poniedziałek, 25 listopada 2024

25.11.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 358 dni.
 
WTOREK (19.11)
No i dzisiaj wstałem o 07.00.
 
Półprzytomny, ale dziarski. Spałem 6 godzin kamiennym snem. 
Wczoraj wieczorem wydarzyło się jeszcze, jeśli tak można powiedzieć, kilka drobiazgów.
Zadzwoniła Pasierbica, żeby wspólnie z Ofelią zdać relację z odbioru przesyłki. Obie siedziały u Byłych Teściów Żony w oczekiwaniu na basen. Od Ofelii udało się nawet wydusić proste a głębokie Czasami chce mi się iść na basen, a czasami nie. Na inne różne pytania odpowiadała "tak" lub "nie".
Ale przy pytaniu o naklejki się rozkręciła. Okazało się, że zapełniła nimi cztery książeczki i ma już cztery Produkciaki, a naklejek ma jeszcze tyle, że zapełni piątą I Produkciaka w prezencie dam Amelii, mojej przyjaciółce.
Był to oczywisty efekt działania całej paczworkowej rodziny, która w różnych częściach województwa skrzętnie w Biedronkach je zbierała.
- A list przeczytałaś sama?
- Tak.
- A brat pchał się do czytania.
- Tak.
- Mama - usłyszeliśmy szeptem - a dziadek da mu w łeb?
To najlepiej zaświadczało, że rzeczywiście list samodzielnie czytała, bo na kopercie listu dziadek wyraźnie zaznaczył, że jeśli Q-Wnuk będzie się pchał do czytania listu adresowanego do Ofelii, to dostanie w łeb. 
Według Pasierbicy trochę się pchał, więc ustaliliśmy, że przy najbliższej okazji dostanie delikatnie      "z liścia". Pasierbica doniosła również, że nie było wiadomo, czy dwie dychy są dla Ofelii, czy też po dysze dla niej i dla brata, bo Ofelia nie dała nikomu listu przeczytać, ale w końcu kasą z bratem się podzieliła. Czyli czytała.
- A wiesz, ile już mam na koncie? - usłyszeliśmy.
Trzeba było zgadywać i słyszeć w odpowiedzi "mniej" lub "więcej", aż w końcu udało się "ustalić", że to jest kwota 203 zł.

Polki przegrały z Włoszkami debla i ostatecznie cały mecz 1:2. Ale i tak półfinał był wielkim osiągnięciem naszych reprezentantek.

Wpadłem na pomysł, że przecież można by powtórzyć sytuację sprzed roku, kiedy to na moje urodziny przyjechali Trzeźwo Na Życie Patrząca, Konfliktów Unikający i Kolega Inżynier(!). Wysłałem więc smsa do Konfliktów Unikającego.
Wczoraj z krótkiej dyskusji z Żoną wyszło nam, że jakoś tak teraz moglibyście/powinniście do nas przyjechać. Nagle tak poczuliśmy. A dzisiaj myśląc o tym, wyszło mi, że mógłby to być ten weekend związany z moimi urodzinami... Co prawda takie gówniane, bo ledwo siedemdziesięcioczwarte, ale jednak. Może z Kolegą Inżynierem(!), jak rok temu? Nie, żebym od razu nawiązywał do ówczesnych sympatycznych prezentów, ale nie powiem, kilka butelek PU sprawiłoby mi dużą przyjemność. Takim dobrym terminem mógłby być 29.11 - 01.12 (pt -ndz). To co Wy na to? Przyszły solenizant.
(zmiany moje, pis. oryg.)
Sms spotkał się z pozytywnym przyjęciem. Problemem miał być kot, któremu należało na czas wyjazdu zapewnić opiekę.
... - A Kolega Inżynier(!) dostał też zaproszenie? - interesował się Konfliktów Unikający.
- Jeszcze nie, bo z nim trzeba ostrożnie. Kombinujcie, a my do Kolegi Inżyniera(!) zadzwonimy jutro.
- Ja pierdziu, jakie podchody...
- Jakbyś nie znał Kolegi Inżyniera(!)...
- Czas przestać się z nim cackać.
(pisownia oryginalna, zmiany moje)
- Wiesz - Żona odniosła się do całej korespondencji - Kolega Inżynier(!) ma różne priorytety i do przyjaciół może nie chcieć, nie móc przyjechać... - zamyśliła się na chwilę. - A my, jako przyjaciele, powinniśmy to zrozumieć i zaakceptować.
Głęboka myśl, taka niby oczywista, zrobiła na mnie duże wrażenie z racji jej duchowości, łączenia się z kosmosem, tworzenia pozytywnej energii, odniesień do Filozofii Wschodu, itp. Bo mnie w takiej sytuacji bliższą i bardziej naturalną reakcją byłoby Nie, to nie! Bez obrażania się, bez łachy, bo skoro nie może lub nie chce, to nic na siłę. Proste, logiczne, nie zajmujące czasu na skomplikowane rozważania prowadzące w końcu do dołowania się, przynajmniej u mnie, nieważne, że większego czy mniejszego.
 
O 08.44 napisał Po Morzach Pływający. Odniósł się do naszych życzeń.
Dziękuję.
W szczególności za....cytuję
"Życzymy, aby wszystkie statki pod Pana dowództwem zawsze bezpiecznie docierały do celu ku chwale międzynarodowej żeglugi morskiej, tudzież polskiej. "
To najważniejsze, reszta to tylko dodatki (...)
PMP (zmiana moja, pis. oryg.)
 
Rano po długim onanie sportowym cyzelowałem wpis. A potem, jeszcze przed I Posiłkiem, ułożyłem w lekkim  deszczu 8 taczek drewna. Dostawa 4. kubików była kilka dni temu, ale drewno musiało leżeć odłogiem, bo działały inne priorytety. 
Po I Posiłku przygotowałem dla sikorek piękne stanowisko słoninkowe. Żona w trakcie robienia smalcu odłożyła dla nich cztery plastry pysznej słoninowej skóry, przy wieszaniu których musiałem wykazać się pewną finezją. Każdy plaster przedziurawiony i nanizany na sznur był oddzielony od sąsiada węzłami z każdej ze stron, żeby wszystkie nie zbiły się w jedną kupę uniemożliwiającą ptaszynom korzystanie z dobrodziejstwa tych wewnętrznych skórek.
Oczywiście Piesek natychmiast, przy pierwszym wyjściu na ogród, odkrył to ciekawe miejsce i zaczął wokół niego krążyć, ale też bardzo szybko doszedł do wniosku, że ułapić taki smaczny kąsek nie ma szans. Tedy zajął się innymi sprawami.
Do II Posiłku ułożyłem jeszcze 5 taczek drewna i planowałem się zregenerować na narożniku, ale jakoś sprawa rozeszła się po kościach i wcale tego nie potrzebowałem.

Syn mailem wysłał dzisiaj do "wszystkich" okolicznościowy wiersz ułożony przez I Żonę i przez nią odczytany w sobotę na uroczystości osiemnastki Wnuka-I. Musiałem się do niego odnieść. Faktograficzny błąd wyłapałem już w trakcie czytania i ledwo powstrzymałem się z prostująca uwagą.
Zrobiłbym niedźwiedzią przysługę i spieprzyłbym cały istotny moment tej uroczystości.
Odpisałem:
Jest problem - Wnuk-I "czekał" na brata 3 lata, a w wierszu, świetnym zresztą pod każdym względem,   2 lata. Dylemat polega na tym, że jest to błąd faktograficzny, ale gdyby mama go teraz poprawiła, powstałaby historycznie rzecz biorąc manipulacja przy jego tworzeniu, czyli zachwiana by została jego autentyczność. Wyłapałem to w trakcie czytania, ale moje wtedy prostowanie wszystko by spieprzyło. Możesz to tak zostawić, oczywiście, albo rzecz przedyskutować z mamą. Nie traktuj tego jako łyżki dziegciu, bo i tak wiersz wszystko, co trzeba, oddaje. Skanujący Tato. (zmiana moja)
Syn zareagował:
Bardzo dobrze, że wyłapałeś. Daj w mailu "odpowiedź wszystkim"  I napisz to samo co mi w SMS. Żeby Ci było łatwiej, wysłałem Ci Twojego smsa mailem. (pis. oryg.)
Kategorycznie odmówiłem:
Nie zrobię tego, A Ty przegadaj sprawę z mamą, albo to zostaw.
Trochę rozumu mam. Matka synowi wybaczy wszystko, a ta Matka Synowi na pewno. Mnie natomiast nic. Poza tym, jak należałoby określić mojego maila do "wszystkich"? Mianem co najmniej niesmacznego?...

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Pete kombinator.
 
ŚRODA (20.11)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.

Za wczorajszą namową Żony.
Na jej oczach przestawiłem budzenie z 05.00 na 06.00 Bo przecież musisz odespać!, ale śmialiśmy się, że ten manewr wykonałem tylko dlatego, żeby była spokojna, tak dla picu, bo przecież wiadomo, że i bez alarmu obudzę się o 05.00. A jednak. Faktycznie, odespałem.
Rano przeprowadziłem onan sportowy dyskutując przy okazji z Żoną, jakie debilne jest nasze społeczeństwo, w tym dziennikarze sportowi. Wszyscy robią tragedię, że polska reprezentacja w piłce nożnej w Lidze Narodów spadła z dywizji A do B, gdzie jest przecież jej miejsce, więc mówmy o tym spokojnie i rzeczowo, nie używajmy argumentów, że cały świat przeciwstawił się Wybrance Narodów, a przegrany półfinałowy mecz tenisowy Polek z Włoszkami w BJK Cup określano "zmarnowaną szansą". Nie można było napisać, na przykład, "niewykorzystaną szansą", albo że "po wyrównanej walce, to jednak Włoszki wygrały, bo były po prostu lepsze"? Te nasze, polskie kompleksy...
W dyskusji z Żoną sięgnęliśmy do przyczyn takich zachowań 70.% (od dawna moja ulubiona liczba określająca proporcje) naszego społeczeństwa we wszelkich aspektach życia, z czego najważniejszą wydaje się być brak najzwyklejszej codziennej życzliwości i nie liczenie się z innymi uczestnikami wspólnego przecież funkcjonowania - względem sąsiada, klienta w sklepie, czy w urzędzie, na drogach i parkingach, na plażach, w windach, itd., itd. I w mediach wreszcie.
Problemu szukaliśmy w rozbiorach, a nawet dalej, w szlachectwie I Rzeczpospolitej. Dziwne, że nie wspomnieliśmy o katolickim kościele. Na ironię zakrawa fakt, że przecież on, tak głęboko zakorzeniony w naszej historii i tradycji, głosił i głosi miłość do bliźniego.
Wszystko to jest ciężko strawne. Do tego dochodzą komentarze z ewidentnym wykorzystaniem AI, cholera wie, w jakim stopniu, budzące we mnie mieszaninę wybuchu śmiechu i wkurwu. Bo zawód dziennikarza na oczach dziadzieje i wszelkie przekazy stają się mocno niewiarygodne.
Posłużę się wyczytanym dzisiejszym przykładem:
W dotychczasowych edycjach Ligi Narodów UEFA polska reprezentacja rozegrała 22 spotkania, z czego 12 przegrała, 5 zremisowała i 5 ... przegrała. Takie bzdety są nagminne.
Ponadto nie można komentować adekwatnie, tylko wszystko, najmniejsza nawet pierdoła, musi być teraz w apogeum lub perygeum - tragiczne, wstrząsające, niewiarygodne, wspaniałe, itp. No i oczywiście wszystko musi być "więcej", "szybciej", "wygodniej"...

Po I Posiłku ułożyłem 10 kolejnych taczek drewna. Zastosowałem się do jednej z moich Świętych Filozofii, tu MDWF - Mądre Dozowanie Wysiłku Fizycznego. 
Ciekawe, że ta filozofia powstała stosunkowo późno, bo w Wakacyjnej Wsi, w okolicach mojej siedemdziesiątki. Wcześniej nie przyszła mi do głowy. 
W Biszkopciku potrafiłem zakatować się pracą fizyczną. Raz przez to ledwo dałem radę wrócić do domu i rzucić swoje zwłoki na podłogę w salonie, bo dalej, na kanapę, już nie mogłem dojść, co spowodowało poważne wystraszenie się Żony, gdy z góry zeszła i zobaczyła męża... (bodajże już o tym pisałem).
W Naszej Wsi już do takiego stanu się nie doprowadzałem, ale nadal często nie znałem umiaru i dopadało mnie spore fizyczne wyczerpanie. W tych czasach raz nawet potrafiłem się fizycznie zakatować w Dzikości Serca, ale wówczas nigdzie nie padłem. 
W Wakacyjnej Wsi ten stan stawał mi się coraz bardziej obcy, by w Uzdrowisku nie dopadać mnie już wcale. Żona więc nie mogła w tym przypadku zacytować swojego ulubionego powiedzenia: Mądrość nie zawsze przychodzi z Wiekiem, czasami Wiek przychodzi sam.
 
- Ułożyłem 10 taczek drewna... - zameldowałem Żonie w domu.
- Tak ci wyszło, czy zaplanowałeś?
- Zaplanowałem.
- A nie mogłeś, na przykład, pięć?
- Do pięciu nie opłaca się uruchamiać kombajnu.
- Wiedziałam, że tak powiesz... - śmiała się.
- To raz. - Dwa, po pięciu nie byłoby takiej satysfakcji. - I trzy, nie smakowałby tak Pilsner Urquell.
- No i - kontynuowała mój wywód - o pięciu byłby wstyd wspomnieć na blogu.
Tak czy owak, łącznie z wczorajszym dniem ułożyłem 23 taczki. Zostało jakieś dziesięć.
 
Po II Posiłku trochę pisałem, a trochę się opieprzałem.
Pod wieczór rozmawialiśmy z Kolegą Inżynierem(!). Bez problemów zgodził się przyjechać w przyszły weekend na moje urodziny wytrącając mi z ust przygotowane argumenty. Z Konfliktów Unikającym i Trzeźwo Na Życie Patrzącą bezpośrednio ustalą szczegóły swojego przyjazdu. O niczym więcej nie rozmawialiśmy, mimo że wczoraj wrócił z Anglii od Modliszki Wegetarianki i byłoby o czym. Odłożyliśmy to i nie tylko to na spotkanie. A  potem zadzwoniliśmy do Trzeźwo Na Życie Patrzącej, żeby organizację przyjazdu wzięli w swoje ręce.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Pete kombinator.
 
CZWARTEK (21.11)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.

Całkowicie planowo.
Na dworze było -1 i leżał centymetrowy śnieg. Niby nic, ale aura stała się zimowa. Było po prostu pięknie.
Rano opanował mnie długi onan sportowy. A potem trochę pisałem.
Po I Posiłku skończyłem układanie drewna - 9 taczek. Sumarycznie wyszły 32. Można powiedzieć, że  4 kubiki to 32 taczki, czyli 1 kubik to 8 taczek. Może to być przydatne przy dalszych zamówieniach.
Sprzątanie podjazdu zasypanego wiórami i korą zostawiłem sobie na jutro w ramach MDWF.
Mimo że troszeczkę te taczki czułem, nie odmówiłem Żonie i Pieskowi spaceru. Był na tyle długi, że po powrocie dał o sobie znać w plecach i w nogach. A gdyby trwał pół godziny dłużej, to całkiem solidnie byśmy zmarzli. Wszystko wypaliło jednak optymalnie i byliśmy... zachwyceni. Spora część drogi była nam znana, ale to nam zupełnie nie przeszkadzało. Odkryliśmy też różne przejścia i skróty, o których nie mieliśmy pojęcia, a które nieźle nas podjarały. Bo skoro jesteśmy mieszkańcami Uzdrowiska... Przy okazji weszliśmy w wiele ciekawych tematów, więc tym bardziej ten czas uznaliśmy za przemiły.
Po II Posiłku zabrałem się za ślusarskie drobiazgi. Klamka i szyldy w drzwiach do schowka latały, a rączka przy drzwiach szafy wnękowej stojącej w holu również. Naprawiłem w 20 minut (3 minuty wymiana wkrętów, 17...). Nazywało się, że coś tam w domu zrobiłem.
Przed pójściem na górę zadzwoniliśmy kontrolnie do Justusa Wspaniałego. Lekarka była jeszcze w pracy. Przypomnieliśmy mu, co za tydzień, w czwartek, ma przywieźć oprócz ZiutoBrunów. Nawet się nie oburzył, tylko potwierdził. Mają to być: jedzenie, książeczki zdrowia, smycze, miski i prześcieradła na narożnik.
Z wieści - Lekarka kupiła synowi samochód poleasingowy. Razem z Justusem Wspaniałym pojechali po niego do Metropolii.
- Słuchajcie, stwierdziliśmy, że my się już nie nadajemy do mieszkania w takim koszmarze!                   - Gdybym musiał tam zamieszkać, to tylko i wyłącznie za jakieś ciężkie grzechy...
Były mąż Lekarki nie dołożył do kupna auta centa, co jest jedną z aferowych spraw ostatnich tygodni. 
 
Wieczorem oglądaliśmy kolejny odcinek serialu Pete kombinator. Czasownik "oglądaliśmy" różni się od "obejrzeliśmy". Ten pierwszy jest formą niedokonaną. A niedokonanie wykonała Żona tracąc wątek. Tu, po jej wybudzeniu przeze mnie, zdania były podzielone. Ona uważała, że raptem od 5 minut, ja zaś że od 20. Jutro, gdy będziemy wracać do odcinka, się okaże. Komedia...
 
PIĄTEK (22.11) 
No i dzisiaj wstałem o 05.30.

Żona "niepokojąco późno",  bo o 07.10.
Już po ósmej byłem po onanie i po pisaniu. Przy -3 zabrałem się za sprzątanie podjazdu. Z rozpędu dodatkowo wyczyściłem z igieł i z liści teren przy gościach, na chodniku i na pochyłym wjeździe do garażu.
Zaraz po I Posiłku pojechaliśmy do City. Tym razem zakupy szczególnie mnie sfrustrowały - ten bezsens czekania i czekania będąc drugą lub trzecią osobą w kolejce, te debilne komunikaty w kasach samoobsługowych, te trudności przy wyjściu przez bramkę...
Żona nie omieszkała napomknąć o niskiej odporności na frustrację, ale oboje, już przy samochodzie, na trzy cztery z rozrzewnieniem wspominaliśmy dawne zakupy, bardziej te z lat 1990 - 2000. Już nie komuna, ale też nie korporacyjny, zelektronizowany, odhumanizowany kapitalizm.

