24.02.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 83 dni.
WTOREK (18.02)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Termometr na dworze wskazywał -11 stopni. "Mój" tegoroczny rekord.
Od rana wysyłaliśmy do Pasierbicy urodzinowe życzenia. Dzisiaj kończyła 38 lat. Masakra!
Okazała się, że na tę okoliczność i ona, i Q-Zięć wzięli urlopy i rano we dwoje jedli śniadanie w jakiejś knajpie. I, po odebraniu dzieci ze szkoły, zaplanowali z nimi wybrać się na uroczysty obiad. Jak mądrze.
O 07.27 Syn zapytał mnie smsem, czy śpię. Udało się mu mnie rozbawić. Zaraz po moim Nie! zadzwonił. Pławił się w ciszy, która panowała w domu, bo wszyscy jeszcze spali. Stąd był w dobrym humorze, chociaż od kilku dni ma zapalenie pęcherza, wyje przy sikaniu i jedzie na antybiotyku.
- Wnuk-IV był kilka dni u teściowej. - meldował. - I mimo że w domu pozostała trójka, panowała zbawienna cisza. - Gdy wrócił, założyłem się z Wnukiem-II, ile ta cisza jeszcze potrwa. - Żaden nie wygrał, bo po 6. minutach Wnuk-IV zaczął wyć, dlatego tylko, że brat, Wnuk-III, nie chciał z nim w coś tam zagrać. - O, chyba schodzi żona - dodał. - To kończymy.
Ale zdążyliśmy wstępnie obgadać mój przyjazd. Za chwilę zeszła Żona. Bo żony mają to do siebie...
Dopiero potem zająłem się onanem sportowym i oczekiwałem na pierwszy mecz Igi Świątek w Dubaju. Wcześniejszy na tym korcie był ciągle paraliżowany przez ... deszcz. A to rozwalało trochę moje plany na dzisiejszy dzień. Trochę, bo w zasadzie nic mnie nie popędzało i dzień mógł się toczyć według jakiegokolwiek rytmu, nawet "zakłóconego".
Ostatni wpis cyzelowałem dopiero sporo po południu. Po I Posiłku. A meczu dalej nie było. Wszystkie korty w Dubaju, w którym "powinna" była panować susza, były mokrutkie. Poszedłszy po rozum do głowy nie chodziłem na pasku dubajskiej (dubajowej?) pogody. Ogólnie rzecz biorąc konstruktywnie i zdrowo się opieprzałem. Ale też narąbałem spory zapas szczap z frakcji III, naniosłem bierwion i się odgruzowałem na 60% - prysznic i paznokcie góra i dół (wygrałem z paluchem).
Mecz Igi z Wiktorią Azarenką (Białoruś) zaczął się dopiero przed 17.00. Po godzinie i 13. minutach było pozamiatane. Iga wygrała 2:0. Pierwszy serwis był bez zarzutu.
Wczoraj wieczorem jednak zrezygnowaliśmy z oglądania drugiej połowy filmu Paryż pani Harris. Bo po co? Żona znalazła luksembursko-francuską produkcję z 2023 roku pt. Do usług szanownej pani. Ostrzyliśmy sobie zęby, bo film był oparty na książce o tym samym tytule, którą swego czasu czytaliśmy, a w roli głównej występował John Malkovich, którego lubimy. Książkę czytało się świetnie. Miała wszędzie dużą dawkę lekkiego humoru sytuacyjnego i nie tylko, wynikającego z różnic kulturowych, społecznych i charakterologicznych, postacie były pełnokrwiste ze wszystkimi swoimi komediowymi maniami i uwikłaniami. I była dobrze przetłumaczona. A film? Główne słowo go charakteryzujące to "silący się na...". W miejsce kropek należałoby wstawić powyższe cechy książki. Ponadto był płaski, jak co najmniej najdłuższa deska na świecie z Szymbarku i miał nieznośne skróty. Mimo tego dotrwaliśmy do końca.
Dzisiaj zaś po próbach oglądania i odrzucania kolejnych gniotów zdecydowaliśmy się na film Zalotnik albo Romans Idy, produkcji... węgierskiej z 2022 roku. Podeszliśmy to tej rozrywki z pewną zgrozą, bo hamował nas język, niepodobny do żadnych znanych cywilizowanych europejskich, chociaż to kraj leżący tuż pod nosem. Nie ma w nim żadnego punktu językowego zaczepienia. Ale jak może być, skoro kiedyś pewna dyrektorka podobnej do naszej Szkoły, znająca biegle ten język i go tłumacząca na polski, przekazała mi jedną z tysięcy, zapewne, ciekawostek.
