poniedziałek, 17 lutego 2025

17.02.2025 - pn -  dzień publikacji
Mam 74 lata i 76 dni.
 
WTOREK (11.02)
No i dzisiaj wstałem o 07.15.
 
Bardzo przyzwoicie. Żona razem ze mną. Wczoraj ustaliliśmy z Córcią, że tak będzie optymalnie, bo o tej porze mniej więcej wstają Krasnale.
 
W poniedziałek, 10.02, gdy Córcia zaparkowała, zaczęło się wypakowywanie Wnuków. Wnuczka w "nowym" miejscu, które zresztą pamiętała, na początku wykazywała nietypową dla siebie drobną nieśmiałość, ale błyskawicznie jej przeszło. Zaś Wnuk-V od razu poszedł na ręce do Dziadka, skoro usłyszał "chodź na rączki", ale również błyskawicznie się zorientował, że jest coś nie tak i w swoim Do mamy! był bardzo konsekwentny.
Wypakowanie było skomplikowane, bo oprócz dzieci i sporego bagażu na końcu trzeba było wypuścić z bagażnika Rhodesiana (ani pisnął, tylko czekał cierpliwie) i z fotela pasażera zabrać zapasowe koło, które tam znalazło swoje miejsce w czasie podróży, bo inaczej nie dałoby się wszystkiego pomieścić.
I gdy już sytuację opanowaliśmy, a Krasnale w Bawialnym i w Salonie (przestrzeń, do której są u siebie przyzwyczajone i która standardowo prowokuje do dymu) były u siebie, mogliśmy przeparkować auto Córci na darmowy parking (zająłem miejsce).
Żona z Krasnalami została w Tajemniczym Domu, a ja z Córcią najpierw pojechałem po "umówione" dwie skrzynki Socjalnej, a potem zrobiliśmy akcję na parkingu.  Skrzynki przeładowaliśmy i wróciliśmy Inteligentnym Autem.
- Tato, wydaje mi się, że jesteś jakiś taki podminowany, zdenerwowany. - Córcia mnie zaskoczyła.
Choć to Córcia, to jednak baba, a przed nimi niczego nie da się ukryć i człowiek musi się tłumaczyć. 
Wyjaśniłem jej, że ponieważ przyjeżdża rzadko i rzadko w takim składzie się widujemy, to zależy mi na tym, żeby wszystko fajnie wypadło, a poza tym to cholerne parkowanie aut, bo akurat goście z dołu mieli do zaparkowania dwa, więc z górnymi zrobiło się trzy, a ja lubię mieć sytuację opanowaną, jasną i klarowną, bo inaczej wchodzę w stres. W domu jednak, ponieważ "nagle" sytuacja stała się opanowaną, atmosfera zelżała i wszystko mi odpuściło. Mogliśmy spokojnie zacząć rozmawiać i planować pobyt. 
 
Dzieci zaś od "dawna" były u siebie. Oboje zwracali się do mnie niezliczoną ilość razy per Dziadku, a do Żony Ciociu. W ustach takich szkrabów rzeczowniki w wołaczu perfekcyjnie stosowane zgodnie z regułami języka polskiego brzmiały szczególnie komicznie. Pisałem już, że sposób wysławiania się Wnuczki wziął się stąd, że przy niej rodzice nigdy nie stosowali infantylnych przekręceń słów, tylko mówili normalnie, czyli po dorosłemu. Robią to nadal, więc siłą rzeczy Wnuk-V też tak się wysławia, a poza tym, co jest największą sprawczą siłą, wszystko małpuje po siostrze. Oczywiście są jakieś słowa wprowadzone przez dzieci, ale można je policzyć na palcach jednej ręki. To wszystko powoduje, że przy ich inteligencji (tu skromnie nie przypiszę jej Po Dziadku), Wnuczka jest taka stara maleńka. Na dodatek lubi się popisywać i często odstawia teatr z mimiką, modulacją głosu i świadomym używaniem większości słów. Czerpie je z bajek i z domu, najchętniej te bulwersujące, czym non stop zaskakuje, na przykład, panie w przedszkolu. Gdy był akurat "tydzień dentystyczny", zaangażowane panie prowadziły zajęcia edukacyjne.
- A czy ktoś wie, jak inaczej nazywa się dentysta?
- Dentysta-sadysta! - Wnuczka wyrwała się natychmiast. 
W trakcie "jej pobytu" chłonąłem więc jej powiedzenia, opowieści i relacje starając się je zapisać, albo zapamiętać i zapisać, ale to, co w tym wpisie przedstawię, może będzie 1/10 ze wszystkich jej wystąpień.
Wnuk-V zaś jest teraz w najsłodszym okresie, tzw. gnypkowatości, czyli jest Gnypkiem. Żeby nim być trzeba spełniać równolegle kilka cech. Wiek gnypka musi zawierać się w przedziale 3-4 lat. To gwarantuje, że ten akurat Gnypek:
- chodzi już sam,
- strasznie "szybko" ucieka przed Dziadkiem,
- prowokuje go swoim wyglądem, czyli wzrostem i fafułkami, aby go łapać i brutalnie obrabiać,
- prowokuje swoją gadką i zaczepianiem, aby go łapać i brutalnie obrabiać,
- nie może się przed Dziadkiem obronić, a takie próby, skazane na niepowodzenie, są  niezwykle hecne,
- pachnie jeszcze małym dzieckiem, co powoduje, że trzeba go obrabiać,
- waży tyle, że z łatwością jedną ręką można go unieść, przerzucić go sobie przez ramię, jak worek kartofli, albo zarzucić sobie na biodro i tak iść,
- ma swoje zdanie i potrafi się uprzeć i wtedy żadna prostacka siła nie jest w stanie go przekonać i trzeba używać podstępu, który w zasadzie nigdy nie wypali przy niechęci do jedzenia,
- jest upierdliwie "samodzielny", więc często przy wykonywanej przez niego czynności można się załamać, zwłaszcza gdy się Dziadek spieszy, albo uświerknąć z nudów.
Przypomnę - Wnuczka skończy 6 lat 1. listopada, Wnuk-V 10. kwietnia trzy.

