24.06.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 204 dni.
WTOREK (18.06)
No i dzisiaj wstałem o 05.50.
Pod sporym przymusem.
Fafik "zwyczajowo" nie szczekał o 06.30, kiedy to Sąsiad z Lewej idąc do pracy o tej porze go wypuszcza, żeby sobie wreszcie mógł podrzeć paszczę. Wczoraj z nim rozmawiałem, to znaczy z Sąsiadem, chociaż w zasadzie na jedno by wyszło, że mamy gości na dole i na górze i że miałem o tym powiedzieć i przypomnieć. Umowa jest taka, że w tej sytuacji Fafik będzie wypuszczany w okolicach 08.00. Wydaje mi się, że skrócenie czasu darcia paszczy o 1,5 godziny nie jest niehumanitarne, a raczej niecanisatarne. Co prawda Sąsiad z Lewej, gdy usłyszał, głupio piszę, wyczytał z ruchu warg, że gości będziemy mieć w taki sposób, czyli góra i dół, tak do końca sierpnia (oby!), współczuł od razu pieskowi Biedny piesek, sobie nie poszczeka, co mnie mocno rozbawiło. Współczucia nie miałem za grosz, ale niczego po sobie poznać nie dałem.
Teraz poranne onany są dłuższe z tej racji, że w Niemczech odbywają się Mistrzostwa Europy w piłce nożnej, więc jest co czytać i oglądać. Same skróty zajmują sporo czasu. Mnie zadowalają, bo ze względów czasowych i nadmiaru pracy nie stać mnie na oglądanie spotkań w pełnym wymiarze i w takiej liczbie. Z meczem finałowym rozegranych zostanie 51 spotkań. I pomyśleć, że kiedyś w takich sytuacjach oglądałem wszystkie bez żadnego wyjątku.
Po onanie cyzelowałem ostatni wpis, by zaraz potem, żeby się nie rozlazło w ciągu dnia, zacząć nadrabiać zaległości.
W piątek, 14.06, po odgruzowaniu się pognałem do City po Pasierbicę, jej koleżankę z pracy i po Ofelię. Miały przyjechać za dnia, ale... pierwotny ich pociąg, Inter City, wyjechał z Metropolii punktualnie, ale zaraz za nią się... zepsuł i
ledwo się doczłapał z powrotem. Dziewczyny przesiadły się do
kolejnego, który dla odmiany już na starcie miał 8 minut opóźnienia. Wychodziło na to, że będą na miejscu grubo ponad godzinę później.
Ponieważ pierwotnie miały wysiadać na uzdrowiskowej stacji, więc fotelik dla Ofelii nie był potrzebny. A teraz był konieczny. Uzmysłowiłem sobie, że zaraz za Sąsiadami z Lewej w wielorodzinnym domu mieszka małżeństwo z dwójką małych dzieci i że foteliki muszą mieć, skoro jeżdżą z nimi samochodem. Oboje rodzice są ... niepełnosprawni. Musiało je dopaść MPD (mózgowe porażenie dziecięce), co w ich przypadku doprowadziło u obojga do różnych poważnych zaburzeń ruchowych i do lekkiej wady wymowy. I nic poza tym, no chyba że jest coś jeszcze, czego nie widać na zewnątrz. Pozostała pełna inteligencja, wszystkie zmysły i pełna zdolność do prokreacji, bo dzieci są zupełnie zdrowe. Rodzice funkcjonują normalnie, no i są sympatyczni i, jak się okazało, uczynni. Z fotelikiem nie było problemu. On nawet pomógł go przepiąć do Inteligentnego Auta śmiejąc się, że nie wiem, jak to cholerstwo zamocować.
Wychodzi więc na to, że najbardziej pomocni dla nas są nasi sąsiedzi... niepełnosprawni.
Pociąg nadrobił 8. minutowe opóźnienie. Dziewczyny czekały na peronie, jak przykazałem. Po raz pierwszy miałem okazję poznać najbliższą koleżankę Pasierbicy i pierwsze wrażenie pozytywne to była energia i bezpośredniość. A to dobrze, bo bałem się, że może to być takie lelum polelum i co z tym robić?
Wieczór zrobił się prosty. Od razu oddałem fotelik i zaraz po tym obejrzałem cały mecz inauguracyjny Mistrzostw Europy. Niemcy roznieśli Szkocję 5:1. W tym czasie cztery dziewczyny siedziały w salonie i nadawały. Na tyle głośno, że musiałem u "siebie", w Bawialnym, na monitorze (Żona podłączyła laptopa) sporo podgłośnić, ale nikt na to nie zwrócił uwagi.
Po meczu jeszcze trochę udzieliłem się towarzysko, żeby się nazywało, ale już po 23.00 poszliśmy spać. Dziewczyny dostały do dyspozycji górne mieszkanie. Gdy zaczęła się dyskusja, która gdzie ma spać, natychmiast uciekłem do naszej sypialni.
W sobotę, 15.06, wstałem o 07.30.
Ale wszystkie poranne procedury przebiegły normalnie. Bo góra spała nadal.
Gdy dziewczyny zeszły na dół sporo po nas, Przedszkolanka uparła się od razu, że ona zrobi jajka w koszulce, który to pomysł nie spodobał mi się z trzech powodów. Bo nie wiedziałem, co to jest mimo opisów i tłumaczenia, po drugie nie ufałem tej metodzie, a po trzecie zostałem porannie wymiksowany z kuchni i nie wiedziałem w związku z tym, co mam porannie ze sobą robić.
Oczywiście moje czarne przewidywania się sprawdziły, bo jaja na indukcji w koszulce nie chciały wyjść. I co z tego, że Przedszkolanka tłumaczyła, że na indukcji robiła pierwszy raz i że indukcja się do tego nie nadaje.
Zaproponowałem twaróg, bo coś przecież trzeba było zjeść. Wyszedł bardzo dobrze, bo po pierwsze robiłem do już setki razy, a po drugie nie używałem indukcji. Wszyscy byli zadowoleni, nic nikomu nie przeszkadzało, a czas płynął niespiesznie na rozmowach w słońcu na tarasie.
W drugiej części dnia zrobiliśmy sobie spacer z Pieskiem do Zdroju z postojem w Stylowej. A gdy wróciliśmy i Pieska zostawiliśmy, znowu się doń wybraliśmy. Na kartacze do Lokalu Bez Pilsnera.
Tu muszę zaakcentować dwie sprawy. Pierwszy raz nie podołałem kartaczom. Wytłumaczenie mogło być tylko jedno - pora. Bo kto widział jeść II Posiłek (tak go traktowałem) o 15.00?! A taka durnowata pora wzięła się stąd, że w planach był jeszcze wieczorny grill. Druga sprawa, miła, dotyczyła płatności. Dziewczyny zaproponowały, że one uiszczą rachunek, a my jako gospodarze możemy czuć się zaproszonymi i zwolnionymi z tego, było nie było, zwłaszcza w naszej sytuacji, przykrego obowiązku.
W domu myśl o grillu była wszystkim obmierzła. Bo jak tu jeszcze cokolwiek jeść po sytych kartaczach. Dodatkowo aura groziła deszczem, który zresztą w jakimś momencie zaczął siąpić. Więc z czystym sumieniem o 18.00 obejrzałem kolejny mecz Hiszpania - Chorwacja (3:0), co dziewczynom nie przeszkadzało, skoro w salonie przebywały w towarzystwie wzajemnej adoracji.
Z racji wcześniejszej pomeczowej godziny względem wczorajszej nawet sporo towarzysko się udzieliłem. Ale i tak się pilnowaliśmy i spać poszliśmy o 22.30.
W niedzielę, 16.06, wstałem o 07.00.
Stwierdziłem,
że dzisiaj czułem się zdecydowanie lepiej niż wczoraj o tej samej porze.
Może organizm zaczął się przyzwyczajać do późniejszego kładzenia się
spać (chociaż różnica wczoraj do przedwczoraj wynosiła tylko pół
godziny), a może dlatego że przedwczoraj przy meczu inauguracyjnym EURO
2024 "podkanszałem" (21.00 i później), a wczoraj ostatni kęs kartacza
zjadłem o 16.00, a potem to już nic.
Rano bez żadnych innych pomysłów zrobiłem dla wszystkich jajecznicę. Pasierbicy trochę lżejszą.
W południe byliśmy już na dworcu. Tym razem fotelik nie był potrzebny, bo dziewczyny startowały z Uzdrowiska. Pociąg przyjechał punktualnie, a ten następny, z City do Metropolii, odjechał również punktualnie, więc Pasierbica zdążyła na 15.00 na mecz. A my mieliśmy do niego jeszcze sporo czasu, więc postanowiliśmy uczcić drobną, ale istotną dla nas rzecz. Rok temu, 16. czerwca, przyjechaliśmy na stałe do Uzdrowiska.