- My mówimy, że bocian stoi na jednej nodze, a Węgrzy, że na półnodze.
W trakcie oglądania bardzo szybko poczuliśmy się pewnie. Bo często zaczęło padać słowo "igen", a to zna przecież każdy Polak w wieku, powiedzmy, od 50. lat nie obrażając Trzeźwo Na Życie Patrzącej, Żony Dyrektora i im podobnych. Bo w 1970 świat usłyszał wielki przebój węgierskiej grupy Omega Dziewczyna o perłowych włosach, to znaczy Gyöngyhajú lány. Ciekawe z czego można byłoby się domyślić, że to ten tytuł?... Równie dobrze można byłoby wstawić dowolną ekwilibrystykę literową i też bym uwierzył. Dociekłem jednak i okazuje się, że lány to rzeczona dziewczyna. A to mnie trochę uspokoiło.
Film z miejsca się nam spodobał. Bo był lekki niczym komedie francuskie z wyłączeniem tych głupkowatych. Przedstawiona intryga musiała od razu bawić, do tego dochodziła dobra gra aktorów, nieopatrzone twarze, piękne stroje i w ogóle w świetny sposób pokazana epoka, ponoć lata dwudzieste ubiegłego wieku, ale mi ciągle pasował koniec wieku dziewiętnastego. Oczywiście specjalnie był przerysowany, ale to tylko dodawało mu kolorytu.
Po jakimś czasie stwierdziliśmy, że dalszą część filmu z przyjemnością obejrzymy... jutro. Wszystko przez to, że po oglądaniu tylu seriali mamy wdrukowany jednostkowy czas oglądania, jakieś 45-50 minut, więc po nim wydawało się nam, że film powinien był się już skończyć. A to oczekiwanie na zakończenie trochę psuło odbiór. Dodam, że miał trwać 1 godzinę 27 minut.
ŚRODA (19.02)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Na dworze było -13 stopni. Kolejny "mój" tegoroczny rekord.
Od rana zabrałem się za onan sportowy. Stosunkowo nie trwał długo, bo już o 09.16 pojechaliśmy do City na zakupy. Wszystko przez kolejny mecz Igi z Ukrainką Dajaną Jastremśką. Niby w Dubaju było sucho, wszystko szło planowo, ale wolałem dmuchać na suche i wrócić tak, żeby mecz obejrzeć od początku. Gdyby się udało, nawet w czasie rzeczywistym, bez "cofań".
To przyspieszenie poranka spowodowało iskrzenie na linii ja - Żona. Nie dlatego, że Żona nie przystała na moją propozycję, ale dlatego, że wyjechaliśmy trochę później, niż sobie wyobrażałem. To iskrzenie rozwinęło się w kierunku Mam już dość tego zasranego sportu i, obiecuję ci, nawet przestanę używać tego określenia. W tamtym momencie było mi to obojętne, ale sumarycznie byłoby smutno, gdyby Żona spełniła swoją groźbę. Myślę, że jej przejdzie i że jeszcze nieraz usłyszę te miłe słowa.
Zakupy były na tyle proste, że zdążyliśmy wrócić, zanim mecz się rozpoczął. Iga wygrała 2:0. Nadal funkcjonował I serwis.
W trakcie oglądania zjadłem I Posiłek, a niedługo potem ... kisiel. Ten ostatni tak mnie rozgrzał przyjemnym wewnętrznym ciepłem, że na godzinę musiałem zalec na narożniku.
Na dobre rozbudził mnie spacer we troje w zimowej aurze. Pieska dodatkowo dlatego, że w odebranej w paczkomacie paczce, wyczuł bez problemów kolejną porcję żwaczy, mimo ich szczelnego zapakowania w foliowe worki i kartonu owiniętego w nadmiarze taśmą.
II Posiłek jadłem podglądając mecz Sabalenki. Przegrała z młodą Dunką i w pięknym stylu odpadła. Tą radosną wiadomością podzieliliśmy się z Konfliktów Unikającym.
Postanowiłem już dzisiaj nic nie robić, ale co w tej sytuacji miałem robić, skoro pisać mi się nie chciało? I czytać również, a onan sportowy się zdeaktualizował... To po dwóch miesiącach zlikwidowałem choinkę. Trochę roboty było - zdjęcie świecidełek, wywalenie jej na dwór, zamiatanie podłogi i tarasu, odkurzanie i wycieranie na mokro, a potem jej cięcie na dworze na drobno oraz mycie stojaka. To zajęło sporo czasu, ale dostałem rozpędu i zabrałem się za podklejanie odłażącej tapety na ubraniowej szafie (spadek po poprzednich właścicielach). Przez ponad rok obserwowałem specyficzny obieg zamknięty - tapeta odchodziła, co prorokowało różne wnuki do jej odrywania, a odrywana coraz bardziej odłaziła, co prowokowało...