Dzieci się bawiły, my zaś mogliśmy z Córcią rozpocząć serię poważnych rozmów, przede wszystkim o jej życiu, ale i o naszym również, oczywiście.
- Uwaga! - usłyszałem Wnuczkę, która komunikaty kierowała do brata. - Kolor czarny, to znaczy, że się rozbijemy! - Ewakuacja! - Ale poczekaj, mamy jeszcze szansę! - Niech wszyscy zachowają spokój!
Naprawdę, trudno było skoncentrować się na rozmowie dorosłych.
 
O 16.00 byliśmy już w Lokalu z Pilsnerem II. Córcia nas zaprosiła z okazji swoich urodzin. Krasnale czuły się, jak ryba w wodzie, a ja, pamiętam, że dopiero, gdy miałem 17 lat...
Wieczorem temat dzieci został załatwiony przez bajki, więc szło porozmawiać. Od czasu do czasu dało się tylko słyszeć Wnuczkę:
- Skończyła się! - Możemy następną?...
Mogły. Dzięki temu spokojnie dało się przenicować plany Córci.
W łóżku byliśmy o 20.30. Rewelacyjnie. Trochę poczytaliśmy, by o 21.30 zgasić światło.
 
Dzisiaj, we wtorek, 11.02, poranny rozruch był nadspodziewanie łagodny. 
Najpierw w łóżku (cała trójka spała na dole) przeprowadziłem obróbkę ciepłych i zaspanych ciałek z liczeniem paluszków u stópek, a ponieważ sprawa była poważna, więc Krasnale zupełnie nie protestowały i w skupieniu patrzyły, czy się w każdej stópce zgadza. Potem, niestety, musiałem przystąpić do rozróby, bo inaczej się nie dało. Musiałem hamować z powodów pisków, wrzasków i śmiechów, bo goście. Potem Córcia podała dzieciom błotko, czyli kakao na mleku. Zapanował spokój. Dorośli mogli spokojnie podelektować się Blogowymi. I przedyskutować bardzo szczegółowo minioną noc w kontekście piesków. Doszliśmy do prostych konkluzji, że jest kompletnie bez sensu, aby Berta spała na dole, tuż pod nosem Córci potężnie chrapiąc, czego ona nie mogła nie słyszeć i żeby Rhodesian szukając sobie miejsca do spania chodził na dole z brzęcząca obrożą na szyi, której brzęczenie się wzmacniało, gdy telepał głową, uszami i karkiem, co z kolei słyszałem ja na górze. I wpadliśmy na prosty i genialny, oczywiście, pomysł, że Berta będzie spała na górze, a na noc Rhodesianowi zdejmie się obrożę z jego nieśmiertelnikiem.
 
Przed posiłkami grałem z Krasnalami w dobble. Zawsze wygrywał Wnuk-V, a ja zawsze byłem trzeci. 
Wnuczka była święcie przekonana, że brat tak świetnie gra, w ogóle tego nie podważała, skoro rzucał dane kółko z głośnym okrzykiem-nazwą czegoś i to akurat w momencie, gdy ja właśnie kojarzyłem dwa takie same obrazki. Była zadowolona, że wygrywa z Dziadkiem. I gdy zaczynałem ponownie kojarzyć obrazki na swoim kółku, Wnuk-V ponownie rzucał, kolejne, według tej samej metody albo Wnuczka, już według cywilizowanych zasad. Nic więc dziwnego, że od tego wszystkiego kręciło mi się w głowie i ciągle byłem trzeci.
 
I Posiłek dorosłym robiłem ja, Córcia dzieciom. Oba pieski zachowywały się po psiemu i po bertowemu, ale równie dobrze można było powiedzieć, że po rhodesianowemu. Taki sam charakter i sznyt. Żadnego piszczenia, skomlenia, natarczywości. Tylko spokojna, dwumasowa okupacja kuchni z czekaniem na kąski. Oba je brały w tym samym stylu - spokojnie uprzednio obwąchawszy, godnie i bez wzajemnej agresji. O dawna wiedzieliśmy, że oba to takie same pierdoły, ciapy, różniące się tylko płcią, no i wzrostem (Rhodesian wyrośnięty ponad normę swojej rasy), ale niekoniecznie już masą, bo jednak Bertuś jest zdecydowanie bardziej zwalista. 
Po posiłkach dzieci bawiły się montażem nieśmiertelnej windy-zjeżdżalni dla kulek. To potrafiło je na tyle zająć, że Córcia mogła nam spokojnie pokazać zdjęcia i narysować rzuty budynku w Dziurze Marzeń. Ale za jakiś czas Wnuczka podeszła do mnie.
- Dziadku, nie wiem, czy ty wiesz, że jedziesz pociągiem?
Siedząc w kuchni przy stole pozwoliłem sobie nie wiedzieć.
- To jest wagon restauracyjny ... - wskazała na moje miejsce - tam (Bawialny) to wagon wypoczynkowy, a tam (Salon) znajduje się czytelnia....
Podziwiałem. To jednak nie wystarczyło, więc żeby nadal je zająć, każdemu z papieru zrobiłem samolot. Zainteresowanie było słabe.
 