- Wiesz, wydaje mi się, że minęło 5 lat. - zauważyła Żona, gdy siedzieliśmy w Lokalu z Pilsnerem I, ona nad jakimś drinem, ja nad Pilsnerem Urquellem. Cieszyliśmy się, że zaakcentowaliśmy ten fakt skromnie, ale jednak.
Nasz pierwszy mecz na EURO z Holandią postanowiłem oglądać na laptopie w sypialni, odcięty od świata, w warunkach komfortowych. I pokarało mnie w dwójnasób. Za to, że Pasierbicy na różne sposoby i ciągle dawałem do zrozumienia, że PKP wywinie taki perfidny numer z pociągami (tu wymyślałem różne wersje), że ona na pewno nie zdąży. Zła energia wróciła do mnie ze zdwojoną siłą. Bo mecz zacząłem oglądać dopiero od 30 minuty. Straciłem niezwykłe emocje, gdy Buksa strzelił gola i prowadziliśmy 1:0. Późniejsza świadomość prowadzenia nijak nie była w stanie wynagrodzić mi tej radości z tamtego momentu, której nie doznałem i która bezpowrotnie mnie ominęła.
A wszystko przez bezpośredni fakt, że laptopa odpaliłem dopiero 10 minut przed meczem, a powinienem był godzinę wcześniej. Bo wczoraj na nim Ofelia oglądała bajki na jakichś dziwnych platformach i temu idiocie przez to coś się pomieszało w bebechach. Na tyle, że Żona dłuższy czas nie potrafiła sobie z nim poradzić, więc w końcu uruchomiła swój i poszło. Drugi raz pokarało mnie, bo w tej części, którą oglądałem bramki strzelali już tylko Holendrzy. Przegraliśmy 1:2 po stosunkowo niezłej grze i postawie.
To wszystko zbudowało we mnie wielki niesmak i stworzyło już do wieczora fatalny nastrój. Żona świetnie rozumiała i starała się mnie nie tykać. Ale nie wiedzieli o tym Lekarka i Justus Wspaniały. Zadzwonili, gdy byliśmy już w łóżku. Starałem się rozmawiać z całych sił, jak tylko mogłem, ale jednocześnie tłumaczyłem im, że wiele z siebie nie wykrzesam. Bo...
Udało się tylko wstępnie umówić, że może w lipcu przyjedziemy do nich.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Wspaniała Pani Maisel. Pozwolił mi trochę odciągnąć myśli od meczu. Zasypiając postanowiłem sobie, że już nigdy swojego laptopa nie będę uruchamiał tuż przed godziną "0", tylko grubo wcześniej. To było postanowienie podobne do tego z wychodzeniem z Teściową do pociągu. Nie na ostatnią chwilę!!!
W poniedziałek, 17.06, dopołudnie było podporządkowane przyjazdom gości. Sprzątnęliśmy dwa apartamenty, ale dwa jednocześnie spowodowały, że trochę się zmachaliśmy. W górnym usuwałem jeszcze dwie drobne elektryczne awarie, gdy przyjechali doń goście. Sporo przed planowanym czasem.
Z tej racji mieli tylko zaparkować samochód i sobie pójść, no ale po podróży trzeba było skorzystać z toalety, a potem, ani się obejrzeliśmy To może my jeszcze rozpakujemy bagaże. I już zostali na amen. Na szczęście awarie usunąłem szybko w dość przyjemnych i humorystycznych okolicznościach, bo pan okazał się być kiedyś elektrykiem, w dwóch firmach, w Polsce i w Libii, nawet głównym, więc siłą rzeczy patrzył mi na ręce i doradzał. Sprężyłem się fachowo, zwłaszcza że awaria miała miejsce w łazience A my tylko skorzystamy z toalety.
Gdy przyszło do parkowania auta na naszym terenie, trochę się przestraszyłem. Pan zapewniał mnie, że jest mu obojętne, gdzie zaparkuje, więc go skierowałem na stromawy zjazd do garażu. Najpierw serce mi stanęło, gdy przeciskał się między dwoma słupkami bramy, ale zaraz wróciło do równowagi, gdy żonie tego pana zwróciłem uwagę, że nie mogą kierowcy jednocześnie doradzać, jak parkować, dwie osoby, bo zrobi się nieszczęście, tylko musi być jedna i tą osobą będę ja. Pani dała się łatwo i bezboleśnie sterroryzować. Gdy jednak zobaczyłem, że nie na żarty pan miał zamiar przetrzeć prawy błotnik o ściankę wejścia do domu, zapytałem, jak mogłem najuprzejmiej, czy może jednak zaparkuje w drugim do tego przeznaczonym płaskim miejscu. Problemu nie było, chociaż parkował na raty. Poprawiał z kilka razy. Ale było płasko, więc czułem w sobie spokój.
Żona, gdy jej relacjonowałem sposób parkowania, pana broniła.
- Co chcesz? - Nowe miejsce, ciasno, mimo że podciąłeś rośliny, pan musiał móc wysiąść...
Oboje w moim wieku, bardzo sympatyczni i kontaktowi.
Gdy ledwo z górnymi gośćmi się obrobiliśmy, przyjechali drudzy, do dolnego. W podobnym wieku, ale na szczęście pan nie miał problemu z parkowaniem na pochyłym. Co prawda zrobił to w dwóch ratach, ale Co chcesz? - Nowe miejsce, ciasno, mimo że podciąłeś rośliny, pan musiał móc wysiąść...
- A kunów u was nie ma? - zapytał, gdy ledwo wysiadł z auta. - Bo u nas są!
Chwilę trwało, zanim się zorientowałem, o co chodzi. Zapewniłem, że u nas kunów też nie ma.
Żona nadal ich broniła, ale ta parkingowa aura starszych ludzi trochę mnie wyczerpała. A tak naprawdę chyba fakt, że taką sytuację dwóch obcych aut na naszej posesji nie mieliśmy nigdy i do końca nie wiedzieliśmy, na ile sprawdzi się nasz bezpłatny strzeżony parking.
Dodatkowo wyczerpał mnie chyba fakt, że akurat, wręcz idealnie tuż przed przyjazdem gości, zepsuł się siłownik otwierający i zamykający bramę wjazdową. Dobrze, że pamiętałem, jak ją odblokować, żeby się otwierała i zamykała ręcznie.
Zadzwoniłem do Automatyka. Udało mi się go ubłagać i obiecał, że przyjedzie w środę o 08.00. Ale do tłumaczenia gościom, że brama akurat się zepsuła i trzeba ręcznie, to już oddelegowałem Żonę. Bo nie na moje siły było wysłuchiwanie potencjalnych uwag tych starszych sympatycznych ludzi. Żona później mi zrelacjonowała, że z tego powodu nie robili żadnych problemów. No, ale ona ma inną percepcję i cierpliwość.
Gdy było po wszystkim, z okna kuchni paśliśmy wzroki dwoma obcymi autami stojącymi na naszej posesji. To taka dla nas pierwsza sytuacja. Że też tak dobrze potrafiliśmy rozwiązać problem.
Tymi wszystkimi pracami i sprawami byłem na tyle wyczerpany, że postanowiłem wcześnie publikować, żeby trochę odsapnąć i podjąć się jeszcze dzisiaj jakiejś sensownej roboty. Taką wydawało mi się przyczepienie do ścian dwóch płyt OSB. Nawet świadomie odpuściłem kolejne mecze.
Stosując mózg, podpórki i ekwilibrystykę większą płytę zamontowałem sam. Przylegała do ściany idealnie. Do mniejszej musiałem prosić o pomoc Żonę, bo nie dało się przy drugiej ścianie zastosować podobnych podpórek, jak przy pierwszej. Kolejna płyta też przylegała idealnie. Teraz pozostaje wkręcać w nie wkręty, żeby można było na nich wieszać narzędzia.
Kładłem się mocno "połamany" z powodu specyficznego dźwigania płyt, zwłaszcza tej większej. Byłem "połamany" na tyle, że nie mogłem sobie znaleźć w łóżku bezbolesnej pozycji.
Mimo tego wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Wspaniała Pani Maisel.
Dzisiaj, we wtorek, 18.06, cały czas nadal czułem się mocno "połamany". Wyraźnie z organizmu "wychodziły" te wczorajsze płyty OSB. Standardowo ból fizyczny po ciężkich pracach odczuwam jako przyjemny, a ten takim nie był. Starałem się go rozpędzić poranną gimnastyką i kolejnymi pracami fizycznymi.
Zacząłem od przyjemnej. Jeszcze przed I Posiłkiem ugrzęzłem w szklarni. A wejście do niej jest zawsze wielką zdradą, bo potem nie chce się z niej wyjść. Chodziłem koło każdego pomidorowego krzaczka chuchając i dmuchając. Obrywałem zbędne liście i niepotrzebne wilki, a potem wzmacniałem je kolejnymi sznurkami albo wiszącymi z prętów, albo przywiązanymi do kijków.
