Justusa Wspaniałego Żona podłączyła swojego laptopa (mój ma spieprzone wyjście HDMI) do telewizora A dlaczego on taki mały?! i mogliśmy oglądać mecz w pełnym wypasie. Trzeba powiedzieć, że typowanie poszczególnych setów, a więc i całego meczu, przez Justusa Wspaniałego minimalnie rozminęło się z ostatecznym rezultatem. Pierwszy set zakończył się "jego" wynikiem 6:2 dla Igi, a w drugim miało  być 6:0, a było 6:1. I dobrze, bo w przeciwnym wypadku byłoby mi żal Jasmine Paolini, Włoszki o polskich korzeniach. No cóż, Iga jest wielka! W swoim dorobku zdobyła właśnie trzeci pod rząd puchar Rolanda Garrosa, a w ogóle czwarty, i piąty tytuł wielkoszlemowy (US Open). A ma dopiero 23 lata.

W trakcie meczu zaskoczył mnie Wnuk-I. Chciał do nas przyjechać. Żeby takiemu staremu koniowi chciało się do dziadka?! ( w październiku kończy 18 lat!). Ustaliliśmy, że gdy do nich niedługo przyjadę, to omówimy szczegóły jego przyjazdu.
Po meczu natychmiast rozpaliłem grilla. Udał się nad podziw, chociaż hołubiłem go ja, a nie na przykład, taki specjalista i miłośnik, jak Konfliktów Unikający. Wystarczyła kiełbaska, kaszanka, wino i piwo, a przede wszystkim towarzystwo, żeby wieczór był niepowtarzalny.
Dopełnił go wspólny spacer z psami, jeszcze za jasnego, a potem sporo posiedzieliśmy w salonie. I, gdy wszyscy udali się na spoczynek, naszło mnie na ślimaki. Zapaliłem światło w ogrodzie, wziąłem latarkę i poszedłem na łów. Bo zaczęła się pora, kiedy te gnoje zaczęły wychodzić na żer ze swoich kryjówek.
"Zasiedziałem się" na tyle, że Żona dwa razy schodziła do ogrodu w nocnej koszulinie sprawdzać, czy żyję, bo nie wierzyła, że tyle można. A było można. Udało mi się nazbierać połowę litrowego pojemnika, w większości pomrowów (nienawidzę szczerze), a to w tym roku nawet sporo. Bo w tamtym rano i wieczorem zbierałem po pełnym pojemniku. Ze względu na Żonę nie będę opowiadał, co z gnojami robiłem. Ale rozprawiałem się z nimi humanitarnie, na zasadzie "przeżyje mocniejszy".
W łóżku znalazłem się jakoś tak w okolicach 23.00.

NIEDZIELA (09.06)
No i dzisiaj wstałem 07.20.
 
Ledwo zszedłem na dół, a już pojawiła się Żona, a za chwilę Justus Wspaniały. Był już po spacerze z Ziutkiem i z Brunem. Sporo później pojawiła się Lekarka. Odsypiała tydzień.
Oboje mają inny system odżywiania się, przynajmniej ten poranny. Więc każde z nich zrobiło sobie oddzielnie coś do jedzenia, a we czworo spotkaliśmy się "dopiero" na naszym I Posiłku. Obowiązkowo w ogrodzie, który oprócz chwilowych pobytów na tarasie, był głównym miejscem spędzania czasu.
Udało się nam w sposób zdyscyplinowany, zanim przyjechali goście, zapakować do auta Justusa Wspaniałego cztery worki ziemi i przeparkować jego auto na miejsce dla osób niepełnosprawnych, nomen omen. A goście przyjechali z Metropolii w południe, jak zapowiedzieli. Para 60+ z pieskiem. Sympatyczna. Po pierwszym przywitaniu i dopilnowaniu, aby swoje auto zaparkowali na naszym terenie, dokładnie na miejscu, które wskazałem, ulotniłem się. Sporo siedzieliśmy w ogrodzie we troje, zanim wróciła Żona.
- Zgadnij, o czym rozmawialiśmy? - Żona patrzyła na mnie z ciekawością, czy zgadnę. Udało mi się za czwartym razem. O Szkole! Już na wstępie, przy powitaniu, pan się rozpływał nad zdjęciami naszych stron i nad tekstem. Więc wtedy wyjaśniłem, kto w naszej parze jest autorem i szefem, a kto jest od... Zareagowali prawidłowo, więc od razu nabili u mnie trochę punktów. A potem, według relacji Żony, okazało się, że on jest zaawansowanym fotograficznym amatorem, że chodził na kursy fotograficzne prowadzone przez naszych wykładowców, że kilku z nich zna i dobrze wspomina i że, siłą rzeczy, wiedział sporo o Szkole. No, proszę!

W ogrodzie siedzieliśmy do upadłego. Lekarka od razu po przyjeździe zastrzegła, a raczej poprosiła przecież, że ona w trakcie ich pobytu u nas, nigdzie nie chce łazić, po żadnych zdrojach i parkach, tylko chce sycić się naszym tarasem, ogrodem i szumem Bystrej Rzeki. Stąd też przez cały ich pobyt nawet nie spojrzeliśmy w stronę Zdroju.
Do upadłego, czyli do II Posiłku, który zjedliśmy w ... ogrodzie. Żona zrobiła prostą strawę, która poprzednim razem im zasmakowała. Na każdą ich uwagę przy posiłku Trzeba już jechać! odpowiadałem Jedzcie, jedzcie, czemu nie jedziecie?
Wyjechali jakoś przed 17.00.  Zdaje się, że teraz będzie nasza kolej na odwiedziny. I być może stosunkowo szybko pojawimy się w Pięknym Miasteczku i oczywiście w Wakacyjnej Wsi.