Wczoraj zaplanowaliśmy wyjazd do Uzdrowiska II. Na śnieg. Żona została w domu doglądać dobytku i piesków oraz nadrobić zaległości mailowe.
Na dole było 0 stopni, na górze +2, trochę kiepskawo. Tłumy były jednak te same. Od razu poszliśmy na "nasze" zbocze. Wnuk-V od samego początku, po pierwszym zjeździe na sankach z matką, dostał gwałtownego paraliżu zjazdowego i potem już nic nie pomogło. Nie chciał zjeżdżać na czymkolwiek i z kimkolwiek. Pieprzony indywidualista rozwalający dorosłym organizacyjnego pewniaka, bo jakie dziecko nie chce?! I co wtedy robić? Wnuczka zjeżdżała, ale też bardzo szybko coś się jej nie spodobało, a może znudziło. Wydawało się, że jesteśmy w organizacyjnej matni, ale Krasnale same znalazły rozwiązanie. 
- A możemy chodzić sobie po śniegu?
Było pięknie. Dzieci brodziły po zboczu, wpadały w dziury i wykroty, skakały i przewracały się i końca nie było widać, przy czym zarządzała Wnuczka. 
- Mamusiu, ty idź tam, dziadku ty tutaj, a ja centralnie. - A ty gdzie idziesz?! - karciła brata, który miał to w nosie i był po swojemu zachwycony. My z Córcią byliśmy karni.
W końcu, celem dopełnienia atrakcji, Córcia wymyśliła bistro i frytki. A to był pewniak. Do domu wracaliśmy z tarczą. 

Po drodze zrobiliśmy zakupy w Biedrze. Takie pod dzieci. Rzadko się zdarza, żeby tak małe szkraby nie marudziły przy zakupach i nie wywierały presji lub histerycznej presji. 
Na początku Pięknej Uliczki zatrzymałem Inteligentne Auto i zwróciłem się do Wnuka-V.
- Chodź do mnie, teraz ty będziesz prowadził auto.
Nastąpił komiczny moment. Najpierw na buźce z fafułkami odmalowało się żarzenie i niedowierzanie przy patrzeniu na mnie. I gdy wszystko dotarło, na dziobie pojawił się szczery, cichy uśmiech, taki delikatny, a wzrok skierował się na kierownicę i tam pozostał w hipnozie, dopóki matka nie wyciągnęła go z fotelika. Siedział na kolanach i prowadził. "Wrzucał" biegi, kierunkowskazy, jechał, parkował, wyłączył silnik oraz, tu w pełni samodzielnie, otworzył, a potem zatrzasnął drzwi. Wnuczkę zamurowało, a o to jest bardzo trudno. W domu pochwalił się Cioci.
 
Odtajaliśmy, a raczej odtajawaliśmy. Wnuczka dalej rządziła. Coś gadała do brata o jakiejś księżniczce i mu tłumaczyła Ona była niegrzeczna i nie zasłużyła na pa pa! Potem przypięła się do Żony.
- Ciocia, najpierw pokażę ci mój patent, a potem zapraszam do naszego spa. 
Na koniec z całej siły pchnęła brata ze słowami Do lochu! tak, że ten zarył dziobem o podłogę i rozległ się natychmiastowy wrzask, zaś ona sama została wypędzona przez matkę do salonu, na narożnik, do izolatki, skąd rozlegało się drugie wycie. Wprost pięknie. 
- Jeszcze ze dwa lata i Wnuk-V odpłaci jej pięknym za nadobne... - z pewną nadzieją i satysfakcją zaprorokowałem.
 
Gdy już przeszliśmy przez ten etap, po I Posiłku całą szóstką wybraliśmy się na spacer i na lody. Berta i Rhodesian to takie psy, z którymi można pójść wszędzie i nigdzie nie będzie obciachu. Żadnego szczekania, nawet gdyby tuż obok jakiś znerwicowany idiota-kurdupel na nie szczekał. Stąd w Stylowej nikt z wyjątkiem pani kelnerki nawet nie zdawał sobie sprawy, że tuż obok siedzą lub leżą takie pierdołowate bestie. 
Dzieci miały zamknięte dzioby, ale bardzo chętnie wymieniały się smakami, a to jest bardzo dydaktyczne i uczące.
Po powrocie było już spokojnie. Dzieci oglądały bajki, a my w Salonie mogliśmy tym razem spokojnie opowiedzieć o naszych sprawach i pomysłach. 
W sypialni byliśmy "dopiero" o 20.40. Skończyłem książkę-reportaż Jacka Hugo-Badera pt. W rajskiej dolinie wśród zielska. Dla mnie wstrząsający, groźny i smutny. Taki bogaty naród we wszystko, w przestrzeń, zasoby, w kulturę, i tak spsiały. ... Rosja to Cerkiew, armia, mundury, pieśni narodowe, grupa Lube..., że zacytuję autora. To bodajże jedyny kraj, który stale prowadzi jakąś wojnę. To taki niebezpieczny stan ducha, w którym nie liczy się jednostka tylko masa. Chyba nie bez przyczyny ten kraj i ten naród był bodajże najpodatniejszym gruntem dla bolszewizmu. To jeszcze raz wspomnę o wcześniejszej książce przeze mnie przeczytanej Na skraju imperium i inne wspomnienia autorstwa Mieczysława Jałowieckiego. W prologu jego wnuk pisze:
O tym, że to dziadek miał rację, przekonałem się osobiście, pracując przez pół roku na Ukrainie (wtedy w ZSRR - wyjaśnienie moje). Tam zdałem sobie dopiero sprawę, jak Rosjanie są genetycznie zniszczeni
przez bolszewików, niezdolni już do wydania z siebie przywódców mogących uratować państwo od bankructwa. Była nomenklatura, uwolniona z ucisku leninowskich zasad współżycia partyjnego, w sposób bezwstydny i bez umiaru zaczęła się bogacić, kradnąc w ciągu paru lat zasoby całego narodu, a jednocześnie gardząc tym narodem.
Chyba niemiecki narodowy socjalizm nie był tak groźny w sensie długofalowości swojego działania i zmian w psychice ludzi, jak bolszewizm. Bo ten ciągle jest. Wystarczy dobrze przypatrzeć się chociażby Polakom. Przerażające.
 