W trakcie powrotu zaczęliśmy znowu dyskutować i rozważać naszą przyszłość. I nagle, chyba Żona, powiedziała znamienne słowa Skoro bierzemy pod uwagę..., to dlaczego nie możemy?... I okazało się, że możemy. Rozmowy przy kuchni, przy drinie i przy Pilsnerze Urquellu, najpierw prowizoryczne obliczenia, a potem symulacje bardziej dokładne, zajęły nam blisko 2 godziny. 
Że też na ten pomysł, na takie rozwiązanie wcześniej nie wpadliśmy!... Oczywiście tak się tylko mówi. Bo, żeby na coś "wpaść" , trzeba przejść prawie zawsze długą drogę, i nawet gdyby w jakimś momencie wcześniejszego życia zdarzyło się odnaleźć drogę na skróty, to wcale by to nie oznaczało, że w tym momencie wynik tego znalezienia byłby pociągający, nam odpowiadający, intrygujący, bezpieczny wreszcie. Czy mentalnie bylibyśmy na niego przygotowani. I czy różne uwiązania rodzinne, zawodowe i sentymentalne skutecznie by nie wybijały z głowy w takim momencie "durnowatych", a niewątpliwie nieszablonowych pomysłów na życie. Prawie na pewno, zanim dotarłyby do świadomości, skutecznie byłyby likwidowane w zarodku. Może to jakiś mechanizm gwarantujący przeżycie?... W zdrowiu, bardziej psychicznym, ale ono przecież jest nierozłączne z fizycznym.
Krótko mówiąc trzeba mieć coś za sobą - bagaż doświadczeń, wrażeń, zdobytą odwagę, upływ czasu i cechy wewnętrzne, które, ukryte, mogły istnieć, ale których obecności nawet nie można było podejrzewać, a które na bazie tych wszystkich czynników niespodziewanie, nagle się ujawniły. Do tego wszystkiego, aby tak się stało, trzeba jeszcze od życia dostać w dupę, bo to hartuje. Tu akurat każdy dostaje, nie każdy zaś jest przez to zahartowany.

W naszym myśleniu, podchodzeniu do życia, nastąpił dzisiaj przełom. Ja go określałem jako coś podobnego do naszej decyzji o wyniesieniu się z Metropolii (Biszkopcik) do Naszej Wsi. Żona nie do końca się z tym zgadzała, bo charakter zmiany byłby inny, ale mi bardziej chodziło o jej rewolucyjność. Oczywiście charakter zmiany byłby na pewno inny biorąc pod uwag fakt, że imalibyśmy się jej po    24. latach wszelakich doświadczeń, kiedy to tkwiliśmy jednak w pewnych systemach, które zawsze nas jakoś ukorzeniały w różnych aspektach, a teraz mielibyśmy te korzenie mocno podciąć i uzyskać WOLNOŚĆ!!! 
I tu mózg od razu przywołał powiedzenie Charlesa Bukowskiego (amerykański poeta i prozaik, scenarzysta filmowy oraz rysownik pochodzenia niemieckiego. Jeden z największych i najpopularniejszych amerykańskich pisarzy XX wieku; cytowałem go już na blogu i nadal zamierzam to robić), które zawiera w sobie pewne analogie i przenośnie dotyczącego naszego pomysłu:
A kiedy nikt nie budzi Cię rano i kiedy nikt nie czeka na Ciebie w nocy... i możesz robić, co chcesz. Jak to nazwiesz WOLNOŚĆ czy SAMOTNOŚĆ.
Zacytuję jeszcze co ciekawsze odniesienia, reakcje na to pytanie:
- Wolność i niezależność,
- Wolność i możliwość poznania siebie,
- Jeśli z wyboru - wolność, jeśli przymus i tęsknota to samotność...,
- Wolność... nigdy nie czułem się samotny z sobą samym.
Dlaczego analogie i przenośnie? To bardzo długi temat do towarzyskiej dyskusji. Bo, że użyję mojego ulubionego powiedzenia, Nic, co wydaje się proste, takim nie jest. Zawsze są jakieś koszta.

Pod wieczór radośnie zadzwonili Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający oznajmiając, że za tydzień do nas przyjadą.
- Okazało się, że mamy przestrzeń i możemy przyjechać.. - usłyszeliśmy Trzeźwo Na Życie Patrzącą.
Co jest do cholery?! To już nie można normalnie, tylko trzeba używać jakiejś korporacyjnej nowomowy?!
(Nowomowa (ang. newspeak) – sztuczny język obowiązujący w fikcyjnym, totalitarnym państwie Oceania, przedstawionym w powieści Rok 1984 (1949) George'a Orwella. Język ten służył manipulowaniu zachowaniami społecznymi. W tym celu eliminowano niekorzystne dla ideologii państwowej wyrazy i zastępowano je mniej szkodliwymi; skrzętnie ją wykorzystywały i wykorzystują różne reżimy, u nas w czasie PRL-u).
- To znaczy mamy czas, aby przyjechać... - poprawiła się natychmiast Trzeźwo Na Życie Patrząca, jeszcze w trakcie mojego wzburzenia i wyzłośliwiania się O ile dobrze pamiętam, to mieszkanie macie małe?!...
O przestrzeń w aucie też nie mogło chodzić, bo go nie mają, ale to jest oddzielna, nieprzyjemna dla nich historia. Dla nas zresztą też, bo gdy przez lata słyszymy o nim historie, to scyzor w kieszeni się otwiera. 
 
Wieczorem skończyliśmy oglądać kawałek wczorajszego odcinka serialu Pete kombinator i rozpoczęliśmy kolejny. Już na początku zacząłem tym razem ja Czarno to widzę..., by za jakieś 10 minut stwierdziwszy, że oglądam, ale nie widzę i że słucham, ale nie słyszę, się poddać. Ta nasza nowa wizja WOLNOŚCI musiała mnie spalić, wyssać ze mnie moc energii. Tak mocno się z nią utożsamiłem.
 
Dzisiaj pokorespondowałem sobie z Po Morzach Pływającym. O 12.21 napisał:
Chciałbym jeszcze coś dodać w związku z moim dyplomem KŻW. Otóż nie jest to mój pierwszy tytuł kapitański. W 2001 zdałem egzamin na patent Kapitana motorowodnego czyli mniej prestiżowy, ale uprawniał mnie do prowadzenia wszelkich jachtów motorowych o długości do 24 m również po całym świecie. W tym czasie w PMH miałem świadectwo marynarza wachtowego co uprawniało mnie do pływania czyli po prostu roboty / nie dowodzenia/ na wszelkiego rodzaju statkach handlowych.
Niestety z patentem kapitana motorowodnego nie mógłbym nawet postawić stopy na trapie statku handlowego. A jeszcze żeby było ciekawiej żeby zdać egzamin  na patent Kapitana motorowodnego należało się wykazać stosowną wiedzą morską i umiejętnością manewrowania jednostką o długości    24 m / egzamin zdawałem na holowniku!!!/
Reasumując tamta wiedza i ta wiedza którą musiałem się wykazać niedawno niczym  się nie różniła.
Główna różnica polegała na praktyce, dyplomach i oczywiście przeznaczeniu w/w jednostek pływających.
Takie to są ciekawostki morskie.
PMP
(zmiana moja, pis. oryg.)

Odpisałem:
Ciekawe i zabawne.
I pewna analogia. Ja dawno temu zarzuciłem myśl, że jakaś praca, którą mniej lub bardziej przypadkowo wykonywałem i nie do końca z niej byłem zadowolony, jest zbyteczna i bez sensu. Bo, w końcu porzucona, po jakichś latach zupełnie niespodziewanie mi się przydawała i owocowała
sukcesami, o których w życiu bym nie pomyślał. Czyli trzeba mieć pokorę wobec rzeczy, które człowieka dopadają, bo wszystko może się odwrócić.
Ale się wymądrzyłem :)
Emeryt
(zmiana moja)

Odpisał:
Powtarzam to moim młodszym kolegom i znajomym. Nieważne jak bezcelowe lub bezużyteczne coś się wydaje zrób to. Może okazać się za kilka lub kilkanaście lub kilkadziesiąt lat ta wiedza lub umiejętności mogą się przydać. Osobiście żałuję, że np zrezygnowałem z bezpłatnego 6 miesięcznego stacjonarnego kursu języka angielskiego....itp Nikt wtedy nie kopnął mnie w tyłek i nie zmusił do tego.
Ja teraz staram się to robić z innymi, żeby kiedyś nie powiedzieli tego samego co ja teraz.
(pis. oryg.)
 
SOBOTA (23.11)
No i dzisiaj wstałem o 04.45.
 
Piętnaście minut przed czasem. 
Schodziłem na dół cały zestrachany wczorajszym pomysłem, ale gdy tylko zabrałem się za poranny rozruch, mi przeszło.
Po przerwie na reprezentację wróciła do gry ekstraklasa i I liga, więc onan sportowy był dłuższy. Skończyłem go akurat, gdy Żona zeszła na dół. Nie mogłem jej od razu zaatakować kolejnymi przemyśleniami Bo na razie tę myśl odpycham od siebie i chciałabym spokojnie mieć swoje 2K+2M..., ale, gdy tylko zauważyłem pierwsze oznaki trzeźwości, ją "dopadłem".
Temat się rozwijał i na bazie wspólnych danych od razu rzecz przeniosłem na papier. Kolejne pół godziny zeszło na rozmowach o tym, co było na papierze. I w końcu dyskusję musieliśmy zawiesić, bo przecież trzeba było normalnie żyć.

Po I Posiłku poszliśmy na zimowy spacer. Było w okolicach -1. Piękne słońce nas nie zwiodło, bo zdawaliśmy sobie sprawę, że odczuwalna temperatura będzie niższa z racji sporego wiatru. Ale w parku zdrojowym, wśród drzew, było znośnie, więc wróciliśmy zadowoleni.
Na kanwie czekającej nas WOLNOŚCI dostałem sensownego, mówiąc po polsku, szwungu do prac porządkowych. Sensownego, bo sprzed oczu nie znikała mi dewiza MDWF. Stwierdziłem, że po trochu będę likwidował kartony zalegające we wszystkich zakamarkach przyziemia i piwnic. Ich zawartość, po konsultacjach z Żoną, będę wnosił do domu (zdecydowana mniejszość) lub wywalał do zmieszanych, szkła, papieru i plastiku (zdecydowana większość). W ten sposób pozbędziemy się mnóstwa śmiecia, w tym nawet po poprzednich właścicielach, co zrobi doskonale przede wszystkim naszej psychice. Rzecz potraktowałem jako taki zarodek tej WOLNOŚCI.
Na pierwszy ogień (będę jechał pomieszczeniami) poszła Klubownia. 

Pod wieczór się odgruzowałem. O dziwo, nie potrzebowałem do tej sensownej skądinąd idei żadnych wyjazdów, żadnych wizyt gości u nas, ani moich w świecie.
Wieczorem dokończyliśmy oglądanie wczorajszego odcinka serialu Pete kombinator. W zasadzie był to cały odcinek.

NIEDZIELA (24.11)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.

Planowo.
Rano, przy powolnym i cichym rozruchu, oboje wymieniliśmy się takimi samymi odczuciami towarzyszącymi nam w tym tygodniu - każdy jego dzień wydawał się powszednim.
Oczywiście cały poranek gadaliśmy o WOLNOŚCI. No i Żona mnie zaskoczyła propozycją WOLNOŚCI BIS. Taka, wydawałoby się delikatna, ale jednak istotna zmiana w jej podejściu, spowodowała mój ból głowy. Do niego dołożył się zapewne spadek ciśnienia, więc jeszcze przed południem, ale po onanie sportowym, godzinnej pracy w Klubowni, co dodatkowo dawało mi podstawy, i po I Posiłku położyłem się spać na godzinę.
Gdy wstałem od razu poszedłem do Klubowni. Po 2,5 godzinach pracy było widać poważne efekty. 
Z zaplanowanych robót wykonałem jakieś 80 %. Pozostało sprzątanie "na czysto" i cyzelowanie. Za chwilę będziemy do niej wchodzić z przyjemnością, po raz pierwszy od prawie 1,5 roku naszego mieszkania.

Po II Posiłku poszliśmy do Zdroju na krótki spacer. W jego trakcie wyjaśniałem Żonie moje stanowisko - dlaczego jednak lepiej czułbym się w WOLNOŚCI niż w WOLNOŚCI BIS.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Pete kombinator.

PONIEDZIAŁEK (25.11)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.

Planowo.
Rano, po onanie sportowym, zabrałem się za poważne obliczenia. WOLNOŚĆ wolnością, a żyć z czegoś trzeba. 
Pierwszą symulację zrobiłem już w piątek, 22.11, czyli wtedy, kiedy padły znamienne słowa Skoro bierzemy pod uwagę..., to dlaczego nie możemy?... Jej charakterystyczną, podstawową cechą było założenie, że od teraz będę żył jeszcze 20 lat. Taki mam zamiar i nie wchodźmy na ten temat we wszelakie "mądre" dyskusje, totalnie przewidywalne i banalne. Bo wiadomo, że będzie, jak będzie i nie wiadomo, czy... Więc sobie darujmy. Symulacja I wyszła dość optymistycznie. W niej pojawiła się druga istotna cecha zakładająca, że Żona po mojej śmierci będzie jeszcze żyła 15 lat.
Dzisiaj zaś zrobiłem analogiczną symulację, ale nasze życia skróciłem o lat dziesięć. Z tego powodu, jak również innych, wyszło średnio optymistycznie. W trakcie pracy nad tą II wersją wyłapałem w obu błędy merytoryczne wynikające ze złych założeń i gdy je poprawiłem, wyszło w pierwszej bardzo optymistycznie, w drugiej optymistycznie. Gdy obie pokazałem jeszcze raz Żonie, ta od razu zwróciła uwagę na dość istotny szczegół, co spowodowało, że postanowiłem zrobić wersję III i IV dla obu żyć, za przeproszeniem, zmieniając metodykę pracy i obliczeń. 
Z przyjemnością zabrałem się za tę gimnastykę umysłową, ale po godzinnej pracy w Klubowni, żeby się nazywało, i po przemiłym spacerze po Zdroju (słonecznie i ciepło). Mózg miałem dotleniony i dodatkowo wzmacniałem go Pilsnerem Urquellem.
Obliczenia ciągnąłem do II Posiłku licząc na to, że do tej pory się z nimi wyrobię. Ale w którymś momencie się zapętliłem i sprawę musiałem porzucić, żeby po posileniu się popatrzeć na nią świeżym okiem. Obliczenia skończyłem w okolicach 18.30 z bólem głowy, bo się niespodziewanie znacznie przedłużyły z racji moich ocknięć się po drodze, z racji wyłapywania błędów w założeniach i żmudnego liczenia danego etapu od początku. Ale ostatecznie III wersja wyszła bardzo optymistycznie, co Żonę mocno wystraszyło Ale to jest niemożliwe!
- Ale przecież matematyka nie może kłamać... - chwyciłem się logicznego argumentu.
Patrzyła na mnie nadal niedowierzająco, bo niby tak, ale...
- To już wolałam tę twoją dzisiejszą, poranną wersję II, z której wyszło, że będzie tym lepiej, im krócej będę żyła. - Muszę to policzyć po swojemu. - dodała.
- No to licz, gratuluję... - I będę patrzył, jak szybko wszystko rzucisz z krzykiem...
- Bardzo możliwe... - odparła ugodowo.
- To ja jutro zrobię wersję IV skracając nam obojgu życie o 10 lat...
- Ale musisz? - Bo właśnie od samego już patrzenia na te kartki zaczęła boleć mnie głowa.
- Muszę.
Żona wiedziała, że nie ma co się ze mną kopać.
- A zrobisz mi wersję V, tą w kierunku WOLNOŚCI BIS?
- Zrobię.
- To ja już pójdę na górę, a ty publikuj... - bawiła się tym stwierdzeniem.
Bo w pewnym momencie po wszystkich obliczeniach wybierałem się już na górę, gdy nagle z przerażeniem sobie uzmysłowiłem, że to przecież poniedziałek.
- Jezu, przecież dziś publikuję! - Dopiero bym się zerwał na górze, gdybym sobie przypomniał!
- No, no, ale cię wzięły te obliczenia, skoro zapomniałeś o publikacji. - Żona nadal dobrze się bawiła.
- Wiem, że miałabyś tam na górze zdrowy ubaw, gdybym nagle z łóżka zerwał się w pół słowa lub w pół serialowej sceny i pognał na dół ze złorzeczeniem.
Skwapliwie przytaknęła.
- To kończ, a ja już pójdę.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz i wysłał jednego suchego smsa, żebym sobie nie wyobrażał Bóg wie czego. Nie wyobrażam sobie. I wysłał jedno powiadomienie, że bezskutecznie usiłował się dodzwonić.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.24.

I cytat tygodnia:
Jeżeli robisz to, co łatwe, Twoje życie będzie trudne. Jeśli robisz to, co trudne, twoje życie będzie łatwe. - Les Brown (amerykański mówca motywacyjny)


poniedziałek, 18 listopada 2024

18.11.2024 - pn - dzień publikacji 
Mam 73 lata i 351 dni.

WTOREK (12.11)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
W sposób całkowicie zaplanowany.
Jeszcze przed onanem sportowym cyzelowałem wpis. Było co robić. 
Po I Posiłku pojechaliśmy w świat. Postanowiliśmy zakupy połączyć z wycieczką. Zakupy się udały, bo i dlaczego nie (Socjalna, pranie, DINO, Carrefour i Biedronka), za to względem wycieczki ostatecznie mieliśmy stosunek ambiwalentny.
Wymyśliłem, że się wybierzemy w szeroko pojęte tereny Artystki-Radiestetki. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie mgła. Widoków, nomen omen, nie było żadnych. Na nie liczyliśmy przede wszystkim, ale z ich brakiem szybko się pogodziliśmy, bo widok różnych ludzkich sadyb nagle się pojawiających, usytuowanych na zboczach, w różnych terenowych zakamarkach, w sporym stopniu ten brak rekompensował.
Sporym utrudnieniem, które ogólne wrażenia psuło bardziej Żonie, były wszelkie dojazdowe drogi. Zapuszczaliśmy się w takie zakamarki, że o asfalcie dawno należało zapomnieć. Szutrowe lub polne drogi były tak wąskie, że jadący potencjalnie z góry samochód mógłby sobie i nam zrobić spory problem. Dawno chcieliśmy zawrócić, ale nie było gdzie. I nawet, gdy zdarzyła się "wolna", nieogrodzona pochyłość, gdzie według mnie można by autem pomanewrować, to Żona się nie zgodziła uważając, że to jest stromizna, na dodatek prowadząca w dół, co z ulgą przyjąłem, bo mi pachniało niemożliwością wyjazdu. Ostatecznie zdecydowaliśmy się wracać tyłem, bo nie mogliśmy liczyć, że gdzieś tam wysoko, na zboczu góry będzie lepiej. Tu ewidentnie wiało lekką grozą, która bardziej znajdowała miejsce wewnątrz Żony. Mnie było łatwiej, bo jednak miałem wpływ na to, co robię. W końcu Żona przyuważyła nachylone miejsce, na które można było wjechać tyłem, ale pod górę. I nawet, gdyby się nie udało, spokojnie należało się spodziewać, że auto swobodnie wróci na drogę i jadąc nadal tyłem będzie można poszukiwać kolejnej okazji. Udało się i natychmiast odetchnęliśmy z ulgą, gdy Inteligentne Auto zaczęło jechać przodem do kierunku jazdy.