Na koniec z Żoną przykleiliśmy do podłogi, blisko dolnego legowiska, kolejny chodnik, żeby Piesek się nie ślizgał.
Uważałem, że jak na to, że niczego nie chciało mi się dzisiaj robić, zrobiłem całkiem sporo. Pod koniec dnia satysfakcja więc była.
Pod wieczór napisał Syn. W najbliższy weekend Wnuk-II i III mają być na wyjedzie skautowym w Uzdrowisku ... w jakimś - cytując Wnuka-III - klasztorku. ... Tylko nie pisz dziadkowi - to było drugie co Wnuk-III powiedział, więc odpowiedziałem, cyt. Oczywiście, że napiszę.
Okazało się, że jest to klasztor położony w pobliżu domu Artystki-Radiestetki. Przy okazji odwiedzin widzieliśmy go z Żoną kilka razy, więc wiemy, o co chodzi. To jest 6 km od nas, ale według Syna skauci nie takie odległości pokonują pieszo. Bardzo ciekawi mnie fakt ich pobytu tak blisko i może uda się z leszczami zobaczyć.
Wieczorem dokończyliśmy węgierski film Zalotnik. Została jakaś jedna trzecia. Była wyraźnie gorsza od części wczoraj obejrzanej, bo wyraźnie scenarzystom i reżyserowi zaczęło "się spieszyć", po to chyba, żeby zdążyć upakować pointę w 1 godzinę i 27 minut. Akcja więc była rwana, pojawiły się skróty, uproszczenia, spłaszczenia i oczywistości, powiedziałbym, że nawet w kierunku kina klasy B. Ale i tak byliśmy niezwykle pozytywnie nastawieni i mieliśmy dużą satysfakcję i przyjemność z obejrzenia. Żałowaliśmy tylko, że producent nie zdecydował się na zrobienie takiego mini serialu, jakieś 5-6 odcinków, co gwarantowałoby swobodne rozciągnięcie intrygi "bez patrzenia na zegarek" z oczywistymi, nieuniknionymi, co prawda, różnymi powtórzeniami zachowań pary głównych bohaterów, ale o to przecież w tym filmie chodziło, bo one były solą tej fabuły. W ten sposób uniknęłoby się tych zawodzących widza uproszczeń i spłaszczeń.
To na koniec zacytuję opinię o tym filmie jednego z internautów:
Po 10 minutach chciałem zakończyć seans,a jakoś tak się stało,że tego nie zrobiłem. Coś co nie miało prawa mi się spodobać w końcu mnie ujęło. Niezbyt mądry,ale lekki,zabawny i koniec końców uroczy film. Chyba będę musiał skorzystać z usług psychoanalityka bo sam sobie z tym nie poradzę :)
Pozdrowienia i ukłony. (pis. oryg.)
CZWARTEK (20.02)
No i dzisiaj wstałem o 05.20.
Chciałem o 06.00, ale nie dało rady. Na dworze było -10 stopni. Ciepło.
Z racji zapowiadającego się luzu poranek poświęciłem na onan sportowy.
Mecz Igi Świątek z Rosjanką Mirrą Andriejewą rozpoczął się w zasadzie punktualnie, trochę po 11.00.
Wczoraj goście z dołu obiecali, że wyjadą właśnie o tej porze. Organizacyjnie więc wszystko mi grało.
Wyjechali w południe, kiedy mecz na dobre się rozkręcił.
- A kiedy, kurwa, mieli wyjechać, jak nie w momencie, gdy mecz się rozkręcił?... - zacytuję Edka z Wakacyjnej Wsi, który na pewno tak filozoficznie podszedłby do tematu. A tu taki stary dziad się dziwuje i ma pretensje...
Wyszedłem i dość sympatycznie się z nimi pożegnałem.