ŚRODA (12.02) 
No i dzisiaj wstałem o 07.00.
 
Noc i poranek, można rzec, były uporządkowane.
Najpierw wstała Córcia szykować dzieciom błotko, potem ze swoim głosikiem Wnuk-V, ja, Rhodesian, żeby mnie powitać, Wnuczka, Żona i Berta. Pieski miały nocne spanie niezwykle poukładane. Berta na górze mogła sobie dowolnie chrapać, a Rhodesian zupełnie w nocy się nie kręcił, bo po co miał to robić, skoro od razu zaległ na pysznym pustym legowisku...
Krasnale nawet dały spokojnie wypić Blogowe. Siedziałem jak zwykle przy stole, gdy podszedł do mnie Wnuk-V i coś po swojemu nawijał. Chyba nawet zrozumiale, ale nie rozumiałem. Kiwałem tylko ze zrozumieniem głową.
- Dziadku, to ja znikam... - usłyszałem na koniec i za chwilę szkrab sobie poszedł. 
Główne słowne popisy dawała oczywiście Wnuczka. I nie można było koło tego przechodzić obojętnie.
Dość szybko wybuchła afera z płaczami.
- A Wnuczuś-V siadł mi na twarz i mnie kopnął. - przyszła naskarżyć płacząc. To mocno strofowany winowajca też zaczął wyć. Ale szybko im przeszło. Z powrotem zaczęły się bawić.
- Gdy ty zrobisz... - znowu ją podsłuchałem, ale zdaje się za późno - ... to ja ci w zamian zrobię...
Po czym przyszła zdać relację z nocy.
- Źle spałam, bo w nocy miałam koszmary... - oznajmiła teatralnie.
Zdaje się, że zapomniała, że wczoraj też miała koszmary. Po czym dalej się rozkręcała.
- A wiecie, że gdy wyjeżdżamy, na przykład, do przedszkola, to mama nie ogarnia?... - A kiedyś byłam na takim wypasionym placu zabaw, ale wyszłam, bo dałam się skusić na lody... 

Po I Posiłku poszliśmy na długi i urozmaicony spacer. Żona została, żeby się... ogarnąć. Krasnale ani przez chwilę nie marudziły zwłaszcza że po drodze był... wypasiony plac zabaw. Nie marudziły też w sklepie, gdy Dziadek chciał im kupić drobne prezenty. Wybrały sobie gniotki, Wnuk-V dodatkowo małego mziuma i wszyscy wyszli ze sklepu zadowoleni.
Po powrocie przy herbatkach i przy względnym spokoju się ogrzaliśmy i nawet dało się porozmawiać. Po czym poszliśmy do Lokalu Bez Pilsnera II, bo wypadało urodzinowo zaprosić Córcię. Dzieci znowu spisały się bez zarzutu, kolorowały i jadły bez szemrania. Na Wnuka-V się złożyliśmy - część jedzenia dostał od siostry, a część ode mnie. Znowu jadłem schabowego i obdzieliłem nim po trochu jeszcze Żonę i Córcię. Jakoś nie mogę ostatnio jeść kartaczy. Za to dziewczyny pozostałe im wierne.
 
Wieczór był kąpielowy. Nagrzałem łazienkę i najpierw Córcia wykąpała szkraby, a gdy się ich pozbyła (znosiłem na dół takie pasowne, pachnące ludziki), mogła wreszcie mieć komfort pozostania samej. 
W międzyczasie nawet dałem radę podejrzeć fragmenty meczu, w którym Iga wygrała 2:1 z Czeszką Lindą Noskovą.
Wieczór był wzorcowo spokojny. Dzieci siedziały w Bawialnym oglądając bajki, a my w Salonie rozmawiając. Od czasu do czasu przychodziłem, żeby sobie pooglądać Krasnale, bo efekt krasnalowości z racji wielkości ciałek wystających spod kołdry był powiększony przez czapki na głowach, które Dziadek kazał założyć z racji mokrych włosów. Nie obyło się przy okazji bez drobniutkich afer. Bo Dziadek stawał obok telewizora i powtarzał, jak małpa, teksty bohaterów ich przedrzeźniając, co spotykało się z właściwą reakcją Krasnali (uśmiechy, drobny podziw), ale ile można takiego Dziadka wytrzymać.
- Pa, pa, pa! - kulturalnie i jednoznacznie machała do mnie ręką Wnuczka. A, gdy to nie pomagało, przechodziła do ostrzejszych i bardziej zdecydowanych form.
- Sio, sio!... - wypędzała mnie wspomagając się charakterystycznym ruchem rączki. Czyżby gdzieś oglądała archiwalne materiały z byłym premierem, Waldemarem Pawlakiem?...

Na górę poszliśmy o 20.30. Trochę relaksacyjnie poczytaliśmy.
 
CZWARTEK (13.02)
No i dzisiaj wstałem o 07.15.
 