Po I Posiłku pojechaliśmy do City. Do Leroy Merlin po kolejne listwy montażowe, a do Carrefour po najmniejsze pudełeczka, bo te są towarem najbardziej chodliwym. Po prostu najwięcej jest tego drobiazgu śrubkowo-wkrętowo-podkładkowo-nakrętkowo-kołkowo-itympodobnego. No i trzeba było uzupełnić spożywcze zapasy.
Po powrocie kontynuowałem prace przyjemne. Koło kompostownika posadziłem jeżynę. Tę wykopaną przez Sąsiada z Lewej, tę, która pierwotnie rosła na posesji Prominenta i przelazła na posesję sąsiadów, by na swojej, pierwotnej, zniknąć. Według Sąsiadów z Lewej jest bardzo smaczna. Przy porządkach ułamały się dwie gałązki, które mi przekazali. Wsadziłem je do beczki z wodą, żeby zobaczyć, czy przeżyje. Jedna gałąź po wielu dniach uschła, ale druga była całkiem rześka. Miała jędrne zielone listki, więc stwierdziłem, że czas najwyższy przejść do ziemi, nomen omen.
Kolejne prace przyjemne dotyczyły podlewania. Deszczownicą potraktowałem trawnik w systemie letnim tak, jak to robiłem już w upały poprzedniego roku. A wężem ogórki, cukinię i wszystko w szklarni. Pachniało.
Musiałem w końcu przejść do pracy średnio przyjemnej. Trzeba było z drewutni zerwać folię, która, jako pokrywa chroniąca przed deszczem, swoim wyglądem po roku używania zaświadczała, że ta konstrukcja jest do dupy. Drugim dowodem był fakt, że w kilku miejscach wkręty łączące różne kantówki puściły albo z nich wyłażąc pod naporem ułożonych bierwion, albo pękając, co na jedno wychodziło, bo konstrukcja się rozlazła. Żeby się do niej ponownie dobrać, musiałem zdjąć folię. A ona była poprzybijana dziesiątkami gwoździków. Żmudnie obcążkami wyjmowałem każdy, ale tematu nie zamknąłem. Ekwilibrystyka na drabinie, nieergonomiczne ułożenie rąk przy wysiłku plus tkwiące ciągle w organizmie płyty OSB kazały pod koniec dnia temat porzucić.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Wspaniała Pani Maisel.
Dzisiaj o 21.54 Po Morzach Pływający wysłał maila. Zaczął bez ogródek.
Po pierwsze - patałachy,
Po drugie - patałachy,
Po trzecie - patałachy.
Grają za granicą i grają dobrze, a jak muszą stworzyć drużynę to nie potrafią i zapominają jak się gra.
Obejrzałem mecz Polska - Holandia będąc w Holandii i ...od 2012 roku nic się nie zmieniło w naszej reprezentacji.
Odechciało mi się ich oglądać, zawłaszcza,że media dodatkowo rozpływają się nad kontuzją Lewego.
Oglądałem człowieka na żywo w meczu Barcelony z Betisem i nic ciekawego tam nie zobaczyłem co by mnie w Lewym zafascynowało. Jedynie zauważyłem, że jest wysoki i dobrze zbudowany.
Po drugie - patałachy,
Po trzecie - patałachy.
Grają za granicą i grają dobrze, a jak muszą stworzyć drużynę to nie potrafią i zapominają jak się gra.
Obejrzałem mecz Polska - Holandia będąc w Holandii i ...od 2012 roku nic się nie zmieniło w naszej reprezentacji.
Odechciało mi się ich oglądać, zawłaszcza,że media dodatkowo rozpływają się nad kontuzją Lewego.
Oglądałem człowieka na żywo w meczu Barcelony z Betisem i nic ciekawego tam nie zobaczyłem co by mnie w Lewym zafascynowało. Jedynie zauważyłem, że jest wysoki i dobrze zbudowany.
Co do bałaganu to ostatnio przetrzebiłem " moje zapasy" ,wyrzuciłem mnóstwo śmieci i teraz mam mnóstwo miejsca.
Dzisiaj zaczęliśmy ładować ryż .
Dzisiaj zaczęliśmy ładować ryż .
PMP (pis. oryg.; zmiana moja)
Z oczywistych względów nie zareagowałem. I nie wiem, czy to zrobię, bo są pewne osoby, a do takich należy Po Morzach Pływający, z którymi tematów sportowych, zwłaszcza dotyczących piłki nożnej, zwyczajnie nie poruszam. Zbyt duża różnica zdań. Wystarczy wyjaśnić, że trzy razy "patałachy" mnie uraziły! Nawet raz mnie by uraził.
ŚRODA (19.06)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Znowu ciężko się wstawało.
Nadal byłem "połamany". Ewidentnie do płyt OSB dołożyła się ekwilibrystyka przy demontażu listew dociskających folię do kantówek. Wymuszone pozycje spowodowały, że rano bolały mnie mięśnie barków o plecach nie wspominając. Ale nie napawało mnie to obawą przed kolejnymi pracami fizycznymi.
O 08.00 przyjechał Automatyk. Z pomocnikiem. Zdemontował siłownik otwierający bramę Bo teraz to nic nie mogę powiedzieć! i zabrał go do warsztatu.
- Silnik pracuje - stwierdził. - Może poszła zębatka, a może sprzęgło. - Może spokojnie jechać pan do wnuków, bo będzie dobrze, gdy uda się zamontować wszystko z powrotem w przyszłym tygodniu.
Zabezpieczył kable foliowym workiem, zakleił go taśmą, ja zaś przyłożyłem spory kamień i tyle. Gościom o terminie naprawy nic nie będziemy mówić, bo i po co?! Ręcznie brama otwiera się i zamyka bez problemu. Nawet kobieca siła wystarczy.
Żona od rana nie miała w sobie luzu. Nie pomogło nawet 2K+2M. A wszystko przez fakt, że wstała o... 07.30, z czego byłem niezmiernie zadowolony. Ona przeciwnie. Od razu była w kiepskim nastroju, a ja byłem pod ręką. Drasnęła mnie jednak bardzo delikatnie.
- Ja jednak tak późno(?!) nie mogę wstawać! - od razu zaczęła. - To wszystko przez tę zasłonę. - Bardzo cię proszę, gdy będziesz wstawał, od razu ją odsłaniaj. - A roleta może być nadal zasłonięta.
Dodatkowo humor jej się kisił przez fakt, że za "chwilę"miał przyjechać Automatyk.
- Gdyby z jakichś powodów chciał wejść do domu, to wcześniej daj mi znać...
Zebrała się z kanapy sporo po dziewiątej ciągle niezadowolona. Automatyka dawno nie było i ani przez chwilę nie miał zamiaru wchodzić do domu, bo po co? Dzisiaj mam 10 zleceń! - Wszystkie na przestrzeni 90. km!
- Ja nie mogę wstawać tak późno... - Dzień jest już nie taki... - zaczęła znowu.
Ponieważ nie wiedziałem, jaki miał być, więc starałem się ją logicznie pocieszyć.
- Ale popatrz, goście są, niczego nie musisz im przygotowywać, nic cię nie ponagla...
- Wiem, wiem, ale ta godzina opóźnienia siedzi mi w głowie.
- Ale jaka godzina?! - Raptem pół...
- Jakie pół? - Żona podniosła głos, ale nie na tyle, żebym musiał natychmiast uważać na to, co mówię. - Przecież ostatnio wstaję o wpół do siódmej...
Tu pozwoliłem się jednak nie zgodzić.
- Jakie wpół do siódmej? - Za dziesięć siódma, no może za piętnaście...
Żona kiwała niby potwierdzająco głową.
- To jednak godzina... - upierała się, żeby się dręczyć.
Przezornie ustąpiłem. Skoro 40-45 minut ma być godziną, niech tak będzie. Zatkałem się, bo wiadomo - nadmiar pocieszania i logiki mógł się obrócić przeciwko mnie.
O 05.03 napisał Po Morzach Pływający.
Ty niedługo zaczniesz dzień, a ja go właśnie kończę.
Miłego dnia dla Was.
PMP
Miłego dnia dla Was.
PMP
I zaraz potem, o 05.52
No i oszukałem Ciebie. Jeszcze nie skończyłem pracy mimo, że wydawało mi się, że skończyłem.
Czyli tak: Zacząłem wczoraj o 0630 i skończę dzisiaj o 0655.
Nigdy więcej ryżu do Anglii.
Niech żrą trawę.
Czyli tak: Zacząłem wczoraj o 0630 i skończę dzisiaj o 0655.
Nigdy więcej ryżu do Anglii.
Niech żrą trawę.
PMP (zmiany moje; pis. oryg.)