W domu byliśmy o 15.00. Późno, jak na tę porę roku, Inteligentne Auto po raz pierwszy od wielu miesięcy zaparkowałem w garażu. Żona, trochę spłoszona, mi kibicowała. Problemów nie było.
Bardzo szybko zaczęła się schyłkowość, która pogłębiła się po II Posiłku. Żona siłą woli jeszcze coś robiła przy laptopie, a ja symulowałem zajęcia wchodząc na e-podróżnika i wypisując sobie sobotnie połączenia do Sypialni Dzieci i niedzielne, powrotne. Wstępnie je skonsultowałem z Synem, który będzie mnie przywoził i odwoził na kolejowy dworzec usytuowany od ich domu o 7 minut jazdy autem. Dodatkowo dość dokładnie przejrzałem drugie wydanie szkolnej gazetki, które przysłała mi Córcia, zwłaszcza fragment - wywiad z nią, jako nauczycielką miesiąca.
Na górze byliśmy już o 18.00. Stać nas było jeszcze na obejrzenie kolejnego odcinka serialu Pete kombinator.

ŚRODA (13.11)
No i dzisiaj wstałem o 04.45.

Kwadrans przed czasem.
Nic dziwnego, skoro wczoraj spałem już zaraz po 20.00. Żona kapkę wcześniej.
Sprawę tę w łóżku przedyskutowaliśmy na zasadzie takiej, że Żona wyraźnie zdefiniowała problem, który miał się przebić przez moje grube warstwy i dotrzeć do mnie bez wyrzutów sumienia, o których w końcu stwierdziłem, że są głupie.
- Skoro już o 18.00 jestem schyłkowy, niczego nie chce mi się już robić, na dworze ciemnica, ciągnie mnie do łóżka, to chyba lepiej się temu poddać i po 8-9 godzinach snu wstać o 05.00. - Co prawda nadal jest ciemnica, ale za to jaka perspektywa... - Sam poranny rozruch daje energię, człowiek jest wyspany i świadomość, że "już" o 07.00 noc zacznie się wycofywać, że się ma przed sobą niestracony i w pełni wykorzystany krótki jesienno-zimowy dzień, poprawiają nastrój...
- Najważniejsze, że sam sobie to powiedziałeś i się przekonałeś... - podsumowała Żona.
Tedy tak będziemy robić, ja bez żadnych wyrzutów sumienia.
 
Już o 07.00 zadzwoniła Córcia. Znowu się zszokowałem, że tak wcześnie, skoro zajęcia zaczyna o 08.00.
- A bo muszę rozwiesić w szkole nowy numer gazetki... - śmiała się.
To przedyskutowaliśmy jej zawartość, a poza tym To kiedy wstają dzieci, skoro ty?... i A ty o której wstajesz?
Córcia wstaje o 05.30, a dzieci godzinę później. Mimo oczywistego marudzenia udaje się z nimi wyjechać po pół godzinie, co, uważam, jest świetnym wynikiem.
Na kanwie rozmowy z Córcią wrócił temat ferii międzysemestralnych. Na horyzoncie pojawiły się pewne komplikacje i z miejsca z Żoną musieliśmy je przedyskutować. Wersji i wariantów mnóstwo, a żadne z nich nie mogło być idealne.

Jeszcze przed I Posiłkiem zabrałem się za wycinanie kokornaka. Oplatał on cały jeden płotek przy tarasie wchodząc brutalnie na cis, czarną winorośl i leszczynę pchając się jednocześnie na taras. Nadszedł czas, żeby dotrzeć do źródeł, czyli zobaczyć, z którego miejsca wyrasta, bo w tej gęstwinie tego stwierdzić było nie sposób. Udało się wyciąć część od strony tarasu, a to, jak się później okazało, była drobnostka.
Po I Posiłku przygotowywaliśmy przesyłkę dla Ofelii. Główną zawartością było 21 naklejek zdobytych w pocie czoła w Biedronce, aby ogłupione dziecko mogło zdobyć jakiegoś debilnego Produkciaka.
Ja przygotowałem stosowny list (na kopercie widniało SZANOWNA PANI <...>, a on sam zaczynał się słowami DROGA OFELIO) napisany dużymi drukowanymi literami zakładając, że już sobie z czytaniem poradzi, informujący ją co i dlaczego jej przesyłamy. Jednocześnie na kopercie umieściłem tekst, aby Q-Wnuk się nie wtrącał, nie pchał się do czytania, bo Ofelia musi sobie sama dać radę, zakończony wieloma wykrzyknikami. Jednocześnie włożyliśmy do środka po dysze dla każdego też informując, że każde ma swoją. Żona wydrukowała stosowną naklejkę i pięknie kolorowymi kwiatuszkami i motylkiem kopertę przyozdobiła. Całość zapakowałem i poszliśmy we troje do paczkomatu traktując to jako element (emelent) spaceru.
Po powrocie wyciąłem cały kokornak od strony ogrodu i wreszcie mogłem ujrzeć, gdzie jest jego korzeniowa baza. Była rozbudowana przez lata niesamowicie. Postanowiłem od wiosny świadomie  go prowadzić niczym pędy winorośli.
- Jezu! - usłyszałem, gdy wróciłem do domu. - Nie spodziewałam się, że tego będzie aż tyle... - wyrwało się Żonie, gdy mimochodem zauważyła na tarasie niesamowitą górę zielska.
Jutro będę to wszystko musiał zapakować do worów.

Po II Posiłku nie napadła nas schyłkowość. Oczywiście przez świadomość, że już o 18.00 możemy niczym nieskrępowani pójść do sypialni. Była dopiero 17.40. Nawet ja stwierdziłem, że nie róbmy jaj i że nie możemy granicy pójścia na górę przesuwać i przesuwać na wcześniejszą. A robić w domu nie było już co. To znaczy było, ale nie o tej porze roku i dnia, a nawet gdyby, to start byłby potrzebny od samego rana. Stwierdziłem więc, że
 
Dziś wezmę się na początku
Kierując się szczyptą rozsądku 
I z oczu nie tracąc wątku
Dokonam pewnych obrządków 
I nadam sprawie zaczątku
W Klubowni robienia porządków.
 
pójdę do Klubowni i zacznę ciąć kartony na mniejsze kawałki, żebym łatwiej mógł je pakować do worów. Kartony różnego autoramentu opanowały tam całą przestrzeń tworząc pionierskie przedpole do robienia jeszcze większego bajzlu, co zresztą przez 1,5 roku mieszkania w Tajemniczym Domu nastąpiło. Praca ta charakteryzowała się tym, że mogłem ją w każdej chwili zacząć i przerwać, czyli w cięciu było 100 % cięcia bez straty czasu na przygotowania i sprzątanie. Ale praca wciągała, jak prawie każda, i gdy się ocknąłem była już 18.20. Ale i tak miałem dobrze, bo w łóżku znalazłem się o 18.30. 
Więc tak samo wcześnie, jak wczoraj, obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Pete kombinator. Był to ostatni sezonu pierwszego. Historia ciągnąca się przez cały sezon zakończyła się pomyślnie dla rodziny oszustów. Ale jak to w takich przypadkach bywa, jedno oszustwo pociąga za sobą drugie, więc w ostatnim odcinku scenarzyści sprytnie wprowadzili zaczyn do historii, która chyba będzie się ciągnąć przez cały drugi sezon.
 
CZWARTEK (14.11)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Po porannym rozruchu wszystko szło swoim trybem - ja pisanie i onan sportowy, Żona swoje 2K+2M. Zaskoczyła mnie tylko tym, że na dole pojawiła się już o 06.30.
- Skoro ty wstajesz o 05.00, to ja siłą rzeczy muszę...
Mógłbym przeprowadzić złośliwy eksperyment i zacząć regularnie wstawać o 04.00, co dla mnie nie stanowiłoby żadnego problemu. I patrzeć, co w tej sytuacji zrobi.
 
Już o 07.30 zadzwoniłem do Córci. Była w drodze do szkoły. Złożyliśmy jej życzenia z okazji jej święta. Okazało się, że po uroczystości (osiemnastka Wnuka-I) będzie nocować u brata, więc zapowiada się dłuższy kontakt z Wnuczką i Wnukiem-V.

Jeszcze przed I Posiłkiem zabrałem się za pakowanie zielska do worów. Wyszło 5 sztuk z samego tylko tarasu.
- Ale zrobiło się łyso... - usłyszałem Żonę, gdy po raz pierwszy ujrzała całkowicie odsłoniętą barierkę-płotek do tej pory zawalony kokornakiem.
Po I Posiłku nadal pracowałem w liściach. Zgrabiłem je na tarasie pod milinem amerykańskim, na ścieżce prowadzącej z drewutni do kompostowników i nad Bystrą Rzekę, i na ścieżce prowadzącej do szklarni.
Były tego góry. Robota była o tyle dłuższa i wysiłkowa, że wszystkie liście, łopata za łopatą, za każdym razem  przyciśnięte miotłą, żeby nie rozwiewało, zanosiłem na zbocze, tuż pod okno Bawialnego tworząc potężną górę. Ona od razu stała się bardzo ciekawa dla Pieska, który wyszedłszy na siku bezbłędnie skręcił w jej kierunku, żeby zobaczyć, co też się tam dzieje. Ten manewr Pieska nie mógł się powtarzać, stąd zaraz potem powbijałem na przejściu prowadzącym do liściowej (liściastej?) góry bambusowe drabinki. Dla znawcy piesków taka przeszkoda na pewno wydawałaby się śmieszna, bo dowolny piesek by ją bez problemu sforsował z racji widocznej dla wszystkich rachityczności przeszkody. Ale Piesek tego nie zrobi. Wszelka forma przemocy fizycznej u niego odpada. Nawet kotu ostatecznie nic by nie zrobił z wyjątkiem nastraszenia go, żeby symulować wobec Państwa i innych piesków, że jest jednak psem. 
Po co to wszystko? Otóż założyliśmy z Żoną, że skoro jakiś czas temu w tym miejscu ulokował się na chwilę jeż, na chwilę może dlatego, że natychmiast został wykryty przez Bertę, to mimo wystraszenia zdecyduje się wrócić skuszony taką górą liści, zakopie się w niej i miło spędzi zimę w stanie hibernacji. 

Dzisiaj zadzwoniła Czarna Paląca, więc musiało się stać coś istotnego, bo normalnie kontaktuje się przez Facebooka. I stało się. Po Morzach Pływający zdał egzaminy w Bardzo Dużym Mieście, które otworzyły mu wreszcie drogę do stopnia kapitana. A to było jego morskim marzeniem od zawsze. Teraz na statku, gdyby Bóg istniał, byłby pierwszym po Bogu, ale skoro nie istnieje (ustaliliśmy z Czarną Palącą), to na statku będzie "tylko" pierwszym. Gratulacjom I przekaż Po Morzach Pływającemu (dzwonił do żony z Bardzo Dużego Miasta świeżo po uzyskaniu wyników) nie było końca. Od razu też z wielką estymą zaczęliśmy się zwracać do Czarnej Palącej per Pani Kapitanowo, ale pod koniec rozmowy ustaliliśmy, że na blogu nie zmienię jej imienia Bo to dotychczasowe mi się podoba.
 
Przed II Posiłkiem korzystając jeszcze z marnego światła wycinałem na ogrodzie różne suszki. Ciekawe, że gdy grabiłem liście, Żony nie było ani razu, żeby zobaczyć, co robię. A gdy tylko zacząłem wycinać, pojawiła się dość szybko. Może dlatego, że praca ta była cichą, nie to co szuranie grabiami i szelest liści, a cisza, jak u bawiących się dzieci, jest zawsze mocno podejrzana i trzeba natychmiast się zainteresować, co się dzieje. Widocznie zadziałał taki macierzyński instynkt, tu względem roślinek, że wyschniętych? Szkodzi nic! No i musiała się odbyć setna dyskusja na temat wycinania, sensu tej czynności i jej sposobów.
- Bo w ten sposób przyspieszasz zimę... - chwyciła się niespodziewanego argumentu - ... a ja bym chciała, żeby jeszcze były ślady jesieni. - Nie szkodzi, że niektóre roślinki są suche, ale to wszystko razem tak ładnie wygląda...
Użyłem chyba nawet sensownych argumentów, co Żonę w miarę uspokoiło, a nie takich prymitywnych i ją prowokujących Oczywiście, masz rację. Najlepiej byłoby, gdybym suszki wycinał przy temperaturze, na przykład -15 stopni
Tak więc na szczęście "dyskusja" była krótka.

II Posiłek był na tyle wcześnie, że po nim Żona miała czas na drukowanie moich biletów tam i z powrotem (w niedzielę będę wracał z Metropolii Flixbusem, takim czymś po raz pierwszy - rezerwacja konkretnego miejsca, toaleta...), różnych pomocniczych "dokumentów" potrzebnych do biurowej obsługi domowego gospodarstwa (akurat "wyszły") i naklejki na grzbiet piątego (tak, tak!) już segregatora 5 Blog Emeryta, a ja na marudzenie Do 18.00 jest czasu, że ho, ho i co ja będę robił skoro jestem po liściach zmęczony i myśl o cięciu kartonów w Klubowni jest mi obmierzła!
Ostatecznie Żona wymyśliła wspólny spacer z Pieskiem, na co ochoczo przystałem. Było onirycznie - ciemno z lekką mgiełką, z lampami oświetlającymi drogi i ścieżki oraz rośliny, z przemykającymi gdzieniegdzie postaciami i ze Stylową, rzęsiście oświetloną, która wydawała się być olbrzymim statkiem na morzu, jedynym funkcjonującym, w którego wnętrzu siedziały dwie pary, jakby zagubione w tej dużej przestrzeni.
Spacer oczywiście dobrze nam zrobił, zwłaszcza że w międzyczasie, nomen omen, zrobiła się18.00. 
Ledwo weszliśmy do domu, a zadzwonił Wnuk-III. Dopytywał, czy przyjadę na dwie noce, ale gdy dowiedział się, że tylko na jedną, nawet się zmartwił nie w stylu kilkunastolatkowym.
- Szkoda, bo myślałem, że będziesz dłużej i będzie można porozmawiać.
Musiał więc nadrobić przez telefon. Precyzyjnie zdał mi relację, kto będzie na osiemnastce brata (wyszło, że 30 osób) i przedstawił różne warianty noclegów. Zgodziliśmy się, że sprawa jest mocno skomplikowana i na miejscu się zobaczy.
- A jak przygotowania?
Milczał szukając właściwego określenia.
- W szczerym polu?... - pomogłem mu.
Uśmiał się i potwierdził.
- Ale przecież najważniejsze jest towarzystwo, kontakt z różnymi osobami, wspólne przebywanie ze sobą, a reszta schodzi na dalszy plan... - chciałem, żeby znał moje stanowisko.
- Też tak uważam, ale rodzice inaczej... - Mama nawet kupiła jakieś filiżanki i talerze...
Rozmowa zeszła na szkołę. Okazało się, że wspólna jazda z bratem, Wnukiem-IV, specjalnie mu nie leży, a często całkowicie.
- Bo, gdy lekcje się skończą, marudzi, żeby od razu jechać do domu. - A ja bym jeszcze chętnie gdzieś poszedł z kolegami. - Na hamburgera, na przykład... - wybuchnął śmiechem. - To on mi marudzi, że też chce hamburgera. - To muszę go zabrać, a potem nie oddaje mi kasy. - Specjalnie zostawia w domu.      - Chociaż ostatnio mi oddał... - zreflektował się.
Radziłem mu, żeby za każdym razem przed wyjściem wymóc na nim, żeby wziął swoją kasę. Westchnął tylko. Obaj wiedzieliśmy, jak trudno jest cokolwiek wymóc na Wnuku-IV.
 
Wieczorem obejrzeliśmy pierwszy odcinek drugiego sezonu serialu Pete kombinator. Kwadrans przed dwudziestą już spałem. Żona? - nie wiem, bo słuchała jeszcze, ale znając ją...

PIĄTEK (15.11)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Poranny rozruch był o tyle prostszy, że po nocnym grzewczym czuwaniu kuchni zachował się w niej miły żar. Wystarczyło go trochę przegrzebać pogrzebaczem, wrzucić bierwiona i bardzo szybko zaczęło pięknie buczeć. Nawet nie trzeba było czyścić szyby i wybierać popiołu.
Żona pojawiła się na dole o 06.30. Od razu ją uspokoiłem, że tak wczesna pora pojawienia się jej może być.

Ciekawe, bo przed onanem sportowym najpierw pisałem. Może znowu odezwała się we mnie mobilizacja w związku z moim wyjazdem do Metropolii?...
W trakcie meczu Polska - Hiszpania rozgrywanego w Maladze w ramach turnieju Billie Jean King Cup równolegle robiłem inne rzeczy - zjadłem I Posiłek, logistycznie przygotowywałem się do wyjazdu i wstępnie pakowałem, robiłem Żonie zapas drewna i mógłbym zrobić znacznie więcej, gdyby nie  emocje związane z meczem, który skutecznie przykuwał mnie do laptopa.
W pierwszym pojedynku grały Magda Linette i Sara Sorribes Tormo. Po... 3. godzinach i 51. minutach (czwarty lub piąty pojedynek pod względem czasu trwania w historii kobiecego tenisa) Magda wygrała 2:1. W meczu prowadziliśmy więc 1:0. Gdyby ktoś nie wiedział, co oznacza powiedzenie "poruszać się na ostatnich nogach", to mógłby tylko spojrzeć na Magdę, a wszystko stałoby się jasne.
W drugim pojedynku grały Iga Świątek i Paula Badosa. Po ponad 2. godzinach Iga wygrała 2:1. A to oznaczało, że w meczu prowadziliśmy 2:0 i go wygraliśmy. Trzeci mecz deblistek nie miał znaczenia, więc się nie odbył.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Pete kombinator. Rewanżowego meczu w Lidze Narodów Portugalia - Polska nie oglądałem. Nie stać mnie było na "zarwanie nocy" w kontekście wyjazdu i potencjalnie kiepskiego spania u Wnuków.
Polska przegrała w Porto 1:5.
 
SOBOTA (16.11)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Po porannym rozruchu przeprowadziłem bardzo długi onan sportowy związany nie tylko z wczorajszą porażką. I zaraz potem odgruzowywałem się, a Żona przygotowywała solidny I Posiłek, żebym dotrwał do głównych uroczystości u Wnuków.
Z Uzdrowiska miałem wyjechać planowo o 10.10. Żona odprowadziła mnie na dworzec autobusowy. Zakładaliśmy, że przyjedzie duży autobus (przy kupnie biletu na e-podróżniku wybraliśmy taką opcję), ale e-podróżnik sobie, a życie sobie, a raczej ekonomia sobie. Przewoźnikowi nie opłacało się wysyłać takiej przewoźnej kolubryny tylko po to, żeby w 2/3 swojej objętości przewozić powietrze. Stąd przy 10. minutowym opóźnieniu pojawił się zgrabny busik. Wszyscy mieli miejsca siedzące i mimo moich obaw nie było ciasno, zwłaszcza że zająłem sobie miejsce w rzędzie z pojedynczymi siedzeniami.
Mógłbym powiedzieć, że podróż przebiegła komfortowo, gdyby nie fakt jakiegoś obłędnego grzania. Bardzo szybko zacząłem zdejmować kolejne okrycia, aż w końcu nie miałem już co z siebie zdjąć, za przeproszeniem. Żona bardzo się zdziwiła, że nie interweniowałem u kierowcy. Miałem kilka razy już panu coś powiedzieć, ale za każdym razem jakoś nie miałem... śmiałości. Na kilku raptem przystankach z prawdziwą ulgą przyjmowałem wpadanie do wnętrza zimnego powietrza, gdy jacyś pasażerowie wysiadali lub wsiadali. 
Podróż zleciała o tyle szybko, że przez całą drogę "rozrysowałem" ze sporymi szczegółami (wszystko w pamięci) nasze najbliższe z Żoną życie aż do moich 80. urodzin. Ze szczegółami finansowymi, miejscem zamieszkania i z tym wszystkim, co nam może według moich planów się przydarzyć. Było to bardzo wciągające. Ubawiłem nieźle Żonę, gdy smsem wysłałem jej szkic moich rozważań z dopiskiem Szczegóły po powrocie. Lubi te moje plany, wyliczenia, nawet gdyby miało z nich nic nie wynikać.
 