Środowy, poranny schemat został idealnie powtórzony. 
Z tą różnicą, że dla wszystkich zrobiłem jajecznicę na smalcu, kiełbasie i cebuli.
- Tylko, tato, ze względu na dzieci, pokrój kiełbasę drobniutko. 
Zanim w piątkę zasiedliśmy do stołu w kuchni, ściągnąłem Krasnale do Salonu i się namówiliśmy. Po czym pięknie, we troje, złożyliśmy mamie w formie deklamacji urodzinowe życzenia. Poszło nad podziw zgrabnie. A potem dołączyła się Ciocia.
Dzisiaj Córcia kończyła 41 lat. Masakra! 

Po I Posiłku od razu pojechaliśmy do Uzdrowiska II. Tłum ludzi i bezlik samochodów bez zmian. Nawet nie fatygowałem się, aby z auta wyciągać sanki i jabłuszka. Godzinę i 40 minut spędziliśmy na zboczu, na  śniegu, wśród wykrotów, dziur, chaszczy, powalonych drzew idąc wydeptanymi przez ludzi i zwierzęta ścieżkami, a często po terenach dziewiczych. Atrakcji było co niemiara. Bo oprócz standardowych, wywracania się i skakania, doszło mnóstwo innych.
Najpierw Córcia zrobiła fachowego bałwana wielkości Wnuka-V. Dziadek połamał patyki, dzieci je donosiły mamie i można było zrobić nos i ręce. A z zeschłych liści oczy i usta. Gdy ruszaliśmy w dalszą drogę, Krasnale, bardzo przejęte, żegnały się z bałwanem.
- Pa, pa, bałwanku... -
Było rzucanie się śnieżkami, robienie na śniegu aniołka, zdobywanie "szczytów", szukanie śladów zwierząt i dociekanie, czyli wymądrzanie się Wnuczki, czyje one mogą być, roztrzaskiwanie o drzewa kawałków lodu znalezionego przez Dziadka w jakiejś dziurze i rysowanie na śniegu serduszek różnej wielkości i w różnych konfiguracjach. Dziadek nawet narysował strasznego wilka z kłami, który robił kupę.
- A co wilk robi? - zapytałem głupio.
- Kupę! - odpowiedziały na trzy cztery, co, zdaje się, trochę go oswoiło, chociaż potem przez jakiś czas Wnuk-V przy dowolnych chaszczach twierdził, że tam jest wilk.
W większości rządziła Wnuczka.
- Mamusiu, ty idź tędy, Wnuczusiu-V tędy, a ty, dziadku, tamtędy... - Ja będę szła centralnie. - Ale, mamo,  nie dotykaj mnie, bo mi pokomplikujesz, gdy mnie będziesz dotykać!... 
- A pan też zostawia ślady? - Wnuk-V zwrócił się do mijającego nas turysty, na oko lat sześćdziesiąt.
- Tak, też zostawiam ślady... - pan się zatrzymał i nie kryjąc rozbawienia odpowiedział Gnypkowi. 
- Że też pan zrozumiał? - Córcia też nie kryła rozbawienia i podziwu.
- Mam troje wnuków... 
W drodze powrotnej "natknęliśmy się" na naszego bałwanka. Radości było co niemiara. Tym razem pożegnanie było poważniejsze, bo doszło dotykanie go i głaskanie. Dzieci wiedziały i czuły, że się z nim już nie zobaczą.
 
Ledwo wsiedliśmy do auta i ruszyliśmy w drogę powrotną, usłyszałem Ja chcę sam jechać! Że też człowiek dorosły tak potrafi wykopać sobie grób. Trzeba więc było co jakiś czas dawać odpór i tłumaczyć Będziesz jechał, ale za chwilę, na Pięknej Uliczce, co pomagało, jak umarłemu kadzidło.
Wnuk-V prowadził, a Wnuczka, która poprzednio, jak i teraz do tego się nie pchała, odważyła się sama jechać z mamą na przednim siedzeniu. W domu od razu poskarżyła się Cioci.
- A wiesz, w aucie Dziadka czuję się trochę niekomfortowo, bo jest taki zapach...
Faktycznie, capi Pieskiem. 
Przed II Posiłkiem zagraliśmy w "rekiny". Córcia i Wnuczka szybko załapały, a Wnuczka-V opędziliśmy rzucaniem kostek, więc się dało.
- Dziadku, a jaki chcesz kolor swoich rybek? - Czerwony, czy niebieski?
- Czerwony...
- Już się robi! 

Początek wieczoru spędziliśmy z pieskami w Stylowej. Córcia na "do widzenia" zaprosiła nas na lody Bo rzeczywiście są pyszne! A potem, w domu, dzieci oglądały bajki A możemy następną?, a my w Salonie kolejny raz rozważaliśmy sytuację Córci, tym razem bardziej w kontekście logistycznym.
Na górę poszliśmy już o 19.30. Trochę się dziwowałem, że pobolewają mnie plecy i kręgosłup. Relaksacyjnie poczytaliśmy.
 
PIĄTEK (14.02)
No i dzisiaj wstałem o 07.15. 
 