Po I Posiłku ni z tego ni z owego, nagle, poczułem potrzebę położenia się. W sypialni przez pół godziny zregenerowałem na tyle siły, by znowu dobrać się do folii. Ale dość szybko musiałem odpuścić. Drewutnia akurat stała w pełnym słońcu, a skwar błyskawicznie pozbawiał mnie sił. W Buforze zaś panował przyjemny chłód. Zacząłem do płyty OSB wkręcać wkręty i zawieszać na nich pierwsze narzędzia. Rzecz wymagała przemyślenia, bo wobec zdublowania niektórych, a nawet ich potrojenia, musiałem zdecydować, co zawiśnie w Buforze i co po lewej, a co po prawej stronie, co na samej górze, a co na dole, co w szklarni, a co trzeba będzie wyrzucić. Jakoś tak wyszło, że do wyrzucania na razie nic się nie nadawało.
Gdy słońce sporo się przesunęło, zdjąłem folię i rozłożyłem ją na trawniku, żeby dosychała. W jednym miejscu przez miesiące w takim foliowym wgłębieniu stała woda, która wspólnie z gnijącymi liśćmi dała swoistą breję.
Mogłem dobrać się do tej konstrukcji, która była do dupy. Wszystko od nowa wypionowałem zakleszczając ją w tej pozycji potężną kantówką i mogłem przystąpić do wzmocnień. Zeszło mnóstwo kątowników i jeden krawędziak, ale widać było gołym okiem, że konstrukcja przestała być do dupy. Oczywiście innego zdania byłby Ta Konstrukcja Jest Do Dupy. Postanowiłem jeszcze po powrocie od Wnuków dodać jedno wzmocnienie i konstrukcja stanie się Konstrukcją Że Mucha Nie Siada.
Zbliżała się burza. Musiałem naprędce zrobić prowizoryczny system odprowadzania wody z dachu Tajemniczego Domu taki, żeby woda z rury lała się do strefy przygranicznej, ale do naszej części. Bo przecież cierpliwość Sąsiadów z Lewej też ma swoje granice. Przed zdjęciem folii tego zrobić nie mogłem.
Europaletą i sporym bierwionem zablokowałem rurę, żeby nie wypadła z kolanka pod wpływem uderzeń ściekającej wody i w deszczu, który błyskawicznie przeszedł w ulewę i sprawdziłem, że system zadziałał. W trakcie prac, w wyniku pospiechu i zapomnienia połączonego chyba z niefrasobliwością i lekceważeniem, bierwiono spadło mi na prawy goły goleń zdrapując skórę na sporym odcinku, a przede wszystkim dość głęboko w jednym miejscu ją przecinając. Wydarłem się wniebogłosy z bólu, ale ten prawdziwy miał za chwilę dotrzeć. W miejscu uderzenia i przecięcia zrobiła się natychmiast spora i krwawa gula.
- Słyszałam jakiś wrzask i brzydkie słowa... - zauważyła Żona, gdy po wszystkim wróciłem do domu. Siedziała w Bawialnym, blisko drewutni, więc nic dziwnego, że mój wrzask przebił się mimo łomotu deszczu i gradu w pierwszej fazie nawałnicy.
Byłem cały mokry, bo zaparłem się, że przed moim jutrzejszym wyjazdem jeszcze raz podleję pomidory. Wystarczyło tylko przejść z drewutni do szklarni. Przebrałem się i za radą Żony na ranę zaordynowałem sobie wodę utlenioną. Wrzeszczałem chyba jeszcze mocniej niż wtedy, na dworze.
- Ale już wystarczy! - Żona mnie hamowała, gdy kolejny raz oblewałem krwawe miejsce i gdy kolejny raz wrzeszczałem. - Goście na pewno słyszą... - pękała ze śmiechu.
Nie wątpiłem w to. Przeraźliwy dźwięk musiał docierać nawet do dolnego mieszkania.
Ostatecznie wieczorem ból już tylko ćmił i mogliśmy spokojnie obejrzeć kolejny odcinek serialu Wspaniała Pani Maisel.
CZWARTEK (20.06)
No i dzisiaj wstałem o 04.50.
Widocznie organizm mobilizował się na wyjazd do Wnuków.
Dzisiaj mamy pierwszy dzień lata i najdłuższy dzień roku. Ani się obejrzymy, gdy...
O 11.00 przyjechali ci od wzmacniania wałów i wycinania drzew. Ty razem czworo - dwoje "stałych" biurokratów teoretyków (byli już u nas bodajże trzeci raz) i dwóch facetów w stosownych roboczych strojach z kaskami na głowach. Ci dwaj nie mieli zbyt wiele czasu na pogaduszki w przeciwieństwie do biurokratów, bo spieszyli się do roboty, więc sprawa, co wycinać, co nie i którędy dowozić materiały do wzmocnienia nadbrzeży została omówiona nadspodziewanie szybko. Tym bardziej, że nie brałem w naradzie udziału. Po pierwszym, wyczerpującym dla mnie spotkaniu, ustaliliśmy z Żoną, że przy kolejnych ja znikam. Więc dzisiaj czułem się komfortowo mogąc się spokojnie odgruzować i spakować.
Do Wnuków wyjechałem o 14.30. Podróż, która miała trwać około dwóch godzin, trwała dwie i pół. Te pół godziny i frustracja z faktu, że odcinek na obwodnicy Metropolii, który wymaga standardowo 3. minut, aby go pokonać, zajął 25 (na odcinku ledwo 100. m jeden pas był wyłączony z ruchu i to wystarczyło na stworzenie wielokilometrowego korka) nadspodziewanie mnie zmęczyły. I dobijała mnie średnia przejazdu w XXI wieku. Czasami na tej trasie udaje się uzyskać średnią 70 km/godz., przeważnie jest to trochę powyżej 60., a dzisiaj do obwodnicy miałem 58, by ostatecznie podróż zamknąć 52. kilometrami. Dno!
Oczywiście, gdy ledwo się przywitałem i rzuciłem bagaż, od razu zaczęliśmy oglądać fotowoltaikę. Na zewnątrz i wewnątrz domu. We trzech z Synem i Wnukiem-I, bo reszta nie była tym faktem kompletnie zainteresowana. Na zewnątrz dach wyglądał jak tysiące mu podobnych w całej Polsce, czyli nudno. Za to w środku rzecz była ciekawa i przystępnie objaśniana, bo Syn był mocno w temacie obcykany. Więc wiele mogłem się dowiedzieć o całym sterowaniu i magazynowaniu energii. Na przykład to, że instalacja ma moc 15 kW, a magazyn energii wystarczy prawie na jedną dobę, aby zaspokoić wszystkie potrzeby domu. I że będzie rozbudowany dwukrotnie. System ma lada dzień zacząć działać.
W międzyczasie Wnuk-II i III tonęli gdzieś w książkach czy grach, a Wnuk-IV zabrał się za konkretną robotę. W ogrodzie precyzyjnie wyznaczył prostokąt i postanowił skosić w nim trawę, aby zrobić boisko. Bo jest przecież EURO. Z Synem przez chwilę podglądaliśmy go przez tarasowe drzwi, jak stał nad kosiarką i "rozkminiał" urządzenie. Miał kosić pierwszy raz w życiu. Trzeba powiedzieć, że boisko wyszło mu idealnie.
I w międzyczasie nikt nie zająknął się nawet o jakimś posiłku. Pełen żywioł, swoboda i Przetrwają najsilniejsi!, a raczej najsprytniejsi. Do tych ostatnich postanowiłem zaliczyć się ja. Co prawda przed wyjazdem Żona przygotowała mi coś na kształt II Posiłku, ale takim nie mógł być ze względu na porę. Godzina 13.30 klasyfikowała go w kategoriach "ni pies, ni wydra", więc nic dziwnego, że po przyjeździe dość szybko zgłodniałem. Akurat z dołu wszystkich wywiało, a napatoczył się tylko Wnuk-II, więc pomyślałem, że dobre i to. Zaskoczył mnie, o dziwo, bo nawet wiedział, gdzie są patelnie (o sztućcach sam wiedziałem) i zasugerował, że mogę zjeść sobie spaghetti z mielonym mięsem w jakimś sosie. I był bardzo chętny do pomocy, czym mnie również zaskoczył.
Sprawa była prosta. Na patelnię wrzuciłem mięso razem z makaronem, chwilę podgrzałem i z przyjemnością zjadłem. Nie zauważyłem u nikogo żadnego zainteresowania. Może zjedli wcześniej?...