Busik na tyły (względem dworca kolejowego) Nowej Potężnej Przytłaczającej i Robiącej Wrażenie Galerii przyjechał o czasie. Miałem do dyspozycji do odjazdu pociągu godzinę i 45 minut.
- Szkoda, że jednak nie wziąłem ze sobą książki... - informowałem Żonę chcąc ją zdenerwować. - I co przez tyle czasu będę robił?... 
Wiedziałem, że po tym pytaniu Żona zdenerwuje się jeszcze bardziej.
- Mogłem sobie fajnie poczyt...
- Nie denerwuj mnie! - Tyle razy mówiłam ci, żebyś ją sobie wziął....
- No tak, ale nie chciałem zwiększać ciężaru torby... - A przecież jednak jednej takiej książki nawet bym ciężarowo nie poczuł.
- Mówiłam ci, żebyś mnie nie denerwował!
Zamilkłem więc wiedząc, że nadszedł czas dać Żonie szansę, aby mi coś wymyśliła.
- Kup sobie w kiosku tą swoją, no wiesz, tą..., no tą, co tak lubisz przeglądać w sklepach, gdy jesteśmy na zakupach...
- Angorę? - zareagowałem z aplauzem, bo pomysł był świetny.
- No, Angorę, i  czas ci zleci.

Najpierw poszedłem na perony dworca kolejowego, żeby mieć pełną orientację co, gdzie i jak i żeby przed odjazdem pociągu wrócić spokojnie i na pewniaka. Sam dworzec i perony od ostatniego razu się nie zmieniły. Były nadal piękne i swoim ogromem, ale też organizacją we wszelkich aspektach, robiły światowe wrażenie. Sprawiał mi przyjemność fakt, że w wieku 74. lat, w tej ucieczce od wielkomiejskości,  w tej pewnej izolacji od cywilizacji potrafiłem się od razu odnaleźć. Czułem się światowo.
Po powrocie do Galerii nadal tak się czułem. W olbrzymich pomieszczeniach, przy wariackich tłumach potrafiłem odnaleźć wszystko to, czego potrzebowałem. Najpierw toalety oczywiście, a potem Inmedio.
Stanąłem w drobnej kolejce mijając po drodze do właściwej lady gazetowej jakąś drobną z wystawionymi na niej wszelkimi gadżetami e-papierosowymi. Były na niej być może PODy, POD-MODy, zasilacze, AIO, Sticki, atomizery, zespoły grzewcze, E-liquidy, różne akcesoria i tym podobne gówno.
- Pan pali? - zapytało dwudziestoletnie dziewczę stojącego przede mną młodzieńca, na oko lat 35.
- Nie... - odburknął i podszedł do zwolnionej lady gazetowej.
- Ja też nie palę... - odezwałem się natychmiast zadowolony z siebie, że ją uprzedziłem z durnowatym pytaniem. Dopiero po jej niczego nierozumiejącym wzroku zorientowałem się, że wyskoczyłem niczym filip z konopi, że wyszedłem na starego dziada, który, wiadomo, że jeśli pali, to "zwykłe" papierosy, a najlepiej, gdyby to dziewczę znało stare marki, to Sporty, Radomskie, Klubowe czy też Ekstra Mocne, wszystkie popularnie zwana sztynkatorami. Po ich paleniu nikt by teraz z palaczy nie przeżył nawet roku. Bo wiadomo, że staremu dziadowi, zupełnie nie są znane współczesne metody szkodzenia sobie, zatruwania się i skracania życia, co akurat, to ostatnie, nie jest wcale takie złe.
(tu drobne językowe wyjaśnienie - filip z konopi, a nie Filip z konopi, gdyż w gwarze białoruskiej filip to zając, tu oczywiście skryty w wysokich roślinach).
Ledwo zawstydzony minąłem młode dziewczę, gdy usłyszałem dialog między nią a parą trzydziestolatków, która się pojawiła i ze znawstwem dyskutowała.
- Bo słyszeliśmy, że jest promka na PODy...
- No niestety, była, ale już się skończyła. - Mogę państwu w promce zaoferować dwa wkłady...
I widząc wielki zawód przybyłych dodała I w promce mogę jeszcze dodać...
Nie usłyszałem co, bo już kupowałem Angorę.
Najpierw ta "promka" o mało co nie spowodowała mojego szczerego wybuchu śmiechu, a potem mnie zatrwożyła.
- Apka, promka... - to takie infantylne skomentowała Żona, gdy zdałem jej relację Ponoć "promka" funkcjonuje już od sporego czasu, a ja o niej usłyszałem dzisiaj po raz pierwszy.
Z Inmedio wyszedłem większym światowcem, niż gdy nim byłem wchodząc.
 
Cały czas miałem mnóstwo czasu, więc z wielką przyjemnością poszedłem do Costa Coffe. Przy kawie o średniej mocy i przy serniku (ocena dobry), przy Angorze delektowałem się aurą. Ale ile można? Postanowiłem więc oswoić jeszcze podziemny dworzec autobusowy, żeby jutro przyjść do niego, jak do siebie. Przestudiowałem wszystkie stanowiska, ciągi komunikacyjne, oznaczenia i informacje oraz patrzyłem na organizację ruchu przyjeżdżających i odjeżdżających autobusów. Niezwykłe i światowe. 

Na peron przyszedłem rozsądnie wcześnie. Nie za wcześnie, żeby nie było to wstydliwie adekwatne do mojego wieku, ale też nie za późno, żeby jednak było to z nim zgodne. I znowu podziwiałem.
Pociąg odjechał punktualnie, o czym zawiadomiłem Syna.
- A mógłbym zobaczyć legitymację osoby represjonowanej? - zapytał młody, sympatyczny pan konduktor przy sprawdzaniu biletów. - Bo nigdy nie widziałem i jestem ciekaw, jak wygląda...
- O fajnie... - podsumował za chwilę oglądając ją z dwóch stron, a ja się zastanawiałem nad tym jego określeniem. Nawet umiał się znaleźć, gdy mu zasugerowałem, że średnio fajnie, gdy się spojrzy na moje biometryczne zdjęcie, bo stwierdził Nie, dlaczego? Fajnie...
Nie chciało mi się tłumaczyć mojego stosunku do zdjęcia, z którego widać jak na dłoni, że represje musiały być znacznie cięższe od tych, których faktycznie w stanie wojennym doświadczyłem. 

Na dworcu Syna nie było. Wszyscy, którzy przyjechali, błyskawicznie poznikali odebrani przez swoich bliskich. Postanowiłem odczekać 15 minut nie dzwoniąc do Syna, bo założyłem, że jest tak pochłonięty przygotowaniami do uroczystości, że zapomniał o bożym świecie. Stwierdziłem, że przy tak pięknej pogodzie po kwadransie oczekiwania zrobię sobie do Sypialni Dzieci 7. kilometrowy spacer "dźwigając" tylko podręczną torbę (jednak dobrze, że nie wziąłem książki) i akurat zdążę na 17.00. Jednocześnie zimno-sadystycznie myślałem o momencie, w którym Syn nagle, w wielkiej panice, oblewany na przemian uderzeniami zimna i gorąca, uświadomi sobie Boże, przecież ja miałem odebrać tatę  z dworca! i będzie do mnie telefonował, a ja mu odpowiem teatralno-fałszywym tonem Ale synuś, nie przejmuj się, zrobiłem sobie przyjemny spacer, właśnie idę do was i zostało mi jeszcze pół godziny drogi...
Syn z gwizdem zajechał 5 minut przed moim wyruszeniem.
- Tato, ja cię przepraszam, wszystko mi się pokręciło! - Tak byłem pochłonięty przygotowaniami do uroczystości, że zapomniałem o bożym świecie.
Zszokował się moim pomysłem.
- Ale tato, to jest 10 km! - Szedłbyś 2 godziny!...
Chyba jednak dobrze, że po mnie przyjechał.

W domu żadnych specjalnych śladów przygotowań widać nie było. Owszem, na granicy salonu i kuchni były ustawione trzy stoły z krzesłami dla osiemnastu dorosłych osób, a po kątach stoliki dla dzieci, ale ogólnie nie można było uświadczyć żywego ducha, nawet Synowej i nie czuło się, że za chwilę ma być impreza na 30 osób. Ale w końcu pierwsi goście mieli pojawić się dopiero tuż przed 17.00, więc po co było panikować. Tylko Wnuk-III postanowił mi towarzyszyć, więc mieliśmy okazję wspólnie obśmiać pewną dużą wnękę kredensową, która była zastawiona w trzech wymiarach nowymi talerzami, talerzykami, spodeczkami i filiżankami kupionymi przez jego matkę, o czym on niedawno telefonicznie mnie uprzedził.
Za jakieś pół godziny napięcie wzrosło, bo Syn wyjechał odebrać z pętli autobusowej gości, a Synowa na dole zabroniła z nią komukolwiek rozmawiać Bo się muszę skupić! 
 
Imprezowe życie pojawiało się w kilku etapach. 
Najpierw ze sporym impetem z chwilą przybycia tych odebranych z pętli - Warszawianki II (siostry ciotecznej I Żony), jej córki, Warszawiakówny i partnera, Warszawiaka. Ja i Warszawianka II staliśmy na stanowisku, że osiemnastka pierworodnego syna może przydarzyć się jego rodzicom tylko raz, więc nie  może się odbyć ot tak, o suchym pysku. To tak sprowokowało Syna, że zaczął z szaf kuchennych wyciągać wszystko co miał, co się uzbierało przez lata, jak powiedział, Bo my przecież nie pijemy, a różni nam znosili. Stąd zebrało się tego tyle, że wszystkie ustawione butelki zajęły cały 1 m2. Ustawiłem je w rzędach, w tyle najwyższe (metaxa, szampany), z przodu wszelakiego rodzaju szczeniaczki. Nie było człowieka, z wyjątkiem dzieci oczywiście, na którym przy wejściu ten zestaw nie zrobiłby wrażenia, zwłaszcza że wszyscy znali gospodarzy i wiedzieli, że alkoholu nie spożywają.
Czego tam nie było? Jednym słowem należałoby odpowiedzieć - wszystko!
Synowa na tę wystawienniczo-alkoholową hucpę nie zająknęła się słowem. Trzeba jej to oddać. 
Drugi wyraźny etap miał miejsce, gdy przyjechała Córcia z Wnuczką i z Wnukiem-V. To są dzieci w takim wieku, że, dodatkowo przy swojej specyfice (ruchliwość i gadatliwość), są w stanie wzbudzić każdą imprezę.
Trzeci zaistniał, kiedy z racji liczby przybyłych gości została przekroczona pewna swoista bariera potencjału określona stosunkiem decybeli i liczną różnorodnych rozmów do kubatury i powierzchni salonu i kuchni, w których te różnorodności się toczyły. Bariera ta została błyskawicznie przekroczona.
 
Więc kto był? Zadanie to jest trudne, ale muszę mu sprostać pro memoria, dla przyszłych pokoleń, a nawet i obecnych, gdy kiedyś, gdy już mnie nie będzie, te ostatnie ockną się i będą mogły skorzystać z wiarygodnych wspomnień. Przy okazji wymieniania pozwolę sobie w kilku przypadkach wnieść pewne uwagi, spostrzeżenia i komentarze. 
Oto obecni:
- gospodarze, Synowa, Syn i czterech Wnuków (Syn mnie zaskoczył, bo używał alkoholu kilka razy czegoś tam sobie dolewając; nie pytałem, żeby go nie płoszyć; Wnuk-II może pojawił się na dole ze dwa razy, wcale nie więcej ...Wnuk-IV) - 6 osób,
- Córcia, Wnuczka i Wnuk-V - 3 osoby,
- I Żona (poruszała się o jednej kuli; napisała świetny wiersz ABCB dla jubilata - najstarszego wnuka) - 1 osoba,
- Teściowie Syna (Teściowa szokująco dużo wypiła Beherovki; pilnowałem tego; Teść pękał ze śmiechu na widok różnych postaci narysowanych przeze mnie dla Wnuczki, która widząc je w końcu zabroniła mi rysować) - 2 osoby,
- ich syn (nie widzieliśmy się ponad 20 lat; pracował jakiś okres w Szkole jako informatyk) - 1 osoba,
- siostra Teściowej Syna - 1 osoba,
- jej syn (kawaler ponadtrzydziestoletni; upiekł główny tort) - 1 osoba,
- siostra Teścia Syna (78 lat, w świetnej kondycji i ładna) - 1 osoba, 
- jej syn z żoną i dwiema córkami - 4 osoby,
- ojciec chrzestny Wnuka-I wraz z żoną i córką (ten, z którym dwa lata temu przy okazji bierzmowania Wnuka-I ciekawie dyskutowałem o nastawieniu do kwestii istnienia Boga i o religii; wtedy był już bardzo gruby, teraz jest monstrualnie - 160 kg; drobny spacer robi poważny problem; do Syna spływają różne wyrazy troski i niepokoju, w tym moje, ale on nic nie jest w stanie zrobić z pięćdziesięciojednoletnim facetem, chociaż się bardzo stara; nic nie pomaga) - 3 osoby,
- Warszawa (brydżyści; Warszawiak prawnik, ale nienadęty; Warszawiakówna - ponad 30 lat, jak samo imię wskazuje - panna; jej matka, Warszawianka II (gdy miała siedem lat, łapałem za ręce i robiłem karuzelę) - 3 osoby,
- ja - 1 osoba.
Razem 27 osób. Do tego 2 sunie, Furia i Nami, rasy corgi, umiejętnie i często dokładające się do przekraczania wspomnianej bariery potencjału.

Główny trzon imprezy (ciągle duża liczba gości, tort urodzinowy i dwa razy 100 lat) ciągnął się do grubo po 23.00, co w przypadku podobnych imprez u Synowej i Syna było swoistym ewenementem.
Ale po tym czasie nagle wszyscy zniknęli. Ci z gości, którzy mieli zostać i nocować albo zniknęli w pokojach (Warszawiakówna, Córcia  z dziećmi), albo na dole cięli w brydża w składzie (parami): Warszawiak - Wnuk-I, Warszawianka II - ja.
Graliśmy jednego robra do 01.30. Drugi duet znacznie przegrał. Był taki momencik, kiedy mogła zapaść decyzja Gramy dalej!, ale rozsądek ostatecznie zwyciężył, zwłaszcza że dobrze wiedzieliśmy, że kolejny rober może zmieścić się w dwóch rozdaniach, ale może też ciągnąć się godzinami.

Spałem w pokoju z Córcią, Wnuczką, Wnukiem-V i ... chomikiem. Musiałem się z tym pogodzić. Chyba jeszcze w trakcie zaawansowanej imprezy, gdy nikt za bardzo nie myślał o jej końcu, co najmniej przez godzinę trwały przy stole dyskusje kto, gdzie śpi i dlaczego. Ci z gości, którzy mieli wracać do swoich domów dolewali tylko oliwę do ognia pomysłami. A każdy kolejny był lepszy. Bardzo szybko sytuacja stała się patowa, bo każdy z noclegowiczów okopywał się na swojej, dogodnej dla siebie pozycji. Ja chciałem spać u chłopaków, na pewno nie razem z Wnuczką i Wnukiem-V wiedząc co może być w nocy przy takich maluchach, dodatkowo z chomikiem. Okazało się, że od jakiegoś czasu jest już drugi, o czym nie wiedziałem. Tamtemu, który zdechł, źle nie życzyłem, ale dał mi on poznać, jak wyglądają noce z takim słodkim nocnym zwierzątkiem. Do pomysłu spania w jednym pokoju z Warszawiakiem też się nie paliłem, bo istniało podejrzenie, że chrapie.
W końcu się poddałem. Natychmiast poszczególne puzzle powskakiwały na swoje miejsce i temat noclegów był zamknięty.

NIEDZIELA (17.11)
No i dzisiaj wstałem cholera wie, o której. 

Gdy się położyłem, najpierw słyszałem chomika, jak buszował. Hałas dość szybko zniknął, ale raczej nie za sprawą gryzonia. Po prostu szybko usnąłem. A potem do 06.30 budziły mnie wnuki. Nie wiem, czy naprzemiennie, czy tylko jedno z nich. Dla mnie nie było różnicy. Słodki, kwilący albo jęczący głosik na krótko przerywał ciszę i na tyle skutecznie, że za każdym razem się natychmiast wybudzałem.
Mogło im/jemu/jej się coś śnić albo coś chwilowo dolegało, więc znosiłem to z udręką. W końcu o 06.30 wstałem.
- Co się stało? - usłyszałem szept Córci.
- Nic, idę siku.
- To ja też.
Jej i moje niespanie obracaliśmy w żart. Nawet nie byłem w stanie się sfrustrować, bo, gdy o 08.00 wstałem kolejny raz, cała kiepska noc została mi wynagrodzona. Zwaliłem się na materac obok  Wnuka-V i bezceremonialnie oraz głośno zacząłem go maltretować budząc go oczywiście. Kto trzymał i miażdżył takiego ciepłego, pachnącego, zaspanego, słodkiego gnypka, jednocześnie będącego od razu w dobrym nastroju (rodzice tak mu robią), ten wie, o czym mówię. 
Z Wnuczką nie poszło już tak łatwo, ale było równie fajnie. Wlazłem do jej łóżka, więc natychmiast zła się wybudziła.
- Ale dziadku, daj mi jeszcze pospać!...
- Nie mogę! - i zacząłem ją "przytulać".
- Dziaaadku! - Ja chcę spać! - zaczęła mnie odpychać. Ale dziadek nie drgnął na milimetr, więc się zreflektowała.
- Dziadku, idź tam! - pokazała materac brata.
Dziadek poszedł, bo są granice sposobów wybudzania, ale spania już nie było. Wszyscy bez problemu zeszliśmy na dół.
Córcia ratowała mi życie kawami z ekspresu, a potem śniadaniem w postaci... kanapek.