Poranek, mimo że wyjazdowy, był taki sam, jak poprzednie. 
Córcia się pakowała i zaczęła znosić rzeczy do auta, którym wjechała z parkingu na podjazd. Zwolnili go goście z dołu wyjeżdżając o 11.00.
- To może pomogę ci nosić bagaż?...
- Najbardziej mi pomożesz, gdy zagrasz z dziećmi i się nimi zajmiesz. 
To grałem ileś razy w dobble. Wnuk-V był zawsze pierwszy, a ja ostatni. Potem w memo. Wnuczka była bezwzględna.
- Muszę cię wyeliminować! - usłyszałem wyrok. - I przy okazji umyj mi gniotka... - bardziej zażądała niż poprosiła, gdy na chwilę poszedłem do kuchni.
Nawet zdążyłem zagrać w rekiny i pokazać Wnuczce, bo się dopytywała, jak zagrać w szachy, w wilka i owce, i w samotnika. Samotnik był o tyle atrakcyjny, że można było małymi paluszkami przekładać pioneczki, a te "przeskoczone" odrzucać do pudełka. Z kolei szachy miały swoją atrakcję w postaci skoczka czyli O, konik!
Dzieci wymyśliły też chowanego. Ja i Wnuczka, gdy padła nasza kolej, liczyliśmy do dziewiętnastu. Dlaczego tak? Nie wiem, ale poddałem się jej rozkazom. Wnuk-V zaś liczył Jeden, osiem, szukam!, co spotykało się za każdym razem z protestami pozostałej dwójki. A, gdy go szukałem głośno mówiąc do siebie Gdzie ten Wnuk-V może być?, zawsze słyszałem cieniutki głosik Tutaj! Po pierwsze, skoro Dziadek pytał, to należało odpowiedzieć, a poza tym nie po to szukał, żeby go nie znaleźć.
W pewnym momencie Krasnale zaczęły się chować za kotarami. Zaprotestowałem.
- Ale za kotarami nie!
- Tak, tak, tak, właśnie miałam to zaproponować...
I co to z takiej wyrośnie?...
 
Córcia wyjechała przed południem. Było ślisko, więc dopiero się uspokoiłem, gdy wysłała smsa, że bez problemów dojechała do Metropolii, do matki.
W domu zapanowała obłędna i nieprzyzwoita cisza. Kłuła w uszy. Żeby w miarę szybko zaadaptować się do "nowych" warunków polazłem sobie "na menela" do paczkomatu i do Intermarche. A po powrocie różne codzienne czynności pozwoliły mi wrócić do... codzienności. 
Z pewnymi emocjami czekałem na półfinałowy mecz Igi Świątek z Łotyszką Jeleną Ostapenko. Do tej pory wszystkie cztery mecze Iga przegrała. Dzisiaj było tak samo. W trochę ponad godzinę Iga została zmieciona z kortu. Na pewno nie znam się na tenisie, a na pewno zdecydowanie mniej niż komentatorzy, z których wielu z nich to byli zawodowi tenisiści, ale trudno znieść ich pieprzenie trzy po trzy i nienazywanie rzeczy po imieniu. Bo zamiast po prostu powiedzieć, że jeśli Iga nie będzie miała regularnego pierwszego serwisu, to z takimi zawodniczkami, jak Ostapenko, Rybakina, Gauff czy Sabalenka będzie przegrywać lub z wielki trudem wygrywać, gdy tamte będą miały po prostu gorszy dzień. A ten stan, słabego I serwisu, trwa od dawna.
 
Przed pójściem na górę zadzwoniliśmy do Lekarki i Justusa Wspaniałego. Właśnie mijały dwa tygodnie od czasu, gdy u nich byliśmy i przez ten okres się nie słyszeliśmy. Z ich strony relacja była krótka, bo nihil novi, no może z wyjątkiem faktu, że odwiedził ich Syn Lekarki. To my opowiadaliśmy, w jaki sposób i jakim cudem przeżyliśmy goszcząc u nas przez dwa tygodnie wnuki.
W sypialni znaleźliśmy się niewiarygodnie wcześnie. Nawet przez chwilę w głowach zalągł się pomysł, aby zacząć oglądać serial, ale rozsądek zwyciężył. Tylko troszeczkę poczytaliśmy i było po nas.
 
 Dla formalności - dzisiaj były Walentynki. I to wszystko na ten temat, żeby się nie powtarzać.
 
SOBOTA (15.02)
No i dzisiaj wstałem o 04.00.
 
Planowałem o 05.00, ale męczyłem się w łóżku niczym potępieniec, więc żeby skrócić męki...
Bardzo długo i dogłębnie przeprowadziłem onan sportowy i dopiero potem zacząłem pisać. 
Wcześnie rano pojechałem do Biedronki. Wczoraj późnym wieczorem (telefon dawno wyłączony) Kolega Inżynier(!) czujnie przysłał mmsa o kolejnej promocji na Pilsnera Urquella, między innymi, butelkowego. Żeby oszczędzić sobie czasu i mąk w kontaktowaniu się z wystraszonymi, trochę ociężałymi paniami, od razu udałem się do pani kierownik.
- Pilsnera w butelkach w ogóle nie mamy! - kategorycznie odparła, gdy jej pokazałem zrzut z ekranu w jednej ręce, a w drugiej puszkę tego napoju, żeby łatwo i szybko się porozumieć. 
O wszystkim w dość dosadnych smsowych słowach zameldowałem Koledze Inżynierowi(!).
- Nawet Żona była oburzona...
I poleciłem się jego dalszej czujności. 

Po I Posiłku nadal pisałem, żeby nie zostawiać wszystkiego na poniedziałek. I dopiero za jakiś czas zabrałem się za sprzątanie dołu, by po tym wysiłku (pamiętajmy również o nocce) przez 45 minut na narożniku regenerować siły.
Goście, para lat około 35, z synem dziesięciolatkiem, przyjechali około 15.0. Na ferie. Oboje wyciszeni, powiedziałbym nawet wycofani, z uwagą wysłuchali gospodarzy, a pani z ulgą przyjęła moją propozycję, że jeśli ma opory (ona była kierowcą), to ja mogę zaparkować ich auto na podjeździe.
Potem mieliśmy już zupełny luz. Pisałem i jednocześnie podglądałem zasrany sport - finał w Dosze pomiędzy Amerykanką Amandą Anisimovą a Łotyszką Jeleną Ostapenko, pogromczynią Igi. Wygrała w pięknym stylu Amanda. Grała tak (ponad 80 % pierwszego serwisu), jak powinna grać Iga, i w świetny sposób zneutralizowała agresywny styl Jeleny.
 