Iga przegrała 0:2 po swojej słabej grze i świetnej Rosjanki. Nie mogę zrozumieć ciągłych problemów z pierwszym serwisem. A bez niego wygranie meczu z lepszymi zawodniczkami jest prawie niemożliwe. Chyba powoli zacząłem się "godzić" z tym mankamentem na zasadzie pewnej kibicowskiej rezygnacji, ale ostatnio nie mogę naprawdę zrozumieć jednego - dlaczego w sytuacjach dla niej czystych, gdy nie jest pod presją i ma przewagę sytuacyjną, wali w tę piłeczkę na chama niczym rozszalała furia i przez to bardzo często popełnia błędy i traci punkty? To oczywiście tworzy frustrację w czasie meczu się pogłębiającą i jest coraz gorzej Bo nic mi nie wychodzi!... A przecież jest inteligentna i mogłaby trochę na korcie ruszyć głową. Ostatnio wydaje mi się, że osobista inteligencja a inteligencja na korcie, tenisowa, coraz bardziej się u niej rozmijają. Żeby było jasne - nadal Igę lubię, podziwiam i uważam, że jest świetną zawodniczką.
Po meczu więc byłem bardziej zirytowany niż smutny.
Stan ten musiałem w czymś utopić. Po drobnych pracach gospodarskich i wstępnym sprzątaniu dołu doszedłem do wniosku, że najlepiej do "utopienia" będzie nadawać się szycie. Ręczne oczywiście, a więc żmudne, powolne, ale przez to na swój sposób relaksujące. Pewien rodzaj chińszczyzny, step by step, a to mnie nigdy nie zrażało.
Stanowisko robocze przygotowałem sobie w Salonie, żeby był rozmach. Najpierw zaszyłem siedmiocentymetrowe rozprucie końcówki rękawa w moim swetrze, jednym z trzech roboczych. Będzie mi służył długo, bo poza tym nic mu nie było. W sumie po wielu miesiącach przymierzania się do tej roboty był to pikuś, bo znacznie poważniejsze wyzwanie czekało mnie przy kotarze wiszącej na granicy Salon - hol. Kiedyś, będzie z rok temu, szedłem po schodach z holu do Salonu z otwartym nożykiem do tapet i niechcący przejechałem po kotarze ostrzem robiąc precyzyjne cięcie po długości na jakieś 12 cm. To bardzo zmartwiło Żonę, bo to są jej ulubione kotary, takie bardziej ciężkawe, szlachetne, w subtelny wzór i Wszędzie z nimi tyle lat jeździłam.
Najciekawsze przez ten rok trwania dziury było to, że gdy szedłem po schodach do Salonu i gdy o niej zapominałem odgarniając kotarę, musiałem widocznie zawsze wykonywać ten sam precyzyjny ruch prawą ręką, bo 100 na 100 palec wskazujący weń mi wpadał. A to już było wkurzające. Za każdym razem w takim stanie irytacji obiecywałem sobie Muszę to w końcu zaszyć! Powstrzymywała mnie tylko świadomość trudności przedsięwzięcia, bo w miejscu rozcięcia piękny wzorek szlag trafił i wisiały strzępy nitek, z którymi nie wiedziałem, co zrobić. Musiałbym wejść w cerowanie artystyczne, a to nie moja działka, bo ma być mocno, trwale, skutecznie i użytecznie.
Kolor nitki dobrałem idealnie, a reszta, no cóż. Starałem się wejść w artyzm i przez to wyszło takie ni pies, ni wydra. Dwa rozcięte kawałki materiału nie były zszyte na chama, po mojemu, więc nie tworzyły na subtelnym wzorze kotary wyraźnego zgrubienia, takiej linii podobnej, na przykład do trwałego zgrubienia na skórze po jakiejś ranie i po jej wygojeniu (to się nazywa blizna, bodajże), ale też nie stykając się ze sobą przez ten artyzm dalej tworzyły ażurową, delikatną już dziurę. Żona była troszeczkę zawiedziona, bo spodziewała się po mnie większego kunsztu (w domu praktycznie szyję i zaszywam tylko ja), ale też zdawała sobie sprawę ze skali trudności.
- Najwyżej kiedyś to się poprawi... - spointowała ugodowo.
Teraz tylko będę musiał uważać przy wchodzeniu po schodach, żeby palucha automatycznie nie kierować w miejsce ażuru, bo go błyskawicznie zniszczę. Gdyby to nastąpiło, szyłbym ponownie, tym razem trwale, czyli na chama, na bliznę.
Praca była żmudna, ale to mi nie doskwierało. Zaś kręgosłup i owszem. Co z tego, że siedziałem wygodnie w fotelu, skoro cały czas musiałem nad dziurą być nachylony, żeby ślipieć i cokolwiek widzieć w zlewających się ze sobą kolorach kotary i nitki. Całe szczęście, że w którymś momencie przyszła Żona zobaczyć, jak mi idzie.
- Ale dlaczego ty siedzisz tyłem do światła i sobie zasłaniasz?... - zdziwiła się niepomiernie.
Popatrzyłem na nią, jak na geniusza.