Niedługo później na dół zeszła Warszawa i od razu zaczęliśmy grać w brydża. Tym razem Wnuk-III i IV uparli się grać w parze i zgodzili się, aby pierwszemu pomagał Warszawiak, a drugiemu Wnuk-I. Ostatni układ od razu skazany był na przegraną, bo gdy ledwo starszy brat zaczął coś tłumaczyć,  Wnukowi-IV to się nie spodobało. Najpierw wrzeszczał, potem rzucił karty i nadal wrzeszcząc obrażony Jak śmiał! poszedł na górę i tyle go widzieli. Zastąpił go Wnuk-I po krótkiej, chłodnej (nikt się nie przejął) wspólnej analizie zachowania Wnuka-IV.
Tym razem wspólnie z Warszawianką II wygraliśmy.
Miałem jeszcze w planie w czasie tego mojego krótkiego pobytu powiesić w przedpokoju na suficie plafon, ale nic z tego nie wyszło. Cała sprawa mogła mi zająć maksymalnie pół godziny, ale wczoraj, gdy naciskałem Syna, żeby dał mi narzędzia To jeszcze dzisiaj zrobię, bo goście przecież już poszli, zaparł się i odmówił. A dzisiaj zszedł na dół na tyle późno, że nie było sensu za nic się już zabierać. Za to punktualnie odwiózł mnie na dworzec.
 
Powrót do Uzdrowiska był bez historii. Pociąg przyjechał punktualnie i punktualnie przywiózł mnie do Metropolii. Jedynym smaczkiem w tej krótkiej jeździe była sympatyczna sytuacja związana z młodym człowiekiem siedzącym naprzeciw mnie.
- Przepraszam, mógłby pan na swoim smartfonie sprawdzić wynik wczorajszego meczu Polska - Czechy?... - i zacząłem mu tłumaczyć, o co dokładnie chodzi.
- Oczywiście...
Ale i tak nie mógł połapać się w tym, co mu się wyświetliło, więc mu wytłumaczyłem istotne fragmenty. Polki wygrały 2:1. Magda Fręch przegrała swój mecz, Iga wygrała swój i o wyniku miał zadecydować debel (Iga i Kasia Kawa). W nim Polki zagrały rewelacyjnie i wygrały z teoretycznie silniejszymi Czeszkami. Jutro w półfinale zagrają z Włoszkami.
Miałem jeszcze pół godziny do odjazdu FlixBusa, wiedziałem co, gdzie i jak, więc na spokojnie mogłem porozmawiać z Żoną. Autokar był inną bajką niż bus, którym wczoraj jechałem. Więcej miejsca, wygodniejsze fotele, toaleta. I czas podróży był zdecydowanie krótszy. Na dworcu w Uzdrowisku znalazłem się nawet 10 minut przed planowanym przyjazdem.
Żona wyszła po mnie z Pieskiem. W pierwszej chwili, gdy wyszedłem zza rogu, Piesek mocno się skonfundował, był nieswój, i dopiero po 10 sekundach dotarło do niego, że to przecież Pan, więc dostał lekkiej szajby. Ale bardzo szybko stwierdził, że skoro stado jest już w komplecie, można zająć się swoimi sprawami.

W domu przegadaliśmy ze szczegółami całą moją podróż i pobyt u Wnuków. Jak widać z "krótkiego" opisu opowiadać było o czym, zwłaszcza że Żona często myliła się, kto był kto. Po II Posiłku szybko nastąpiła schyłkowość. Na dworze zrobiło się paskudnie, zaczęło padać i ogólnie postanowiliśmy nie kopać się z koniem. Wcześnie poszliśmy na górę, aby obejrzeć kolejny odcinek serialu Pete kombinator. Dałem radę.
 
Dzisiaj o 08.44 napisał po Morzach Pływający. Maila cytuję w całości, bo to, co zawiera, jest zwieńczeniem jego długoletniej pracy, krokiem milowym, poza tym jest zwyczajnie ciekawy dla szczurów lądowych.
Najważniejszy egzamin zawodowy trwał zaledwie 3.5 godziny od momentu rozpoczęcia do wręczenia potwierdzenie jego zdania.
20 minut na tłumaczenie polskiego tekstu na język angielski, 1h40min na zrobienie 6 testów składających się z 120 pytań z różnych dziedzin wiedzy,ale głównie z prawa i zarządzania statkiem.
Potem były pytania ustne z zarządzania i bezpieczeństwa statku, manewrowania i przepisów COLREG.
Atmosfera egzaminów, podejście egzaminatorów do nas było fantastyczne. Mimo naszego zdenerwowania i stresu wykazywali daleko idącą tolerancję i cierpliwie wysłuchiwali naszych prób przekonania ich o posiadaniu jakiejkolwiek wiedzy. Mimo stosunkowo łatwego egzaminu kilkunastu kandydatów zostało wyeliminowanych. Język angielski był właśnie tym elementem który wydawał się łatwy, ale wielu zdających popełniło błąd zapominając o takich prozaicznych drobiazgach jak kropka, przecinek itp i niestety nie zaliczono im tej części egzaminu.
DYPLOM KAPITANA ŻEGLUGI WIELKIEJ NA STATKACH O POJEMNOŚCI 3000 BRUTTO I WIĘCEJ?
Co to oznacza?
Mogę teraz kierować wszystkim co pływa i nadaje się do transportu morskiego od pudełka zapałek do statku o wyporności 1000000 ton. To jedno z uprawnień.
Drugie, ale z wielu innych uprawnień to na przykład mogę zatrzymać Prezydenta RP lub każdą inną osobę jeżeli będzie zagrażała bezpieczeństwu statku, a one muszą  się do tego zastosować / to z Kodeksu Morskiego /.
To tak w skrócie  Jak się czuję po tym wszystkim? Trudno to opisać. Nic  właściwie się nie zmieniło poza tym,że dostanę wkrótce mój 6 dyplom morski. Na pewno nie czuję takich emocji  jak te które towarzyszyły mi po zdaniu egzaminu na starszego oficera. Może to też świadomość, że dotarłem na szczyt i teraz będzie tylko prosta kreska zawodowa?
Oczywiście emocje powrócą kiedy po raz pierwszy samodzielnie odcumuję statek i będę musiał podejmować decyzje takie aby go  bezpiecznie doprowadzić do portu przeznaczenia.
Z drugiej strony 39 lat pracy  na morzu powinno trochę mi w tym pomóc.
PMP (pis. oryg.) 
 
Tak więc, Panie Kapitanie, nasze ogromne gratulacje. Jesteśmy dumni z Pana osiągnięć i zaszczyceni długoletnią znajomością. I podziwiamy upór i dążenie do celu. Życzymy, aby wszystkie statki pod Pana dowództwem zawsze bezpiecznie docierały do celu ku chwale międzynarodowej żeglugi morskiej, tudzież polskiej.

PONIEDZIAŁEK (18.11)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.

Wstawało się trochę ciężkawo po wczorajszej nocce, ale nie było tak źle.
Po uzupełnieniu onanowych zaległości pisałem. Jakoś koło 11.00 dopadła mnie spora schyłkowość i byłem bliski położenia się na godzinkę. Zwłaszcza że Żona osłabiała moje morale mówiąc Przecież musisz odespać tę 01.30. Na szczęście okazało się, że należałoby dzisiaj zrobić uzupełniające zakupy. Żona wymyśliła, że lepiej będzie, gdy położę się spać po nich. Też tak mi się wydawało.
Z dużą przyjemnością wywlokłem z wąskiego garażu Inteligentne Auto i pojechałem w Uzdrowisko. Socjalna, odbiór prania, DINO i Biedra na tyle mnie zregenerowały, że odechciało mi się w dzień iść spać. 
Pisałem do II Posiłku, by po nim zacząć oglądać zasrany sport i równolegle dalej pisać. Masakra. Oglądać było co. Najpierw zacząłem od meczu Polska - Włochy. W pierwszym pojedynku Magda Linette przegrała, w drugim Iga stoczyła trzysetowy bój z Jasmine Paolini, a ja do tego wszystkiego dorzuciłem mecz Polska - Szkocja w Lidze Narodów. Do 22.00 męczyłem się, bo męczyła się Iga, a Polacy od 4. minuty przegrywali 0:1. Ostatecznie Iga wygrała 2:1, a Polacy przegrali 1:2 i spadli do dywizji B Ligi Narodów, czego zupełnie nie odczytuję jako jakąkolwiek tragedię. Będziemy po prostu na swoim miejscu. A o wyniku meczu Polska - Włochy miał zdecydować trzeci mecz, deblowy. Miał się skończyć sporo po północy, więc z publikacją nie należało czekać.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił sześć razy i wysłał jednego smsa, w którym martwił się, że może mnie dopaść większy stres. Miłe.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 22.51.

I cytat tygodnia:
Zdrowy rozsądek to rzecz, której każdy potrzebuje, mało kto posiada, a nikt nie wie, że mu brakuje. - Benjamin Franklin (amerykański polityk, drukarz, uczony, filozof i wolnomularz; jeden z ojców założycieli Stanów Zjednoczonych)

poniedziałek, 11 listopada 2024

11.11.2024 - pn - dzień publikacji
Mam 73 lata i 344 dni.
 
WTOREK (05.11) 
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
 
Miałem zamiar o 06.30, ale już od 05.00 się wierciłem.

Wczoraj, w poniedziałek, 04.11, o ósmej byłem już u dentysty. Na terenie samej posesji, tuż przy drzwiach, czekała jakaś pani, a na ulicy, przy swoim samochodzie, ten facet, którego poprzednio uratowałem i pomogłem mu odpalić auto. Pana doktora nie było oczywiście, bo jak miał być, skoro był gdzieś na spacerze z bokserem.
Z panem pogadaliśmy sobie, jak starzy znajomi i jak starzy bywalcy tego przybytku. Bo z daleka zapytałem panią A pani jest pierwsza w kolejce?, na co ona odpowiedziała Tak, ale pan doktor kazał mi przyjść na ósmą!, co obu nas rozbawiło.
- Pan doktor ma taki system - zawołałem z daleka - że wszystkim każe przychodzić na ósmą.
W trakcie oczekiwania dowiedziałem się, że poprzednio pan bez problemów dojechał do City i od razu wybrał się do warsztatu, w którym wymienili mu akumulator na nowy, bo stary się zużył i stanowił specyficzny złom.
I gdy tak staliśmy sobie na samej górze wzniesienia (od tego miejsca ulica opada w obie strony), z dołu zaczęła się pojawiać grupa trzech pań, za chwilę miało się okazać, że chyba babcia, córka i wnuczka. "Pojawiać się" jest określeniem uzasadnionym, bo szły niezwykle wolno. Młodsze prowadziły pod rękę bardzo ostrożnie najstarszą, która dosłownie powłóczyła nogami. Z daleka, potem zresztą z bliska też, babcia wyglądała niczym śmierć. Jej bladość była przerażająca, a długie, biało-siwe rozpuszczone włosy wyglądały tak, jakby specjalnie jakiś stylista je zaprojektował, żeby niczym nie zakłócać śmiertelnego wizerunku. Córka cały czas spokojnym, łagodnym, modulowanym i cichym głosem, takim, jakiego używają kapłani katoliccy, matkę uspokajała Powoli, spokojnie, jeszcze kawałeczek, a teraz masz jeden stopień, dasz radę, trzymamy cię.
Wnuczka zaś, o nieciekawym, przytłuszczonym wyglądzie, od początku miała wrednawy charakter twarzy, który zrobił się wredniejszy, gdy na swoje My na ósmą usłyszała My wszyscy na ósmą. A stał się ewidentnie wredny, gdy na pytanie Można wchodzić? usłyszała Ale pana doktora jeszcze nie ma, by za chwilę wymieszać się z oburzeniem, gdy usłyszała Pan doktor jeszcze nie wrócił  ze spaceru z psem.
Bałem się odezwać w kwestii kolejności. Zresztą po co, skoro było wiadomo, że ta biało-siwa pani musi wejść pierwsza
 
- O już jedzie... - odezwaliśmy się na trzy cztery z panem jako stali bywalcy, oswojeni z głębokim humanizmem tego dentystycznego przybytku.
Wszyscy pacjenci skupili się przy furtce. Pan doktor zajechał, przywitał się i zaczął wypuszczać boksera.
- A jak się wabi? - zapytałem.
- Amigo.
- A jest przyjazny, można go pogłaskać?
- Lepiej nie... - Imię może wprowadzać w błąd. 
Zaśmialiśmy się, a ja czułem się przekonany.
Bokser przeszedł obok mnie i tylko na mnie łypnął, ale już na starowinkę fuknął faflami. I nic więcej.

Trzy panie weszły do środka. My we troje też powoli zbieraliśmy się przy drzwiach.
- My się chyba znamy... -  zagadałem do pani, która była pierwsza na ósmą. Z bliska zadziałała moja bezwzględna pamięć wzrokowa.
- Chyba się znamy... - odpowiedziała patrząc na mnie z zaciekawieniem, pewnością i z zaintrygowaniem.
- Ty jesteś (tu wymieniłem imię i nazwisko), twoja córka i syn mieli na imię (...), a mąż to...
Pan się zszokował, stał, milczał i chłonął.
- A ty jesteś ... - Ale poznałam cię dopiero po głosie.
I zaczęliśmy zszokowani nadawać nakręceni jak katarynki. Najpierw bez ładu, spontanicznie, a potem, już w poczekalni porządkując bardzo wstępnie blisko 40 lat niewidzenia się. Facet stał przy nas i zupełnie nie krępując się nadal chłonął i dziwował się całej sytuacji. Ale musiał przestać, bo za chwilę trzy panie wyszły z gabinetu. Wnuczka była bardzo niezadowolona.
- Pan doktor kazał zrobić rtg zęba - rzuciła do nas w poczekalni - a jej twarz zrobiła się jeszcze bardziej wredna, jeśli to było w ogóle możliwe - A myślałam, że dzisiaj wszystko będzie załatwione!
Młode, to i głupie.

Korzystając z mojego i Artystki-Radiestetki zaaferowania pan "wepchał" się bez kolejki, ale nie mieliśmy mu tego za złe. Dalej gadaliśmy.
Kim jest Artystka-Radiestetka? W sumie moją dalszą znajomą. Poznałem ją przez bliższą znajomą, Panią Mecenas. A ją? W przedszkolu. Jej syn, starszy o rok od mojego, chodził do tego samego, co mój. Ona i ja byliśmy w Komitecie Rodzicielskim, ona przewodniczącą, ja zastępcą, ale równie dobrze mogło być na odwrót. Nie pamiętam. I bardzo szybko okazało się, że ona jest kinomanką, a ja akurat pracowałem w Wytwórni Filmów Fabularnych. I że ona dysponuje sporym nadmiarem niewykorzystanych kartek na benzynę, a ja sporym nadmiarem darmowych biletów do kina (18 sztuk miesięcznie - taki "węglowy" deputat, nie do przerobienia). Ja potrzebowałem paliwa, bo w 1982 roku, po wypuszczeniu mnie z interny (nadal był stan wojenny) zacząłem rozwozić paczki po regionie, który teraz okazał się być naszym z Żoną, czyli po Kotlinie Citizańskiej .
Znajomość w tamtych czasach dość szybko przerodziła się w prywatną, towarzyską i pączkowała na wiele sposobów.  Pani Mecenas ze swoim mężem Weterynarzem (lekarzem weterynarii) była u nas na niezliczonych imieninach i urodzinach, a my z Żoną I u nich. U nas często zdarzało się tak, że wśród całego towarzystwa było trzech lekarzy weterynarii (w tym Kanadyjczyk I) oraz technik weterynaryjny i wtedy cała impreza była zdominowana przez dzielenie włosa na 32 w tak ciekawych kwestiach, jak szczepienia świń, porody krów, epidemie wśród kur, itp.
Gdy po raz pierwszy rozstałem się z Żoną I (ja podjąłem taką decyzję), moja znajomość z Panią Mecenas i z Weterynarzem pozostała. Siłą rzeczy jednak się zmieniła i ograniczyła. Żona I ją zerwała, gdy się zorientowała, że oni ze mną również utrzymują kontakt. W pewnym momencie mojego życia, kiedy byłem w wielkiej rozpaczy i groziła mi bezdomność (jedną noc cudem przenocowałem u nowych wówczas, a więc dalekich znajomych, w ich mieszkanku, kątem na podłodze, na materacu), sami się mną zainteresowali i błyskawicznie, z dnia na dzień, załatwili mi lokum, które po bardzo dobrej cenie zajmowałem przez rok. I wyciągali mnie z mojego fatalnego stanu (depresją tego nie nazywam) często zapraszając mnie na weekendy do siebie na wieś.
Gdy wróciłem do Żony I, nasza znajomość praktycznie ograniczyła się do minimum. A wygasła całkowicie za sprawą, można powiedzieć, ich syna, jedynaka. Był to Dziwny Chłopak, z niewątpliwą skazą psychiczną, którą teraz mógłbym nazwać specyficzną formą autyzmu, ale wcale tej diagnozy nie jestem pewny, takie to było dziwne. Stąd Syn nie przepadał za kontaktami z nim i nie potrafił wytworzyć naturalnej więzi. Jako dziecko nie umiał tego nazwać, później już jako nastolatek buntował się, co często doprowadzało do niezręcznych sytuacji. Mnie się udało mieć jaki taki kontakt, chyba z racji stosunkowo rzadkich spotkań i piłkarskich zainteresowań.
Rodzice mieli od początku problemy z Dziwnym Chłopakiem jeśli chodzi o sferę nauki. Gdy czasami sam wpadałem do nich, byłem często świadkiem karczemnych awantur na linii ojciec - syn, gdy ten ostatni nie potrafił przyswoić jakiegoś materiału. Ale szkołę podstawową i ogólniak skończył. Podejrzewam, że przy wszelakiej i ciężkiej pracy rodziców. Mieli oni różne i przeważnie spore ambicje dotyczące dalszej edukacji syna i oczywiście natknęli się na problemy. W końcu skierowali się do mnie, abym go przyjął do Szkoły. Rok szkolny był już trochę zaawansowany, na tyle że słuchacze się poznali i zdążyli utworzyć znajomości, czy przyjaźnie, a my, jako Szkoła, nabór oficjalnie zakończyliśmy. Wtedy to był okres, że przyjęcia odbywały się, poza formalnymi, papierowymi sprawami, na drodze rozmowy kwalifikacyjnej kandydatów z komisją złożoną przeważnie z dwóch wykładowców i dyrektora (trzech, gdy dyrektora nie było). Tu rozmowa miała być formalnością, na zasadzie "odbyła się", bo uprzedziłem komisję, w której nie zasiadałem, jaka jest sytuacja I chłopaka trzeba przyjąć. Gdy siedziałem w gabinecie, zadzwonił mój zastępca.
- Słuchaj, co my mamy robić? - On milczy, nie odpowiada słowem na żadne pytanie, nawet dotyczące spraw niemerytorycznych. - Głowę ma spuszczoną...
Ciężko westchnąłem.
- Dajcie mu już spokój i przyjmijcie go. - jeszcze nie skończyłem mówić, jak już czułem się fatalnie.
Był to pierwszy i ostatni raz, w którym tak brutalnie zaingerowałem w pracę komisji. Wbrew wszystkiemu. A to jej się nie mogło spodobać. Oczywiście kwestią czasu było odbicie się czkawką całej tej sytuacji. Błyskawicznie pojawiły się skargi wykładowców, że Dziwny Chłopak niczego nie potrafi, nie uczy się, że w żaden sposób nie można do niego dotrzeć, równolegle ze skargami słuchaczy, że przeszkadza w zajęciach, ma dziwne odzywki i że w niewybredny sposób zaczepia koleżanki.
Byłem w patowej sytuacji i żeby jakoś wybrnąć z sytuacji i mieć formalne podstawy postanowiłem poczekać do końca semestru. Wiedziałem, że niczego nie zaliczy. I tak się stało. Zgodnie z przepisami wykreśliłem go z listy słuchaczy, a moja znajomość z Panią Mecenas i Weterynarzem się skończyła.
Różnymi opłotkami docierały do mnie o nich różne wieści, w tym taka, że... skończył jakieś studia, w co było mi trudno uwierzyć. I tragiczna. W ich domu (wtedy już mieszkali w Sypialni Dzieci) Dziwny Chłopak schodząc z I piętra po kamiennych schodach potknął się i zleciał na dół. I już nie żył. W domu był akurat Weterynarz, ale jego pomoc, reanimacja niczego nie dała. Dziwny Chłopak zmarł w wieku bodajże 30. lat. Byłem na pogrzebie, ale z nikim się nie kontaktowałem. Trzymałem się na uboczu i, zdaje się, nikt z dawnych znajomych nie zarejestrował mojej obecności.
Kilka lat temu, gdy byłem u Wnuków, w sklepie spotkałem Panią Mecenas. Bardzo sympatycznie i serdecznie sobie porozmawialiśmy. I tyle. Ten nasz wspólny rozdział został dawno zamknięty.
 