Wieczorem wróciliśmy na serialowe tory. Zaczęliśmy oglądać pierwszy odcinek "nowego" serialu. Cudzysłów wziął się stąd, że był to drugi sezon Dyplomatki. Pierwszy obejrzeliśmy w całości i dzisiaj ze sporym trudem musieliśmy sobie po długiej przerwie przypominać who is who. A przy sposobie prowadzenia narracji było to dosyć trudne. Niemniej jednak stwierdziliśmy, że serialowi damy szansę i jutro obejrzymy odcinek drugi.
 
NIEDZIELA (16.02)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.
 
Na dworze było -8 stopni. Wczoraj napadało trochę śniegu, z 3 cm, ale to wystarczyło, żeby zrobiła się piękna zima.
Wczesny poranek upłynął nad drobiną onanu sportowego i sporym pisaniem. 
Goście z góry, trójka emerytów z Metropolii, wyjechali w okolicach południa. Przed domem ucięliśmy sobie z nimi długą i bardzo sympatyczną pogawędkę, bo nadawaliśmy na tych samych falach. I co się okazało? To, co zwykle. Że świat jest mały. Jedna z pań wiele lat pracowała z Tym Trzecim, moim kolegą z podstawówki i z ogólniaka, tym, który jako jeden z trzech z klasy, wywarł na mnie duży wpływ, w jakiś sposób mnie kształtował, tym, z którym na studiach mieszkałem na stancji przez dwa lata, i na którego pogrzebie byłem. Nawet po swojej śmierci wpłynął na mnie, bo właśnie na tej uroczystości postanowiłem, że w następnych, jeśli będę brał udział, to tylko w częściach drugich z ominięciem tych całych żenujących, kościelnych hucp. Pisałem o tym. Pani oczywiście była na tym pogrzebie.
 
Zrobiłem pierwsze porządki. Goście zostawili górę tak, że wystarczyło w zasadzie zmienić pościel i ręczniki i można byłoby z marszu przyjmować kolejnych. Po prostu "wyższa kultura gościowości". 
Do dolnych przyjechała zaś para przyjaciół też z dziesięciolatkiem, również z Innej Metropolii II, która zatrzymała się na okres ferii w innej części Uzdrowiska. Tu byłem gospodarzem pełną gębą. Nie dość, że "obcemu" gościowi dokładnie wytłumaczyłem, jak dojechać do Uzdrowiska II ze wszelkimi niuansami parkowania i zjeżdżania na sankach (procentował pobyt wnuków), to naszej kierowcy przypomniałem o przeparkowaniu auta po ich powrocie, a nawet pożyczyłem sanki i jabłuszko, żeby dzieciaki równolegle mogły pojeździć i żeby mogły odczepić się od rodziców, nie wisieć na nich i też im dać złapać trochę odpoczynku.
- To jesteś zadowolony? - zapytała Żona trochę kpiąco, a trochę życzliwie, gdy zdałem jej relację. 

W świetnym nastroju zmiatałem śnieg z podjazdu, gościowej ścieżki prowadzącej do furtki i z metalowych schodów. Przyjemnie się zgrzałem. Ten fakt wykorzystałem, aby narąbać sporo szczap - II  i III frakcję oraz nanieść zapas bierwion. W domu, w cieple, miałem pełnię satysfakcji.
- To znaczy - wyjaśniłem Żonie - miałbym, gdybym teraz mógł zasiąść przed Pilsnerem Urquellem...
Trochę, 45 minut, odsapnąłem sobie na narożniku w Salonie. Gdy włączyłem telefon, Córcia smsowo informowała mnie, że właśnie bez problemów wróciła do Dziury Marzeń. Rano dzwoniła jeszcze raz z podziękowaniami za pobyt i z informacją, że właśnie szykuje się do wyjazdu.
 
Wczoraj Wnuk-III skończył 14 lat. Patrząc na niego trudno mi było nie spojrzeć na siebie w tym wieku.
Właśnie wtedy byłem już uczniem VIII klasy ogólniaka, czyli przekładając to na obecne czasy - pierwszej. Różnic jest więcej. Ja byłem najmniejszym w klasie, takim dzieciuchem, sporo przed mutacją, Wnuk-III uczy się w podstawówce, wzrostem dogania Wnuka-II i bodajże ma najniższy tembr głosu, taki męski, wśród swoich braci. Ponadto, zdaje się, jest mądrzejszy niż ja w jego wieku, a na pewno bardziej przemądrzały i mniej samodzielny, chociaż tutaj, jak na obecne czasy i na to, co wyprawiają rodzice chuchający i dmuchający, całkiem samodzielnie daje radę.
Wnuk-III wczoraj telefonu nie odbierał, a dzisiaj tłumaczył ten fakt i przepraszał. Długo i sensownie pogadaliśmy. Przedyskutowaliśmy zbliżający się powoli mój przyjazd do nich i rozpatrywaliśmy różne ich organizacyjne uwarunkowania oraz jego przyjazd do Uzdrowiska razem z Wnukiem-IV.
- Ale zastanawiam się, czy bym nie przyjechał z Wnukiem-II... - oznajmił.
Wiadomo od dawna, że Wnuka-IV ma powyżej uszu. Więc węszę w tej kwestii sporą aferę, gdy będzie się zbliżał ich przyjazd. Bo na pewno nie zgodzimy się z Żoną na pobyt trójki. Jeszcze nam życie miłe. 
Po rozmowie miałem dziwne uczucie, ledwo dostrzegalne, jakbym przed chwilą rozmawiał z całkiem dorosłym człowiekiem. Miłe.
 
