poniedziałek, 30 września 2024

30.09.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 302 dni.

WTOREK (24.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.

Już od wielu dni wstaję przed wschodem słońca.
Dzięki temu, gdy wychodzę na taras, mogę ujrzeć po mojej lewej ręce najpierw zaawansowany brzask, potem grę pomarańczowo-czerwonych świateł i na końcu biel pierwszych promyków słońca. Na dodatek nade mną, idealnie w zenicie jaśniutki sierp księżyca będącego akurat teraz w ostatniej kwadrze, o czym nie wie.

O 08.53 napisał Po Morzach Pływający.
Uśmiejesz się.
Żyłkę w podkaszarce wymienia Czarna Paląca. Ja nie wiem jak, a przynajmniej dopóki ona to robi to się za to nie zabieram. Kiedy podkaszarka odmówila posłuszeństwa pojechała do serwisu żeby ją naprawić i....przy okazji kupiła akumulatorową kosiarkę. Dobra rzecz, pożyteczna i wystarczająco mocna jak na nasze potrzeby.
Z nowości w Lesie: W swoim Świecie Żyjąca 16 października broni mgr, zrobiłem wylewkę pod wiatą    i buduję kolejne skrzynie na warzywa.
Boscha przeczytałem. Szkoda, że  więcej ich nie ma. Serial jest beznadziejny, nie licząc kilku odcinków. Polecam zachodniopomorskiego pisarza Leszka Hermana. Pióro ma lekkie,a wyobraźnię nieskończoną. Czarna Paląca w tym roku robi przepyszne przetwory. Nie wiem jak to się stało,ale jestem zachwycony, zwłaszcza ogórkami konserwowymi w miodzie i papryką w kurkumie. 
A niedziela u mnie jest wtedy gdy po prostu nie chce mi się nic robić.
Miłego dnia 
(zmiany moje; pis. oryg.)
Rzeczywiście, uśmiałem się. A babie takiej rzeczy w życiu bym nie dał, o czym go poinformowałem.

Rano sporo czasu strawiłem na sportowy onan oraz na sprawy zjazdowe. Dość powiedzieć, że po          I Posiłku zrobiło się południe.
Żona, na moją prośbę, rozszyfrowała system zapisu w wordzie blogowych nazw. Do tej pory, przez blisko pięć lat, robiłem to na piechotę chcąc być samodzielnym. Wyglądało to tak, że "ręcznie" (określenie Żony) wstawiałem kolejną nazwę/nazwy wszystko od nowa numerując i układając alfabetycznie. A gdy się pomyliłem, cały cyrk trzeba było zaczynać od początku. Tak dotrwałem do 238. pozycji. Przez ostatnie dwa lata nazw przybyło tyle, że działając tym systemem bym się wykończył. Kopiując całość do "nowego" worda Żona myślała, że w dość prosty sposób sprawę uporządkuje, ale mój przemyślny ręczny system worda załatwił. Trzeba było wszystko wklepywać od nowa, ale gdy zobaczyłem, jak to pięknie działa, ochoczo zabrałem się do roboty. Teraz, gdy pojawi się nowa nazwa, sprawa będzie prościutka, bo gdy ją wstawię, system sam ponumeruje i ustawi alfabetycznie.

Dywersyfikując wysiłek ponownie zabrałem się za bele. Jedna była tak olbrzymia i sękata, że do jej rozwalenia używałem z różnym skutkiem młota i klina (wbiłem całkowicie bez możliwości wyjęcia), głowicy siekiery, piły łańcuchowej i ... łomu. Zaparłem się, a odpuścić nie mogłem, bo najbardziej zależało mi na odzyskaniu klina, żeby móc później rozłupywać nim kolejne bele. Bela zajęła mi ... pół godziny. Rozprawiczyłem ją, a potrzebny klin i głowicę odzyskałem. Później z wbijaniem klina byłem już ostrożny. Gdy w pierwszej fazie nie dawał się wbić, nie upierałem się i odpuszczałem, zwłaszcza gdy dana belka wydawała się w całości mieścić w kuchni. 
Wszystkie belki rozwaliłem. Pozostaje jeszcze połupać stare deski i będzie można do drewutni przyjmować nowe drewno.

Po II Posiłku wróciłem do listy nazw blogowych. Dotarłem do litery "Ł" i do pozycji 151 - Justus Wspaniały. Za jakiś czas spadnie dalej, bo alfabetycznie nie jest do niej uprawniony. Nowe nazwy według systemu alfabetycznego będą go spychać dalej i dalej. 
Szło dobrze, ale ile można ścibolić? Stąd pod wieczór poszliśmy na spacer z Pieskiem do Zdroju.

Wieczorem obejrzeliśmy ostatni odcinek miniserialu Nocny recepcjonista. Trzymał w absolutnym napięciu (stopy miałem zimne, mimo że schowane pod kołdrą). Wiele momentów zaskakiwało,             a scenarzyści zgrabnie i inteligentnie wszystko dopięli ku satysfakcji oglądających.
No, cóż, to był miniserial. I teraz Żona będzie musiała znowu...

ŚRODA (25.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.

Od rana prowadziłem onan sportowy, gdy sporo przed ósmą przyjechał Nowy Mechanik. Miał być o ósmej. Wiózł dziecko do szkoły i po drodze zajrzał, żeby spróbować ocenić awarię w aucie Sąsiada z Lewej. Sąsiad ma problem, bo auto nie odpala, holować do warsztatu się nie da, bo jest zablokowana kierownica, a różni znajomi mechanicy nie za bardzo mogli na miejscu ocenić przyczyny awarii.
Ofiarowałem się z pomocą. Wygląda na to, że to układ rozrządu, wiec poważna sprawa. Koszt naprawy oceniony przez Nowego Mechanika to 3-5 tys. zł. Ból. Sąsiad z Lewej spróbuje jeszcze ściągnąć innego mechanika, ale jeśli ten nic nie poradzi, to będzie czekał do 20. października, bo Nowy Mechanik wcześniej autem się zająć nie da rady. Musiałem porannie zostawić smutnego Sąsiada z Lewej.
 
Gdy rano okazało się, że do I Posiłku brakuje Żonie jednego elementu (emelentu), ochoczo udałem się do Biedry lekko rozszerzając zakupy. Kocham te aurę - niespieszny krok, obserwowanie codziennego życia Uzdrowiska i brak turystów-debili, których wymiotło. Przecież była powódź!... Co z tego, że w zupełnie innej części kotliny citizańskiej. Naród swoje wie.
Po I posiłku kontynuowałem uzupełnianie listy blogowych nazw i pracę(?) tę przeplatałem z rąbaniem różnych deseczek walających się po kątach ogrodu. Listę zakończyłem. Dwa lata i 8 miesięcy temu było pozycji 238, teraz jest 331. Życie się toczy również w tym obszarze. Justus Wspaniały spadł o 128 pozycji i obecnie jest na miejscu 279.
Wszystko to dodatkowo uzupełniałem czytaniem książki. Właśnie skończyłem Fajną robotę Davida Lodge'a. Miałem przy czytaniu mnóstwo zabawy i rozrywki. Tę, i inne jego książki, czytałem dawno, ale teraz Żona wszystkie "wykopała" i zacząłem ponownie pamiętając mgliście, o co w danej chodziło, ale to tym bardziej zachęciło mnie do czytania. Język, styl narracji, charakterystyka postaci i angielski humor bardzo mi odpowiadają. Od razu, czyli tego samego dnia, co do mnie niepodobne, zacząłem Co nowego w raju.

Wieczorem rozpoczęliśmy oglądanie kolejnego serialu. Żona wynalazła. Amerykański, z 2016 roku, (pierwszy sezon) Walka z Goliatem. W roli głównej Billy Bob Thornton, którego lubimy. Serial zapowiada się ciekawie, więc zobaczymy.

CZWARTEK (26.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.00. 

Rano bez pospiechu prowadziłem onan sportowy, a potem napisałem do kilku koleżanek (dosłownie niedobitki), które, jak do tej pory, nie zareagowały na moje trzy maile. Przystąpiłem do etapu "upierdliwe przypominanie" z troską i z moim martwieniem się, co wyrażałem w tekście. Od razu zgłosiły się trzy koleżanki, które chciałyby mieszkać razem. W ich informacji był jeden warunek, więc decyzję o miejscu zakwaterowania podjąłem po konsultacji z Saperskim Menadżerem i po telefonie do szefowej tej trójki. Sprawa się niezwykle uprościła, gdy zaangażowała się Żona, która swoją rzetelną, wiarygodną, kobiecą postawą gwarantowała, że dziewczyny będą zadowolone.
- A jak goście? - przy okazji zagadnąłem Saperskiego Menadżera.
- Pustki.... - Właśnie wczoraj kolejna pani odwołała rezerwację. - Zadzwoniłem do niej o 19.00, bo już miała być na miejscu, więc chciałem się czegoś dowiedzieć, a ona mi na to, że odwołuje rezerwację.
- Dlaczego? - pytam.  
- Bo boję się, że się utopię!
Wybuchnąłem w miarę wybredną wściekłością. 
- Ale idiotka, normalnie! - Ten naród jest jednak ciemny! - Im większy ma dostęp do informacji, ot tak na kliknięcie palcem, tym ciemniejszy. - Totalnie już ogłupiały. - Trzeba było jej powiedzieć, że co najwyżej może się utopić w wannie Bo takie dwa pokoje z wannami mamy!
Saperski Menadżer się nawet uśmiał, chociaż zdawał sobie sprawę, że nie powinien, bo profesjonalizm i te rzeczy. Ale już trochę się poznaliśmy, więc jakiś wentyl musiał być. 
 
Po I Posiłku zabrałem się za kolejne porządki w ogrodzie. W części graniczącej z Sąsiadami z Lewej. 
Od czasu wprowadzenia się kłuła w oczy (moje, bo o żoninych nic nie wiedziałem) rozsypująca się skrzynia, w której poprzedni właściciele musieli coś hodować ekstra, bo patrząc od jej dołu była wyłożona kilkoma warstwami styropianu (przed zimnem od ziemi?), na której spoczywało specjalne podłoże - ziemia wymieszana z jakimiś kulkami (nawozu?). Dodatkowo wnętrze skrzyni było wyłożone rozłażącą się w rękach folią. Od lat skrzynia wyraźnie uległa zapomnieniu, bo nie dość, że wszystko było zbutwiałe i w rozsypce, to opanowane przez chwasty. Skrzynia nie była wcale duża, ale jej usunięcie nagle mocno powiększyło tamten teren. A jeszcze bardzie się powiększył, gdy żyłką ściąłem chwasty, a potem wyciąłem piłą i mocnym sekatorem wszystkie suche, zbędne gałęzie czarnego bzu.
Upieprzyłem się przy tym zdrowo, bo jeszcze podkopałem ładny, wyeksponowany teraz płotek wydobywając spod pionowych desek ziemię tak, aby nie stykały się z nią i nie butwiały.
I na to przyszła Żona i zaczęła się głupia dyskusja Bo odsłoniłeś cały teren od sąsiadów i teraz nie ma intymności! Trwała dosyć długo i była w wyraźnej sprzeczności z moim patrzeniem na sprawę oraz zmęczeniem, ale  udało ustalić się trzy rzeczy. Na odsłoniętym płocie posadzę winobluszcz, który będzie błyskawicznie piął się po siatce zasłaniając newralgiczną przestrzeń, a jesienią dodatkowo będzie się pięknie przebarwiał oraz na zwolnionym miejscu posadzę malutki świerczek rosnący obecnie bez sensu przy wjeździe do garażu. Trzecia, najistotniejsza była taka, że ustaliliśmy, że za każdym razem, gdy będę zabierał się do wycinania, skonsultuję sprawę z Żoną, ale konsultacja nie będzie trwała dłużej niż 5 minut, bo to nie na moje nerwy. Dla mnie nie ma ona w ogóle sensu, skoro widać, że zielsko zarasta cokolwiek w sposób nieuprawniony I na co tu czekać i o czym gadać, skoro..., ale Żona na sprawę cięcia zielska ma odmienne zdanie niż moje i ma je od czasów Biszkopcika, czyli od 2002. roku. Dalej tematu nie chcę roztrząsać, bo ciągnie się już tyle lat, że aż się stał irytująco nudny.

Po zawarciu rozejmu żmudnie ciąłem gałęzie, żeby pomieścić do worów. Wyszły dwie sztuki. Na końcu, na dobicie się, ciąłem na małe różne stare wysuszone deseczki, aby były na rozpałkę.
Mocno zmęczony dałem się namówić Żonie na krótki spacer z Bertą, do Intermarche i z powrotem.
Po powrocie musiałem zalec na narożniku na pół godziny. Zregenerowałem się na tyle, że mogłem dokładnie rozpisać zakwaterowanie tych trzech koleżanek i każdej oddzielnie wysłać stosowne informacje.
Po II Posiłku, gdy powoli zaczęło zmierzchać, zabrałem się za sprzątanie terenu przy kompostownikach. W rogu między graniczną siatką a jednym z nich złożyłem wszelkie kamienie do tej pory walające się wokół i teren zgrabiłem. Była to ciężka praca i mogłem ją sobie dzisiaj darować, ale nagle wrócił mi wkurw na myśl o wcześniejszej dyskusji z Żoną. Dopadł mnie w formie oczekiwanego wówczas przeze mnie zdania O, fajnie, że wreszcie usunąłeś ten syf, miejsce zrobiło się przejrzyste, a które to słowa nie padły z ust Żony. W kontekście mojego zmęczenia byłoby to miłe. A paść nie mogły, o czym dobrze wiedziałem, bo dla Żony najfajniej byłoby, żeby było zarośnięte, mroczne i tajemnicze.
Ale przede wszystkim dlatego, że z nią sprawy nie przedyskutowałem. I znowu wracamy do początku A o czym tu dyskutować, skoro gołym okiem widać, że...
Miałem już nie wracać do tematu, skoro coś ustaliliśmy, ale to przez ten wkurw. Adrenaliny więc przybyło i kamienie tylko fruwały.
 
Prysznic na tyle mnie odświeżył, że wieczorem obejrzeliśmy drugi odcinek serialu Walka z Goliatem. Chyba będziemy oglądać dalej. Trzeci odcinek powinien zadecydować.

PIĄTEK (27.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.

Po onanie sportowym, po sprawach zjazdowych, po kolejnej, już spokojniejszej i bardziej twórczej dyskusji z Żoną na temat naszego indywidualnego i wspólnego podejścia do spraw ogrodowo-roślinnych (na kanwie wczorajszego incydentu, który nie dawał mi jednak nadal spokoju) i po I Posiłku zabrałem się za życie. Była 11.00.
Znowu wycinałem suche gałęzie, co powodowało, że wczorajszy, newralgiczny teren jeszcze bardziej przejaśniał. Znowu zebrały się dwa wory.
Dalsze kroki ustaliłem z Żoną. Wspólnie wybraliśmy miejsce, w które mały iglak miał być przesadzony (2 minuty). Trzeba było się do niego dobrać. Rósł karłowato pośród kamienni i jałowca, który go skutecznie przyduszał. Podejście było trudne, więc od razu zdawałem sobie sprawę, że część korzeni będę musiał wyharatać. Więc będzie różnie. Bo z takim iglakiem sprawa jest perfidna. Po brutalnym przesadzeniu, gdy człowiek cały czas drzewko hołubi, często okazuje się, że to co niby żyło (nadal zielone igły) od początku przesadzenia już nie żyje. Ale swoją martwotę objawia dopiero po kilku miesiącach, kiedy w człowieka wstępuje nadzieja Może się przyjął? "Nagle" zaczyna widać, że to jest po prostu suchy chabaź z brązowymi igłami. Na przestrzeni lat miałem tak wiele razy, ale też wiele razy iglaki się przyjmowały. Tego wyhołubiłem do oporu. Każdą część dosypywanej ziemi dokładnie ubijałem, żeby otoczyła nadwątlone korzonki, i podlewałem, i tak kilka razy. Efekt dopiero ujrzymy na wiosnę. 
Praca była stosunkowo ciężka, więc dla relaksu skosiłem trawniczek i podlałem jego część pod świerkiem. Relaksu było za mało. Kolejny dzień zaległem na narożniku.
 
Późnym popołudniem wyniosłem się na górę, żeby w kuchni nie przeszkadzać Żonie. Tu akurat doskonale ją rozumiałem i nie trzeba było dyskusji. Nawet 10. sekund.
Znowu zabrałem się za sprawy zjazdowe. Żeby mieć świadomość, że zrobiłem wszystko, co zrobić mogłem, postanowiłem napisać do 13. kolegów i do 2. koleżanek, którzy na moje trzy maile zupełnie nie reagowali. Zapewne z różnych powodów. Jedna koleżanka, która regularnie na zjazdy przyjeżdżała od jakiegoś czasu przestała, a druga nie była nigdy. Siedmiu kolegów też nigdy się nie pojawiło, a sześciu przyjeżdżało sporadycznie lub po początkowej regularności całkiem zniknęło.
Więc generalnie sprawa była przegrana. Bez nadziei poprosiłem o reakcję i odpowiedź.