O 18.00 obejrzeliśmy mecz Dania - Anglia (1:1). W salonie na czas mistrzostw została przygotowana strefa kibica. Bardzo szybko okazało się, że dość kiepska. O ile rzutnik chiński za 300 zł wyrabiał z obrazem, to z dźwiękiem już nie. Dlatego był on podawany oglądającym z innego odbiornika o znacznie lepszej jakości połączonego z chińszczyzną za pomocą bezprzewodowej komunikacji krótkiego zasięgu. Dało się wytrzymać. Z obrazem już jednak nie. Nawet przybliżanie rzutnika do ściany-ekranu, żeby zwiększyć jasność proporcjonalnie do kwadratu zmniejszanej odległości, nic nie dawało, bo ściana-ekran miała kolor szary i to ciemnoszary. I jakoś nikt nie wpadł na to, że takie tło spowoduje, że kontrast obrazu będzie tragicznie niski. Ciężko się oglądało, zwłaszcza gdy przy piłce byli zawodnicy ciemnoskórzy (chyba połowa reprezentacji Anglii i jeden czy dwóch Danii). "Znikali", jak na przejściu dla pieszych według słów piosenki Pojawiasz się i znikasz, i znikasz, i znikasz...
W przerwie meczu zaprotestowałem, więc Syn przyniósł jakiś obrus. Biały! Przewiesił go przez listwę zawieszoną na sznurku umocowanym do ściany haczykiem i dało się oglądać. Co prawda obraz "płynął" w miejscach zgnieceń obrusa (wcześniej widocznie leżał w szafie ładnie złożony na 8 lub 16), zwłaszcza wszystkie boiskowe linie, zwykle przecież idealnie proste, dodatkowo przez złożenia trudno było ustawić ostrość, jak i przez fakt, że podwójna obrusowa płachta niczym nieobciążona falowała pod wpływem ruchów powietrza, ale jakoś do końca meczu dotrwaliśmy. Nie wspomnę o obrusowych oczywistych plamach, które dodawały kolorytu, nomen omen.
Godzinę do następnego meczu (Hiszpania : Włochy 1:0) spędziłem na poprawianiu systemu. Od Synowej otrzymałem deskę do prasowania i żelazko, i obrus doprowadziłem do idealnej gładkości. Po czym z Wnukiem-III część obrusu, jedną warstwę(!) (reszta leżała na podłodze), tę najmniej poplamioną, taśmą przykleiliśmy do ściany sprawdziwszy najpierw czy taśma ta przy jej odklejaniu nie odrywa farby z kawałkiem tynku. Była idealna. Napstrzyliśmy ścianę, ale ekran był prawie idealny. Prawie, bo drobnych fałdek nie dało się uniknąć. Ostrość, kontrast i jakość oglądania wzrosły niepomiernie.
To mnie chyba na tyle wyczerpało fizycznie i spaliło psychicznie, że w przerwie meczu postanowiłem iść spać (w końcu moja pora), ale w domu panowało spore zamieszanie i gabinet nie był jeszcze gotowy na moje przyjęcie. Synowa miała swoje priorytety, więc mi przeszło i mecz obejrzałem do końca.
- Dziadek, ale ty w przerwie szedłeś już spać. - Wnuk-IV po meczu odnotował ze śmiechem. Jako jedyny w oglądaniu towarzyszył mi do końca.
W środku pękałem ze śmiechu, gdy obsługiwał rzutnik i mówił o czymś, o czym nie miałem pojęcia.
Spać położyłem się sporo po 23.00. Zasrany sport!
PIĄTEK (21.06)
No i dzisiaj wstałem o 07.30.
Koniec roku szkolnego.
Synowa i Wnuk-I (w garniturze, koszuli i krawacie) byli już na nogach. Młodego trzeba było odwieźć na pętlę autobusową.
- Dziadek, a zwiniecie mnie, gdy będziecie wracać? - usłyszałem, gdy wychodzili.
- Gdy skończy się uroczystość w twojej szkole, zadzwoń i się umówimy.
Wczoraj Synowa zaplanowała dla mnie dzisiejszy dzień. Tę większą część, do meczu.
- Tato, a nie zawiózłbyś jutro rano chłopaków do szkoły? - Koniec roku szkolnego, odbiór świadectw...
- A bardzo chętnie! - ucieszyłem się.
- Tak myślałam, że ci się spodoba.
Czyżby mnie znała? I kiedy to się stało?
- Uroczystość rozpoczyna się o 10.30. - Wyjechać trzeba o 09.30. - przeszła do konkretów, co lubię i co lubię u niej. - I mam do ciebie jeszcze jedną prośbę. - Mógłbyś pójść z Wnukiem-IV do fotografa? - Potrzebne jest zdjęcie do jego karty rowerowej, która czeka w szkole i może w sekretariacie wydadzą ją od ręki. - Nie była do tej pory potrzebna, zagapiliśmy się i teraz, w wakacje, na pewno będzie potrzebna.
- Nie ma sprawy... - uspokoiłem ją. Lubię różne zadania.
To zaczęła mi wyjaśniać dość skomplikowanie, gdzie znajduje się najbliżej szkoły zakład fotograficzny.
Musiałem uciąć. Podałem jej nazwę i ulicę, bo w zakładach fotograficznych w Metropolii jestem dobry.
Gdy prowadziłem Szkołę, współpracowałem ze wszystkimi i znałem wszystkich właścicieli. Chociażby z takiego względu, że należeliśmy do wspólnego cechu.
- Tato, a nie zrobiłbyś wszystkim jajecznicy?...
W robieniu jajecznicy też jestem dobry. Zabrałem się do roboty nie podając domownikom żadnych szczegółów, tylko zebrałem zamówienie. Rodzice chcieli z dwóch, każde, to samo Wnuk-III i IV, Wnuk-II z jednego, co mnie nie zdziwiło, ja zaś z czterech. No, ale oni mieli wesprzeć się glutenem.
Na "wczorajszą moją patelnię", na szczęście nieumytą, z resztkami tłuszczu z mięsa, co świetnie rokowało, wrzuciłem masło i wbiłem jaja. Jedli, a ja czekałem, co będzie. Nikt się nie połapał. Raz tylko, chyba Wnuk-III coś wspomniał, że ta jajecznica, skoro jest na maśle, powinna mieć trochę inny smak, ale po chwili zacukania po jego słowach wszyscy przeszli nad nią do porządku dziennego, mimo że uczciwie poinformowałem, co zrobiłem Bo takie mieszanki gospodarskie są najlepsze, ekonomiczne i prowadzą do różnych kulinarnych odkryć. Nikt nie skomentował.
- Ale uczciwie informuję - skierowałem się do rodziców - że po uroczystości zabiorę chłopaków na lody.
Syn się oburzył. Jechał do roboty, a też chciał brać udział w tym miłym incydencie.
- Przyjadę z pracy, to pójdziemy wszyscy. - Tu, u nas otworzyli knajpkę, 3 minuty drogi. - Jest wszystko - lody, ciasta, kawy, herbaty, napoje i nawet można posilić się czymś bardziej konkretnym.
- Ok, ale uprzedzam, wtedy z tego lokalu wychodzę najpóźniej za piętnaście osiemnasta, bo na meczu chcę być od początku, czyli od hymnów! - zastrzegłem.
Wiozłem trzech wnuków i czułem się dziwnie, bo dawno nie było ich tylu w aucie razem ze mną. Na miejscu pilotowali precyzyjnie, żebym mógł zajechać na wewnętrzny dziedziniec, mocno skomplikowany i rozbudowany, wciśnięty między duże kamienice. Bo o zaparkowaniu na jakiejkolwiek pobliskiej ulicy można było sobie tylko pomarzyć.
Zdziwiłem się mocno, a potem dopadł mnie smutek, bo budynek szkoły mnie zaskoczył. Doskonale go znałem, ale z dawnych czasów, kiedy mieścił się w nim zespół szkół prywatnych (podstawówka, ogólniak i szkoła policealna) stworzony od podstaw przez zaprzyjaźnione z nami małżeństwo i w którym wielokrotnie ja sam, a potem z Żoną byliśmy. Ówczesny zespół prezentował wysoki poziom nauczania, a same wnętrza i wyposażenie były przez właścicieli dopieszczane. Widocznie musiało ich dopaść to samo, co nas. Państwo usilnie starało się "pomóc" szkołom niepublicznym mimo że one wolały, żeby im przede wszystkim nie przeszkadzać, i skutecznie wybijało pomysły na inicjatywy takich osób, jak my, które miały chęci i wizje.
Chodziłem po pomieszczeniach nowej szkoły, które pełniły takie same lub podobne funkcje jak jej poprzedniczki i dopadały mnie wspomnienia. Ale tak naprawdę wzruszyłem się w sekretariacie, z którego mogłem zaglądać do otwartego gabinetu dyrektorki widząc w nim moją koleżankę z tamtych lat. Wysłałem do niej smsa. Okazało się, że akurat jest u syna w Anglii, ale że niedługo wraca. Umówiliśmy się na pogaduszki, na kawę, przy czym ja zasugerowałem, że takim dobrym miejscem mogłoby być Uzdrowisko.