Trzeba było wracać do życia. Wzięliśmy Pieska na spacer i razem poszliśmy na wybory. To już nasze trzecie w Uzdrowisku. Głosowaliśmy na KO, gdyby ktoś miał pytania, wątpliwości lub gdyby w ten sposób zdobywał podstawy, aby nam źle życzyć.
Wieczorem Żona zaproponowała kolejny serial, amerykański, Doktor House z 2004 roku, dość stary i znany. Obejrzeliśmy pierwszy odcinek z nastawieniem "to może będziemy oglądać?"

PONIEDZIAŁEK (10.06)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
 
Pospałoby się jeszcze. 
Rano, gdy tylko Żona zeszła na dół, nasze nastawienie mocno się zmieniło.
- Jakiś ten serial za mocno medyczny... - odkryliśmy Amerykę. I zgodnie stwierdziliśmy, że Żona będzie szukać dalej.
Po I Posiłku pojechałem do City via wulkanizator i pralnia. Sam! Mimo, że sam, to  jednak strawiłem spory kęs czasu. Bo jednak trzeba było pogadać z wulkanizatorem, dlaczego ciągle z tylnego lewego koła schodzi mi stopniowo powietrze, odebrać pranie gdzieś na peryferiach Uzdrowiska, w City przejść przez Lidla, Leroy Merlin, Carrefoura, Media Expert (worki do odkurzacza) i Biedronkę natrafiwszy oczywiście na citizańskie korki o tej porze dnia (14.00 - 15.00).
Po powrocie od razu zaparkowałem przed domem na płatnym parkingu. Nosiłem zakupy co prawda z dalszej odległości, ale po raz pierwszy w Uzdrowisku poczułem się względem gości jak gospodarz. Oto ich auto stoi na naszym terenie, bezpieczne i za ... darmo. Goście nie muszą się o nic martwić. Martwić się i dbać o nich musimy my. W jakimś sensie zależą od naszej ponadwymiarowej opieki, naszego zaangażowania, poczucia odpowiedzialności i empatii. Bo przecież jakoś za nich odpowiadamy i chcemy, żeby czuli się dobrze od każdym względem. To chyba coś na kształt uczucia, jakie w sobie nosi Justus Wspaniały (kto by się spodziewał?!), a co wyszło w rozmowie w ogrodzie. Oczywiście nie da się tego porównać i nie chcę niczego profanować, bo przecież  relacji między Justusem Wspaniałym a Lekarką nijak się nie da porównać do naszych, z naszymi gośćmi, ale jednak wspólnym mianownikiem jest potrzeba zaopiekowania się ze zwykłej, ludzkiej, potrzeby.
Lekarka ten fakt akcentowała, a on to potwierdzał.
- Nikt tak nigdy się mną nie opiekował, jak Justus Wspaniały! - Lekarka wspomniała o tym kolejny raz.
Żona kiwała głową i doskonale rozumiała mój górnolotny wywód, gdy jej dodatkowo wyjaśniłem, że dzisiejsze moje uczucie jest podobne do tego z Wakacyjnej Wsi, a na pewno z Naszej Wsi.
Kto by pomyślał, że mogą być takie skutki wprowadzenia przez Uzdrowisko opłat za parking na Pięknej Uliczce?! Jakie to przewrotne...

Dzisiaj telefonicznie natknąłem się na kilka towarzysko-rodzinnych kwiatków z obszaru Wśród ptaków wielkie poruszenie, ci odlatują, ci zostają. Ale o tym przyjdzie mi pisać sukcesywnie, gdy ptaki te będą się decydować, czy nas odwiedzą, czy nie i czy coś zmienią.
Do wieczora pisałem. Nie wiem, czy kiedykolwiek o tym wspomniałem, ale szacuję, że pisanie średnio dziennie zajmuje mi dwie godziny. A potrafi i trzy. Ciągle średnio, żeby nie było żadnych wątpliwości!
Sam jestem przerażony!
 
 
 
W tym tygodniu Bocian nie zadzwonił ani razu. Wysłał tylko jednego sflaczałego smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu. Do Ziutka bezszczekowo startowała kilka razy brutalnym szturchnięciem łapą proponując zabawę, ale ewidentnie ją olał i z tego powodu zawiedziona była ... Pani. A Bruno za takie chamskie zagrywki na nią warknął, gdy niezniechęcona Ziutkiem dalej próbowała. To znaczy warknął na Pieska, więc towarzysko w tym zwierzęcym gatunku nie wypaliło.
- Bo wiesz... - Żona z przejęciem analizowała - oni teraz są razem cały czas... - Więc, gdy chcą, to bawią się ze sobą, a potem im się nie chce... - A liczyłam na to... - westchnęła ze smutkiem.
Godzina publikacji 19.44.

I cytat tygodnia:
Lepiej jest nie odzywać się wcale i wydać się głupim, niż odezwać się i rozwiać wszelkie wątpliwości. -Mark Twain (amerykański pisarz pochodzenia szkockiego, satyryk, humorysta, wolnomularz)