Ale los chciał, że w jakiś przewrotny sposób jednak nie do końca. Dziwnym rykoszetem tamte czasy wróciły. Za sprawą dzisiejszego przypadkowego spotkania z Artystką-Radiestetką. Poznaliśmy ją i jej męża oczywiście u Pani Mecenas i Weterynarza. Grono bywalców składało się wyłącznie z ich prawniczej paczki (wszyscy znali się ze studiów), a jedynym wyrodkiem był właśnie Weterynarz, do którego bardzo szybko dołączyła Artystka-Radiestetka porzucając prawniczy zawód i koncentrując się na swoich zainteresowaniach (malarstwo, radiestezja), którym pozostała wierna do tej pory. Razem z mężem nawet byli u nas ze dwa razy na jakichś imprezach, a mnie się trafiło być u nich kilka razy przy jakichś sprawach. Artystka-Radiestetka od zawsze była kociarą i już wtedy w mieszkaniu, w czynszowej kamienicy, miała... osiem kotów. Każdy z nich miał swój teren i żaden nie wchodził w paradę drugiemu. Za pierwszym pobytem zdarzyło się, że gdy sikałem w toalecie, bardzo szybko zorientowałem się,  że brak mi komfortu i poczułem się nieswojo. Wydawało mi się, że ktoś lub coś mnie obserwuje. Gdy uważnie lustrowałem pomieszczenie, na szafce, na samej górze, ujrzałem siedzącego olbrzymiego kota, który wwiercał się we mnie swymi kocimi oczami. Byłem na jego terenie.
Ta luźna znajomość oczywiście skończyła się grubo wcześniej niż moja z Panią Mecenas i z Weterynarzem. A dzisiaj wróciła w nieprzewidywalny sposób. Od tamtych czasów przez 30 lat budowali z mężem dom na obrzeżach Uzdrowiska, ale z adresem przylegającej wsi, by 10 lat temu w nim zamieszkać. Razem cieszyli się wymarzonym miejscem 6 lat. Mąż zmarł, a ona została sama w dużym domu i w dzikiej przyrodzie mając wówczas 75 lat.
- Zostałam ze wszystkim sama... - Z kredytem, niedokończonym remontem i z mnóstwem spraw.          - Żeby pojechać na zakupy, do lekarza, jest problem, bo nie mam auta. - Ale nawet gdym miała, to bym się go pozbyła, bo nie lubię jeździć.
- No, wiesz, jest prosta droga, żeby te problemy usunąć... - Sprzedać dom i kupić sobie coś malutkiego.
- A coś ty! - obruszyła się. - Tam jest moje wymarzone miejsce, nie wyobrażam sobie innego i tam będę mieszkać aż do śmierci.
Nie dyskutowałem i nie przekonywałem jej, bo z tamtych czasów pamiętałem, że jest nieprzekonywalna.
- Mam dwóch zaprzyjaźnionych taksówkarzy, którzy za 20 zł mnie wożą. - I trzech innych, poleconych. - I wyobraź sobie, dzisiaj żaden nie mógł przyjechać! - jeden wziął tygodniowy urlop, drugi ponoć auto ma w warsztacie, trzej pozostali mieli ponoć jakieś ważne sprawy. - A ja jeszcze muszę zrobić zakupy...
- To może zróbmy tak... - zaproponowałem. - Gdy ja po tobie wejdę do gabinetu, ty idź na zakupy, a ja po ciebie przyjadę i zawiozę cię do domu.
- Naprawdę?!... jej niedowierzanie, szczęście i zafascynowanie takim zbiegiem okoliczności mieszały się na twarzy naprzemiennie po kilka razy.

Pan doktor obejrzał zdjęcie i stwierdził, że z wyrywaniem tych dwóch wskazanych przeze mnie to nie ma co się spieszyć.
- Wyglądają dobrze, trzymają się... - A chyba nie ma nic lepszego niż własne zęby? - zapytał retorycznie. - Zawsze wyrwać pan zdąży.
Przyznałem mu rację. Przyznałbym mu w zasadzie zawsze byleby uniknąć igły i kleszczy.
- Wypiszę panu receptę na płyn. - Proszę płukać dwa razy dziennie, żeby dziąsła się obkurczyły. - I niech pan do mnie zajrzy za trzy, cztery tygodnie. - W poniedziałek o 08.00. - Ale wcześniej proszę zadzwonić...
- A pan doktor przyjmuje tylko w poniedziałki?
- Nie, a dlaczego? - zdziwił się. - Cały tydzień bez piątków i niedziel.
Tematu nie podtrzymywałem.

Artystkę-Radiestetkę odebrałem ze sklepu spożywczego, w którym zawsze robi zakupy.
- Korzystaj z okazji i kupuj ile wlezie!
- To może pojedźmy jeszcze do warzywniaka. - Jest po drodze.
Do bagażnika napakowaliśmy pięć dużych toreb.
Do swojego domu prowadziła mnie urokliwą drogą, ciągle pod górę. Nie mogłem wyjść ze zdumienia, że to ciągle Uzdrowisko. Na granicy z jej wsią zaparkowaliśmy i mogłem podziwiać panoramę Uzdrowiska, jego centrum, i "odkrywać" z daleka wszystkie te miejsca, po których łazimy na spacery. Wrażenie niesamowite.
Piwnica domu była opanowana przez dwa koty, bodajże, więc smród był niesamowity. 
- Co tydzień przychodzi pani i sprząta... - oznajmiła z niezmąconym spokojem, gdy zauważyła mój wzrok rejestrujący kupy i szczochy. 
- A tu za drzwiami jest spiżarnia, w której mieszka Kajtek. - Poczujesz.
Jechało myszą. 
Artystka-Radiestetka sypnęła mu do miski nasiona słonecznika.
- O widzisz... - pokazała mi kawałek mocno nadgryzionej cukinii. - Po tym i po słoneczniku poznaję, że żyje i ma się dobrze.
- Ale koty?! - Tuż obok?... - cisnęło mi się na usta.
- A nie, gdy otwieram spiżarnię, to wcześniej wypuszczam koty na dwór. - Kajtek musiał wleźć jakimś kanałem wentylacyjnym i został.
Trudno było mu się dziwić. Zresztą na jakimś regale od razu usłyszałem szelest. Musiał się natychmiast zorientować, że przyszła jego pani.

Na wysokim parterze mieścił się salon z dużymi oknami na trzech ścianach połączony z kuchnią, na którego środku stał komin, wokół którego można było latać. Taki układ bardzo podobny do naszego.    Z tą drobną różnicą, że nasz salon i kuchnię, o których myślałem, że panuje w nich bałagan, stał się nagle wzorcem  porządku i zadbania. Nie wchodząc w zbędne szczegóły - do tego stanu przyczyniały się zapewne koty, chyba cztery dorosłe, i nie te z piwnicy (obowiązują chyba jakieś reguły), ale za cholerę nie byłem w stanie się doliczyć, i dwa maluszki. Wszystkie one musiały mieć godne warunki do życia, więc wszystko inne schodziło na plan dalszy, żeby nie powiedzieć na plany dalsze, które z biegiem czasu na siebie się nawarstwiały. Obraz dopełniało mnóstwo roślin w różnym stanie wegetacyjnym, niezliczona ilość nierozpakowanych kartonów i w pospiechu składanych różnych drobiazgów, o których gospodyni musiała zapomnieć.
Ale już na I piętrze panował ład zbliżony do naszego salono-kuchennego. Największy w zamkniętym pokoju córki (50 lat), która często matkę odwiedza, w sypialni gospodyni i w pracowni utworzonej przez urokliwe poddasze.
Byłem oprowadzony po wszystkim z najdrobniejszymi szczegółami. A więc na każdym poziomie została przez Artystkę-Radiestetkę omówiona pokrótce każda praca przez nią namalowana, każda roślina i, na przykład, wyjaśniono mi, dlaczego okno w dolnej łazience jest stale otwarte.
- Bo koty tędy wychodzą na dwór i wchodzą, bo mają krócej, poza tym na parapecie kładę jedzenie dwóm lisom, które dokarmiam. 
Dom w wielu elementach (emelentach) niewykończony, nieotynkowany, miał jednak to, co potrzeba, czyli pompę ciepła i ogrzewanie podłogowe oraz fotowoltaikę i główny komin, do którego podpięty był kominek i piec z kuchnią. O ile opowieści, ile w domu trzeba jeszcze zrobić nie robiły na mnie specjalnego wrażenia, z racji doświadczeń i przyzwyczajeń, o tyle gadki typu Tu jeszcze nasadzę..., Tu trzeba podnieść tę powierzchnię o 2 metry..., Te gabiony robię powoli sama..., Te kamienie zaczęłam układać w zeszłym roku, i inne dotyczące otoczenia przerastały mnie i przerażały zwłaszcza w kontekście płci i wieku gospodyni. Takie plany na najbliższe, skromnie licząc, 10 lat.
Rozstaliśmy się żegnając się niezwykle serdecznie ze świadomością, że będziemy się odwiedzać.
- I jak tu nie mówić o opatrzności, o kosmosie... - zaczęła, ale szybko wsiadłem do Inteligentnego Auta.

W domu Żonie zdałem dokładną relację, ale wiedziałem, że żadne opowiadanie nie odda tego, co widziałem i czego doświadczyłem. Stąd bardzo szybko zadzwoniłem do Artystki-Radiestetki i umówiliśmy się, że w środę rano przyjadę po nią, zabiorę ją do nas, wspólnie zjemy śniadanie, a potem zawieziemy ją do normobarii na zabiegi. I po południu, we troje, pojedziemy do niej, żeby Żona mogła zobaczyć. Z tej wdzięczności i radości cały wieczór zasypywała nas zdjęciami wszelkich widoków z jej posesji, dziesiątków ślicznych, kurwa, roślinek i cudownych, pieprzonych kotków. Dźwięki nadchodzących mmsów bardzo szybko zaczęły nas paraliżować i nad niczym nie można było się skupić. Poza tym wypadało odpowiedzieć. Na początku, głupi, z grzeczności, odpowiadałem na każdą roślinkę, kotka, czy widoczek, ale bardzo szybko złapałem metodę komasowania obrazków do trzech, potem do pięciu i odpowiadałem hurtem. Za jakiś czas sytuacja zaczęła nas przerażać.
- Musimy uważać... - przytomnie zauważyła Żona. 
Dopiero po pięciu "dobranoc" zapadła cisza.

Pisałem w sypialni jednocześnie podglądając dwa mecze. I w takim stanie nakryła mnie Żona. Nakrycie nie dotyczyło ani pisania, ani podglądania, tylko moich obskurnych roboczych butów I ty w nich chodzisz po mojej sypialnianej dywanowej wykładzinie?! Patrzyła na mnie ze zgrozą i oburzeniem.
Tłumaczyłem jej, że buty są czyste, pokazywałem od spodu, ale nic nie pomagało.
- Ale dlaczego to robisz? - nie wierzyła własnym oczom i błyskawicznie wpadła w stan załamania psychicznego.
- Bo mi tutaj w ciepłych kapciach jest po jakimś czasie zimno w stopy i mam dyskomfort, a w tych butach nie. - Ciekawe, bo na dole, w kuchni daję radę w kapciach, chociaż pode mną jest przecież nieogrzewany garaż. - I...
- Ale co ty za bzdury opowiadasz! - przerwała mi gwałtownie. - Jak może być ci zimno na takiej grubej wykładzinie?!
- Jak? - Tego nie wiem, ale jest mi zimno... - nie dałem się zbić z pantałyku. - Zróbmy tak... - zacząłem łagodzić - Do sypialni będę wchodzić w kapciach, a robocze będę miał w rękach. - I dopiero będę je ubierał "w powietrzu", gdy siądę przed sekretarzykiem, po czym nogi z buciorami postawię na specjalnie przygotowanym ręczniku... - Masz jakiś? - przerzuciłem uwagę Żony na inne tory.
Kto mi powie, że to nie była genialna myśl. Żona się poddała.
- Ale proszę cię, ten ręcznik rozkładaj zawsze tak samo, żebyś te buciory stawiał na tę samą jego stronę.
I wyszła załamana. Jednak wcześniej niż zwykle przyszła do sypialni z mocnym postanowieniem, że ona tu już dzisiaj zostanie A ty możesz iść na dół, będziesz miał cieplej.
Skrupulatnie przeprowadziłem proces butowo-kapciowy, analogicznie odwrotnie oczywiście, i z pietyzmem złożyłem ręcznik tak, żeby pamiętać, w którą stronę w zimowej przyszłości ponownie go rozkładać. Po prostu zwyczajnie przejąłem się stanem Żony.
 
Dzisiaj, we wtorek, 05.11, od rana prowadziłem onan sportowy. A potem cyzelowałem wpis i zabrałem się za nadrabianie blogowych zaległości. Naszło mnie też niespodziewanie na wysłanie do koleżanek i kolegów ze studiów Meldunku-II dotyczącego przyszłorocznego zjazdu. Trochę się w nim niemerytorycznie rozpisałem, bo jak wspomniałem, naszło  mnie. Podsumowałem w nim przede wszystkim stan deklaracji przyjazdowych. Otóż obecność na zjeździe jeszcze niedawno deklarowało 67 osób i była to taka sama liczba uczestników, jak rok temu w Rybnej Wsi. Ale w ostatnich dniach 5 osób musiało się wycofać w związku z "nieplanowanymi i planowanymi" chorobami. Nowotwór, postępująca demencja, stawy biodrowe spowodowały niemożliwość uczestnictwa. Piszę o tym, zdawałoby się tak chłodno i beznamiętnie, ale to nieprawda. To pewna forma wentylu, żeby te pojawiające się różne stany u koleżanek i kolegów oswajać jako coś nieuchronnego, jakoś tam z tym się godzić, bo zaklinanie rzeczywistości zda się psu na budę. Tak więc zaliczkę wpłaciły 62 osoby. Niech mi ktoś powie, że to nie jest rewelacja po 51. latach od zakończenia studiów.

A propos psa. Piesek prawie od rana miał dolegliwości pęcherzowe, chyba. Piszczał, co chwilę chciał wyjść na dwór, a gdy tam się znalazł, usiłował robić bezskutecznie siku, ale już nic nie wylatywało, bo nie było w środku ani kropelki. Po każdym powrocie kręcił się, dyszał i znowu chciał wyjść. A takiemu pieskowi, a zwłaszcza Pieskowi nie wytłumaczysz. Żona cały dzień z tą przypadłością walczyła i dopiero po kilku godzinach doprowadziła do tego, że Piesek wreszcie zaległ na legowisku i przykryty, umęczony, zasnął. Żona była równie umęczona, ale zasnąć mogła dopiero wieczorem, co też skrzętnie uczyniła. Ale zanim to nastąpiło serwowała przez cały dzień Pieskowi różne mikstury zachęcając do picia i przemycając w nim różne proste medykamenty, których Piesek normalnie by nie ruszył, ale ponieważ były w wodnym środowisku zabielonym albo kefirem, albo pysznym bulionem, to nawet pił ponad miarę. A o to chodziło.
 
Stąd do City pojechałem sam. Wczoraj Sąsiad Po Lewej miał prośbę Czy Pan Emeryt może jutro przywieźć do City syna? I czy pan Emeryt wie, gdzie jest McDonald's? Mogłem i wiedziałem. Oboje pracowali na ranną zmianę, a po pracy jedno z rodziców miało jechać z synem właśnie pod Metropolię na kolejne badania. Tym razem prywatne. Pod koniec października byli z nim na pooperacyjnej kontroli, która niczego złego nie wykazała, ale Nastolatek ciągle chodził osowiały.
Wszyscy mieliśmy się spotkać w McDonald's-ie, gdzie pracuje Sąsiadka z Lewej. Tylko na początku drogi wypytywałem młodego o jego stan i o to, gdzie jadą zadając mu pytania w formie umożliwiającej mu odpowiedź "tak" lub "nie", z której skrzętnie korzystał. Wiedziałem, że nie mogę na więcej liczyć, bo to nastolatek, poza tym Nastolatek, którego już w jakimś stopniu zdążyłem poznać. Toteż po jakiejś minucie jazdy "wszystkie" tematy zostały wyczerpane i dalej jechaliśmy w kompletnej ciszy. Na pewno obaj zadowoleni. 
Jechałem na pewniaka i przy Carrefourze zdziwiłem się mocno, gdy wjechawszy na potężny parking podjechałem pod... KFC. Dla mnie to jeden pies, niemniej jednak... 
- To gdzie jest McDonald's? - zapytałem.
- Tam. - Nastolatek udowodnił, że ma znacznie bogatsze słownictwo.
McDonald's znajdował się jakieś 200 m od KFC, ale go nie zarejestrowałem, mimo że teraz i zawsze przy robieniu zakupów przejeżdżamy obok niego. Nie dopytywałem Nastolatka, dlaczego nie zwrócił mi uwagi, gdy miejsce pracy jego matki i miejsce, w którym wielokrotnie był, przed chwilą mijaliśmy.
Po co? Ale jestem pewien, że takiemu Wnukowi-III, Wnukowi-IV i Q-Wnukowi w podobnych sytuacjach i w podobnym wieku dzioby nie będą się zamykać. O Wnuczce nie wspomniawszy.
 