W obecnym-starym sekretariacie dwie panie uwijały się, jak w ukropie. Jedna z nich utwierdziła się w rozmowie z Wnukiem-IV, że zdał egzamin na kartę rowerową i zapewniła, że gdy dzisiaj przyniesiemy zdjęcie, wnuk kartę otrzyma. Wnuk-II, ponieważ nie był objęty innowacją (cokolwiek miało to oznaczać), świadectwo ukończenia klasy ósmej otrzymał od ręki, czego nie rozumiałem, ale nie dopytywałem. Mało miałem do załatwienia?!
We czterech udaliśmy się do klasy piętro wyżej, w której miała się odbyć główna uroczystość zakończenia roku szkolnego. Dzięki Wnukowi-II udało mi się wyhaczyć ostatnie wolne krzesło. Siedziałem całkiem z tyłu, obok stał Wnuk-II, a młodsi bracia wtopili się w tłum siedzących na środku.
- Dziadek, a mógłbym wyjść na korytarz i tam poczekać? - zapytał mnie prawie zaraz, gdy tylko się zaczęło i gdy pani dyrektor, a potem jej zastępczyni zaczęły wygłaszać swoje okolicznościowe mowy podsumowująco-wspomnieniowo-perspektywiczne.
Nie dziwiłem mu się wcale, skoro nawet i mnie uroczystość bardzo szybko znużyła. Mimo, żem przecież zwyczajny. No, ale ja miałem inną motywację, bo chciałem usłyszeć i ujrzeć moment, kiedy moi będą odbierać świadectwa.
Dotrwałem do końca mimo niezliczonych podziękowań różnym nauczycielom wystosowanych przez obie panie dyrektorki, w tym również uczynionych sobie wzajemnie, a potem, co mnie pozytywnie zaskoczyło, również przez uczniów. Każde mówiło od serca.
- Chciałbym podziękować pani... - tu padło imię wypowiedziane przez Wnuka-III - za pani cierpliwość w tłumaczeniu. - Bo ja, gdy mam coś komuś wytłumaczyć, a ten nie rozumie, to już za drugim razem bardzo się irytuję, a potem denerwuję...
Sala wybuchnęła śmiechem. Ciekawe, a rejestrowałem skrzętnie, że statystyka w tej masie uczniów ewidentnie przemawiała na korzyść Wnuka-III. Jego ilość podziękowań i uwag zdecydowanie przekraczała średnią, a potem, w drugiej, gadanej części, wspomnieniowej, kiedy uczniowie wymieniali, co im najbardziej zapadło w pamięci z właśnie kończącego się roku szkolnego, również dzierżył prym. Brat siedzący obok milczał, jak kamień. A taki pyskaty i wygadany.
Rezon odzyskał błyskawicznie, kiedy we dwójkę poszliśmy do fotografa.
- Dziadek, a musimy iść z wami? - Możemy posiedzieć w aucie i sobie poczytać? - dwaj starsi bracia byli zgodni.
- Ok, ale otwórzcie sobie drzwi, żeby się nie zagotować w tym upale i nie ruszajcie się nigdzie, tylko cierpliwie czekajcie, aż wrócimy. - Telefony macie?!...
Lubię z Wnukiem-IV się włóczyć i załatwiać sprawy może dlatego, że jemu ciągle się chce przebywać z dziadkiem. I może dlatego, że dziób mu się nie zamyka, a więc nie trzeba ciągnąć go za język, co w przypadku Wnuka-II jest katorżniczą pracą.
- A wiesz dziadek - z mety zaczął - egzamin zdałem, gdy miałem 9 lat, bo mama powiedziała, że mogę zdawać, a kartę sobie odbiorę, gdy będę miał 10, bo wtedy można. - A odbieram, gdy mam 11! - Teraz się ocknęliśmy! - wybuchnął śmiechem.
U fotografa czekał cierpliwie i bez marudzenia, aż dziadek przegada wszystko i powspomina z panią, córką nieżyjącego od sześciu lat założyciela, stare dobre czasy. A gdy pani robiła mu zdjęcia w trzech odsłonach,wszędzie starał się wyglądać poważnie. Więc raz zza pleców pani zacząłem robić do niego durnowate miny i udało się go rozśmieszyć. I to zdjęcie na podglądzie my, dorośli, oceniliśmy jako najfajniejsze, ale Wnuk-IV je odrzucił i asertywnie wybrał pierwsze, mocno poważne.
- Bo tu wyglądam poważnie! - z pełną świadomością wybierał i na nic się zdały nasze tłumaczenia i przekonywania.
- Dzieci tak mają. - Chcą na zdjęciach wyglądać poważnie... - pani podzieliła się doświadczeniem. - To proszę przyjść za 15 minut. - A panu na maila prześlę dodatkowo to fajne, z uśmiechem... - dodała szeptem.
Zrobiliśmy spore koło po starych śmieciach, na których nie byłem od dawna. I akurat zadzwonił Wnuk-I.
- Dziadek, gdzie jesteście, bo ja jestem po wszystkim?
Umówiliśmy się przy Inteligentnym Aucie.
W sekretariacie pani wstawiła w odpowiednie miejsce zdjęcie Wnuka-IV do wcześniej wypisanej legitymacji, przystawiła pieczątkę, ja życzyłem wypoczynku na urlopie Gdy się panie wreszcie wyrobicie po roku szkolnym!, co spotkało się z ich miłą reakcją, bo przeważnie wszyscy irytująco życzą miłych wakacji albo wręcz wkurzająco, debilnie i ignorancko mówią No, teraz wreszcie macie panie dwa miesiące wakacji! i mogliśmy wreszcie wyrwać się z tego nagrzanego dodatkowo od murów kamienic podwórca i poczuć wolność.
- To idziemy na lody do Rynku! - zaskoczyłem całą czwórkę. Oczy im się zaświeciły.
- Ale przecież tato mówił...
- A czy to, że teraz pójdziemy na lody w czymś przeszkadza, żeby potem pójść z tatą drugi raz?...
Wszyscy, jak jeden mąż, stwierdzili, że to nie przeszkadza. Jaka zgodność wśród braci.
Błyskawicznie im jednak przeszła, gdy zaczęliśmy ustalać lodowe miejsce. Wnuk-I sugerował McDonald'sa przeciwko czemu zaprotestowałem ja i Wnuk-III. On z kolei zaproponował coś przeciwko czemu był Wnuk-I i II, z kolei ja, Wnuk-II i IV twardo obstawaliśmy za Rynkiem, przeciw któremu protestował Wnuk-I Bo nie będę tam chodził w garniturze!
Wiedziałem, że takie ustalanie może potrwać, że żaden nie ustąpi, więc sprawę uciąłem.
- Jedziemy do was, do waszej knajpki i koniec!
Wszyscy zaakceptowali. Znowu w aucie, tym razem już z czterema chłopami, czułem się hecnie.
W kawiarni był tłum. Znacząco przyczyniła się do tego faktu obecność około dwudziestu pań w wieku 25.-50. lat. Jak dopytałem u jednej z nich A co to za spotkanie? ze zdziwieniem I same kobiety?, było to spotkanie nauczycielek nauczania początkowego z pobliskiej szkoły z okazji ... zakończenia roku szkolnego. Miło.
Kolejka była spora. Przydzieliłem każdemu z chłopaków po dwie gałki do wyboru, a sam postanowiłem poprosić o kawę z ekspresu i sernik.
- Dziadek, a możemy wziąć sobie do wafelka i pójść do domu? - zapytali Wnuk-I i II.
Nie widziałem przeszkód, skoro Syn nie mógł jeszcze wrócić z pracy. Pozostali dwaj chcieli zostać ze mną i konsumować na miejscu.
Pani przyjmująca zamówienia prosiła każdorazowo o podanie imienia, które wpisywała na paragonie, żeby koleżanka kelnerka mogła bez błędu za chwilę dostarczyć desery do stolika. Za barem zaś krzątały się jeszcze, jak w ukropie, trzy osoby.
- Jak ma pan na imię? - usłyszałem, gdy przyszła moja kolej.
- Dziad Stary.
Cisza trwała długo, bo z racji zaskoczenia może nawet z sekundę, po czym pani wybuchnęła gwałtownym śmiechem. Głośniejszym niż gdyby zareagowała natychmiast, ale widocznie przez tę sekundę walczyła ze sobą, żeby go pohamować. Nie dała rady. Patrzyła na mnie ubawiona, z niedowierzaniem i odwracała się w stronę tej trójki Czy słyszeliście?! Ale niczego nie zapisywała.
- Proszę się nie krępować... zacząłem ją ośmielać - i śmiało wpisać "Dziad Stary".
Pani pochyliła się nad paragonem, a ja widziałem dwie rzeczy. Jak hamowany śmiech wstrząsał jej ramionami i jak wpisała Dziad, ale więcej przez długopis już jej nie przeszło.