Wieczorem obejrzeliśmy trzeci odcinek serialu Walka z Goliatem. Będziemy oglądać dalej.
 
SOBOTA (28.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.

Rano przeprowadziłem onan sportowy i pisałem.
Jeszcze przed I Posiłkiem powyrywałem w różnych miejscach bluszcz i winobluszcz, tak żeby zachować gdzieniegdzie korzonki, przy czym ani przy wyrywaniu, ani przy sadzeniu specjalnie się nie certoliłem, bo wiedziałem, że żebym nie wiem, co robił, to oba bydlaki się przyjmą. Wystarczy troszeczkę ziemi,  a tej pod płotem przy Sąsiadach z Lewej było w bród, oraz wody, więc wszystko obficie podlałem. I zobaczymy na wiosnę.
Po I Posiłku sprawdziłem pocztę. Nikt z tej piętnastki się nie odezwał...
 
Zabrałem się za malowanie dodatkowych wzmocnień w konstrukcji drewutni. Nawet trochę popadywało, ale pod folią było mi bez różnicy, a nawet stanowiło pewną przyjemność, gdy wiedziałem, że zadaszenie pełni swoją rolę. Ten rodzaj malowania, nieściennego, nawet lubię. Mimo że często, aby uzyskać właściwy efekt, daną deskę czy krawędziak trzeba do malowania przygotować, przeszlifować papierem ściernym, na przykład, a po pierwszym malowaniu zrobić to jeszcze raz. Jakoś malowanie drewna jest wdzięczniejsze, takie bliskie mojemu sercu. Tu akurat tego nie potrzebowałem robić.
A później z wielką przyjemnością zabrałem się za wstępne prace dotyczące zupełnie nowej rzeczy, takiej na zewnątrz domu i takiej, która nie wymagała wielkich nakładów finansowych. Przez całe lato tak prowadziłem gałęzie czarnej winorośli, żeby oplatała balustradę i wlazła licznymi odgałęzieniami na taras. Dopiąłem swego. A wszystko po to, żeby na ścianie domu, tej przy tarasie, zupełnie pustej, zrobić taką konstrukcję, żeby winorośl się po niej pięła i dawała owoce. To dotychczasowe, bazowe miejsce, stworzone przez Prominenta i jego żonę "owocowało" tylko tym, że gałęzie winorośli pięły się po magnolii i po leszczynie włażąc również na kokornaka, bo ciągle szukały słońca produkując  nadmiar liści tworzących piękną kopułę. Nie wspomnę, ile ciągle trzeba było poświęcać pracy, aby ten roślinny żywioł utrzymać w ryzach.
Wymyśliłem więc, po szerokiej konsultacji(!) z Żoną, że zrobię na ścianie  kratownicę, całkowicie z drewna (pomysł Żony Bo będzie wyglądać ładnie). I żeby nie ingerować w strukturę ściany (zastrzeżenie Żony) wymyśliłem sposób umocowania konstrukcji. Bazą mają być trzy pionowe deski przymocowane do boazeryjnej ściany biegnącej od 2,20. metra w górę, połączone ze sobą czterema liniami cienkich listew (tyle optymalnie założyłem). 
Deski już miałem. Przyciąłem je na wymiar, oszlifowałem i pomalowałem pierwszy raz, tylko jedną warstwą, bo na tyle starczyło farby. Planuję całość skończyć w przyszłym tygodniu, przed przyjazdem Trzeźwo Na Życie Patrzącej i Konfliktów Unikającego.
Przy okazji, ku mojej satysfakcji, z boazeryjnej ściany wykręciłem wreszcie po ponad roku naszego mieszkania dziesiątki zardzewiałych haczyków i wyrwałem tyleż samo gwoździ podobnie zardzewiałych. Ściana jakby od razu nabrała innego sznytu.
A kopułę z pięknych winoroślowych (winoroślinnych?) liści oczywiście zachowam. 
To wszystko wprawiło mnie w tak doskonały humor, że wcale nie czułem zmęczenia i z przyjemnością poszedłem z Żoną i z Pieskiem na wieczorny spacer do Zdroju. Było jak zwykle pięknie, a nawet piękniej z racji niesamowitego, bajkowego światła. Zachód słońca o tej porze roku powodował, że wszystko tonęło w kolorze żółto-pomarańczowym, a ten opis i tak rozmija się z prawdą. Bo barwa była po prostu niedefiniowalna, nieuchwytna i ulotna.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Walka z Goliatem.
 
Dzisiaj Janko Walski kończył 70 lat. Wysłaliśmy mu smsem takie życzenia, że nie było siły, aby nie oddzwonił. Długo gadaliśmy, a nasze zaproszenie do Uzdrowiska ponowiliśmy.
Dzisiaj nadal nikt z piętnastki się nie odezwał.
I dzisiaj zupełnie nie czuliśmy soboty. Przez to trwaliśmy w dziwnej formie zawieszenia, bo nie wiedzieliśmy, co to mógłby być za dzień.
 
NIEDZIELA (29.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Po onanie sportowym sprawdziłem pocztę. Żadne z 15. się nie odezwało. Podświadomie zacząłem się tym brakiem reakcji frustrować wiedząc, że gdybym powiedział o tym Żonie, to by mnie wyśmiała.
W którymś momencie zerknąłem do kalendarza i dzięki temu się ocknąłem, że jutro na dwie doby przyjeżdżają goście. Żona chyba pamiętała, ale nie tak do końca. Przez fakt, że była spora przerwa, zostaliśmy wybici z rytmu, a ten "niespodziewany" przyjazd okazał się zbawienny w wielu aspektach.
Dla mnie, bo mnie dźgnęło do wielu prac, więc od razu przy tym niskim ciśnieniu przestało mi się chcieć spać. I dla całego podjazdu oraz dla wejścia do gości. Teren był już zdrowo obsypany igliwiem,
szyszkami i liśćmi, różne wino- i bluszcze zaczęły się coraz bardziej ośmielać, a spomiędzy kostek znowu wyrastało zielsko i panoszył się mech, co Żonie się podobało Bo to przecież jesień (przypomnę - jej najukochańsza pora roku), a mnie tak średnio. Sprzątałem przed I Posiłkiem jakieś ... dwie godziny, a po nim prawie drugie tyle. Teren przejrzał. A co....!
Czułem się zmęczony, ale, o dziwo, nie  zaległem na narożniku. Poszedłem na górę, żeby trochę popisać.
Gdy wróciłem na dół zabrałem się za robienie przecieru pomidorowego. Wyszły 4 słoiki. Żona była zachwycona.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Walka z Goliatem.
 
Dzisiaj z kolei zupełnie nie czuliśmy niedzieli. Przez to trwaliśmy w dziwnej formie zawieszenia, bo nie wiedzieliśmy, co to mógłby być za dzień.
 
PONIEDZIAŁEK (30.09)
No i dzisiaj wstałem o 05.40.

Miałem zamiar o 06.00. Wstawało się ciężko. 
Z Bandy Piętnaściorga nikt się nie odezwał. Za to jedna koleżanka spoza tej Bandy, mieszkająca w Australii, która niedawno była na naszym kilkugodzinnym spotkaniu, potwierdziła swój przyjazd. 
- Tydzień temu wróciłam do Australii. Teraz odwiedzam rodzinę w Brisbane. Poznałam przyjaciół córki i zięcia oraz przyjaciół wnuka (...) (ma 10 lat). Przez ubiegły tydzień ferii szkolnych wnuk szkolił się na kursie żeglarskim. Jutro zaczyna ostatni w tym roku semestr szkoły, a ja wieczorem wylatuję do Canberry. - pisała (zmiany moje; pis.oryg.)
Druga zaś, Texanka (czyta bloga), która również była na naszym kilkugodzinnym spotkaniu, niestety nie przyjedzie.
Problem jest ,że na Zjeździe nie będę a to dlatego że mieszkam daleko i niegdy nie wiem czy będę mogła dotrzeć do Kraju i kiedy.  Zwykle wyrywam się z domu na dwa trzy tygodnie zostawiając męża ale to nie jest dobrze. Jestem już w Houston kilka dni i pełne ręce roboty koło domu.Sam wiesz jak to jest. Pogoda piękna bez huraganów a walki przedwyborcze trwają .... (...) - pisała.(pis. oryg.)
Zacytowałem specjalnie,  bo takie bezpośrednie relacje z codziennego, zwykłego przecież życia, bez względu na półkulę ziemską, podawane z tak potężnych odległości niezwykle je skracają.
Zrobiło się ostatecznie tak, że pozostała mi tylko jedna koleżanka do zakwaterowania. Więc dzisiaj, po rozmowach i po roszadach pokojowych, dwie inne bez problemów ją do siebie przyjęły. Pozostało mi jeszcze do zakwaterowania dwóch kolegów i trzy pary małżeńskie. Razem z nimi na zjeździe byłoby 67 osób. Dziwne, bo na poprzednim, tym w Rybnej Wsi, było ... 67 osób. A kilka osób z tamtego zjazdu się nie pojawi, za to przybędą inne. Krótko mówiąc, ciągle trzymamy fason.

Jeszcze przed I Posiłkiem przygotowałem dolne mieszkanie. Żona zaś zabrała się za nie po zjedzeniu.
Jakaś młoda para dopytywała, kiedy najwcześniej mogą przyjechać, więc Żona zgodziła się na godzinę 12.00. Byli o 12.05.
Z dość zużytej beemwicy (silnik chodził jak traktor, ale nie ten nowoczesny, tylko jak pierwszy Ursus, jeśli wiecie, o czym mówię, albo może bliżej - jak młockarnia, jeśli wiecie, o czym mówię) wysiadła para... dzieciuchów. Jak za chwilę miało się okazać na podstawie moich pytań, oboje byli w tym samym wieku i mieli po... 22 lata. Normalnie moje wnuki. Że też im się chciało przyjechać do emeryckiego Uzdrowiska. To tylko biło im plusy. Kolejne były takie, że oboje emanowali nieprzesadną, wyważoną i kulturalną energią, byli kontaktowi nie w sposób To my tu panie Emerycie!..., inteligentni, swobodni i z poczuciem humoru. Na dodatek oboje studiowali. On historię na metropolialnym uniwerku, ona zarządzanie na metropolialnym uniwersytecie ekonomicznym. Gdy to usłyszałem, a staliśmy na chodniku, żeby unaocznić im bliskość Parku Zdrojowego i opowiedzieć im o różnych polecanych przez nas restauracjach, natychmiast zareagowałem.
- A, jeśli pan studiuje historię, to zadam panu jedno pytanie...
- ... tak, tak - zaczęła się śmiać jego dziewczyna (określenie jak najbardziej zasadne) - ... ale on jest dobry...
- ... co takiego wydarzyło się - natychmiast zaczął słuchać uważnie - 17. września 1939 roku i było związane z Polską?
- Aaa... - natychmiast zaczął - otrzymaliśmy bratnią pomoc...
Wybuchnąłem śmiechem.
- Jak pan tak mówi, to nic więcej już pan nie musi, bo wszystko wiadomo.... - Tylko skąd pan zna takie określenia żywcem wyjęte z epoki komuny i PRL-u?...
No i się zaczęło. Historia to jego pasja.
- Po ukończeniu studiów chciałbym zostać nauczycielem i uczyć w szkole, najlepiej w ogólniaku. - Już miałem praktyki i prowadziłem zajęcia... - Żałowali, że już nie będą mieć ze mną.
- Wcale się nie dziwię, bo widzę, że ma pan tzw. nerw pedagogiczny.
- A gdyby nie szkoła, to może zostanę na uczelni?...
- A zna pani może takie nazwisko... - tu podałem dane Brata Q-Zięcia - ... który jest pracownikiem naukowo-dydaktycznym na uniwersytecie ekonomicznym.
Chwilę się zastanawiała.
- Nie, ale może będę miała później z nim zajęcia. - Zresztą, ja studiuję zaocznie, więc może być inaczej...
- A dlaczego zaocznie?
- Bo pracuję... - W hotelu. - U nas doba parkingu  kosztuje 80 zł, a tu za tę kwotę macie państwo cały rok. - zaśmiała się.
Niska, drobna, bez śladu makijażu. On wysoki, szczupły, równie dobrze mógł studiować na AWF-ie, o czym zresztą wspomniał.
- Przepraszam, to ile macie lat? - zapytałem, gdy jeszcze staliśmy na chodniku.
- Ja 22 lata... - odparła ona.
- Ja 22... - po czym oboje nagle spojrzeli na siebie i wybuchnęli śmiechem. Może gdzieś tam wiedzieli, ile które ma lat, ale właśnie w tej chwili sobie uświadomili, że mają po tyle samo. A może nie wiedzieli, bo dzisiejsza młodzież jest dziwna. Ale może mimo tego, a może dzięki temu, ten świat nie zejdzie do końca na psy nie ubliżając tym ostatnim. 
Za jakiś czas Żona wróciła po wprowadzeniu gości. Oboje byliśmy w bardzo dobrych nastrojach. Że też ta dzisiejsza młodzież tak potrafi...

Gdy siedziałem przy laptopie i pisałem, usłyszałem charakterystyczny szum dobiegający mnie z ulicy. Stanąłem przy oknie. Za chwilę z prawej (jechał pod prąd) pojawił się taki mały zgrabny pojazd służb komunalnych, który dwiema okrągłymi i wirującymi szczotkami zbierał do dużego pojemnika wszystkie liście, igliwie i gałązki zebrane przez wiatr i wodę przy krawężniku, na granicy chodnika i ulicy.
- No patrz, a ja wczoraj tam się zdrowo nasprzątałem!
Żona milczała. Za chwilę usłyszałem, jak pojeździk wraca. Rzuciłem się do okna. Robił to samo przy drugim krawężniku.
- O, a teraz robi to samo przy drugim krawężniku! - relacjonowałem niezrażony poprzednim milczeniem Żony.
Żona dalej milczała. To usiadłem przy laptopie. Nagle usłyszałem, jak pojeździk znowu wraca. Zdziwiony Bo po co miałby wracać? znowu rzuciłem się do okna.
- Ty, on teraz jedzie po chodniku i go czyści! - A ja wczoraj tak się tam napieprzyłem! - Gdybym wiedział!...
- A możesz mi obiecać... - Żona wyraźnie zirytowana w końcu nie wytrzymała - że nie będziesz już tego robił?
- Jak mam nie robić - oburzyłem się - gdy oni sprzątają raz na trzy miesiące, może nawet raz na pół roku?!
- A co mieli do tej pory sprzątać, skoro niczego nie było? - Żona zaskoczyła mnie brutalną logiką.
- Mógłbyś w tym czasie robić inne rzeczy ... - nie odpuszczała.
- Niby jakie? - zapytałem zaczepnie.
- No, na przykład czytać książkę...
- Przecież czytam.
Nie wchodziłem w dalszą dyskusję, że igły nasz świerk, ten z przodu (z tyłu zresztą też, bo taka ich natura), zrzuca przez cały rok i że pojeździk przyjechał grubo po przyjeździe gości, więc co by zastali?... Utwierdziłem się sam w sobie, że robię słusznie i tak dalej będę postępować.
 
Niespodziewanie i o niespodziewanej porze poszliśmy z Pieskiem na spacer. I wpadliśmy do Stylowej na dwie gałki lodów. Trochę czuliśmy się dziko, bo dawno nie byliśmy. Chyba przez ten fakt i dość liczne tłumy wydawało się nam, że dzisiaj jest niedziela. 
Po powrocie zajęły mnie sprawy zjazdowe sprowokowane przez maila od Saperskiego Menadżera. 
Wyjaśniłem mu i poprosiłem, żeby się nie przejmował i nie reagował na różne wydziwiania w opisach przelewów koleżanek i kolegów, bo wszystko mam pod kontrolą.
A w trakcie tej pracy Pasierbica najpierw wysłała mmsy, a potem zadzwoniła. Dzisiaj odebrali z salonu nowego Volkswagena Golfa kombi oddając w rozliczeniu swoją Hondę. Będzie czas o tym pisać. Pasierbica w trakcie rozmowy jechała właśnie swoim rupieciem (Suzuki) za pozostałymi członkami rodziny.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dziesięć razy, raz zakomunikował smsem, że nie mógł się dodzwonić i wysłał jednego troskliwego smsa zapewniającego mnie, że nie chciałby dostarczać mi dodatkowego stresu A w związku z tym... Wzruszyłem się.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu. 
Z Pieskiem od jakichś dwóch tygodni jest wyraźny problem.  Chyba, a raczej na pewno, ma dolegliwości związane ze stawami. Na górę, na nocleg, nie przychodzi wcale i  trudniej jest go wyciągnąć do ogrodu lub na spacer. Ja się martwię, a Żona?... Ano martwi się, specjalnie tego tematu nie porusza i jeszcze bardziej dba o Pieska, jeśli to w ogóle możliwe.  Na noc przykrywa go kocykiem, żeby stawy były w cieple, a ja rano robię to samo, bo Piesek w nocy się rozkopuje. I daje mu specjalne jedzenie oraz różne mikstury.
Piesek jest po prostu stary. I nie skarży się, a to jest dla nas najgorsze. 
Godzina publikacji 18.35.