Byliśmy pierwsi. Sąsiad Po Lewej pojawił się za chwilę, a po nim przyszła z zaplecza mcdonaldowskiego Sąsiadka po Lewej. Właśnie skończyła zmianę. U lekarza mieli pojawić się o 17.00, więc mieli jeszcze sporo czasu do wyjazdu.
- Może głodny? - zapytała mnie swoim językiem. - To przyniosę coś do jedzenia. - Co chce?
Podziękowałem śmiejąc się. Wykręciłem się pośpiechem, faktem, że muszę zrobić zakupy i zdążyć na mecz Igi Świątek. Za każdym razem, gdy przy różnych okazjach wspominam o tenisie, dziwują się Jak coś takiego można oglądać?, ale przechodzą nad tym do porządku dziennego. Tak było i tym razem.
Nie chciałem im tłumaczyć, jaki mam stosunek do takich przybytków, chociaż Sąsiad Po Lewej wyjaśnił, że on tutaj bardzo rzadko je Bo to niezdrowe.
W McDonald's-ie byłem piąty raz w życiu. 
Pierwszy w 1993 roku w pierwszym otwartym w Metropolii. Był to czas zachłyśnięcia się kapitalizmem, Zachodem, innością, kolorem i możliwościami. Podejrzewam, że w tamtym okresie każdy chodzący o własnych siłach Metropolianin "przeszedł" przynajmniej raz przez ten oszałamiający amerykański wynalazek.
Drugi raz po wielu latach w Stolicy. Byłem na kursie prowadzonym w zespole branżowych szkół, po którym niechętnie uzyskałem papiery egzaminatora zewnętrznego. W niedzielę zajęcia zaczynały się o 10.00 i coś trzeba było zjeść. Choć to Stolica, wszystko było zamknięte na głucho. Ale nie McDonald's.
Trzeci raz w Metropolii. Jechaliśmy na wycieczkę z różnymi certyfikowanymi podmiotami gospodarczymi z Pięknej Doliny, a McDonald's był miejscem zbiórki, w którym czekaliśmy na autokar niczego nie zamawiając.
Czwarty raz również w Metropolii w Nowej Potężnej Przytłaczającej i Robiącej Wrażenie Galerii. Był to covidowski, owczy okres debilizmu (wśród zakazów najlepszy - zakaz wychodzenia do lasu), który wiele zniszczył, ale, jak zwykle w takich razach, wiele uświadomił i uruchomił. Z Wnukami wybrałem się do tejże galerii, do McDonald's'a właśnie, który, o dziwo, działał. Przez swoją przeraźliwą pustkę Galeria była jeszcze potężniejsza, przytłaczająca i robiąca wrażenie. Nadawała się do kręcenia jakichś thrillerów. Chłopakom to zupełnie nie przeszkadzało. Nawet ja, chyba, bo nie pamiętam, mogłem zamówić sobie frytki. Na pewno jest to odnotowane na blogu, bo wtedy już byłem z nim w zaawansowanej erze. To ostatnie określenie na pewno wzbudzi wybuch śmiechu u mojej Żony z racji megalomaństwa. Podobnie zachowała się, gdy zaprowadziłem pierwszy segregator, w którym zacząłem gromadzić wydrukowane wpisy. Na grzbiecie napisałem Lata: ... i kolejno je dopisywałem zaczynając od 2017. roku (nawiasem mówiąc, za chwilę założę piąty segregator). Te Lata były właśnie przyczyną lekkiej drwiny Żony Bo żeby tak od razu "Lata"!...
Piąty raz dzisiaj.

Po powrocie z City oglądałem mecz Igi z Amerykanką Coco Gauff. Iga przegrała 0:2. Smutno było patrzeć, gdy się widziało nie tą Igę. Normalnie załamka.
Po południu zadzwoniliśmy do Męża Dyrektorki w związku z jego osobistym świętem. Był w swojej pracowni i malował. Ale to mu nie przeszkodziło w niesamowitym rozkręceniu się w rozmowie. Bo ile można  malować w milczeniu?... Żona Dyrektora w tym czasie była w domu i pracowała, to znaczy siedziała nad szkolnymi sprawami.
 
Przed pójściem na górę znowu zostaliśmy zasypani smsami i mmsami Artystki-Radiestetki. A na nich kotki, roślinki i opisy. Zapowiada się ciekawie.
Wieczorem dokończyliśmy poprzedni odcinek serialu Pete kombinator i nie udało się zaliczyć kolejnego. Znowu zabrakło 10. minut. Tym razem jednak Żona sama uprzedziła "dramatyczne" fakty i powiedziała, że zasypia.
 
ŚRODA (06.11)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.

Zupełnie świadomie, bo skoro budzę się o 05.00, to po co męczyć się przewracając się z boku na bok do 06.00 czy do 06.30. Inna sprawa, że wtedy organizm jest przekorny i dzisiaj, na przykład, alarm wybudził mnie z głębokiego snu. Być może za sprawą narzuty, która zwiększyła sensoryczność, a być może za sprawą Pieska. Pierwszy usłyszałem, gdy gramolił się na górę, a potem do nas, do Żony. Skąd wiedział, że nie ma sensu do Pana?
Żona od razu wstała, więc Piesek się usunął i siadł w pozycji oczekującej na górnym legowisku. Gdy się zorientował, że Pani schodzi na dół i go zachęca do zejścia, niezwykle się ożywił potwierdzając całym cielskiem i ogonem No, właśnie o to mi chodziło! Żona Pieska wypuściła na ogród i znowu dała mu  medykamenty w zabielonym piciu. Do rana był spokój.
- Trzeba było jeszcze pospać... - Żona zareagowała, gdy rano zdałem jej relację z mojego wstawania.
A gdzie życie, obowiązki? Ale głośno tego nie powiedziałem nie chcąc jej denerwować przy 2K+2M.

Rano od razu pisałem nawet bez onanu sportowego. Bo zacząłem dostrzegać, co się zaczyna blogowo święcić i wiedziałem, w jakim będę kiepskim nastroju w poniedziałek, gdy opublikuję mamuciego wypierdka i gdy wejdę w nowy tydzień z zaległościami i z ... frustracją.
Przed dziewiątą pojechałem po Artystkę-Radiestetkę. Znowu, tym razem samodzielnie, podziwiałem okolicę, jako tę ciągle należącą do Uzdrowiska, ale całkowicie odmienną od tej, do której zdążyliśmy się już przyzwyczaić, czyli do takiej miejskiej. Mimo dość skomplikowanego dojazdu trafiłem bez problemów.
Artystka-Radiestetka kończyła właśnie karmić strzykawką jednego z dwóch małych kociaków, uratowanych z powodzi. Ten akurat był tak mały, że nie potrafił ssać i na początku bronił się, co prawda malutkimi pazurkami, ale jednak skutecznymi, przed strzykawką. Dopiero za jakiś czas załapał, że płynie z niej pyszne mleczko. Ale i tak był zawinięty w ręcznik na wszelki wypadek, gdyby mu się  coś nie spodobało. Przed wyjściem został jeszcze zawinięty w kocyk, żeby mógł w cieple spać.
- Dodatkowo włożyłam mu butelkę z ciepłą wodą...
Drugi maluch spał już po dorosłemu - na fotelu, na kocyku, zawinięty w kłębuszek.
Gdy wychodziliśmy, Artystka-Radiestetka nie zamknęła drzwi do domu. Mocno się zdziwiłem.
- Nigdy nie zamykam. 
W środku zostały laptop, telewizor, jej obrazy i na pewno inne, cenne dla niej rzeczy.

- No, tak, mieszkacie w innych okolicach, w centrum, to musicie zamykać drzwi... - usłyszałem na miejscu.
Od razu pokazaliśmy jej cały dom (bez piwnic) i ogród.
- Ale szklarni ci zazdroszczę.
Od razu też na zupełnym luzie umościła się na całej kanapie przed kuchnią, a ja serwowałem kawy - czarną i Blogową.
- Jak ja tu u was wypoczywam... - powtarzała co jakiś czas.
Nic dziwnego, skoro w zdecydowanym sensie nasze domy i ogrody były do siebie podobne. Ten sam klimat.
I nic dziwnego, bo od razu złapały z Żoną wspólne tematy - żywienie, rośliny, postawy wobec życia oraz różnorakie retrospekcje. Trudno było mi się z czymś przebić. Czasami się udawało, ale w większości dawałem sobie spokój, bo Artystka-Radiestetka miała (i ma) niesamowitą zdolność wysłuchania czyjegoś zdania i potrafiła bardzo szybko wyłapać jakieś istotne słowo, by o nie natychmiast i bezwzględnie zahaczyć i pójść z opowieścią w swoją stronę. Wolałem więc bardziej słuchać i zrobić jajecznicę na kiełbasie. Obie panie twierdziły, że wyszła bardzo dobrze, ale ceniłem sobie zdanie Żony, która miała możliwość porównania.
- Ta dzisiejsza była szczególnie dobra... - rozwodziła się dłużej niż zwykle, a to o czymś świadczyło.
- I po co mi normobaria, skoro tu u was mam taką świetną terapię... - podsumowała Artystka-Radiestetka, gdy ją odwoziłem do Górnej Wsi. 
Od nas to żabi skok.

Po powrocie pisałem i zrobiłem comiesięczne papiery.
W okolicach 14.00 pojechaliśmy po Artystkę-Radiestetkę oboje. Ciężko się zdziwiliśmy, gdy po przejechaniu raptem 300 m natknęliśmy się na głównej ulicy (jednej z czterech wlotowych i wylotowych w Uzdrowisku, ale najbardziej ruchliwej) na długi sznur stojących samochodów. Na newralgicznym skrzyżowaniu ruch był sterowany światłami, które generowały ten korek. Bo światła mają to do siebie, że na każdym skrzyżowaniu to robią. Z definicji bezkorkowe są ronda, ale też nie zawsze. Bo jeśli są godziny szczytu, a na dodatek przy rondach są przejścia dla pieszych, swoje trzeba odstać.
Później Żona wyczytała, że główna ulica (nie ta, na której staliśmy) będzie gruntownie remontowana. Nie tylko nawierzchnia, ale również kanalizacja i wszelkie przyłącza, a to potrwa do końca... czerwca. 
A tak było fajnie, bo w Uzdrowisku nigdy nie uświadczyliśmy korków i nigdzie nie było świateł. Wszędzie panowała płynność ruchu. No, ale jeśli standard ma się polepszyć, trzeba przecierpieć. 
Od razu, jako lokals, zacząłem obmyślać nowe trasy przejazdów, żeby poruszać się w miarę bez frustracji. A korki zostawiamy, my, mieszkańcy, przyjezdnym.

Artystkę-Radiestetkę odebraliśmy z normobarii. Okazało się, że w Górnej Wsi powstał w 2013 roku pierwszy na świecie dom normobaryczny zbudowany przez polskiego lekarza, zresztą twórcy tej leczniczej metody. Jest ona jedną z wielu tzw. niestandardowych metod leczenia, czyli poza obszarem tzw. medycyny zachodniej (pigułka i skalpel). Jak zwał, tak zwał, staram się obie obchodzić szerokim łukiem.
Ale przy różnych okazjach ileż to człowiek ciągle się dowiaduje.
 
Korki minęliśmy dość sprawnie i po 10 minutach byliśmy w innym świecie. Świecie pustki, domów oddalonych od siebie, świecie, z którego można było patrzeć na Uzdrowisko z niesamowitej perspektywy - z oddali i z góry. W pełnej przyrodzie, gdzie dziki, sarny i jelenie nocami podchodzą do domostw, żeby wyżerać, co się da.
- Jesteśmy na samej górze... - wyjaśniała gospodyni. - Stąd spada się wszędzie w dół, gdzie często panują mgły i nic nie widać, a u mnie słońce świeci, bo kindżał je rozcina w osi wschód-zachód.
Artystka-Radiestetka z racji obecności Żony jeszcze raz oprowadzała nas po ogrodzie, a potem po domu. I z taką samą werwą, jak przedwczoraj, o wszystkim opowiadała. Najbardziej mnie szokowała skala prac, których się sama podjęła, ale jeszcze bardziej jej plany Tu ułożę..., Tu posadzę..., Tu się wybuduje..., Tu sprzątnę..., Tu wykończę..., itd. 
- Nigdy bym się już nie zabrał za tyle prac i w takich warunkach. - oznajmiłem Żonie, gdy byliśmy sami.
- No, tak, my jesteśmy już gdzie indziej... - dodała.
Przypomnę, Artystka-Radiestetka ma 79 lat. 
Gdy wracaliśmy, Żona zaskoczyła mnie celnością uwagi.
- Nigdy bym nie pomyślała, że jeszcze kiedykolwiek trafię na takie same klimaty, których dotykaliśmy, gdy przyjeżdżaliśmy do Pół Polaka Pół Francuza. -  Zawsze dobrze u niego się czułam. - Popatrz, ona też jest artystką. 
 
W domu po II Posiłku prawie natychmiast dopadła nas schyłkowość. Ale ponieważ dostaliśmy na odchodnym szczawik trójkątny "Mijke", wyharatany na chama z donicy, trzeba było go od razu posadzić.
(Szczawik trójkątny jest niesamowitą rośliną, która oprócz ciekawego kształtu i koloru liści, ma niezwykłą umiejętność poruszania się. Liście szczawiku reagują na ilości światła, otwierając się w dzień i zamykając w nocy. W ten sposób roślina reguluje ilość wyparowywanej wody. Szczawik trójkątny w naturze rośnie w poszycie lasów w Brazylii, ale można go też spotkać w Afryce Południowej i w Europie. (...) Charakterystyczne trójdzielne liście kojarzą się z koniczyną, przez co podobno roślina ma przynosić szczęście.
Trochę zeszło na poszukiwaniu właściwej donicy, przygotowaniu lżejszej gleby (prace przy czołówce), sadzeniu rachitycznych łodyżek z równie rachitycznymi korzonkami i na podlewaniu. Niby mam rękę do roślin, ale tutaj, widząc rachityczność, mam obawy, czy coś z tego będzie. Sumienie miałem jednak czyste, a Żona była zadowolona.

Wieczorem skończyliśmy oglądanie wczorajszego odcinka serialu Pete kombinator i rozpoczęliśmy kolejny. Tym razem Żona przyjęła inną taktykę, mądrą, bo niekopania się z koniem, i sporo przed dojściem do połowy poinformowała, że ona dalej oglądać nie da rady.
- To chyba przez fakt, że wczoraj w nocy wstawałam do Pieska... - Poza tym dzisiaj było tyle wrażeń...
- Rozumiesz mnie?
A co,..., miałem nie rozumieć?! Powyłączałem wszystko, Żona się okutała, powiedzieliśmy sobie ciepło "dobranoc" i było po krzyku.

CZWARTEK (07.11)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Znowu całkiem świadomie. Również świadomie od razu przystąpiłem do onanu sportowego. A potem do I Posiłku (Żona zrobiła) pisałem.
Jeszcze przed meczem Igi zabrałem się za sprzątanie górnego mieszkania. Jutro o 13.00 mają przyjechać goście, którzy już u nas byli. Znaczy miło. Mecz oglądałem z doskoku i dzięki temu skończyłem wszystkie swoje prace.
A dlaczego z doskoku. Bo mecz Igi Świątek z Rosjanką Darią Kasatkiną nie  miał żadnego znaczenia dla ich sytuacji w WTA Finals. Ale odbyć się musiał. Ponieważ Amerykanka, Jessica Pegula, po dwóch porażkach odpadła z turnieju i zrezygnowała ze swojego ostatniego meczu, właśnie z Igą, musiał się odbyć mecz Igi z pierwszą rezerwową, czyli Kasatkiną. Tak mówił regulamin. Dla Kasatkiny w turnieju nie miało to żadnego znaczenia, bo była tylko w jednym meczu, a los Igi zależał od wyniku meczu następnego pomiędzy Amerykanką Coco Gauff a Czeszką Barborą Krejcikovą. Żeby Iga mogła zagrać w półfinale z Aryną Sabalenką Coco musiała wygrać. Gdyby wygrała Barbora, ona i Coco grałyby dalej. Oczywiście chciałem, żeby Coco wygrała, ale z drugiej strony po co mam patrzeć na blamaż Igi w meczu z Aryną? Zastrzegam, nadal Igę szanuję i ją lubię.
Z rozpędu sprzątnąłem dolne mieszkanie, żeby rano wstawać z wolną głową. Jutro późnym wieczorem mają przyjechać drudzy goście. I przy II Posiłku i przy pisaniu, czyli z doskoku, oglądałem mecz o wszystko dla Igi. W miarę jego przebiegu coraz bardziej kibicowałem ... Krejcikovej. 
2:0 wygrała Krejcikova po bardzo dobrej, swobodnej i inteligentnej grze.

Wieczorem obejrzeliśmy do końca "wczorajszy" odcinek serialu Pete kombinator. I natychmiast usłyszałem Dalej, to czarno widzę. I w ten oto sympatyczny sposób zakończyliśmy dzień.

PIĄTEK (08.11)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Nadal świadomie.
Żona pojawiła się na dole już o 06.20. Po onanie sportowym pisałem.
A po I Posiłku tapetowałem. Żona wymyśliła, że ładnie będzie, jeśli jednolite ściany w naszej sypialni zostaną czymś przełamane. Tym łamiącym elementem miała być tapeta przyklejona na ścianie stanowiącej wezgłowie łóżka. Tapeta zaś miała być tą, którą swego czasu przykleiłem na wewnętrznej stronie sypialnianych drzwi zasłaniając ładną skądinąd krwisto-czerwoną angielską budkę telefoniczną. Jednak jej krwistość oraz odrapane brzegi tapety strasznie wówczas gryzły w oczy przy oglądaniu jakiegoś serialu, a nawet przy zasypianiu. Obie, nowego wzoru, miały więc być po przeciwnej stronie sypialni i niejako patrzeć na siebie. A my wchodząc mieliśmy widzieć nowo położoną, a potem leżąc starą, żeby paść wzroki ładnym i ciepłym wzorem.
Jak zwykle tapetowanie właściwe zajęło około 30 % całkowitego tapetowania. Reszta  czasu to omawianie, w którym miejscu tapetę należy położyć (trzy pasy), pomiary, udrożnienie miejsca, aby dało się tapetować (cały kipisz z przesuwaniem łóżka i stolików oraz przedłużaczowych kabli), wniesienie i wyniesienie niezbędnych akcesoriów, ponowne ustawienie wszystkiego oraz totalne sprzątanie.

Zdążyłem przed przyjazdem dzisiejszych, pierwszych gości. Byli u nas i dopiero bez problemów ich skojarzyliśmy, gdy wysiedli z auta. Zdziwili się, kiedy kazałem im zaparkować na podjeździe. 
- A poprzednio parkowaliśmy na parkingu ogólnodostępnym?...
- Tak, ale to był maj i jeszcze nie wprowadzono opłat.
Goście zachowywali się już zupełnie inaczej. To normalne, gdy przyjeżdżają drugi raz nie wspominając o kolejnych. Nawet ona, wtedy zupełnie nieodzywająca się, wysławiała się co prawda oszczędnie, ale jednak, a przede wszystkim uśmiechała się nadrabiając swoją oszczędność.
Znowu przyjechali na giełdę staroci.
- Bo my się tam poznaliśmy... - wyjaśnił on, sporo od niej starszy.
Wiadomo, nic ludzi tak nie łączy długotrwale, jak jakiekolwiek świranctwo.
Nie próbowaliśmy ich wprowadzać w różne uzdrowiskowe meandry.
- Wszystko już wiemy... - śmiali się ... - a to państwa miejsce upatrzyliśmy sobie jako naszą metę.