Tylko Wnuk-I się podśmiechiwał czując bluesa, pozostała trójka milczała grobowo uważając zapewne odzywkę dziadka za niezły obciach. Gdyby nie lody, mogliby do niego się nie przyznawać.
Dwóch starszych poszło do domu, a my we trójkę zasiedliśmy przy stoliku. Byłem ciekaw, jak z kolei pani kelnerka da sobie radę z moim zamówieniem i czy zawoła na całą salę Dziad?...
Wybrnęła sprytnie widocznie dostając cynk, gdzie siedzę. Bo podeszła od razu do naszego stolika i zapytała mnie wprost twierdząco.
- Kawa i sernik dla pana, lody dla was.
Szkoda, bo liczyłem, że sytuacja fajnie się rozwinie. Z drugiej strony, gdy tak sobie pomyślałem, nie mogłem liczyć na żadne fajerwerki, bo na sali był tylko jeden stary dziad, więc pani kelnerka szła jak w ciemno.
W domu od 15.00 oglądaliśmy mecz Ukraina-Słowacja (2:1). W międzyczasie Córcia wysłała zdjęcie bagażnika swojego auta wypełnionego po brzegi kwiatami, czekoladami i bombonierkami. I dopisała Chyba mnie uczniowie cenią:) Zadzwoniłem z gratulacjami. Doskonale ją rozumiałem.
I w międzyczasie napisał Syn w "moim stylu", że w domu będzie o 16.33. I był.
- Muszę trochę przed meczem odsapnąć, bo robota dała mi w kość...
O lodach się nie zająknął. Rozumiałem doskonale. Bez złośliwości. Ale jak bym wyglądał wobec Wnuków, gdybym wcześniej lodowo nie zaakcentował końca roku szkolnego?
Mecz Polski z Austrią (runda II - o wszystko) zaczął się kiepsko, bo Austriacy dominowali i pierwsi strzelili bramkę. A nas w meczu "nie było". Ale z biegiem czasu zaczęliśmy grać coraz lepiej. Piątek strzelił bramkę i w przerwie twierdziłem, że, moim zdaniem, w przekroju całej pierwszej połowy byliśmy minimalnie lepsi. A to dawało nadzieję na drugą, zwłaszcza że w niej na boisko weszli Lewandowski i Świderski.
Zakończyło się katastrofą. Przegraliśmy 1:3. Graliśmy źle, bez odrobiny polotu, z podciętymi skrzydłami. Moje też zostały gwałtownie podcięte. Całkowicie oklapłem psychicznie i zdecydowałem, że idę spać. Ale Syn się uparł, żeby jeszcze trochę porozmawiać. Więc w salonie położyłem się na narożniku i próbowaliśmy. Ledwo zaczęliśmy, a na górze wybuchła awantura z Wnukiem-IV w roli głównej. Na skutek konfliktu z Wnukiem-I a potem II (?) dostał histerii i nikt i nic nie było w stanie go uspokoić. Najpierw na górę poszła Synowa, Syn konsekwentnie trwał na dole, ale w końcu i on nie wytrzymał i poszedł za żoną.
A ja doszedłem do siebie na tyle, bo nie miałem innego wyjścia, że obejrzałem pierwszą połowę meczu Francja - Holandia, w sporej części z ... Wnukiem-IV. Nie miałem w sobie zwykłego "pałeru", więc mnie ...znudziła. W końcu zaszyłem się nocnie na górze w gabinecie. Kiepskie myśli odciągałem starając się czytać książkę. Zasnąłem o 23.00. Zasrany sport!
Mój depresyjny stan umiejętnie pogłębił Po Morzach Pływający, który zaraz po meczu napisał I przegrali niestety.
Ten lakonizm dopełnił czarę goryczy.
SOBOTA (22.06)
No i dzisiaj wstałem o 07.45.
Synowa była już oczywiście na dole. Ni z tego, ni z owego znowu zahaczyła o moje blogowe postępowanie wytykając mi je i kłując mi nim oczy. Nie broniłem się, ale w tej samej sprawie czepiła się mnie bodajże już drugi raz. Nie uwypuklałem tego faktu, bo jeszcze po meczu nie doszedłem do siebie, no i rano standardowo byłem nieprzytomny.
Ale potem, już na spokojnie, obgadaliśmy postępowanie Nami, ich drugiej suni, która boi się... jeść z miski. Synowa twierdzi, że Nami musiała doznać jakiegoś dziwnego urazu, który oni przegapili i stąd ten niespotykany efekt. Musi ją, na przykład, "namawiać" spokojnym głosem, przysiadywać przy misce w trakcie jedzenia tworząc aurę bezpieczeństwa lub pojedynczymi smaczkami judzić ją, żeby do miski w ogóle podeszła. Ja z kolei twierdziłem, że wystarczy przecież nie dać jej jeść przez dwa, trzy dni, a do miski sama na pewno podejdzie.
W oczach Synowej widziałem lekkie oburzenie i Co ty tato tam wiesz?! No cóż, reprezentowaliśmy dwie odrębne filozofie - ona tzw. teoretyczną jednak, behawioralną, wyczytaną z mądrych książek, ja zaś pierwotną, robotniczo-chłopską z naukowym podkładem Przecież ewolucyjnie rzecz biorąc w końcu głód będzie na tyle silny, że pokona wszelkie lęki i traumy! W tym powstające cywilizacyjnie nawet u psów, a wynikające z dostępności jedzenia, regularności podawania, i podawania "na talerzu" z wielkim zróżnicowaniem i doborem odpowiedniej, dobrze zbilansowanej(!) karmy, dla psów takich, siakich i srakich. Nie chce mi się wierzyć samemu w to, co napisałem i czytam. Wszędzie brniemy w bagno. Na wszystkich polach.
Syn i Synowa razem z Nami (ciekawa zbitka słów) dzisiaj po południu mieli jechać do Krakowa na kolejny pokaz psów i na wystawę. Sunia musi zdobywać punkty, żeby "potwierdzić czy ugruntować swój rodowód" (nie znam się), aby potem mieć rodowodowe szczeniaki. Konkurs (zawody?) miały rozpocząć się jutro z rana, stąd wcześniejszy wyjazd z noclegiem. Wnuk-I miał jechać do Teściowej Syna, a Teść Syna miał przyjechać po południu, żeby być razem z pozostałą trójką. Czyli dzień jak co dzień.
Do Uzdrowiska ruszyłem w południe. Po drodze odwiozłem Wnuka-I na autobusową pętlę i zawróciłem, bo postanowiłem unikać obwodnicy Metropolii jak ognia. Dobrze na tym wyszedłem, bo do domu jechałem niecałe dwie godziny.
W salonie na luzie, sporo i niespiesznie z Żoną obgadaliśmy. Ostatnie dwa dni. Żona uraczyła mnie nowinką. Mianowicie w centrum Zdroju jeden z lokali gastronomicznych reklamuje się uruchomioną strefą kibica.
- Meczu "o honor" z Francją nie będę oglądał. - Nie mogę dłużej się katować!
- Ale oni wtedy właśnie najlepiej grają... - Żona wykazała się znawstwem.
- Masz rację, ale oglądać nie będę.
Mieliśmy dzisiaj rozpocząć szykowanie dwóch mieszkań dla jutrzejszych gości, ale jakoś nam przeszło i rzecz odłożyliśmy na jutro. Więc ze sporą przyjemnością coś dłubnąłem w szklarni i w ogrodzie, i potuczyłem całość swoim okiem.
Dość wcześnie się położyliśmy i obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Wspaniała Pani Maisel.
NIEDZIELA (23.06)
No i dzisiaj wstałem o 04.30.
A miałem zamiar o 05.00.
Przyjeżdżający dzisiaj goście widocznie musieli dokonać spustoszeń w organizmie.
Jeszcze przed I Posiłkiem sprzątnęliśmy dół. Poszło nam niezwykle sprawnie. Wiemy bez słów, o co chodzi, co i kiedy robić, w jakiej kolejności, no i znamy różne pomocne myki. Praktyka i motywacja do pracy. Równie gładko poszło z górą, ale już po I Posiłku.
W oczekiwaniu na "dolnych" z przyjemnością skosiłem jeszcze trawę i w ogrodzie porobiłem jakieś drobiazgi. Para, w wieku emerytalnym, bardzo sympatyczna, gościła w Uzdrowisku kolejny raz. Bardzo im się u nas podobało. Dodatkowo wyróżniali się tym, że byli pierwszymi gośćmi z bookingu.
Do "górnego" przyjechała para lat około 45. z dwoma synami. Jeden w wieku klasy siódmej, drugi czwartej technikum. Wszyscy sympatyczni i ze wszystkiego zadowoleni. W Uzdrowisku byli pierwszy raz, więc pałali chęcią jeżdżenia, oglądania i zwiedzania. Patrząc z okna kuchni na dwa zaparkowane auta gości, bezkosztowo i bezpiecznie, zacząłem od nowa czuć się gospodarzem i zaczęła mi ta "funkcja" ponownie odpowiadać. Po prostu miałem w sobie świadomość, że dbamy o różne aspekty, a przede wszystkim, że goście zdają sobie z tego sprawę.