I cytat tygodnia: 
Nie możesz mieć lepszego jutra, jeśli ciągle myślisz o wczoraj. - Charles Kettering (amerykański rolnik, nauczyciel, mechanik, inżynier, naukowiec, wynalazca i filozof).

poniedziałek, 23 września 2024

23.09.2024 - pn - dzień publikacji 
Mam 73 lata i 295 dni.
 
WTOREK (17.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Nie zapomniałem o 17. września 1939 roku, gdy od wschodu zaatakowała nas azjatycka dzicz.
 
Z racji dość wczesnej poniedziałkowej publikacji muszę jeszcze na chwilę wrócić do wczorajszego dnia. 
Wieczorem przymierzaliśmy się do dwóch nowych seriali. Po 5. minutach oglądania wybranego przez nas jednego z nich, a przeze mnie dość niechętnie, bo po poprzednim zawsze taką niechęć do nowego mam, zadzwonił Elektryk i Elektrykowa. Oczywiście martwiąc się o stan powodziowy, bo też byli u nas i wyobraźnia podbudowana przekazami medialnymi działała. Więc trochę zeszło, żeby im wyjaśnić sytuację i ich uspokoić. Sami byli na wycieczce w Łebie z innymi seniorami chwaląc, między innymi, piękną pogodę.
Telefon był gwoździem do trumny oglądania.
- Wiesz, ja bym już dzisiaj niczego nie oglądał. - zaskoczyłem Żonę. Westchnęła.
- To jutro zaczniemy od tego? - upewniała się.
- Nie! - Jakoś mi się nie podoba... - Zacznijmy ten drugi...
- No, właśnie tego nie cierpię... - Naszukam się, żeby potem na długi czas mieć spokój...
- No, wiem, ale potem, jak już zaskoczy, to masz spokój.
Ostatecznie przyznała mi rację. Więc sobie poczytaliśmy i posłuchaliśmy.

Drugim "drobiazgiem" z wczoraj był Piesek. Znowu wieczorem przymusiłem go do wyjścia na siku. I poszedłem sobie nad Bystrą Rzekę. Nie padało, ale Piesek i tak uważał swój pobyt na dworze za długi, więc lampucerowatym jednoszczekiem wymógł na Pani, aby mu otworzyła tarasowe drzwi. Gdy wróciłem do domu, Pani promieniała, raczej nie z racji mojego powrotu.
 
Trzecim był "telefon" od Q-Wnuka. Chyba matka kazała mu zadzwonić, bo rozmowny nie był. Udało się z niego wycisnąć tyle, że nie jest zadowolony z powrotu do domu. Na obozie grali tylko w ping-ponga w budynku, w którym mieszkali, a pozostałe zajęcia w ogóle nie zdążyły się odbyć, bo trzeba byłoby wtedy jechać do innego budynku, a to, z racji powodziowych, nie było możliwe. Ożywił się tylko w momencie, gdy opowiadał, jak autokar jechał przez Uzdrowisko A ja poznałem FunPark!
- A gdzie jest Ofelia? - dopytywała Babcia.
- U siebie w pokoju...
- To pozdrów ją...
- Ofeeeliaaa! - usłyszeliśmy. - Baaabcia cię pozdraaawia!
- Dooobraaa... - wyraźnie usłyszeliśmy. 
Krajowe Grono Szyderców zaczyna być mocno zdenerwowane czekającą ich sytuacją. Zwłaszcza      Q-Zięć, którego, według słów Pasierbicy, nosi do działania. Właśnie wyszedł z jakimś sąsiadem, aby organizować worki i piasek. Przegadaliśmy sytuację na zasadzie, aby pogadać, aby spuścić wentyl, bo wiadomo, że nie wiadomo, jak będzie, a będzie, jak będzie.
- Ale nie hamuj go, niech działa, bo najgorsze jest bezczynne czekanie, - Chłop tak musi... 
Zgadzałem się z Żoną.
W razie czego, trochę serio, a trochę półżartem, ustalaliśmy, że przyjadą do Uzdrowiska.
- Co z tego, że nas akurat nie zaleje, jak wyłączą prąd i dopływ wody. - A dzieci i  tak nie będą chodzić do szkoły... - dość spokojnie podsumowała Pasierbica.

Dzisiaj rano poszedłem od razu nad Bystrą Rzekę. Poziom wody był niższy niż wczoraj wieczorem. Ukazał się pierwszy stopień, tylko delikatnie obmywany. Do tego niebo było błękitne i za chwilę zaczęło świecić słoneczko. Wrócił stan, do jakiego przyzwyczaiło nas Uzdrowisko, odkąd w nim zamieszkaliśmy.
Po porannym onanie sportowym długo zajmowałem się sprawami zjazdu, bo oczywiście pojawiły się pierwsze zawirowania. A wpis cyzelowałem dopiero po I Posiłku (wytęskniony ogród). I w takim stanie dalszego wytęsknienia codzienności wybrałem się po Socjalną, po paczki i do Biedry. W Biedrze półki były wypełnione towarem, tylko regały z wszelaką wodą mineralną świeciły totalnie pustkami. 
Wczoraj Kolega Inżynier(!) przysłał zdjęcie wnętrz swojej Biedronki, a na nim po horyzont widać było ogołocone ze wszystkiego puste regały. I napisał:
- Moja Biedra dzisiaj. Nie, to nie półki z Pilsnerem po przejściu cyklonu "Emeryt" w dniu promocji :)). Pół roku rządów Ryżego i w sklepie jak za komuny. Za PiS-u panie, tego nie było :)))
(zmiana moja, pis., nomen omen, oryginalna)

Przed II Posiłkiem zacząłem po raz pierwszy przymierzać się ... do zimy. 
Czas był najwyższy reaktywować drewutnię,
Przez wiosnę i lato zapuszczoną okrutnie. 
Zdjąłem palety i odchwaściłem całą połać. Gdy trochę podeschną, położę je z powrotem na podpórkach z płyt betonowych, ale chyba dołożę jedną warstwę, żeby palety nie dotykały ziemi. A po II Posiłku (taras, bo w słoneczku) wzięło mnie na żyłkę. Wyszyściłem i poszerzyłem wszelkie ścieżki. Przy okazji, gdy oryginalna stihlowska żyłka się skończyła, nałożyłem nową przez jakieś pół godziny złorzecząc. bo nie wiem, dlaczego tak jest, ale odkąd mieszkam w przyrodzie, czyli od czasów Biszkopcika, nawlekanie żyłki na głowicę w podkaszarce stanowi jedną z kilku moich achillesowych pięt. A zróżnicowanie systemów rzeczy nie ułatwia.
Żona nie mogła słyszeć złorzeczenia, bo robiłem je po nosem, ale jak to kobieta, pojawiła się w punkt. Niebywała intuicja.
- Zostaw to dzisiaj! - zaczęła mnie wspierać. - Tracisz czas, jutro z nowymi siłami... - Może Sąsiad z Lewej? - A, jak chcesz, to mogę ci znaleźć w Internecie tutorial (takiego słowa nie użyła, to ja!)... - Po co się męczysz? 
- Jak to po co? - Żeby samemu dojść. - A Internet to ostatnia rzecz, z której w tym przypadku skorzystam. - Taki obciach!
Żona się wycofała znając mój ośli upór. Sąsiad z Lewej akurat się napatoczył w ogrodzie, ale też nie wiedział. Nigdy nie kosił żyłką.
Doszedłem i chyba system rozgryzłem, bo po pół godzinie przestoju kosiło mi się pięknie. I jaka satysfakcja. Wyzwanie! Na koniec wszystkie ścieżki zgrabiłem i wymiotłem. Zaczęły wyglądać...        A co, ..., miały nie wyglądać?!
 
Pod wieczór przyszedł do nas Sąsiad z Lewej. Okazało się, że oboje z żoną mają telefony w Plusie, czyli od trzech dni nie mają łączności, w tym Internetu. Jak ja. 
- Żona strasznie się denerwuje, bo nie wie, czy już może po powodzi wrócić do pracy do City. - Może przyszły jakieś smsy lub maile, a ona nic nie wie?!
Pożyczyliśmy mu jeden z ruterów sami zostając z drugim, który w zasadzie jest przeznaczony do  obsługi gości. Strasznie się dziwował, że jak weźmie ruter do siebie, do domu, to będą mieć Internet. Kazałem mu przyjść za chwilę i "powiedzieć", czy działa.
- Działa... - zakomunikował za chwilę.
- A żo-na? - Nie zde-ner-wo-wa-na?
- Uśmiechnięta! - śmiał się i pokazał gest dłonią, że od ucha do ucha. - Jeszcze nie musi iść do pracy...  - Napisali, że muszą wszystko sprzątnąć i przygotować...
Ustaliliśmy, że dopóki nie wróci łączność, ruter zatrzymają. I poradziłem mu, żeby jedno z nich zmieniło sieć. 

Przed pójściem spać skontrolowałem Bystrą Rzekę. Odsłonięty został pierwszy stopień, woda stawała się coraz bardziej przejrzysta na tyle, że można było dostrzec próg na jej biegu. Ten, który przez cały rok dostarcza nam głównego szumu.
Gdy kładłem się spać, dotarło do mnie, że jestem zmęczony. Dawno nie zażywałem wysiłku fizycznego, tylko zwyczajnie się opierdalałem.
Wieczorem zrezygnowaliśmy z oglądania czegokolwiek. Żona słuchała, ja czytałem.
 
ŚRODA (18.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.

Poranek rozpoczął się powoli i relaksacyjnie. I tak trwał przeciekając przez palce do I Posiłku.
A potem, w tę piękną pogodę, z powrotem zabrałem się za drewutnię.
Z miejsc, gdzie z powrotem miały lec palety, wybrałem ziemię. Większość poszła do szklarni jako zapas na przyszły rok, bo ziemia była pyszna, z licznymi dżdżownicami. Palety oczyściłem i ułożyłem. Wokół drewutni i przy ścieżce wyciąłem sporo zieleniny, żeby za jakąś chwilę mieć swobodę przy układaniu drewna. Zebrały się dwa wory. 

W ramach dywersyfikacji prac wysłałem przypominająco-złośliwego maila do tych koleżanek i kolegów, którzy od soboty nie zareagowali na mój Meldunek I. Od razu  kolejnych 10 osób zadeklarowało chęć uczestnictwa w zjeździe. Sporo było przy tym pracy, bo naraz musiałem precyzyjnie w kilku miejscach (księgowo, na krzyż) pozaznaczać rezerwacje, żeby wszędzie mi się zgadzało i żeby nie było wtopy. Czytaj zdublowania.
Jednocześnie wrócił zasięg. Nagle zaczęły napływać dziesiątki powiadomień informujących o osobach, które przez te dni usiłowały się tą drogą ze mną skontaktować. I, gdy telefon wyczyściłem, a do kilku osób udało mi się zadzwonić, zasięg ponownie zniknął. Starałem się wszystkich powiadomić, że pozostała droga mailowa.

I tą drogą sympatycznie pokorespondowałem sobie z Synem. Najpierw przysłał mi zdjęcie z wałów, na których on z czterema synami układali worki z piaskiem.
Pięciu chłopa, to nie w kij dmuchał.:))) - napisałem.
Od ciągłego wyłączania, czekania i włączania już mi się robi niedobrze. - to była reakcja na jego porady, żeby telefon zresetować.
Pozdrów chłopaków.
Tato i Dziadek
Za jakiś czas Syn przysłał kolejnego maila ze zdjęciami.
5 chłopa plus 13 strażaków. :)
Robimy tu u nas wał i ciek wodny, patrz zdjęcie.
S.
P.S.
Strażacy raczej nie przebierają w słowach, a w takich sytuacjach to już w ogóle. Przed chwilą szef ekipy się wydarl: "dobra kurwa, stooop! Przerwa, jedziemy napierdalać na...
(tu padła nazwa innej miejscowości), bo tu i tak tego w chuj już jest." Cóż, edukacja przez życie...
Uśmiałem się zdrowo. A tak rodzice chcą zawsze chronić swoje dzieci... I się oburzają, gdy Dziadek powie dupa lub zasrany.
Nieźle się ubawiłem :))) - odpisałem. - Zwielokrotniona szkoła życia - powódź, wspólna praca ze strażakami i w chuj! Zapamiętają na całe życie!
Do bloga, koniecznie!
Trzymam za Was.
Tato
 
Znowu wróciłem do ogrodu. Na rozkładanie folii na drewutni musiałem mieć do dyspozycji cały dzień. Nie dlatego, że zajęłaby mi tyle czasu, ale świadomość, że pod koniec dnia mógłbym zostawić rozbabraną robotę, powodowała, że już nie opłacało mi się za nią zabrać mając do dyspozycji tylko popołudnie. Stąd z przyjemnością wróciłem do ścieżki między drewutnią a ogrodem, którą porzuciłem kilka miesięcy temu. Tylko na sztorc tkwiący w ziemi łom i stojący obok przez ten czas ubijak kłuły moje oczy i przypominały, że cyzelowania ścieżki wówczas nie skończyłem. Chodziło o to, że po deszczach lub po podlewaniu trawy, zbierały się na niej kałuże, co mnie wkurzało. Woda nie odpływała, bo poszczególne okrągłe płyty były źle usytuowane w poziomie. Więc dzisiaj każdą łomem podważałem i podsypywałem podsypką. Temat wreszcie zakończyłem, a kłujące dwie kolubryny wypłukałem z ziemi i schowałem.
II Posiłek miałem zamiar zjeść ... na tarasie, bo tam pięknie grzało słoneczko, ale zanim się zebrałem, nagle lunęło. Spadł rzęsisty, krótki deszcz. I letnio... grzmiało.

Wieczorem postanowiliśmy rozpocząć oglądanie kolejnego serialu z głównym bohaterem, policjantem Hieronimem Boschem, zrealizowanym na podstawie książek Michaela Connelly'ego. Przeczytałem z sześć.
- Jednak dalej nie będę oglądał... - zakomunikowałem, gdy skończył się pierwszy odcinek.
- Dlaczego?! - Żona uderzyła w wysokie tony stonowane przez fakt, że byliśmy w sypialni, w łóżku, trwała pora wyciszania się i przygotowywań do snu. - Ja bym mogła dalej oglądać. - Dobrze dobrany aktor, jest klimat...
- Film jest za płaski, dane sceny przyspieszone, bez głębi, są uproszczenia, a poza tym wszystko pamiętam, więc emocji żadnych...
Żona wpadła w standardowe złorzeczenia, ale ciche, bo byliśmy w sypialni, w łóżku, trwała pora wyciszania się i przygotowywań do snu.
 - Może byś znalazła coś lekkiego, francuskiego?...
- A ty myślisz, że to tak łatwo, na dodatek francuskiego?... - I na pewno powinna to być druga Wspaniała Pani Maisel?...
Ja jednak wiedziałem, że coś znajdzie. Tak, jak książki dla mnie.
 
CZWARTEK (19.09)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.

A miałem zamiar o 06.00.
Już o 08.00 byłem po onanie sportowym, po pisaniu, po Blogowych, gimnastyce i na końcówce żoninego 2K+2M. Na dodatek nie było żadnych nowych deklaracji ze strony koleżanek i kolegów, więc trochę poczułem się nieswojo. Bo miałbym o tak wczesnej porze iść do zakładania folii na drewutni?!...
Do 10.00 spędziłem piękny czas w ogrodzie. Prace porządkowe na kolejnych ścieżkach, wycinanie zieleniny - nie chciało się wracać do domu. Przy nich przypadkowo poznałem najstarszą siostrę Sąsiada z Lewej. Z Sąsiadką z Lewej zbierały maliny. Pani, lat 59 (później dowiedziałem się o tym od jej najmłodszego brata) mieszka w Metropolii, ale ma również mieszkanie na I piętrze w City, a pod nim sklep (powierzchnię dzierżawi). Po powodzi sklep totalnie do remontu łącznie ze zniszczonymi oknami. Długo rozmawialiśmy, bo było o czym. Przy okazji zeszło na jej najmłodszego brata (różnica 14 lat).
- On się urodził jako czwarty, 10 lat po mojej młodszej siostrze, więc mamusia traktowała go jak jedynaka. - Dmuchała, chuchała. - Niezły z niego leser...
Oboje wiedzieliśmy, że to Sąsiadka z Lewej wszystko twardo trzyma w swoich rękach.
Z Żoną od dawna o tym wiedzieliśmy.
-  Tylko by grzebał w samochodach... - poinformowała nas kiedyś Sąsiadka z Lewej, gdy w rozmowie zeszło na jej męża.
Faktycznie, praktycznie nie ma dnia, żeby maska któregoś z ich dwóch aut nie była podniesiona. Zawsze się dziwuję, co tam tyle jest do roboty.