Pod wieczór poszliśmy z Pieskiem na zimowy, urokliwy spacer, do Uzdrowiska Wsi. Śniegu dopadało z 4 cm, a to wystarczyło, żeby Pieska prowokować do dodatkowych wąchań, prychań i podbiegów. Mieliśmy ubaw.
Wieczorem pisałem, ale dość wcześnie poszliśmy na górę. Postanowiliśmy jednak Dyplomatki nie oglądać Bo nie będziemy się pałować i nie trzyma nas w napięciu
- Znalazłaś coś, bo ja to najchętniej obejrzałbym film, jakąś lekką francuską komedię... - zacząłem wiedząc co będzie.
- A skąd ja ci wezmę francuską komedię?!... - Wiedziałem, że tak będzie. - Pójdziemy na górę i sam będziesz wybierał, bo ja nie mam zdrowia. 
Ostatecznie zdecydowaliśmy się na angielski film z 2022 roku Paryż pani Harris, remake kanadyjskiego, reklamowany jako "pełna humoru i wzruszająca opowieść o londyńskiej sprzątaczce...".
Po godzinie,  w jego połowie, zdecydowaliśmy, że drugą obejrzymy jutro. To dawało gwarancję, że dotrwamy do końca, którego byliśmy ciekawi, ale nie powiem, żebyśmy specjalnie się pośmiali i wzruszyli. Niestety, taka realizacja.
 
PONIEDZIAŁEK (17.02)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Mrozik nadal trzymał, bo było -7 stopni.
Piszę "mrozik", bo co to jest w porównaniu do chociażby takiej Workuty w Rosji.
- Dobrze pan trafił - poinformowała na "dzień dobry" Jacka Hugo-Badera, autora wspomnianych przeze mnie reportaży z Rosji i z byłych republik ZSRR, recepcjonistka hotelu - bo jest tylko -18.          - Normalnie to - 40. Oczywiście wszystko jest względne, bo, na przykład, w takiej Francji następuje paraliż życia codziennego, gdy zdrowo powieje Mistral. A temperatura spada wtedy do, powiedzmy,    0 stopni.
Rano w moim standardzie przeprowadziłem onan sportowy i pisałem. Byłem tak do przodu z wpisem, jak rzadko. Totalnie na bieżąco. Stąd z przyjemnością ponownie odśnieżyłem obejście przed domem i stopnie metalowych schodów oraz taras ze schodami, żeby Piesek się nie ślizgał, zrobiłem I Posiłek, uporządkowałem comiesięczne papiery i rozwiesiłem pranie. I ciągle byłem na bieżąco. Nawet przed wyjazdem napocząłem trochę onanu sportowego. 

Razem z Żoną pojechaliśmy w Uzdrowisko. Objechaliśmy jego połowę w zasadzie tylko po to, żeby w ramach zakupów kupić kawałek białego salcesonu. Pomysł Żony, genialny zresztą, był brzemienny w skutkach. Miała zamiar kupić coś więcej z mięsiw, ale gdy po rozdzieleniu się wróciłem do niej z odebranym praniem, do sklepu, stała właśnie przy kasie z tym drobiazgiem, jakże istotnym i ze zgorszoną miną.
- A, bo to co widziałam w ladzie, to jakieś takie przywiędłe, wysuszone i wyblakłe.
Musiałem ją uciszać, bo pani kasjerka była tuż, tuż.
Wracaliśmy jednak do domu z tarczą, bo oprócz salcesonu kupiliśmy jeszcze dwie skrzynki Socjalnej. Po pobycie Krasnali zapasy zostały błyskawicznie wyczerpane.
W domu i Żona, i ja urządziliśmy sobie, każde niezależnie, taki połowiczny Nieokrzesany Bal Murzynów. Ona na stojąco, przy blacie kuchennym i przy oknie pożerała z chrzanem kawałki salcesonu (dobrze, że chociaż miała talerzyk), ja zaś w sposób bardziej jednak cywilizowany, bo przy stole z talerzyka pożerałem salceson i cebulę popijając dwoma pepysami Baczewskiego. Było pięknie. Piesek też tak uważał, bo był równie napalony, jak przy pasztecie lub żwaczu.
Gdy skończyliśmy, uprzedziłem wystąpienie Żony często w takich razach się powtarzające.
- Gdybyś chciała powiedzieć, że w tej sytuacji to ty już jesteś najedzona i Może już dzisiaj  niczego byśmy nie jedli, to stanowczo poproszę o II Posiłek, gdyż jestem głodny.
 
II Posiłek był. "Na górę" ustaliliśmy, że jednak wczorajszego filmu nie kończymy. Nie będziemy się męczyć. Trzeba będzie od nowa przejść przez nasz cały cyrk wybierania.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian nie zadzwonił ani razu. Szokujące.
W tym tygodniu Berta zaszczekała trzy razy. Po razie w trzech oddzielnych dniach. Za każdym domagała się wpuszczenia z tarasu do domu. I za każdym robiła to niezwłocznie po przydreptaniu pod drzwi. Novum. Żona pilnowała, abym każdy taki zdecydowany krok Pieska odnotował.
Godzina publikacji 18.14.
 
I cytat tygodnia: 
Co innego jest ukryć, co innego przemilczeć. - Cyceron (pisarz, polityk, dowódca wojskowy, filozof, mówca sądowy i kapłan rzymski. Jako polityk i wódz stojący na czele stronnictwa broniącego republiki rzymskiej przeciw Cezarowi, Antoniuszowi i Oktawianowi, poniósł klęskę).