Popołudnie mieliśmy więc zupełnie bezstresowe. Po kilku próbach wzajemnego dodzwaniania się ostatecznie się udało i porozmawialiśmy z Lekarką i z Justusem Wspaniałym. Usiłowaliśmy ustalić termin naszego przyjazdu do nich i wychodziło nam, że będzie to możliwe dopiero pod koniec sierpnia licząc na to, że jeszcze załapiemy się na justusowe cukinie i fasolkę, którymi nas judził w czasie rozmowy. Z kolei my ich zaskoczyliśmy propozycją, aby w tej sytuacji przyjechali do nas pod koniec lipca. Rzecz pozostała do rozpatrzenia.
Dzisiaj był Dzień Ojca. Nawet specjalnie o tym nie pamiętałem. Ale Córcia tak. Zadzwoniła z życzeniami. Była więc okazja spokojnie jeszcze raz obgadać jej zakończenie roku szkolnego. Najważniejsze jest to, że dzieciaki poznały i zaakceptowały swoją nauczycielkę angielskiego, ale co ważniejsze, zrobili to rodzice. Po roku pracy to duży sukces.
Córcia w najbliższym tygodniu będzie miała raj na ziemi. Szkoły już nie ma, Wnuczki nie ma, bo z Teściami wyjechała nad morze, Zięć wyjeżdża na jakiś tygodniowy obóz i pozostanie jej tylko Wnuk-V i Rhodesian. Rhodesian całymi dniami śpi, a Wnuka-V będzie odwozić do żłobka, który cały czas jest czynny, a do którego Wnuk-V chętnie jeździ. Panie już płaczą za nim, bo nie dość że jest samodzielny, nie marudzi przy jedzeniu, to jeszcze jest niezwykle pogodny. A w przyszłym roku szkolnym będzie już posyłany do tego samego przedszkola, co siostra.
- Logistycznie będzie super... - zauważyła Córcia.
- A Wnuczka już w przedszkolu poinformowała, że pojawi się brat?
- Phm! - Córcia mnie wyśmiała. - Od dawna poinformowała panie i uprzedziła Zobaczycie, jaki to łobuz!
- Chyba będę go już woziła na 06.30, czyli w momencie otwarcia żłobka. - Będę miała więcej czasu! - pękała ze śmiechu.
Pod wieczór, gdy temperatura wyraźnie spadła i gdy zerwał się miły wietrzyk, we troje z przyjemnością poszliśmy na spacer do Zdroju. Obeszliśmy spory kawałek, a na odsapkę zatrzymaliśmy się w kawiarni w Parku Szachowym. Tłumy turystów, specyficzna aura, urokliwie. Wróciły wspomnienia sprzed roku, już tylko takie nasze, osobiste, kiedy to na dużej szachownicy zaczęliśmy rozgrywki z Q-Wnukiem i z Q-Zięciem i kiedy to zaczęła się era mojego zarządzania tą strefą jako samozwańczego kulturalno-oświatowego. Urokliwie.
Gdy wracaliśmy, z ciekawości zajrzałem do tej knajpy, która reklamowała swoją strefę kibica. Czułem, że to będzie wielkie nieporozumienie, a nawet, nie bójmy się tego słowa, porażka. Owszem wisiał jeden sporych rozmiarów ekran telewizyjny i nawet leciał jakiś mecz, ale wszyscy to ewidentnie mieli w dupie. Organizatorzy, bo z sali dancingowej leciała głośno muzyka typu um pam pam, um pam pam, um pam pam..., i w tle pląsały stare dziady, stąd dźwięk w telewizorze był wyłączony. Stare dziady, bo nie dość że pląsały wewnątrz lokalu, to jeszcze siedziały w ogródku w ogóle nie interesując się meczem i chyba nie wiedząc i nie widząc, że coś takiego, jak telewizor jest.
Więc wyszedłbym na tej strefie kibica, jak Himilsbach z ...
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Wspaniała Pani Maisel.
PONIEDZIAŁEK (24.06)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
Już o 07.30 zadzwoniła Pasierbica. Ofelię wiozła do przedszkola, a Q-Wnuka na półkolonię. Piłkarską oczywiście. Wczoraj obie z Żoną umówiły się, że dzisiaj po drodze będzie dobra okazja, żeby porozmawiać o zakończeniu roku szkolnego u Q-Wnuka i zakończeniu ostatniego przedszkolnego roku u Ofelii, która od września idzie do szkoły.
Q-Wnuk relacjonował wszystko, nie dość że pełnymi zdaniami, to ze szczegółami. Ofelia zachowywała się zaś normalnie, czyli na zadawane pytania odpowiadała "tak", "nie", "fajnie" lub w formie rozbudowanej "cieszę się" albo "nie cieszę się". Przy czym, gdy musiała się wysilić, natychmiast obniżała poziom dźwięku, więc trzeba było się wsłuchiwać, czasami domyślać.
Q-Wnuk na koniec roku szkolnego oprócz świadectwa promocyjnego do klasy czwartej otrzymał dwa dyplomy i jedno wyróżnienie.
- W Kangurku Matematycznym byłem pierwszy w szkole w klasach trzecich, a szesnasty w Polsce!
No, proszę! A kto mówił od dawna, że to będzie geniusz?!
Chyba nie muszę mówić, że przedyskutowaliśmy ostatni mecz Polski i że omówiliśmy sytuację niektórych drużyn w grupach oraz kilka ciekawostek z mistrzostw. Pełna orientacja i partnerstwo.
Cały bity dzień pisałem. Postanowiłem nie doprowadzić do kolejnej zaległości, takiej najbardziej nieprzyjemnej, tydzień po tygodniu. I gdy tak sobie pisałem w "biurze" dla większego skupienia i większego komfortu różnorakiego krzątania się Żony na dole, tażesz przyszła na górę. I prawie zaczęła zachowywać się w charakterystyczny ostatnimi czasy sposób, który objawia się najczęściej pytaniem "Przyjmujemy, czy nie?".
Bo ruszył booking, a to sprawę komplikuje o tyle, że nie mamy w tej kwestii doświadczenia, często terminy są na styk lub na zakładkę i musimy się zdrowo pilnować, żeby nie wywinąć numeru i nie przyjąć w tym samym czasie trzech turystycznych podmiotów dysponując dwoma miejscami noclegowymi. Stąd równolegle prowadzimy zapisy w kalendarzach, Żona w swoim na swój sposób, ja w swoim na swój sposób, a potem często te zapiski ze sobą konfrontujemy.
Prawie, bo tym razem tak nie było.
- Jacyś oglądacze napisali do mnie i chcą oglądać Tajemniczy Dom... - nawet zwyczajowo nie podeszła do mnie, tylko z daleka usiadła na schodach. - Umówiłam się z nimi na piątek, na 13.00.
- Noż kurwa! - wyrwało mi się i natychmiast porzuciłem pisanie.
- To może się połóż?... - Wstajesz ostatnio tak wcześnie... - Przyjdę do ciebie i trochę z tobą posiedzę. - natychmiast zareagowała uspokajająco wiedząc, co będzie.
I faktycznie, ciśnienie gwałtownie skoczyło, w skroniach zaczęło mi napierdalać i zbliżał się nieuchronnie ból głowy, w okolicach płatów czołowych, czyli wszystko standardowo.
Czterdziestopięciominutowy natychmiastowy sen zapobiegł eskalacji bólu. Gdy wstałem, w krótkiej przecież drodze do łazienki zdążyłem przeprowadzić w niebolącej głowie mono-dialog z oglądaczami, który w zasadzie sprowadzał się do jednego zdania Nie podoba się, to spierdalać! Żona pękała ze śmiechu, gdy jej go zrelacjonowałem. Zna mnie i się nie zawiodła.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił siedem razy i wysłał dwa smsy - jednego sprytnego, a drugiego zapewniającego.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz. Pod moją nieobecność. Akurat pod wieczór z Panią wychodziły na spacer. Naprzeciw naszej bramy, tuż po drugiej stronie Pięknej Uliczki, siedział kot. Więc Piesek odezwał się raz jednoszczekiem, żeby się nazywało, nawet dość głębokim według Pani, po czym obie poszły do Zdroju. Kot siedział dalej.
Pani, gdy w niedzielę wróciłem do domu, opisała mi incydent z dużą satysfakcją.
Godzina publikacji 21.56.
I cytat tygodnia:
Jeśli mówisz prawdę, nie musisz niczego pamiętać. - Mark Twain (amerykański pisarz pochodzenia szkockiego, satyryk, humorysta, wolnomularz)