Po II posiłku zabrałem się w końcu za folię. Przymocowałem ją na konstrukcji drewutni i muszę powiedzieć, że ostatecznie  praca była przyjemna, chociaż od trzech dni myślałem o niej z niechęcią. Może przez piękną pogodę, a może przez fakt, że zrobiłem to zdecydowanie lepiej niż rok temu korzystając z błędów, które wtedy zrobiłem, a których teraz nie powtórzyłem. Żona aż przyszła, żeby podziwiać. Będzie więc można składać drewno.
W tej sprawie zadzwoniłem do Szefa Fachowców, ale on nie posiada nawet kubika Bo pracuję przy kolejnych remontach i 
Nawet nie mam czasu 
Wybrać się do lasu.
Nawiasem mówiąc po powodzi będzie rozchwytywany.
Drugi nasz stały dostawca nie robił żadnych problemów.
- Tylko muszę wybrać się do lasu i wszystko przygotować. - Bo w ostatnie dni w kilka busów zbieraliśmy dary i woziliśmy do Zniszczonego Miasteczka. - Auta były zawsze pełne. - To, co pokazują w telewizji, nie oddaje ogromu zniszczeń. - Nawet nie wiem, jak to opisać?... - Tragedia!
Osiem kubików dostarczy w przyszłym tygodniu.
Zniszczone Miasteczko to to, w którym Q-Wnuk miał, a raczej miał mieć szkolny sportowy obóz. 
Dzieciom i opiekunom nic by się nie stało z racji usytuowania ośrodka, ale gdyby nie wyjechali wcześniej, to później mogliby tam zostać przez dłuższy czas, bo większość dróg została zniszczona przez wodę.
W Metropolii wydaje się, że tragedii nie będzie. Ale czuwać trzeba. Syn przysłał mi zwrotnego maila.
Zostało 70 cm wału. W nocy miałem z Wnukiem-I  patrol do 2.00. Ludzie siedzą na wałach, pala ogniska i imprezują. Ogólnie jest dobrze. Fala ma być długa, teraz jest luz, bo wały świeże. Muszą ponoć tydzień wytrzymać.
(zmiana moja; pis. oryg.)
 
Dzisiaj, po kilku dniach prac fizycznych, z przyjemnością się odgruzowałem. I wyluzowany, późnym popołudniem, żmudnie dzwoniłem do ociągających się (na razie do par) zadając proste pytanie - Przyjedziecie na zjazd, czy nie przyjedziecie? Na 8 par, sześć zdecydowanie odpowiedziało, że przyjadą Już się zabieramy za odpowiedź!, Mineralog zdecydowanie, że nie, a jedna para na razie nabrała wody w usta.
 
Wieczorem obejrzeliśmy pierwszy odcinek angielskiego miniserialu z 2016 roku Nocny recepcjonista. Zapowiadał się nieźle.
 
PIĄTEK (20.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.
 
Trzy godziny zeszły nie wiedzieć na czym. Przeciekły przez palce. A kolejną godzinę wykorzystałem na pisanie.
Na skutek sugestii Żony zmodyfikowałem (sam i samodzielnie!) wykazy pokoi w dwóch budynkach wpisując krwistoczerwonym "zajęty" i zielonym "wolny" i w takiej formie wysłałem do opornych koleżanek i kolegów. W budynku I na 22 pokoje zostały dwa wolne, a w budynku II na 9 pokoi jeden był zajęty.
Zobaczymy, jak taka forma perswazji zadziała. Bo pewniaków na  przyjazd jest jeszcze sporo, wszystko może być zajęte i wtedy dla organizatorów zaczną się drobne problemy, do pokonania, oczywiście.
Po tych umysłowych pracach chętnie przystąpiłem do fizycznych. Znowu w ogrodzie, przy pięknej pogodzie, trawiłem czas na pracach  porządkowych. Bajka!, jak powiedziałaby Lekarka. I zostałem tam z I Posiłkiem, który zrobiła... Żona. Sadzone na boczku. A do sadzonych się nie pcham z racji chociażby mojej płci.

A potem zrobiła się 14.00 i nadal nie wiedziałem,  co ja takiego dzisiaj zrobiłem.
- To ci przypomnę - Żona przyszła mi z pomocą - ile czasu poświęciłeś na zjazd, na maile i rozmowy.
Bo wrócił mi zasięg, za przeproszeniem, więc od razu rzuciłem się do telefonowania. Dodatkowo zadzwoniłem do Syna (bez reakcji) i do Konfliktów Unikającego, który wysłał mi smsa, dokładnie w momencie, gdy zasięg wrócił, oczywiście nie zdając sobie z tego sprawy, potwierdzającego, że będą u nas 4-6. października Bo wiele na to wskazuje. Oboje byli w domu, Konfliktów Unikający nie wiadomo z jakiego  powodu (nie dopytałem, ale gadał swobodnie, więc może miał wolne), a Trzeźwo Na Życie Patrząca Bo wzięłam sobie wolne.
- Zgadnij, co robi? - zapytał Konfliktów Unikający.
Co może robić w czasie wolnym?
- Kolejny kocyk czy coś tam dla przyszłego siostrzeńca?
- Nie, tym razem coś dla siebie... - uzupełniła.
Umówiliśmy się, że może w ten przyjazd da się wkręcić Kolegę Inżyniera(!).

Gdy się sobie pofolguje, to potem rozprężenie idzie na całego. Stąd z wielką przyjemnością poszliśmy z Bertą do Zdroju na spacer. Ja o bardzo dla siebie nietypowej porze. 
A gdy wróciłem, zacząłem robić przecier pomidorowy przy stałym doradztwie i nadzorze Żony, co mogło doprowadzić do scysji. Ale ponieważ od jakichś 10. lat jestem innym człowiekiem, to nie doprowadziło.
Dojrzałych pomidorów nazbierałem 1/3 wiadra, nie to co Justus Wspaniały Nazbierałem pomidorów wiadrami! Nie wchodziłem z nim ani razu w dyskusję na temat pojemności "wiader". I z tego wyszedł jeden słoik o pojemności pół litra i jeden kubek. Żona twierdziła, że z tego będą trzy obiady. Była przy tym bardzo zadowolona, bo, pomijając pyszny smak, nie przerażał jej widok kilkudziesięciu słoików, które w czasach naszowsiowych na pewno bym zrobił, gdyż wówczas byłem zwolennikiem hurtu I dla jednego kłosa kombajnu uruchamiać nie będę! Więc opanowywałem na wiele godzin całą przestrzeń kuchenną robiąc albo ogórki kiszone (40 słoików) i paprykę marynowaną (25), moją specjalność. To zajmowało dwa dni, więc nic dziwnego, że ten powtarzający się corocznie hurtowy proces dobijał i przerażał Żonę. Trudno się dziwić, że pozostawił w niej traumę. A tu proszę, taka miła ilość. Bo nie to, co u Justusa Wspaniałego Dzisiaj zrobiłem 30 słoików przecieru! Nigdy nie wchodziłem z nim w dyskusję na temat pojemności słoików.

Po II Posiłku zaordynowałem sobie całkiem sympatyczną pracę, czyszczenie wokół kompostowników, wykonywaną kolejny raz. Jest z gatunku syzyfowych, bo o tę przestrzeń za bardzo nie dbam, ale jednak przyjemnych, bo ciągle to samo - zieleń i piękna pogoda. Teren przejrzał A, co, ... , miał nie przejrzeć?!
Wieczór, całą bitą godzinę, poświęciłem koledze ze studiów. Mam z nim mailowo-smsowo-telefoniczny kontakt od czasu, gdy wysyłam wiadomości o nas do tych, którzy przyjeżdżają na zjazdy i do tych, którzy nie przyjeżdżają, ba, nigdy na żadnym nie byli.
Nie widziałem się z nim 51 lat. Ale siebie nawzajem pamiętamy. On mnie po szopie bujnych czarnych włosów. Stąd ciężko się zdziwił, gdy przy opisie zdjęć, które mu wysłałem po ostatnim naszym kilkugodzinnym spotkaniu w Metropolii, podałem kolejne imię i nazwisko osoby ze zdjęcia, tu akurat moje.
- Gdzie twoja szopa? - śmialiśmy się.
Skrzętnie zapisywał sobie wszystkie nazwiska i niezmiennie się dziwił. Ale natychmiast odklejały mu się różne wspomnienia i opowiadał mi różne ciekawostki, o których nie miałem zielonego pojęcia. Ale na kolejny zjazd nie chce przyjechać. Ale przecież przed nami jeszcze cały rok...
 
Wieczorem obejrzeliśmy drugi odcinek miniserialu Nocny recepcjonista. Trzyma w napięciu.
 
SOBOTA (21.09) - ostatni dzień lata.
No i dzisiaj wstałem o 06.45.

Alarm miałem nastawiony na 06.30. Wstawało się ciężko.
Wcześnie rano wyjechali nasi goście. Z różnych racji przedłużyli sobie pobyt o jeden dzień. W chłodzie przed domem przegadaliśmy chyba z 20 minut. Nie kryliśmy faktu, że po ich wyjeździe będziemy się czuć osamotnieni.
- Bo pustki, będzie smutno, a państwo byliście naszymi idealnymi gośćmi.
Przestaliśmy się dziwić, że osiemnastolatce, a w rozmowie okazało się, że i innym ich nastoletnim wnukom, chce się jeździć z dziadkami. Bo w sposób naturalny byli serdeczni i ciepli.
 
Jakoś tak przez tę pustkę nic nas nie gnało, więc przeprowadziłem długi onan sportowy, a potem jeszcze dłuższy, zjazdowy. 
Była 13.00, gdy zabrałem się za życie. Dla rozruchu na ścianie, przy bertowych miskach, powiesiłem na rzepy mały chodniczek. Oczywiście było grubo za późno, bo już dawno naroże, które w pocie czoła malowałem, zostało na trwale uświnione odpryskami jedzenia i picia powodowanymi dużymi faflami Pieska. Żona, co prawda, jakiś czas temu dywanik przyczepiła dość prowizorycznie taśmą dwustronną, ale taśma szybko przestała trzymać, 
Więc Piesek na ścianie 
Miał nadal używanie.
Ścianę wytarłem, ale to psu, nomen omen, na budę się zdało i było wiadomo, że kiedyś trzeba będzie malować. Ale rzepy trzymały,
Stąd Pani-Żona 
Była zadowolona.
I dalej kontynuowałem "zabieranie się za życie". Wstępnie sprzątnąłem po gościach, a na ogrodzie "zebrałem" wór zieleniny. Trochę pisałem i nawet, ale to już było poza "zabieraniem się za życie", na narożniku trochę poczytałem i uciąłem małą drzemkę.

Prawdziwą pracą było rąbanie potężnych kłód, które pół roku temu przywiózł Szef Fachowców w ramach naszych drzewnych (drewnianych?, drewnowych?) rozliczeń. Ale żeby je można było rąbać, najpierw klinem i młotem je rozprawiczałem na mniejsze. Czułem, że żyję. Powstałe w ten sposób bierwona zacząłem układać w przysposobionym miejscu (dodatkowo je wzmocniłem) w tej konstrukcji, która już nie jest do dupy. Przede mną zostało jakieś 2/3 pracy.

Pod wieczór rozmawialiśmy z Kolegą Inżynierem(!) na temat jego ewentualnego przyjazdu (jego samochodem) z Trzeźwo Na Życie Patrzącą i Konfliktów Unikającym na początku października na urodziny Żony. Przyjazd z ewentualnego zmienił się na całkowicie niemożliwy z tej racji, że w tym okresie będą z Modliszką Wegetarianką przebywać na Majorce. Koniec, kropka. Ale wstępnie zaczęliśmy rozmawiać o przyjeździe tych dwojga do nas na początku stycznia.

Tuż przed pójściem na górę nie wytrzymałem i praktycznie po ciemku przeparkowałem Inteligentne Auto. Niech coś stoi na podjeździe, bo po trzech miesiącach zdążyliśmy się przyzwyczaić, że auto lub auta stały i to nam, zwłaszcza mnie, dobrze robiło.
Wieczorem obejrzeliśmy trzeci odcinek miniserialu Nocny recepcjonista. Nadal trzymał w napięciu.
 
NIEDZIELA (22.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
A miałem zamiar o 06.30. Wstawało się ciężko. Na dworze +4 stopnie. Normalnie jak zimą. 
Dzień nie zapowiadał się na kompletne opierdalanie się. Miałem swoje miłe plany, jak chociażby dalsze rąbanie drewna. Ale zaraz po I Posiłku usłyszałem:
- Ale wiesz, że dzisiaj niedziela?...
Więcej mi nie trzeba było mówić, zwłaszcza że Żona dodała I jest piękna pogoda.
- Masz rację, zapomniałem! - Już wymyślam wycieczkę...
I wymyśliłem, że pojedziemy na krańce Rzeczypospolitej (38 km w jedną stronę), więc tym bardziej na krańce kotliny citizańskiej. Do takiego miasteczka (2 500 mieszkańców), w którym ja nie byłem lat 40, a Żona wcale, no chyba że będąc dzieckiem na jakiejś kolonii, czego nie pamiętała.
Czterdzieści lat temu, gdy rozwoziłem paczki, miasteczko to było mi cierniem w oku. Od czasu do czasu z zagranicy przychodziła do jednego i tego samego odbiorcy paczka, zwykle bardzo mała. Nijak nie opłacało mi się jej dostarczać, bo miasteczko było całkiem z boku, po drodze nie miałem żadnych innych paczek, koszty paliwa i amortyzacji mojego auta (FIAT 127p) były jak zwykle po mojej stronie, czyli kuriera, a stawka za dostarczenie paczki taka sama, jak i innych. Kombinowałem więc, jak koń pod górę, czyli jej zwyczajnie nie dostarczałem. Robiłem to dopiero po jakichś dwóch miesiącach od jej przybycia do Polski, gdy w końcu kolega, szef całego interesu na województwo metropolialne i ościenne (inny podział administracyjny Polski - 49 województw do 1998 roku i gminy, bez powiatów) mówił mi całkiem spokojnie, żebym się nie wygłupiał Bo będą jaja! To jechałem z tą jedną paczuszką cierpiąc, a odbiorca i tak był przeszczęśliwy. Takie czasy. Teraz nie do pomyślenia.
 
Wyjechaliśmy już o 11.00. Miasteczko wyglądało tak, jak je zapamiętałem. Tylko że wtedy nie korzystałem z żadnych jego atrakcji, czyli z żadnych, w tym z jego jedynej, czyli zwiedzania zamku. 
Po dostarczeniu paczki natychmiast mknąłem z powrotem szczęśliwy, że  mam to już za sobą, a dopiero  swobodnie oddychałem w City mając do Metropolii już tylko 90 km.
Dzisiaj przyjechaliśmy świadomie i relaksacyjnie. Wtedy by mi to do głowy nie przyszło, że tak kiedyś będzie. I od razu udaliśmy się do zamku. Trudno było zgubić drogę.
Zwiedzanie  odbywało się z przewodnikiem. Do kolejnej tury, do 13.15, mieliśmy godzinę, więc na zamkowym dziedzińcu przy deserach serwowanych przez zamkową restaurację grzaliśmy się w słoneczku. Ja do końca wytrwałem, jak zresztą spora liczba gości. Żona po pewnym czasie usiłowała schować się w cieniu, ale za jakiś czas słoneczko powędrowało za nią. Nie skarżyła się.
Przewodnik okazał się być przewodniczką, panią lat około 35 o zapewne ciekawym już życiorysie, skoro pochodziła z Metropolii, kończyła zootechnikę, potem mieszkała w innym dużym mieście województwa metropolialnego A teraz mieszkam w zamku. Na szczegółowe dopytywanie nie było czasu Jakiś zawód miłosny? albo Jakieś pionierskie albo hippisowskie ciągoty? Bo pani od razu przeszła do rzeczy i oprowadzała nas opowiadając ze swadą, mimo że miała do czynienia tylko z dwójką oglądających.
Zamek przeszedł klasyczną polską powojenną historię. Przed wojną zadbany, pełen rozkwitu, po wojnie podlegał grabieżom przez Armię Czerwoną, potem przez przybyłą ludność zza Buga, spalił się, by w końcu przyjąć nieudolnie funkcje obiektu wypoczynkowego z przeznaczeniem na kolonie dla dzieci i młodzieży oraz sierocińca. Gdy od Skarbu Państwa zamek został przejęty przez prywatnych właścicieli rozpoczął się żmudny proces remontów i odtwarzania zamkowej substancji. Żeby mógł wrócić do pierwotnego stanu potrzebne są jednak setki milionów złotych. To tylko w takich podobnych przypadkach świadczy o bogactwie przedwojennych właścicieli.
Wracaliśmy usatysfakcjonowani, ale z takim podsumowaniem, że następnym razem to przyjedziemy nie wiadomo kiedy Bo co tu robić? Chyba tylko pić, albo żyły sobie podciąć...
 