Wczoraj wieczorem wspomniałem Żonie o dwóch reprodukcjach, które przez cały czas naszego życia w Naszej Wsi wisiały w sypialni. Do tej pory w łatwy sposób przywołuję przed oczy ich widok. Żona od razu ucieszyła się Wiesz, zupełnie o nich zapomniałam. Nic dziwnego, skoro od tamtego czasu  zapakowane przeleżały ponad cztery lata w Dużym Gospodarczym, a potem w garażu Tajemniczego Domu.
Więc dzisiaj do  nich się dobraliśmy. Przy okazji szukania tych właściwych "odkrywaliśmy" inne, którymi normalnie się wzruszaliśmy, chociażby portretem Bazylka w pełnym biegu. Pamiętam dokładnie, kiedy to zdjęcie mu zrobiłem. Było to w Naszej Wsi, rano, gdy wyszedłem z nim do lasu na spacer. Na pierwszym leśnym skrzyżowaniu dróg przeważnie skręcaliśmy w lewo. Bazylek szedł z przodu, z boku, albo z tyłu, ale zawsze trzymał się mnie. Nie to co te dwie późniejsze oszołomki.
Gdy dochodziliśmy do krzywej brzozy, zawracaliśmy. Czasami Bazylek docierał do niej grubo wcześniej i nigdy tej granicy sam nie przekroczył. Czekał na mnie oglądając się. Dochodziłem i wtedy zawracaliśmy, ale często też szliśmy dalej, by za jakiś czas skręcić w lewo i wyjść na granice lasu i dużych łąk. Stawaliśmy wtedy obaj bez słowa i jednocześnie lustrowaliśmy olbrzymi odkryty teren. Ja w niemym zachwycie, Bazylek w niezwykłej czujności. Bo zawsze coś dostrzegliśmy. A to parę żurawi, sarenki, albo samotnego lisa. Wystarczało nam takie  nieme podziwianie, a Bazylek nigdy nie leciał za tymi zwierzakami. Pan tym bardziej.
Tego dnia poszliśmy w prawo, a ja miałem ze sobą aparat fotograficzny (jest jeszcze coś takiego). I gdy Bazylek trochę wysforował się przede mnie, kucnąłem. Zawsze, gdy to robiłem, 100 na 100, natychmiast, żeby nie wiem co, zawracał i pędem biegł do Pana. Nie to co te dwie późniejsze oszołomki. I w takim pędzie zrobiłem mu zdjęcie. Ono samo robi wrażenie - potężna masa w ruchu, olbrzymia otwarta paszcza...  
Zawsze po takim przybiegnięciu Pan pieska wyklepał i pochwalił, i można było iść dalej.
Teraz sobie Bazylka gdzieś powiesimy.

Rama jednej reprodukcji rozleciała mi się w rękach. Uparłem się, że ją naprawię, chociaż Żona od początku mówiła, abym wykorzystał trzecią, taką samą, w której było mniej ważne zdjęcie. Zrobiłem to po jakiejś godzinie bezskutecznego pałowania się z tą rozlazłą. Bo co wzmocniłem jeden narożnik, to rozłaził się inny, a gdy go od razu wzmacniałem, to rozłaził się kolejny albo ten przed chwilą wzmocniony. A ile przy tym poszło przygotowań, poszukiwania odpowiednich gwoździ i złorzeczenia... O gimnastyce nie wspomnę, która idealnie dokładała się do mojego potapetowego połamania.
Po przełożeniu reprodukcji obie ramy dokładnie wyczyściłem z ponad czteroletnich nawarstwień. Szmata i wszelkie papiery były czarne. "Dzięki" temu ramy odsłoniły swoje wszelakie ułomności - ubytki drewna, odpryski "złota" i wszelakie porysowania. Ale to nam nie przeszkadzało. Po różnych przymiarkach obie reprodukcje powiesiliśmy w sypialni i zrobiło się domowo, tu sypialniano. 
W trakcie tych prac i w trakcie II Posiłku minimalnie podglądałem dwa półfinały WTA Finals. W jednym Barbora Krejcikova, za którą kibicowałem, przegrała z Qinwen Zheng, a w drugim, jeszcze bardziej "doskokowym", Coco Gauff wygrała z Aryną Sabalenką. Jutrzejszy finał zapowiada się więc niezwykle ciekawie. Ale z racji gości nie będę go oglądał. Może uda się podglądać.
 
Kolejni goście przyjechali o 20.00. W Uzdrowisku byli pierwszy raz. Bardzo sympatyczni, o ciepłej powierzchowności. Oboje w kierunku korpulentności, więc nic dziwnego, że Żona razem z nimi na długo zniknęła w dolnym apartamencie. Nie wiadomo, jak to się zaczęło, ale w rozmowie zeszło na sprawy odżywiania, a tego tematu lepiej przy Żonie nie poruszać, bo odpoczynek i relaks mogą się u takich gości znacznie skrócić. Żona się mocno hamowała, ale oni sami nie chcieli jej wypuścić żywo zainteresowani tym, co im przekazywała To może pani usiądzie z nami i porozmawiamy?...
- W końcu musiałam im przerwać i uciec... - opowiedziała ze śmiechem, gdy wróciła i usłyszała moje Jezu, co tak długo?!
 
Wieczorem niczego nie oglądaliśmy. Nie było oglądalnej aury. Bo zrobiła się 20.40 i myśl, że odcinek skończy się za godzinę i zapewne nie dotrwamy do końca, przyspieszyła naszą mądrą decyzję. Nie bez znaczenia miał również fakt, że moje połamanie z biegiem czasu coraz bardziej dawało o sobie znać.
Tedy do 21.00 posłuchaliśmy i poczytaliśmy, żeby się nazywało. Usnęliśmy w sekund pięć.
 
SOBOTA (09.11)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Rano gimnastyką z trudem przełamywałem ból pleców, barków i pośladków. Wczorajsza "gimnastyka" przy tapetach i ramach dała bezwzględnie o sobie znać. Ale był to ból z kategorii przyjemnych.
Onan sportowy był krótki i prawie od razu przystąpiłem do pisania zdając sobie sprawę, że w związku z przyjazdem Lekarki i Justusa Wspaniałego prawdopodobnie będę miał w plecy dzisiejszy dzień, niedzielę i może nawet poniedziałek. To takie planowanie zaległości.
Jeszcze przed I Posiłkiem, który był wcześnie tak, jak wszystko dzisiaj, odgruzowałem się na poziomie podstawowym, a po nim z Żoną pojechaliśmy w Uzdrowisko na małe, uzupełniające zakupy. 
I zaraz potem odwiozłem do City Sąsiada z Lewej. Stamtąd kolega miał go zabrać sporo za Górnicze Miasto, skąd ktoś inny miał go zabrać do jeszcze bardziej odległego warsztatu, w którym wreszcie zrobiono mu samochód. I takim odzyskanym po wielu tygodniach miał wrócić do domu.

Nowi w Pięknej Dolinie przyjechali o 12.30. Od razu zaprowadziliśmy ich do naszej sypialni, chociaż protestowali Bo przecież mieliśmy spać na dole w Bawialnym?... Wytłumaczyliśmy im, że ze względu na organizację poranka (rozpalanie w kuchni, blogowe, 2K+2M, onan sportowy) będzie dla wszystkich lepiej, gdy oni będą na górze. Nawet Justus Wspaniały nie protestował.
Gwałtem, jak by się paliło, zasiedliśmy przy różnych napojach przy stole w kuchni i natychmiast jedno przez drugie przekrzykiwaliśmy się wprowadzając dodatkowo chaos w poruszanych tematach w ten sposób nie zamykając żadnego i nie uzyskując satysfakcji. Ale stopniowo wszyscy się uspokajali.
Po II Posiłku przygotowanym przez panie z naszych i ich składników, znowu robionym i jedzonym w pewnym rejwachu, przenieśliśmy się do salonu. Po raz pierwszy była okazja w tym roku rozpalić w kominku. Było urokliwie, zwłaszcza że paliło się fantastycznie bez dymienia się nawet przy otwartych drzwiczkach (Justus Wspaniały podziwiał), grzało, a ogień fascynował. Przy nalewkach (goście przywieli dwie) i Pilsnerze Urquellu rozmowa zeszła na ich tegoroczny wyjazd, a raczej na wylot na Dominikanę. Wszystko zostało przenicowane do bólu, dotknięty każdy szczególik i rzecz rozebrana na 32. Ale i tak zostaliśmy zaskoczeni, gdy nagle Justus Wspaniały wypalił:
- Gdyby coś się stało, to psy są ubezpieczone i macie się nimi zajmować do końca ich życia!
Szoku doznałem z trzech powodów. 
Pierwszy, że obdarzyli nas takim zaufaniem. Wiedzieli oczywiście, że jesteśmy psiarzami, jaki mamy do nich stosunek w ogóle, a do Ziutka i Bruna w szczególności. Wiedzieli, że ich psom w razie czego nie będzie źle. Więcej, będzie im dobrze. Wiadomo, że nie tak wspaniale, jak z Justusem Wspaniałym, ale jednak...
Po drugie zszokowała mnie kwota, którą Justus Wspaniały nam podał, i dlaczego akurat taka. Uważałem, że jest sporo za duża biorąc pod uwagę koszty wyżywienia i obsługi weterynaryjnej.
Po trzecie, że tak potrafili o pieskach pomyśleć. To chyba zrobiło na mnie największe wrażenie.

Spać poszliśmy o 21.30. Goście się nie obrazili i poszli na górę. Ponoć zasnęli o 23.00.

Dzisiaj Córcia przysłała smsa obrazującego, jak Wnuczka oddziaływuje swoim słownictwem na młodszego brata.
Młody zaczyna się rozwijać przy Wnuczce. Słyszę że się drze, podchodzę, siedzi na samochodziku i ryczy. Pytam co się stało a on na to "utknąłem". (zmiana moja, pis. oryg.)
 
NIEDZIELA (10.11)
No i dzisiaj wstałem o 07.00.
 
Planowo. 
Spałem bardzo dobrze, mimo oddalonego od nas o 2,5 m Pieska. A on, jak wiadomo, ma mocne struny głosowe, duże fafle i olbrzymi język, szczegóły anatomiczne jego cielska, które w dziwny sposób zaznaczają swoją wielkość nocą. Potrafi też puszczać, rzadko bo rzadko, ale jednak, potężne bąki. Tych, ponadstandardowych atrakcji jednak dzisiejszej nocy nam zaoszczędził. Mogły jednak być, ale do drugiej w nocy spałem jak kamień i moje zmysły na pewno były wyłączone. Żona rano twierdziła, że też spała bardzo dobrze.
Gdy wstałem na siusiu, po drodze do łazienki półprzytomnym wzrokiem zlustrowałem narożnik, na którym Nowi w Pięknej Dolinie od razu po przyjeździe rozłożyli koc, żeby ich ZiutoBruny mogły korzystać z kanapowych dobrodziejstw. Bruna z łatwością ujrzałem z racji kolorystyki cielska (plamy kawowo-białe), ale przede wszystkim usłyszałem dlatego, że napieprzał na mój widok ogonem o poduszki narożnika, bo głośne walenie ogonem w cokolwiek jest jego specjalnością, zwłaszcza gdy jest potencjalna możliwość otrzymania kęsa czegokolwiek do jedzenia. Przy czym pisząc "czegokolwiek" mam na myśli czegokolwiek. I pisząc "potencjalna" mam na myśli sposób myślenia Bruna, a raczej jego wewnętrznych założeń posiadanych chyba od urodzenia i nigdy, w żadnym wypadku nienaruszalnych, a mianowicie, że możliwość otrzymania kęsa jedzenia jest zawsze.
Ziutka nie dostrzegłem, bo byłem półprzytomny, poza tym Ziutek ma czarną sierść i po co ma machać ogonem, skoro jest pora snu, a nie karmienia.
Rano Ziutka na narożniku nie było. Według późniejszych słów Justusa Wspaniałego przyszedł na górę, do państwa, dopiero nad ranem. Bruno zaś całą noc spędził na narożniku, bo to bardzo blisko kuchni.
Na mój widok znowu zachęcająco napieprzał o narożnik, ale łapy i paszczę złożył na oparciu, bo to najbliżej do kuchni. Ledwo otworzyłem lodówkę, żeby wziąć masło do Blogowej, gdy usłyszałem gwałtowne uderzenie łap przy zeskoku i może minęło 1,5 sekundy, gdy Bruno był przy mnie oczywiście napieprzając ogonem, tym razem o drzwi kuchennej szafki. Przy czym 0,5 sekundy zajął mu zeskok, a 1 sekundę pęd do mnie z ostrym wirażowaniem na zakręcie. O tysięcznych sekundy, które musiał poświęcić na gwałtowne hamowanie na śliskich kaflach, aby się zatrzymać, nie ma co wspominać, bo nie rzutują na wynik.
Postanowiłem dać mu kawałek masła pomny, żeby uważać, bo przy gwałtownym wyskoku potrafi złapać dany kęs w locie i przy tej okazji, gdy się jest nieostrożnym, boleśnie uderzyć kłem w któryś palec ręki. Ostatnio to dopadło Justusa Wspaniałego.
Nie przewidziałem, że masło przyklei się do palca i przy gwałtownym, strzępującym ruchu ręki będzie się nadal trzymać, gdy Bruno już dawno był w powietrzu wydając potworne kłapnięcie. Synchronizacja była taka, że gdy on był w apogeum wyskoku, to chwilę wcześniej masło się jednak odkleiło, a gdy opadał, "dawno", albo mocno "za dawno", jak na Bruna, leżało na podłodze. Trwało znowu kilka tysięcznych sekundy, aby Bruno idealnie skoordynował moment opadania z jednoczesnym kłapnięciem. I było po maśle. Więc spokojnie, ale w niezwykłej gotowości, którą się czuło, przeszedł do machania ogonem i napieprzania nim o drzwiczki. Gdy mu dawałem drugi kawałek, upewniłem się, że masło natychmiast odpadnie i tu dający i połykający pięknie się zsynchronizowali. Po czym połykający przeszedł w stan machania ogonem i...
Od tego momentu byłem jego najlepszym kolegą i wszędzie za mną łaził, a poranny rozruch wymaga wielu czynności. Nie musiałem się za nim oglądać bo ubi tu Caius, ibi ego Caia, czyli tam gdzie ja, tam walenie ogonem.
Ziutek w końcu zszedł z góry i  ZiutoBruny opanowały całą przestrzeń kuchenną dopóty, dopóki Justus Wspaniały nie poszedł z nimi na spacer. Berty nic nie ruszało. Miała na wszystko wywalone. Leżała i spała.
 
Rano Żona zrobiła pyszną jajecznicę na grzybach, które w gotowym już sosie przywieźli Nowi w Pięknej Dolinie. Dla nas to był I Posiłek, dla nich drugi (Lekarka odmówiła). I w trakcie jedzenia i kolejnych poważnych rozmów zaskoczyli nas swoją decyzją o dzisiejszym wyjeździe. A mieli przyjechać na dwie noce. Nie spieszyli się jednak, więc w siedmiopodmiotowym składzie zrobiliśmy rewelacyjny spacer dotykając różnych oblicz Uzdrowiska.
Po powrocie znowu byłem najlepszym kumplem piesków, bo każdemu dałem po żwaczu. Znowu zachowałem się niezbyt czujnie, bo największego wybrałem dla Bruna, który stał na pierwszej linii frontu przeszkadzając mi w wyjściu ze spiżarni. I gdy mu podawałem, nagle zza niego i nad nim śmignął Ziutek tak, że ledwo uszedłem z życiem i w locie porwał tego żwacza ku zgłupieniu Bruna. Ten więc dostał mniejszego, a na końcu Piesek, który gdzieś na trzecim planie, z daleka trzymał się od tej hucpy.

II Posiłek zjedliśmy o 14.30, czyli w porze obiadu gości. Co było robić, skoro wyjeżdżali. Ale zeszło do 18.00 przy bardzo poważnych tematach dotyczących Lekarki i jej bliskich. 
Teraz Justus Wspaniały przyjedzie do nas sam z ZiutoBrunami 28. listopada i zostawi pieski. A odbiorą je z Lekarką w dniu przylotu z Dominikany, czyli 7. grudnia. Między innymi też po to, żeby na świeżo nam wszystko opowiedzieć.
Gdy wyjechali, zapanowała jak zwykle trudna do zniesienia cisza. Mnie jeszcze było stać tylko na to, aby gościom z góry podrzucić pod wejściowe drzwi flagę. Liczyłem na ich inteligencję, gdy wrócą. Nie omyliłem się. Pan znalazł na przyłazienkowym i przysypialnianym jednocześnie balkonie uchwyt na barierze i flagę powiesił. Mogłem spokojnie czekać jutrzejszego święta.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Pete kombinator.
 
PONIEDZIAŁEK (11.11) - Święto Narodowe.
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Na dworze było -4 stopnie.
Po króciutkim onanie sportowym pisałem.
W okolicach południa byliśmy bombardowani mmsami i smsami Krajowego Grona Szyderców.
Całą czwórką, dodatkowo z dwójką dzieci znajomych, wybrali się na obchody Święta Niepodległości.
Parady, pokazy i flagi, w tym w rękach dzieci.
- Zaraz śpiewamy hymn... - donosiła Pasierbica.
Budujące.

Cały dzień pisałem. 
Dolni goście wyjechali w południe,  górni trzy godziny później. Znowu zostaliśmy sami. 
Ponieważ była piękna wyżowa pogoda, udało się wyjść na spacer. Znowu przeprowadziliśmy pewien tok rozumowania dotyczący naszej przyszłości i sposobów ustawiania się do niej, co dało nam spokój ducha i upewniło nas, że nasze fundamentalne zamierzenia są mądre i słuszne.
Po powrocie w skrzynce czekał na mnie mail od Córci.  Wysłała mi w nim drugi (kolejny) egzemplarz szkolnej gazetki. Imponujący, ciekawy, ze zdjęciami i grafiką, różnorodny i obszerny.

Wieczorem nasze drogi z Żoną się rozeszły. Ja, umęczony pisaniem, zostałem na dole, aby kontynuować. Żona poszła do sypialni oglądać MasterChefa.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy i wysłał jednego smsa, rzeczowego, nawet sympatycznego z lekkim grożeniem palcem i nie było w tym żadnej sprzeczności.
W tym tygodniu Berta zaszczekała, można powiedzieć, rzutem na taśmę (ciekawe, czy młodzi wiedzą, skąd wzięło się takie powiedzenie), bo w poniedziałek. Nagle gwałtownie zerwała się z legowiska, w podskokach dobiegła na środek salonu i jednym dwuszczekiem zwróciła naszą uwagę, że znowu na dachu szklarni siedzi kot. Chciałem, żeby wydobyła z siebie chociaż jednoszczeki, nieśmiało mając nadzieję na dwuszczeki (o trójszczeku nawet nie marzyłem), dlatego odsłoniłem firankę, żeby kota lepiej widziała i ją na niego judziłem odpowiednio modulując głos. Psu na budę! Patrzyła na mnie podejrzanie i zaczęła się zwijać do legowiska. Kot to oczywiście wszystko widział i oczywiście na wszystko miał wywalone. Jakie te zwierzaki mądre... Tylko te durne ludzie, panie...
Godzina publikacji 20.50.

I cytat tygodnia:
To niezwykłe, jak można kłamać, przyznając sobie rację. - Jean-Paul Sartre (powieściopisarz, dramaturg, eseista i filozof francuski. Przedstawiciel egzystencjalizmu. Laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury za rok 1964 (odmówił jej przyjęcia).