W Uzdrowisku byliśmy w okolicach 15.00. I od razu dopadł nas telefon od Lekarki i Justusa Wspaniałego. Dzwonili... znad naszego morza. O swoich planach nam poprzednio mówili, ale zapomnieliśmy, więc zaskoczenie było spore. 
-  A co z Ziutkiem i Brunem? - brzmiało pierwsze pytanie.
Pieski były z nimi. Założyłbym się o każde pieniądze, że ostatecznie Lekarka nie pozwoli, aby na ten okres pieski oddać do psiego hotelu.
- Jechaliśmy 6 godzin. - Bruno po drodze rzygał mimo tabletek, ale potem nie było źle, bo już tylko rzygał śliną. - Wykupiliśmy śniadania i kolacje, wyżerka wspaniała, pogoda również i mało ludzi.
Po  czym przysłali nam zdjęcia - piękna słoneczna plaża, a po horyzont, ani po lewej, ani po prawej, żywego ducha. "Bajka!..."
Wyjechali w piątek, wracają jutro. A we wtorek do roboty.

II Posiłek ... zrobiłem ja. Po gospodarsku, z tego co zostało. Czyli z resztek ziemniaków, z trzech ostatnich jaj i ze startego sera. Posiłek nazywał się Moją Potrawą. Żona od początku się pisała.
A po nim nie trzeba było mnie namawiać na wspólny spacer z Pieskiem. Poddałem się ostatecznie totalnemu rozprężeniu lokując dzisiejszą niedzielę w dniach straconych.
Cały dzień zszedł więc na moim opierdalaniu się. Żonie marudziłem o tym na spacerze. Przekonywała mnie przez jakiś czas, że wcale nie, że taki okres jest potrzebny, ale, gdy ciągle marudziłem i nie dawałem się przekonywać, chwyciła się ostatecznego argumentu.
- Zadzwoń do swojego syna i zapytaj go, co to jest niedziela i jakie ma znaczenie?!...
To dałem sobie spokój.

Wieczorem obejrzeliśmy czwarty odcinek miniserialu Nocny recepcjonista. Ciągle trzymał w napięciu.
 
PONIEDZIAŁEK (23.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Rano prowadziłem długi onan sportowy. Aż do I Posiłku. A po nim pojechałem sam do City, żeby samodzielnie(!) zrobić zakupy. Przed wyjazdem otrzymałem od Żony wiele uwag, wskazówek, zaleceń popartych różnymi wnioskami i retrospekcjami z przeplatanymi wątpliwościami, czy podołam. Podołałem biorąc to wszystko, co mi Żona przekazała, głęboko do serca.
Po powrocie zasiadłem przed laptopem. Czas mi zszedł na pisaniu, na sprawach zjazdowych i na... onanie sportowym. Ciągnęła się za mną niedzielna deprawacja i osłabione morale. Jakby mi było mało, zasiadłem sobie w kącie narożnika i z przyjemnością czytałem książkę, a za chwilę z przyjemnością drzemałem.
A po II Posiłku, skoro jednak wpis miałem gotowy (pięknie, że tak mało!), dalej się opierdalałem idąc z Żoną i z Pieskiem na wieczorny spacer po Zdroju.
I pomyśleć, że wystarczył tylko jeden dzień demoralizacji. Jestem człowiekiem słabym!...
 
Wieczorem obejrzeliśmy piąty odcinek miniserialu Nocny recepcjonista. Napięcie jeszcze bardziej wzrosło, bo to przecież przedostatni odcinek.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz.  Na ostatnią chwilę, bo w poniedziałek. I raz tylko przyszło smsowe powiadomienie, że próbował się dodzwonić. Biedny... I wysłał jednego sflaczałego smsa.         O bocianowych zaszłościach dowiedziałem się, gdy w środę wrócił wreszcie  zasięg (sieć Plus).
W tym tygodniu Berta zaszczekała cztery razy. Raz, gdy znowu żądała, aby ją wpuścić z ogrodu do domu, chociaż przecież we wtorek była piękna pogoda, a drugi raz na jeża. Jeżom nie odpuszcza tak, jak kotom. Ledwo w tenżesz wtorek wyszła na taras, a już rozdarła paszczę. Raz. Żona zaczęła gwałtownie mnie przywoływać i pokazywać coś w rogu górki przy tarasie, w chaszczach, wśród liści.  Jeża długo nie mogłem dostrzec, tak był zakamuflowany. A Piesek od razu go wyczaił. Długo przy nim nie zabawił, bo jednoszczekiem załatwił temat, więc po co więcej się wysilać. Gdy wracaliśmy z ogrodu, jeża już nie było. Miał fajne miejsce na przezimowanie, ale nie przewidział okrutnej lampucerowatości.   
Trzeci i czwarty raz w środę. Najpierw raz jednoszczekiem, po czym intensywnie wąchała jeżowe miejsce, a za jakiś czas, bo jeż ją korcił (ani razu go nie widzieliśmy), wyszła ponownie i rozdarła paszczę trójszczekiem. Nie powiem, zaimponowała nam, zwłaszcza że szczeki nie były lampucerowate, tylko takie głębokie, groźne, z trzewi.
Godzina publikacji 18.40.
 
I cytat tygodnia: 
Ten, kto ma dlaczego żyć, może znieść prawie każde jak. - Friedrich Nietzsche (niemiecki filozof, filolog klasyczny, prozaik i poeta, jeden z założycieli filozofii życia w Niemczech)
 
 
 
 
 
 
 

poniedziałek, 16 września 2024

16.09.2024 - pn -  dzień publikacji
Mam 73 lata i 288 dni.
 
WTOREK (10.09)
No i dzisiaj wstałem o 04.50.
Chciałem o 05.30, ale mocny deszcz mnie wybudził.
Po sporym onanie sportowym od razu zabrałem się za cyzelowanie, a potem za opis zaległej soboty.

W sobotę, 07.09, wstałem o 07.20.
Chciałem o 08.00, ale śpiąca w pobliżu Ofelia mi to uniemożliwiła. Uniemożliwiła swoim niespaniem i przyniesieniem mi pod nos Chrumka, świnki morskiej, a to zawsze jest skuteczne w rozbudzaniu. Ponoć z bratem rano wzajemnie sobie przynoszą i w ten sposób łatwiej wstaje się im do szkoły. Pocieszają się wtedy, że pośpią sobie jeszcze w samochodzie, ale do tego nigdy nie dochodzi, bo ledwo doń wejdą, to chcą, aby któreś z rodziców puściło im jakąś muzykę albo bajki.
 
Rano wszyscy szykowali się do wyjścia na przyszkolny stadion, na którym dzisiaj miała się odbyć kolejna uroczystość związana z ukończeniem 10. lat przez Q-Wnuka i jego kolegę z klasy.                       W przygotowaniach miałem swój udział, bo razem z Q-Wnukiem na specjalny sznurek nanizaliśmy literki zamówione przez Pasierbicę, które tworzyły napis informujący, co to za uroczystość i czyja.
Pasierbica robiła śniadanie, a Q-Zięć pakował mnóstwo rzeczy do zabrania, w tym cztery rodzaje piłek(?). Pochwaliłem się mu zniżką na przejazdy autobusami i pociągami, którą ostatnio uzyskałem.
- I to wszystko z podatków, między innymi moich... - skomentował w swoim stylu. Wcale nie byłem pewien, czy żartował.
- Widzę, że nie rozumiesz, że gdyby nie tacy, jak ja... - na tym skończyłem tłumaczenie, bo zwyczajnie mi się nie chciało.
- Tak, tak, tak... - usłyszałem z pobłażaniem.
Taki młody wypierdek współczesnych czasów. Nie rozumie, że...
 
Na śniadanie zjadłem trzy jajka na miękko, co na pewno nie pozwoliłoby mi dotrwać do powrotu do Uzdrowiska. Musiałem wesprzeć się kilkoma kromkami zgrzankowanego chleba. Z topiącym się masłem smakował wyśmienicie. Na drogę dostałem w naszym pojemniczku (w Uzdrowisku pożyczyliśmy Pasierbicy) dwa bezglutenowe muffinki upieczone przez nią Bo nie oddaje się pustych pożyczonych pojemników! i kolejną puszkę Pilsnera Urquella Kupiłam dla ciebie!
Q-Zięć chciał zaś uruchomić drugie auto, żeby na stadion mogło dotrzeć całe Krajowe Grono Szyderców, mnóstwo bagażu i ja. "Wyśmiałem" go. Nie chciał uwierzyć, że wolę tramwaj. Dopiero Pasierbica wyjaśniła mu moje podejście, Wyzwanie! do sprawy.

Znowu jechałem z oczami wokół głowy i pasłem je pięknymi widokami. Różne miejsca kojarzyłem z moją obecnością w nich przy różnych okazjach na przestrzeni 56. lat, czyli od momentu rozpoczęcia studiów. Wzruszałem się... Jednak starzeję się, chciał, nie chciał.
Na boisku byłem chwilę po przyjeździe Krajowego Grona Szyderców, co mnie wcale nie zdziwiło. Gdy wychodziłem z ich domu, widziałem, co się działo w przedpokoju i jak trudno było się po nim poruszać. Z ulgą wyszedłem idąc do tramwaju niespiesznie i niezależnie.
 
Na początku, gdy byli tylko solenizanci i ich rodzice, udzielałem się. Razem z ojcem tego drugiego rozwiesiłem piękny napis, a potem rozlokowałem worki na śmieci. Rodzice zaś rozkładali stoły i na nich wykładali napoje, muffinki, popcorn i różnego rodzaju chrupki. Za chwilę miały schodzić, jak woda. Klasyka. Jeszcze przez chwilę udało mi się postrzelać bramki dwóm solenizantom i powoli należało się wycofywać, bo lawinowo zaczęli nadchodzić zaproszeni goście - około dwudziestka piątka dzieciaków, rówieśników (większość chłopaków, ale dziewczyny były też) z ich rodzicami. Ci ostatni, korzystając z pewnej formy zerwania się z łańcucha, od razu wdali się w nieskończone gadki między dorosłymi, bo przecież dzieci zajęły się sobą i były bezpieczne, więc praktycznie mało kto zwracał na nie uwagę. Stąd musiałem pewne sprawy wziąć w swoje ręce i zwracać uwagę kolejnym dziesięciolatkom, że swoje hulajnogi, plecaki i torby porzucone byle gdzie, to znaczy idealnie pod nogami, mają złożyć pod murem budynku szkoły Bo inaczej zaraz się ktoś zabije! Protestów i szemrania nie było.
Najliczniej rodzinnie reprezentowany był oczywiście Q-Wnuk. Bo oprócz rodziców i siostry przyszli dziadkowie (Policjantka i Przewodnik) oraz pradziadkowie, Byli Teściowie Żony. Skromnym reprezentantem paczworkowości byłem ja.

Gdy obu ojcom solenizantów udało się okiełznać rozbrykane dzieciaki (pomogła moja umiejętność gwizdania na palcach, którą skrzętnie i efektywnie wykorzystałem na prośbę Q-Zięcia), kapitanowie, czyli główni bohaterowie eventu (!), zaczęli konstruować swoje drużyny wybierając naprzemiennie  zawodników. Wśród 16. chętnych do grania była... jedna dziewczyna. Jakoś dziwnie spośród wybieranych została sama na placu boju. A akurat musiał wybierać do kompletu Q-Wnuk. Na ten widok rozległo się chóralne Łeee! jego drużyny, ale kapitan się znalazł.
- No dooobraaa! - Nieeech będzie! - i machnął na nią ręką przyzwalając, aby dołączyła. Od razu, bez obrazy, doskoczyła do drużyny. 
Na bramkach stanęli ojcowie solenizantów. Ja zaś w trakcie pierwszej połowy zrobiłem z siebie sędziego (nikt nie protestował) i trochę w ten sposób w meczu pouczestniczyłem mając ubaw, jak cholera. Bo te ambicje, zaciętość i zajadłość, na zabij się, te wrzaski i nawoływania, pseudokontuzje, nieuniknione, więc nikt nawet nie pisnął z bólu bojąc się oczywistego obciachu, te kilka bardziej lub mniej udanych kontaktów z piłką jedynej koleżanki, która w tamtych momentach ani razu nie usłyszała Łeee!, bo stała się pełnoprawną piłkarką i wreszcie dyrektorowanie, a raczej kapitanowanie swoją drużyną przez Q-Wnuka utrudniały mi mocno skupienie się na meritum, czyli na sędziowaniu.
Doczekałem do przerwy, w której lekko obśmiałem Q-Zięcia, który puścił jedyną jak dotąd bramkę. Ale tylko lekko, bo sam stojąc na bramce i grając z takimi łepkami(!) wiedziałem, jak technicznie potrafią człowieka załatwić.
Był dobry moment na pożegnanie się. Q-Wnuk i Ofelia zrobili to w locie, żeby się nazywało, bo ważniejsze sprawy strasznie ich goniły, Krajowe Grono Szyderców, mimo okropnego i "nagłego" zamieszania,  zrobiło to w skupieniu dziękując mi, ale najbardziej zaskoczył mnie ojciec drugiego solenizanta, który widząc, że się żegnam, podszedł i mi podziękował.

Do dworca kolejowego szedłem piechotą, niespiesznie, znowu wszystkim się delektując. Tym, że miałem okazję brać udział w takiej boiskowej zadymie, tym, że sobie idę i dźwigam torbę, tym, że wiem, gdzie jestem i dokąd idę i tym, że za chwilę miał mnie dopaść przydworcowy, metropolialny zgiełk i hałas. Tak szedłem 15 minut. Na końcu nawet odważyłem się iść na skróty (wyzwanie!)             i przeszyłem na wskroś Nową Potężną Przytłaczającą i Robiącą Wrażenie Galerię. Wyszedłem z niej idealnie na wprost dworcowego tunelu.
Pociąg odjechał punktualnie, o 12.24. Wygoda, szum kół i klimatyzacja. I pan konduktor, który każdemu pasażerowi, bez wyjątku, tłumaczył na podstawie posiadanego przez niego biletu, jak ma się zachować za 35 minut, gdy wysiądzie z pociągu i będzie się przesiadał do autobusu. Tłumaczył, który autobus dokąd jedzie i czy w danych miejscowościach się zatrzymuje, czy nie.
- A ci z państwa, którzy w City jadą dalej, proszeni są o udanie się na kolejowy peron, gdzie będzie podstawiony pociąg.
Czy to coś dało? Trochę tak. Trochę, bo wśród tłumu ludzi i pośród czterech podstawionych autobusów panowało spore zamieszanie z elementami (emelentami) paniki, zwłaszcza w momentach, gdy dany pasażer ulokowawszy się  na miejscu siedzącym dowiadywał się nagle od współpasażera lub czujnego konduktora (wchodził kilka razy i się darł przypominając dokąd autobus jedzie i czy się zatrzymuje, czy nie), że wsiadł do niewłaściwego autobusu. Więc z sadystyczną przyjemnością patrzyłem na gwałtowne przemieszczania się i złorzeczenia.
Na dworcu w City miałem 10 minut na przesiadkę. Pierwotnie miało być pół godziny, ale jaką to czyniło różnicę? Wracałem do Uzdrowiska komfortowo i punktualnie, bo o 15.05. Z racji upału tym razem komitetu powitalnego nie było. W trakcie krótkiej drogi wysłałem do Żony dwa smsy Jakie to Uzdrowisko piękne!Jaka ta uliczka jest piękna! Żona się z tym zgadza, ale powoli zaczyna pukać się w głowę.

W domu, przy Pilsnerze Urquellu, zdałem ze szczegółami relację z mojego krótkiego pobytu w Metropolii i z podróży. Było co opowiadać.
Po II posiłku zabrałem się za materiały przesłane nam przez Saperskiego Menadżera. Wypadało się z nimi zapoznać, skoro dzisiaj mieliśmy do niego wpaść do Serca Zdroju. 
Wyjście połączyliśmy ze spacerem z Pieskiem. Nie było żadnych problemów, żeby Piesek też mógł poznać wnętrza. 
Szczegóły i moje wątpliwości omówiliśmy w niezwykle sympatycznej atmosferze. Bo, przy okazji zjazdu, zgadaliśmy się o piwach i okazało się, że za sprawą zapewne Saperskiego Menadżera Dzisiaj, gdy wrócę wieczorem do domu w City napiję się jednego!  Serce Zdroju ma w ofercie tylko piwa czeskie. A stąd to już był drobniutki kroczek do Pilsnera Urquella. Co prawda, pan nim nie dysponował, ale docenił mój piwowarsko-konsumpcyjny kunszt i wywód, bo bez namysłu zafundował na koszt firmy jasne Krusovickie, co było niezwykle miłe. I jak to mówią - podróże kształcą. Było ono niezwykle bliskie pisnerowo-urquellowskiemu. Niesamowite! A na drogę ofiarował mi Bernarda, też czeskie. Niepasteryzowane. Dzisiaj już nie mogłem przystąpić do konsumpcji, bo przekroczyłem dzienny limit (nie dość, że sobota, to dwie butelki), więc odłożyłem go na poniedziałek zostawiając piwną niedzielę bez piwa.
Gdy wróciliśmy do domu, czatował na mnie Sąsiad z Lewej. Kilka razy smsowo dopytywał Żonę Kiedy będzie mąż? Wręczył mi perfekcyjnie wykonaną ramkę z zamocowanym w niej dzwonkowym włącznikiem. Nic, tylko montować. I już chciał to robić od razu, ale mu wytłumaczyłem, że dzisiaj to już nie mam sił i serca.
- To ja jutro jestem w domu... - Daj znać... - zaofiarował się.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Wspaniała Pani Maisel.

Siódmego września minęło dokładnie 50 lat, kiedy brałem swój pierwszy ślub. Trudno o tym nie wspomnieć, mimo że z I Żoną jesteśmy wiele lat po rozwodzie. Przez wspólne 24 lata wiele się działo. Młodość, inne czasy, dzieci i wiele, wiele wspomnień. Życie.
Dociekliwym rachmistrzom, vide Kolega Inżynier(!), spieszę wyjaśnić, że podana liczba 24 jest zgodna z prawdą i nie ma tutaj pomyłki.
 
Dzisiaj, we wtorek, 10.09, w końcu miałem dosyć laptopa, więc z prawdziwą przyjemnością zabrałem się za przygotowanie I Posiłku. Wbrew zmiennej pogodzie postanowiłem, jak zwykle ostatnio, spożyć go w ogrodzie. W połowie deszcz mnie wypędził. Huśtawka pogodowa trwała do wieczora. 
Zaraz po tym przygotowałem dolny apartament, żeby mieć luźną głowę. I wybrałem się do Uzdrowiska na zakupy i żeby pozałatwiać drobne sprawy. Wszystko autem. W momentach, gdy świeciło słońce, zdychałem ubrany w długie spodnie, pełne buty i sweter. Bo wyjeżdżałem za chłodu.
W drodze powrotnej telefonicznie dopadł mnie Syn. Z wyjazdu w najbliższy weekend nici, bo:
- Syn jest chory, w trakcie rozmowy ledwo żył i rozmawiał. Podejrzewany Covid,
- niedługo, 16. września, Wnuk-IV będzie miał 11. urodziny i trzeba coś zorganizować,
- zaraz potem I Żonę, czyli mamę, Córcia wiezie do szpitala do Innej Metropolii na operację biodra, a po kilku dniach Syn mamę odbiera. I lokuje ją u siebie w domu, bo będzie wymagała opieki, a poza tym przez jakiś czas nie będzie mogła chodzić po schodach.
- z początkiem października Wnuk-I kończy 18 lat, ale stosowna impreza odbędzie się w połowie tego miesiąca razem z urodzinami Syna. A dlatego, że w terminie urodzin Wnuka-I urodziny ma jakaś jego koleżanka, u której chce koniecznie być (?!).
- Tato, z tego by wychodziło, że nasz wyjazd byłby możliwy dopiero w drugiej połowie października. - podsumował załamany, bo już gadał resztką sił.
Obaj z taką opcją się zgodziliśmy. A co będzie, się zobaczy. Życie.

Zaraz po I Posiłku przyjechali goście pokonując trasę blisko 600. km i 5 ulew po drodze. W wieku 60-65 lat, bardzo sympatyczni. To ich pierwszy urlop od wielu lat bez wnuków. Mają ich troje. Najstarsza, osiemnastolatka, tak się czepiła ukochanych dziadków, że, mimo że to stara baba, ciągle chce z nimi wszędzie jeździć.

Do wieczora pisałem sprawozdanie ze spotkania naszego rocznika. Zrobiło się tego tyle, że Żona zasugerowała, abym wszystko przerzucił do Worda Bo będzie bardziej czytelne, i wysłał w formie załącznika. Bez jej pomocy się nie obyło.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Wspaniała Pani Maisel. Zgroza, bo przedostatni z całego cyklu.

Zapomniałbym o Bernardzie. Wczoraj nawet Żona go próbowała. Trochę za bardzo esencjonalny względem Krusovickiego, czy Pilsnera Urquella, ale żadną miarą nie mogłem się na niego obrazić.
Był w grupie tych piw, które akceptowałem. Bez śladu słodkości i nalotów cytrusów. Z goryczką.

I byłbym zapomniał o niedzielnej telefonicznej rozmowie z Lekarką i Justusem Wspaniałym. Trwała ona 1 godzinę, 3 minuty i 24 sekundy. Nie chcę powiedzieć, że my opowiadaliśmy o naszych sprawach przez 24 sekundy, ale wiele bym się nie pomylił. O czym mogłoby to świadczyć? O ich obecnym, naprawdę ciężkim życiu. A wszystko za sprawą mamy Lekarki.
Lekarka przywiozła ją do nich, do Pięknego Miasteczka, i te ileś wspólnych dni stanowiły dla nich wycieńczający okres. Nie wchodząc w szczegóły, budzące zgrozę, mama jest w postępującej w sposób galopujący demencji i nic z tym nie można zrobić. Bo jednocześnie jej przebłyski świadomości skutecznie blokują najprostsze i najbezpieczniejsze dla wszystkich rozwiązanie, jakim byłby dom opieki. Na niego się nie zgadza, a lada moment nie będzie mogła sama egzystować. W zasadzie już nie może. I rozwiązania nie widać.
W trakcie pobytu mamy nie dopytywaliśmy, bo po pierwszym naszym krótkim telefonie No, i jak tam? usłyszeliśmy znękany głos Lekarki Szkoda gadać! Wczoraj Lekarka mamę odwiozła do domu i po wielu godzinach podróży i pobytu u niej wróciła skonana. A dzisiaj musieli oboje odreagować. Przy nas mogą sobie na to pozwolić, bo wiedzą, że rzecz w sposób naturalny nas interesuje, że w jakimś stopniu sprawą żyjemy, że rozumiemy i czasami się wkurwiamy, że mamę poznaliśmy, a to zawsze łatwiej się rozmawia i że wreszcie na tyle jesteśmy daleko, na tyle "obcy", że łatwiej jest im nam o wszystkim powiedzieć. Bo po tym nie będzie żadnych przykrych reperkusji, na przykład rodzinnych.
Światłem w tej mroczności jest syn Lekarki, który, jako żywo, dorasta, staje się fajnym mężczyzną i w różnych sprawach świetnie sobie daje radę. No i przede wszystkim ma kontakt z matką i wyraźnie wraca do Justusa Wspaniałego. Bo o córce nadal nic nie wiadomo. Lekarka stara się do tego tematu podchodzić nie tyle obojętnie, co spokojnie, czyli nie kopać się z koniem.
- Wiecie, że ja nawet nie znam jej nowego adresu zamieszkania we Włoszech?... - usłyszeliśmy na koniec.
 
ŚRODA (11.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
To znaczy od 05.00 wierciłem się w łóżku dręczony dwoma przeciwstawnymi żywiołami Wstań, bo dalsze leżenie nie ma sensu, bo i tak nie zaśniesz a Śpij za wszelką cenę, może się uda. I, gdy o 06.00 wyłączyłem alarm, wreszcie z ulgą mocno zasnąłem budząc się nagle przerażony. Była 06.15.
 
Pamiętałem, co wydarzyło się 23 lata temu.
11 września 2001 roku terroryści porwali cztery samoloty, zamierzając rozbić je o najważniejsze budynki Stanów Zjednoczonych. Dwa boeingi uderzyły w wieże World Trade Center, jeden w Pentagon. Ostatni zamach został częściowo udaremniony przez bohaterskich pasażerów - samolot spadł na ziemię w terenie niezabudowanym.
 
O 04.48 napisał Po Morzach Pływający.
No tak.
Nikt nie lubi buraczanej sałatki z BMW. Tylko dlaczego? Moja siostrzenica jeździ BMW i wiem dlaczego.
U nas trochę drgnęło w remontach. Czarna Paląca zlikwidowała słynną ściankę przy wejściu do kuchni / ma jakiś inny pomysł /, na drewutni i wiacie leży już gont. Podrzucę zdjęcia jak wrócę do domu.
Winogrona pięknie się wybarwiają i chyba uda mi się ich spróbować.
Wreszcie doszedłem do siebie po Maroku. Zastosowałem terapię " wytrząsową". Codziennie biegam po pokładzie " wytrząsując" złe emocje. Bieg to około 20 minut lub około 3 km dystans.
PMP
(zmiany moje, pis.oryg.)
 
Jak zapewne wszyscy zauważyli, nigdy niczyjej pisowni oryginalnej się nie czepiam. Z wielu względów. Tu akurat muszę. Bo wszyscy w bliższym czy dalszym otoczeniu W Swoim Świecie Żyjącej (przypomnę - córka Czarnej Palącej i Po Morzach Pływającego) byli i są poddawani jej naukom w kwestii używania w języku polskim "jak", "jeśli", "gdy" i "kiedy". Ja konkretnie, gdy (a nie jak!) była u nas w Wakacyjnej Wsi. Od tego czasu staram się pilnować i pisać (łatwiej) i mówić (trudniej) prawidłowo. A skoro to jest córka Po Morzach Pływającego, to muszę jej nakablować licząc, że ojciec się przyzna, bo córka bloga nie czyta.
Otóż, jest, cytuję: Podrzucę zdjęcia jak wrócę do domu. (brak przecinka daruję)
Powinno być: Podrzucę zdjęcia, gdy/kiedy wrócę do domu. lub ewentualnie Podrzucę zdjęcia, jeśli wrócę do domu., co oczywiście zmienia sens wypowiedzi.
 
Ale się porannie rozruszałem. Lepiej niż przy gimnastyce. A propos - dzisiaj po raz pierwszy od zimy (wczesnej wiosny?) w trakcie ćwiczenia na tarasie, w tym głębokich oddechów, z ust mych wylatywało powietrze z parą wodną, która natychmiast się skraplała tworząc efektowne mgiełki. A zapasu drewna nie ma!...
Dzisiaj wszystko działo się  niespiesznie. Poranny onan sportowy, a potem klejenie dwóch obrazków do ściany w kuchni górnego apartamentu. Początkowo (5 miesięcy temu) miałem je powiesić wiercąc otwory na kołki, potem Żona zasugerowała tylko wbicie gwoździków Bo przecież one są bardzo lekkie!, a skończyło się na taśmie 3M. Zafundował mi ją Q-Zięć. Do tej pory stosowałem właśnie kołki i gwoździki, a przy jednym lekkim obrazku postanowiłem zastosować taśmę obustronną. Ale tylko dlatego, że Żona wymyśliła, aby w dolnym mieszkaniu powiesić go na bocznej ścianie... szafy. Taka wizja.
Przez cztery miesiące schemat się powtarzał. Co jakiś czas obrazek się odrywał i lądował na podłodze, o dziwo, nigdy nie uszkodzony. Wtedy starą taśmę odrywałem i przyklejałem nową stosując różne wymyślne modyfikacje, które ostatecznie zdawały się psu na budę, bo po jakimś czasie i tak spadał. A robił to złośliwie, bo zawsze w trakcie pobytu gości strasząc ich swoim spadaniem. To niewątpliwie musiało powodować spadek komfortu pobytu i groziło w związku z tym reklamacjami, czytaj obniżeniem ceny za poniesione straty moralne. Bo niektórzy z gości w pierwszym momencie mieli na pewno poczucie winy A może zamiast delikatnie domknąć drzwi szafy, za mocno nimi trzasnąłem?! i dopiero otrząsnąwszy się z tego stanu musieli zirytowani dochodzić do wniosku, że jest to wieszeniowy bubel. Ale co ciśnienie skoczyło, to skoczyło.
Niektórzy w trakcie wyjazdu skruszeni tłumaczyli się przed nami wskazując na obrazek gdzieś tam złożony, a inni rzecz olewali i nawet nas o tym nie informowali. Jak, na przykład, ta dziewczyna od beemwicy. Może też przez ten obrazek raz dostaliśmy ocenę ogólną 8.0 i średnia spadła nam na mordę, z 9,9 na 9.6. Zirytowałem się dodatkowo, gdy mi Żona o tym powiedziała, że ta zaniżona w sposób nieuprawniony ocena pochodzi od tej pary On kierowca TIR-a, ona sklepowa i on ją bije!
Zobaczymy, co zdziała taśma 3M...

I Posiłek cudem zjadłem w ogrodzie, na słońcu. Nie żeby padało, ale było zimno. I po raz pierwszy, gdy w tym momencie pojawiło się słoneczko, przed nim nie uciekałem.
Wykorzystałem fakt, że nie padało i że górne mieszkanie było wolne, więc wyciąłem tryfidy na trzech balkonach. U gości, na dwóch, panoszący się już wszędzie winobluszcz, ale tak żeby aura zieleniny została, u nas, na samej górze, bluszcz, który zdążył już zmniejszyć swoim panoszeniem się szerokość balkonu. I wszędzie tak, żeby nie usłyszeć Coś ty narobił?!
Kontakt sekatora w moich rękach z zieleniną, to jedna z przyjemniejszych ogrodniczych prac. Dlatego Żona mnie tak pilnuje.
Tu o to nigdy jej nie proszę, chociaż się pcha. Za to nie pcha się, gdy ją proszę, aby razem ze mną usiadła przed moim laptopem i pomogła mi z poczty wyrzucić wszelkie wiadomości ważące nawet po 30 MG (zdjęcia), w tym z kosza też, do istniejących już folderów lub żebyśmy "wspólnie" utworzyli nowy/-e folder/-y. A wszystko przy okazji planowanego zjazdu w 2025 roku.
- Tylko bardzo cię proszę - odezwałem się, gdy oboje zasiedliśmy przy herbatach - abyś uzbroiła się w wielką cierpliwość.
Dlatego Żona tak niechętnie zasiada, bo wie, co będzie. Ja też.
Szło dość sprawnie Teraz kliknij prawym klawiszem myszki; Teraz znajdź "zapisz jako"; Wytnij (tego boję się najbardziej, że coś bezpowrotnie stracę); Usuń (mam podobne lęki); Sprawdź, czy to masz w folderze; itd.
Praca posuwała się naprzód, a ja byłem całkiem spokojny, bo Żona rzeczywiście mówiła do mnie powoli, jak do dziecka, nie wzdychając.
- Chyba muszę się napić jakiegoś alkoholu, czy co?... - jednak w pewnym momencie nie wytrzymała.
A była to sytuacja, gdy nagle, ni z gruszki, ni z pietruszki, całkowicie uradowany, radością dziecka albo downa, nikomu nie ubliżając, "odkryłem" sam(!), że dane zdjęcia mam w folderze, o czym była już mowa i sprawdzanie jakieś trzy minuty wcześniej. Chyba dobiła Żonę ta moja samodzielność.
 
Z racji wczorajszego telefonu Syna, i innych, niespodziewanie zrobiło się mnóstwo wolnych weekendów. To napisałem do Trzeźwo Na Życie Patrzącej i Konfliktów Unikającego:
Nagle pozwalniało się nam mnóstwo (wyjaśnienie przy okazji) weekendów, do 4-6 października włącznie. Taką wyjaśniającą okazją mógłby być właśnie ten weekend, czyli 4-6.10. Przy okazji mogłoby się okazać, że 5.10 Żona będzie obchodzić urodziny. Można by to nazwać szczęśliwym zbiegiem okoliczności :) W prezencie chętnie widziałaby Aperol, litrowy (w Biedrze bodajże 70-80 zł). Drobny problem polega na tym, że do 16.10 na trasie City- Kamieniołomne Miasto obowiązują autobusy. No, ale skoro ja dałem radę...
Pozdrawiam :)
Ps. To taka zakamuflowana forma zaproszenia Was do nas. 
Oboje podeszli do sprawy poważnie i z sympatią. Ale problem może powstać, bo być może w tym terminie Konfliktów Unikający będzie miał akurat kręglowy turniej. 
A z zasranym sportem żartów nie ma.
 
Późnym popołudniem po raz pierwszy zasiadłem do przyszłorocznego zjazdu bardzo poważnie. Dokładnie rozpisywałem pokoje, których wykaz przysłał mi Saperski Menadżer z Serca Zdroju, miejsca, w którym wszystko miało się dziać. Z doświadczenia wiem, że przydział pokojów koleżankom i kolegom jest najbardziej newralgicznym momentem organizacji zjazdu, kto wie, czy nie bardziej, niż wnoszenie za niego podanych opłat. Zdawałem sobie doskonale sprawę, że gdy teraz perfekcyjnie opracuję kwaterunkowe informacje, to potem jest łatwo, bo zasady są jasne. Tak naprawdę pozostaje tylko egzekucja opłat od ociągających się z różnych powodów uczestników zjazdu. W tym mam wprawę stosując swoistą skalę - miłe przypominanie, przypominanie, upierdliwe przypominanie, groźba i szantaż. Nie zdarzyło mi się, abym dotarł do groźby, bo nasz chemiczny rocznik charakteryzuje się niezwykłym poczuciem obowiązku.
Gdybym coś skisił w informacji dotyczącej możliwości zakwaterowania (opis pokoju/apartamentu i cena), natychmiast zaczęłyby się wątpliwości, pytania, niezrozumienia i pracy przybyłoby mi x 3! Bo wtedy trzeba byłoby robić krok, dwa do tyłu, żeby prostować. A tego nikt nie lubi!
Pracy nie skończyłem, bo sam miałem wątpliwości względem kilku pokoi i postanowiłem rzecz jeszcze raz skonsultować z Saperskim Menadżerem.
Tu wreszcie wyjaśnienie. Pan był swego czasu zawodowym żołnierzem, saperem właśnie. Ale ze służby ostatecznie zrezygnował. Wydaje mi się, że całkiem rozsądnie. Po czym wyjechał do Anglii nabywając doświadczenia w branży hotelarskiej i wrócił. Funkcjonuje, co prawda, w mniej wystrzałowej pracy, ale dającej raczej gwarancję, że pozostanie całym.

Pod wieczór poszliśmy na spacer po pięknym Zdroju.
Wieczorem obejrzeliśmy ostatni odcinek serialu Wspaniała Pani Maisel.  
Fatalnie. I co my teraz zrobimy?! Przy okazji  ciekawostka - pierwszy odcinek obejrzeliśmy                  12. czerwca, czyli dzisiaj minęły dokładnie trzy miesiące, w trakcie których nam towarzyszył.
Ktoś z oglądających napisał, że po skończeniu oglądania poczuł się, jakby stracił przyjaciół. Żona stwierdziła, że za jakiś czas chętnie ponownie obejrzałaby. Ja już chyba nie wchodziłbym do tej samej rzeki. (są czepialscy, puryści językowi, którzy twierdzą, że jest to jakaś nieudolna parafraza oryginału autorstwa Heraklita z Efezu)
 
CZWARTEK (12.09)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.

Tak, jak chciałem.
Po onanie sportowym sporo pisałem.
Rano skontaktowałem się z Saperskim Menadżerem i upewniłem się w sprawie opisu pokojów, który mi przysłał. Dobrze zrobiłem, bo w kilku przypadkach opis rozumiałem inaczej niż stan faktyczny i na pewno uniknąłem przyszłych potencjalnych zgrzytów na linii ja - koleżanki i koledzy.

Po I Posiłku pojechaliśmy do City na zakupy. Specjalnie wybraliśmy ponownie drogę przez tę urokliwą wieś, którą jechaliśmy ileś dni temu przymuszeni potężnym korkiem na głównej. Chciałem zobaczyć ten znak "teren zabudowany". Faktycznie był. Wyłaniał się w ostatnim momencie spośród gałęzi dorodnych drzew. Można go było zarejestrować tylko przez krótką chwilę i to przy założeniu, że się go spodziewaliśmy i się na niego czailiśmy, bo nic nie zapowiadało, że taki tam powinien być (dookoła pola i chaszcze). Dodatkowo stał tuż przed istotną możliwością skrętu z głównej w lewo, dokąd wówczas i teraz zmierzaliśmy. Siłą rzeczy uwaga była zwrócona na ten manewr, aby nie władować się pod ewentualny samochód jadący z naprzeciwka.
Sumarycznie sprytnie. Stąd obecność policji.
Myślę, że w Stanach wygrałbym proces wytoczony służbom drogowym za zaniedbanie polegające na niewłaściwym umieszczeniu znaku, a jeśli nawet na właściwym, to na specjalnym jego kamuflażu. No, ale żyjemy w Polsce. Więc wybiorę się tam kiedyś z sekatorem, żeby uratować przyszłych potencjalnych nieszczęśników. 
 
Zakupy były proste i krótkie - Biedronka i Carrefour.
Po powrocie do upadłego siedziałem nad Meldunkiem I. Zawarłem w nim wszystkie niezbędne informacje z wyjątkiem wykazu pokoi. Do tego potrzebna będzie Żona. Co prawda przez 24 lata wspólnego życia nauczyła mnie, jak bez szkody dla komputera włączyć go i wyłączyć, jak się połączyć z Internetem i jak pisać bloga. Tylko tyle i aż tyle!
"Tylko" nie dlatego, że prawie przez ćwierćwiecze nie pokazywała mi, nomen omen, innych fajnych rzeczy, ale opór materii był zbyt duży. Więc dość szybko stwierdziła, że kopać się z koniem dla własnego zdrowia nie ma co, chociażby przez potencjalny fakt wpadnięcia w alkoholizm Chyba muszę się napić jakiegoś alkoholu, czy co?... Stąd stosowne tabelki zawierające przejrzysty opis pokojów zrobi ona, jutro, na spokojnie. Bez alkoholu, czy co?!... 
Żeby nie było - wypełnię je stosowną treścią sam. To znaczy, mam nadzieję, że sam.

Wieczorem obejrzeliśmy na pożegnanie, bo nie możemy się rozstać z serialem Wspaniała Pani Maisel, fragment jednego odcinka i sporą, końcową część ostatniego. Dobrze nam to zrobiło, bo zaczęliśmy na temat tego serialu znowu rozmawiać wspominając różne sceny.

PIĄTEK (13.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.
 
W pełni świadomie. 
Znowu niespiesznie, przy ciągle padającym deszczu i nieprzyjemnej ciemnicy, tkwiłem w sportowym onanie. A potem zabrałem się za Meldunek I. Dopieściłem treść, Żona zrobiła tabelkę, w której żmudnie umieszczałem wykaz pokoi i ich opis. A potem wszystko wysłałem do Saperskiego Menadżera. Naniósł tylko niewielkie poprawki. Tak więc Meldunek I wyślę jutro, bo dzisiaj 13., piątek. Nie wypada.
 
Od wczoraj jesteśmy bombardowani rządowymi alertami o "nawalnych" opadach. Zdaje się, że cały naród, czyli również i ta jego część, na terenach których deszczu nie widziano dawno, a jeśli są, to nienawalne. Nazwę musiał wymyślić świeżo przyjęty do Rządowego Centrum Bezpieczeństwa młody absolwent... Czego? Tu wyciągam pomocną dłoń do młodych, którzy chcieliby zostać meteorologiem.
Jak zostać meteorologiem?
Nie ma konkretnego kierunku studiów, który przygotuje do zawodu meteorologa. W Polsce kształcenie możliwe jest w IMGW (Instytucie Meteorologii i Gospodarki Wodnej), poprzez określoną ścieżkę szkoleń. Wymagane jest wykształcenie wyższe, najlepiej o profilu przyrodniczym. Kluczowe są pewne predyspozycje, jak ponadprzeciętne zdolności analitycznego myślenia, cierpliwość przy długotrwałych obserwacjach, zaangażowanie w wykonywaniu powierzonych obowiązków oraz zdolność samoorganizacji pracy. 
W pracy meteorologa niezwykle ważna jest wyobraźnia przestrzenna, dokładność, umiejętność koncentracji i kojarzenia faktów. Czasem jeden szczegół, z pozoru nieważny, może decydować o huraganie, ulewie czy burzach. 
Jak widać z ostatniego zdania, takiemu fachowcowi przypisuje się również zdolności nadprzyrodzone.
Tenżesz młodzieniec (nie wiem dlaczego, ale musi to być mężczyzna, bo jednak, mimo wszystko, kobieta takich bzdur by nie wymyśliła) na pewno z miejsca natrzaskał punktów u swoich szefów, z tej racji, że "nawalne opady" znacznie podwyższyły umiejętności straszenia narodu przez RCB, a o to przecież chodzi, bo nastraszonymi łatwiej zarządzać. I jeszcze fajny współczesny bełkot:
Rządowe Centrum Bezpieczeństwa koordynuje proces zapobiegania kryzysom, a w razie ich wystąpienia koordynuje proces minimalizacji ich skutków. Dokonuje oceny ryzyka zagrożeń dla bezpieczeństwa państwa - ujednolica postrzeganie zagrożeń przez poszczególne resorty, a tym samym podwyższa stopień zdolności radzenia sobie z trudnymi sytuacjami przez właściwe służby i organy administracji publicznej. Działa na poziomie ponadresortowym.  
 
Do takich naigrywań się zostałem sprowokowany przez, ostatecznie Bogu ducha winną, Trzeźwo Na Życie Patrzącą. Bo napisała, i to już o 07.31, co dla niej to mocno nietypowe, bo najpierw córki do szkół, a potem praca:
- Cześć, jak tam u Was sytuacja ze stanem rzeki??
Odpisałem:
Stan rzeki u nas normalny, czyli, gdy pada, to się podwyższa. (...)
Nie dała się sprowokować zachowując księgowy spokój. 
- Tak, wiem że jak pada to się poziom podnosi, natomiast pisali, że okolice City bardzo zagrożone... stąd mój niepokój. (...)
Widać, że ciągle młoda, skoro wierzy mediom. Odpisałem:
- Przez Ciebie, troskliwa panikaro, musiałem teraz specjalnie się ubrać i pójść w deszczu i sprawdzić. Rzeka jest piękna, brunatna i wartka, a woda nie  zakryła nawet pierwszego stopnia schodów! Zostałem tym jednakże zaskoczony. Bo żeby w górach woda z błotnistych potoków spływała do głównej rzeki i, o dziwo, podnosiła jej poziom?!... Żona stwierdziła oburzona na mnie, że to wzruszające, że  się o nas troszczycie (Kolega Inżynier<!> również). Więc też się wzruszyłem i na stare lata oczy mi się zaszkliły.... I nie wierzyć mediom! Już u Barei palacz mówił do pani kierownik: "Pani kierownik, jest zima, to musi być zimno" :) (zmiany moje, pis.oryg.)
Troskliwa Panikara stwierdziła, że teraz jest uspokojona.

Za jakiś czas wybrałem się ponownie nad Bystrą Rzekę. I porobiłem zdjęcia wysyłając je do Troskliwej Panikary (ksywa chwilowa), do Pasierbicy i Syna (ten mógł być żywotnie zainteresowany mieszkając nad Metropolialną Rzeką). Informowałem, że przez "nawalne" opady rzeka pokryła pierwszy stopień schodów i dobiera się do drugiego. Gdy pokryje ósmy, mamy przejebane :))) To ostatnie dla podkręcenia atmosfery. A dokładnie po 2. godzinach i 20. minutach napisałem Drugi stopień zakryty :) Też dla wieczornego podkręcenia atmosfery. 
- A ile jest stopni? (...) - zapytała Troskliwa Panikara. Niby rzeczowo, po swojemu, ale przecież przed "chwilą" napisałem, że osiem.
Pasierbica zareagował na luzie, bo oni mieszkają daleko od wszelkich rzek. Syn też na luzie, ale z innego powodu.
- Jak pokryje ósmy, to macie jeszcze całą wysokość tarasu i schodków do niego z ogrodu. Luzik.
 
Trzeba powiedzieć, że poprzedni właściciele, Prominent z żoną, przy budowie Tajemniczego Domu musieli brać pod uwagę, między innymi, dwie rzeczy - "bliskość" rzeki (30m) i jej niewątpliwą górskość. Stąd zbudowali go na wyraźnym podwyższeniu. Ale i tak w trakcie powodzi w 1998 roku woda dostała się do piwnic. Przy kupnie Prominent tego nie krył, a dzisiaj nad Bystrą Rzeką potwierdziła to Sąsiadka z Lewej. Idealnie się spotkaliśmy ze swoimi smartfonami, żeby fotografować żywioł. I śmialiśmy się oboje Bo rodzina i znajomi martwią się z daleka i kazali przysłać fotografie!
Ale, gdy opowiadała o tamtej powodzi, to już jej nie było do śmiechu. 
Przy naszych posesjach Bystra Rzeka delikatnie zakręca w prawo, a to wystarczyło wówczas, żeby siła odśrodkowa wyrzuciła masy wody na ich posesję i dalsze. Kurnik, który jej mama miała tuż przy brzegu, zmiotło w oka mgnieniu (o kury nie dopytywałem, chociaż byłem ciekaw, bo widok takiego rozwrzeszczanego stadka na powierzchni wściekłej wody musiał/musiałby być surrealistyczny), a z letniskowym domem położonym u sąsiada obok, woda poradziła sobie równie szybko i uniosła go w siną dal.
I, mocno przejęta, pokazała mi ślady po ówczesnym poziomie wody u nich na posesji. Na ścianie garażu z oknami tkwiła wyraźna linia, jakieś metr, metr dwadzieścia nad poziomem 
Więc nie wiem, czy dzisiaj będę spał spokojnie, bo jednak Sąsiadka z Lewej to nie RCB.
 
Wieczorem obejrzeliśmy jeden z odcinków serialu... Wspaniała Pani Maisel. Nic dodać, nic ująć. Teraz po prostu delektujemy się tym, czego poprzednio, kierowani emocjami, nie zauważaliśmy.

SOBOTA (14.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.

W nocy byłem czujny i kilka razy budziłem się nasłuchując deszczu. Na senne oko oceniłem, że w pierwszej połowie lało, a w drugiej siąpiło, co przynosiło ulgę. Nie omyliłem się. Ledwo się ubrałem i narzuciłem na siebie Gruzińską Kurtkę (tę kupioną na targu w Szlachetnym Miasteczku w czasach naszowsiowych), od razu wyszedłem na ogród. Siąpiło. Natychmiast uderzył mnie w uszy głośny szum i warkot pomykającej wody. Bystra Rzeka ze śmiesznej, przejrzystej i jednak dość powolnej stała się od przedwczoraj brunatną, wartką i groźną. Robiła wrażenie informując Jestem żywiołem!
Stałem nad brzegiem zafascynowany i zahipnotyzowany. Podziwiałem. Na dodatek dlatego Bo żeby mieć coś tak wspaniałego pod nosem?...
Stać mnie było na takie odczucia i podziw, bo od wczoraj, gdy ostatni raz ją poważnie kontrolnie oglądałem, nie podwyższyła za bardzo poziomu. Zaczęła dopiero lizać trzeci stopień schodów.
 
Cały dzień, i to o różnych porach dnia i na różne sposoby, różni bliscy niepokoili się o nas powodziowo. Oczywiście na skutek świadomości, gdzie i jak mieszkamy, i na skutek medialnych doniesień, co to nie dzieje się w kotlinie citizańskiej, w której przecież mieszkamy, a w którym to miejscu przecież byli:

- rano zatelefonowali Lekarka i Justus Wspaniały. Przyszło nam spokojnie zdać im relację, a oni nam, bo przecież mieszkają pomiędzy Leniwą Rzeką a Rzeczką. Obie co prawda nie dorównują naszej, ale ich otaczają zdwajając w razie czego siłę ognia, tu wody. Stwierdziliśmy, że i u nas, i u nich wszystko rozejdzie się po kościach. Ta wymiana opinii i "ustalenia" zajęły nam 1 godzinę i 53 sekundy tylko dlatego, że jednak wypłynął temat mamy Lekarki, a na samym końcu jej syna, żeby można było po rozmowie zachować dobry nastrój.

- zaraz potem zadzwoniła Córcia. Z podobnymi pytaniami. U nich rzeczka zasilająca staw nie robi problemu, bo zaczęła wylewać w przeciwną stronę niż dom, ale nawet, gdyby chciała zmienić zdanie, to nie dałaby rady, bo jest on posadowiony na sporym wywyższeniu. Ale jednak na stoku, stąd wody gruntowe spływają i dostają się do piwnicy.
- Tato, idę do piwnicy włączyć pompę. - Co jakiś czas trzeba to robić...
Córcia jutro jedzie do Metropolii, nocuje u mamy, a w poniedziałek wiezie ją do Innej Metropolii na operację biodra.
- Bo tam dawali stosunkowo krótki termin.

- sam z siebie napisałem raport do Trzeźwo Na Życie Patrzącej. Ucieszyła się, że zrobiłem to sam z siebie.

- za chwilę zadzwonił Brat informując mnie kilka razy, co to się u nas nie dzieje. Ale mu uzmysłowiłem, że to gdzie indziej i że kotlina citizańska jest duża.

- miło zaskoczył mnie sms od Koleżanki Nauczycielki (ogólniak).
- Emerytku, Eeee tam! mówił, że macie dom tuż przy potoku? Jesteście bezpieczni? Pozdrawiam i życzę suchych stóp.
Odpowiedziałem uspokajająco wysyłając kilka mocnych zdjęć i obruszając się, że nazwała Bystrą Rzekę potokiem. Przypomnę, Eeeetam!, to nasz kolega z klasy, który będąc w sanatorium w Uzdrowisku, nas odwiedził.
 
- zadzwonił Syn, gdy byłem w Intermarche. Chory totalnie. W domu szpital.  Zdrowi tylko Wnuk-III    i IV. Omawialiśmy powodziową sytuację.
- Powiedz mi, jak to jest, że ciągle chorujecie? - zapytałem bez złośliwości. - Może by trzeba coś zmienić, no chyba że to jakieś geny.
Syn wiedział, do czego piję.
- Nie geny, tylko, tato, trzeba się modlić o zdrowie.
- Noż, kurwa! - wyrwało mi się.
- Sam chciałeś mnie prowokując... - usłyszałem.

- napisał Q-Zięć Co u Was? I przysłał oficjalny komunikat z obozu sportowego, z kotliny citizańskiej, na którym jest Q-Wnuk.
Dzień dobry,
Szanowni Państwo,
W związku z zaistniałą sytuacją, informuję, że jesteśmy bezpieczni.Nasz ośrodek wypoczynkowy (...) położony jest wysoko i nie grozi nam zalanie. Będziemy z Państwem w stałym kontakcie.
Wszystkie zaplanowane zajęcia realizowane są na bieżąco.
Z wyrazami szacunku,
(...)
To odpisałem, już z łóżka:
Dobry wieczór,
Szanowny Q-Zięciu,
W związku z zaistniałą sytuacją, informuję, że jesteśmy bezpieczni. Nasz Tajemniczy Dom położony jest wysoko i nie grozi nam zalanie. Będziemy z Tobą i z Twoją małżonką w stałym kontakcie.
Wszystkie zaplanowane zajęcia realizowane są na bieżąco.
Z wyrazami szacunku,
Teściowa i Q-Teść. 
A potem napisałem poważniej. Oboje byli z wizytą u Słowian.
 
- naszym losem zainteresował się Dzidek za Pośrednictwem Konfliktów Unikającego. Dzidek akurat przebywał w Finlandii na rybach. Więc bardziej niż naszą sytuację powodziową omawialiśmy z Konfliktów Unikającym te połowy Dzidka, czyli męskie chlanie na statku. Na zdjęciu mi przysłanym widziałem nawet Pilsnera Urquella.

- wieczorem, gdy już  spaliśmy zadzwoniła Predatorka i Kolega Współpracownik.  Rozmowę siłą rzeczy odłożyliśmy na jutro.

Dzisiaj mocno zdeterminowany wysłałem Meldunek I do wszystkich koleżanek i kolegów. Ten główny, podstawowy.
A dla rozrywki, w deszczu, z kapturem na głowie, poszedłem do Intermarche. Było pięknie. Na głównym uzdrowiskowym moście mogłem sobie do woli postać i patrzeć na piękny żywioł. A kupowałem... ziemniaki i ser żółty w  kawałku. Żona wcześniej nażarła się orzeszków czeskich. Nie mogła się oprzeć mojej sugestii i kupiliśmy dwie paczki - nerkowca i laskowego  w Carrefour, gdy ostatnio robiliśmy zakupy. Czuła się niedobrze, leżała i kładła na siebie (wątroba, nerki?) gorący termofor. Nie mogła myśleć o żadnym jedzeniu. Więc skorzystałem z okazji, za przeproszeniem, i zrobiłem sobie Moją Potrawę. Ugotowane ziemniaczki z masłem, sadzone z roztopionym na wierzchu startym grubo serem. Pychota. Taka niespodziewana połówka Nieokrzesanego Balu Murzynów. Do drugiej połówki brakowało... setki.

Wieczorem niczego nie oglądaliśmy. Ja czytałem, Żona słuchała. Nadal obłożona termoforem. W pierwszej fazie snu słyszałem, jak w jego środku bulgoce woda w miarę, jak Żona się z nim mości. Dość surrealistyczne.

NIEDZIELA (15.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.

Rano długo prowadziłem onan sportowy i wpisałem pierwszych chętnych na zjazd. Jedno małżeństwo zareagowało błyskawicznie, bo jeszcze wczoraj.
Dopiero potem poszedłem nad Bystrą Rzekę. Fascynująca i hipnotyzująca nadal, ale jednak nie tak, jak 2-3 dni temu. W stosunku do wczorajszego wieczoru poziom... spadł o jakieś 10 cm, stopień trzeci był całkowicie odsłonięty i pod warstwą 2-3 cm wody widać już było stopień drugi. Szkoda.
Poszedłem do szklarni... podlewać pomidory. Głupio tak jakoś w ogólnej aurze. Deszczówkę nabierałem konewką z beczki.
Gdy wróciłem do domu, oboje zgodnie stwierdziliśmy, że mamy już serdecznie dosyć tego nieustannego szumu deszczu. Ponoć we wtorek ma się pojawić słoneczko.

Z racji podniesionych stanów wód, podtopień i powodzi w niektórych miejscach w Polsce od rana nie miałem zasięgu w komórce. Bo niby z jakiego innego powodu? Więc wysłałem mailem do wszystkich bliskich, do tych, do których miałem adresy, raport ze stanu wody w Bystrej Rzeczce. Bo część z nich nadal się dopytywała.
Gdy w południe kolejny raz poszedłem do Bystrej Rzeki, natknąłem się na Sąsiadkę z Lewej. Ledwo kryła panikę. Pokazała mi filmik. Była obok Uzdrowiska Wsi, przy drewnianym moście, gdzie na łuku wału woda się przedarła i podtopiła z dziesięć domów tam się znajdujących. Uspokajałem ją, mimo że oboje widzieliśmy, że piąty stopień jest zalany i woda liże szósty. Przypomnę - jest osiem. Miałem na tyle rozumu, że nie mówiłem jej, że Bystra Rzeka jest wspaniała i piękna.
- A gdzie mąż?
- Przerzuca wszystko z kuchni na górę, bo my mamy kuchnię w piwnicy! - informowała mocno przerażona. Wiedziałem, że w 1998 roku musiała widzieć wiele.
Poszedłem do Sąsiada z Lewej, żeby zapytać, czy coś pomóc, przenieść, na przykład. Machnął ręką, że nie trzeba.
Na ulicy natknąłem się na naszych sympatycznych gości. Że też im się akurat trafiło.
- Jak 30 lat jeździmy, to takich wrażeń nie mieliśmy!... - śmiała się gościna. - Idziemy podziwiać Uzdrowisko w nowej odsłonie.
 
To stwierdziłem, że co nieco sam sobie poprzenoszę, zwłaszcza rzeczy, które przenieść dam radę, czyli rowery, na przykład, i elektronarzędzia, które raczej nie znoszą kontaktu z wodą. Wszystko upchnąłem w domu, w przedpokoju i w holu. Resztę musiałem odpuścić. Podchodziliśmy do tego z pokorą.
- Jak zaleje, to się wyrzuci... - spokojnie podsumowała Żona.

W którymś momencie odetkała się sieć Plusa. Wiadomości od różnych, którzy w tym czasie chcieli się dodzwonić, było bez liku - Kolega Inżynier(!), Justus Wspaniały, Q-Zięć, kolejny sms od Koleżanki Nauczycielki, Bratanica, Prominent, były uczeń od pracy dyplomowej, koleżanki i koledzy ze studiów. Do nikogo już nie odpisywałem, bo wcześniej wszelki kontakt załatwiała Żona drogą mailową.
I zupełnie niespodziewanie zadzwonił Szef Fachowców.
- Jaka sytuacja? - Gdybyście czegoś potrzebowali, to mam busa i przyjedziemy. 
Nie powiem, dodało to nam sił.
Q-Zięć opisywał zaś rozhisteryzowaną postawę debili rodziców, których dzieci były na tym samym obozie, co Q-Wnuk. Masakra.
 
- A byłeś na górze, na balkonie? - zapytała Żona, gdy wróciłem z "akcji przeciwpowodziowej".               - Z balkonu jest jeszcze inny widok...
Poszliśmy razem. Żona otworzyła drzwi do górnego apartamentu, całe jej ciało zostało w środku, w tym ręce kurczowo uchwycone framugi drzwi i połowa głowy. Druga, ta z oczami, ostrożnie wyglądała na zewnątrz. Żadna siła nie była w stanie wyciągnąć jej na balkon.
Namawiałem bezskutecznie. Z balkonu Bystra Rzeka robiła wrażenie.
- Specjalnie tak zrobiłam, żebyś miał ubaw, bo cię znam. 
Ja też Żonę znam i nie wydawało mi się. 

Po 15.00 wybrałem się sam, aby zobaczyć zalane Uzdrowisko Wieś. Akurat wracali stamtąd Sąsiedzi z Lewej. Sąsiadka była wyraźnie spokojniejsza. Nic dziwnego, skoro poziom wody zdecydowanie się obniżał.
Wejście na mostek było zagrodzone specjalną taśmą, ale dało się zobaczyć co nieco. Wody praktycznie już nie było, bo zalanie musiało trwać godzinę, dwie, tylko, ale to "tylko"  narobiło szkód. Woda wdarła się na łuku "starając się płynąć prosto".
Gdy wracałem, przestało padać i zaczęło się rozjaśniać. To, oraz fakt, że poziom wody spadł najpierw o jeden schodek, a potem o kolejny, dodawało otuchy.
Gdy wczesnym wieczorem szliśmy na górę, woda zalewała "już" tylko trzeci stopień i lizała czwarty.

Niczego nie oglądaliśmy. Ja czytałem, Żona słuchała. Długo specjalnie nie wyłączałem telefonu (zasięg wrócił). I dobrze się stało, bo zadzwonił Prominent, który tutaj z żoną przecież przeżył powódź. Opowiadał o różnych rzeczach i do śmiechu mi nie było. Ale cieszył się, że u nas jest wszystko ok. Bo u nich też.
O 22.30, dla nas w środku nocy, wyrwał nas telefon od kuzyna Żony. Kuzyn bardzo sympatyczny, ale od dawna jest znany ze swego oszołomstwa. Żona przerzuciła rozmowę na jutro, ale co z tego, skoro skutecznie nas wybudził z pierwszego snu.
 
PONIEDZIAŁEK (16.09)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.

Prawie od razu znalazłem się na Bystrą Rzeką. Z daleka było widać i słychać, że poziom opadł. Zalewało pierwszy stopień i lizało drugi. Do tego widoku byliśmy już przyzwyczajeni, bo często się zdarzało, że po burzach woda z górskich potoków wlewała się do niej dając taki poziom i wygląd.
Stan taki trwał zazwyczaj krótko. A teraz, od kilku dni...
Od rana rejestrowałem kolejne deklaracje koleżanek i kolegów dotyczące zjazdu. Na razie szło bez oporów.
 
Gdy tylko odzyskałem zasięg, ale ciągle z dużymi przerwami, zaczęła się powtórka z rozrywki z przedwczoraj i z wczoraj:
- zadzwoniłem do Bratanicy, bo wcześniej się dobijała. Przeżyła traumę, bo do naszych okolic przyjechała minibusem z całym zespołem rozgrywać turniej siatkarski. I gdy obie drużyny wchodziły na parkiet, wpadł jakiś facet z okrzykiem Natychmiast się ewakuujemy, bo za pół godziny wszyscy będziemy odcięci i stąd nie wyjedziemy! Musieli kluczyć ulicami, żeby z miejscowości wyjechać, a w pewnym momencie minibus musiał się przebić przez wodę o już wysokim poziomie.
- To było najgorsze przeżycie!...

- zadzwoniłem do Wielkiego Woźnego, bo wcześniej się dobijał. Wymienialiśmy się powodziowymi informacjami ze swojego terenu i go uspokajałem, że u nas wszystko w porządku.

- napisałem do mojego ucznia od pracy dyplomowej, bo wcześniej się dobijał. Wymienialiśmy się powodziowymi informacjami ze swojego terenu i go uspokajałem, że u nas wszystko w porządku.
 
- wymienialiśmy się z Koleżanką Nauczycielką smsami na wiadomy temat, bo się wcześniej dobijała.

- zadzwoniłem do Wnuka-IV i udało mi się złożyć mu urodzinowe życzenia. A potem rozmawiałem z Synem. Wszyscy wynosili z garażu na górę cały sprzęt do kopania kryptowaluty. Wcześniej napisał 
w mailu My szykujemy się, że nas zaleje. Jest na to spora szansa. Chłopcy w domu, nie poszli do szkoły. Zaczynamy przenosić rzeczy z garażu na górę.
- Muszę ci. tato, powiedzieć, że perspektywa powodzi spowodowała, że natychmiast cudownie wyzdrowiałem!
 
- Przyszły wiadomości od Krajowego Grona Szyderców. Jednak nakazano ewakuację sportowego obozu. Ponoć autokar poruszał się tak okrężną drogą, aby dostać się do Metropolii i ominąć City, że jechał nawet przez Uzdrowisko. Chyba drogą dwa razy dłuższą.

Zaczęło się rozjaśniać na tyle, że aż się prosiło, aby pójść z Pieskiem do centrum i zobaczyć całą powodziową sytuację. Tragicznie nie wyglądało. W jednym miejscu, najbardziej newralgicznym, mieszkańcy trzech domów wielorodzinnych stanęli na wysokości zadania i na długości 60. m, na zakręcie rzeki, gdzie było wiadome, że woda zostanie wyrzucona i zaleje, postawili potężny wał z worków piasku, głęboki na 4, a wysoki na 4-5. Robił wrażenie. Woda ich nie zalała. 
Jeszcze w jednym miejscu zobaczyliśmy krótki wał, jakieś 10 m, a przeważnie przy różnych drzwiach do domów i do sklepów stało po kilka worków gotowych zamknąć drogę wodzie. Za to po tych ulewach i wietrze całe Uzdrowisko było zaśmiecone gałęźmi i liśćmi. Czuło się, że było ciężko.

Wracając rozmawiałem z Córcią z telefonu Żony. Szczęśliwie zawiozła mamę i wróciła.
- Tato, idę pompować wodę! - na trzy cztery wybuchnęliśmy śmiechem.

W domu jedna rzecz przykuła naszą uwagę. Fafik. Nagle oboje stwierdziliśmy, że jego szczekanie jest kojące. Wokół powodzie, tragedie, panika, stres, nerwy, a on szczeka, jak gdyby nigdy nic, jak codziennie, przywołując te spokojne dni, w których nie denerwowaliśmy się Bystrą Rzeką.

Całe popołudnie pisałem. I uzmysłowiłem sobie, jak potężny kęs czasu "zabrała powódź". Te niezliczone telefony, maile i smsy. I to nie tylko u mnie. Bo równie duży kęs czasu z tego tytułu poświęciła Żona - maile, messengery i smsy.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił pięć razy i wysłał jednego przypominająco-sflaczałego smsa. A drugiego, w którym skarżył się, że nie może się do mnie dodzwonić. Trudno, przecież nie miałem zasięgu. Ale nawet gdybym miał, to też by nie mógł.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz ponurym, lampucerowatym jednoszczekiem. W sobotę wywlokłem ją na deszcz, żeby się nie wygłupiała i wreszcie zrobiła siku. A sam poszedłem nad Bystrą Rzekę, żeby się fascynować i hipnotyzować. I, gdy wracałem po długim czasie, usłyszałem z tarasu ten okrutny dźwięk, a za chwilę ujrzałem rozpromienioną Żonę, która wreszcie wpuściła Pieska do domu.
Godzina publikacji 17.51.

I cytat tygodnia:
Życie, choćby i długie, zawsze będzie krótkie. - Wisława Szymborska (polska poetka, eseistka, krytyczka, tłumaczka, felietonistka; laureatka Nagrody Nobla w dziedzinie literatury, dama Orderu Orła Białego).