- A bo fotel tak stał, to tak siadłem... - wyjaśniłem zdając sobie sprawę z debilności tłumaczenia, co mi oczywiście nie przeszkadzało.
Fotel bujany często zajmuję, zwłaszcza przy I Posiłku, bo wtedy idę do Salonu z książką i spełniam jeden z porannych rytuałów. Siadam tyłem do drzwi tarasowych i książkę mam pięknie oświetloną, więc tę samą metodę z marszu zastosowałem przy szyciu. Po trafnej uwadze fotel natychmiast obróciłem o 180 stopni (nie o 360, jak mówią niektórzy politycy i dziennikarze) i komfort oświetleniowy poprawił się niebywale. Ślipieć już tak nie musiałem, bo nagle kolor nitki dał się odróżnić od koloru kotary. A Żona, trzeba jej to oddać, nie patrzyła na mnie znacząco. Wie, że hołduję zasadzie i ją hołubię, że chłop powinien być prosty, silny, niezbyt rozumny i robotny. W pewnych kręgach do tego ideału dochodzą takie cechy jak Nie pije i nie bije. Po co więc miałaby się jałowo wysilać wiedząc, że to i tak nic nie da.
Po II Posiłku sprzątnąłem dół. Nie za bardzo mi się chciało, ale prawie na pewno towarzysząca mi wtedy myśl, że jutro miałbym do przygotowania dwa mieszkania, popsułaby mi wieczór. A on zapowiadał się atrakcyjnie. Jeszcze wczoraj, w trakcie włączania Netflixa czujnie wyłapałem filmową pozycję pt. Pszczelarz, produkcję brytyjsko-amerykańską z 2024 roku (w roli głównej Jason Statham, którego ryj lubię i który jest gwarantem zabili go i uciekł), w internetowych opiniach "reklamowaną" jako O małych ambicjach. A po co mi wieczorem, zwłaszcza przed snem, ambicje? Tylko potem gorzej się śpi.
Żona zgodziła się oglądać i ze dwa teksty nawet ją rozśmieszyły. Dotrwała dzielnie do jakiejś jednej trzeciej, po czym wygodnie się ułożyła i słuchała sobie audiobooka. Szybko też zasnęła, więc trochę mogłem podgłośnić, bo co to za wrażenia przy wybuchach i strzelaninie oraz ogólnym łomocie, gdy dźwięk dolatuje ledwo, ledwo...
Sprawiedliwość w filmie zwyciężyła. Mogłem spokojnie spać.
PIĄTEK (21.02)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
Chciałem spać do 06.00, ale nie dało rady.
Od rana prowadziłem wybiórczy onan sportowy unikając tematu Igi Świątek. Bo to takie zasrane, jałowe bicie piany. A potem pisałem.
Jeszcze przed I Posiłkiem pojechałem w Uzdrowisko. Bardzo lubię takie poranne miotanie się po nim.
A miałem do odebrania pranie i do zrobienia drobniutkie zakupy.
Po I Posiłku wysprzątałem górę. A potem dopadło mnie szereg drobiazgów, takich codziennych czynności, nie do zapamiętania, takich, po których pozostaje niejasna świadomość, że coś się przez cały dzień robiło, i zdziwienie, że cały dzień już zleciał, nie wiadomo na czym.
Zaparłem się jednak, żeby zapamiętać. Jakoś wtedy ten dzień wyglądał inaczej. Były to więc:
- wypoziomowanie pralki. Pralka od początku naszego zamieszkania w Tajemniczym Domu przy wirowaniu "chodziła". Nie żeby od razu na środek pralni (z wyjątkiem pierwszego prania, gdy zapomniałem zdjąć blokady transportowe bębna), ale mocno się tłukła. Miałem wypoziomować natychmiast. Ponieważ jestem zwolennikiem filozofii Wszystko w swoim czasie, więc zdawałem sobie sprawę, że kiedyś ten czas w końcu nadejdzie. I dzisiaj nadszedł. Wypoziomować... Tak się tylko mówi.
Żeby dobrać się do nóżek pralki, trzeba było ją wysunąć, bo tylko wtedy dała się pochylić. Ażeby ją wysunąć, musiałem odłączyć trzy technologiczne kable. Nóżki na swoich gwintach zaśniedziały, dawały skuteczny odpór palcom rąk, więc trzeba było pójść do Warsztatu po żabkę. I po tym wszystkim dało się poziomować. Potem już pozostało wykonanie czynności analogicznie odwrotnych i można było prać. Po raz pierwszy słyszeliśmy, że pralka nie prała, chociaż pięknie wyprała zestaw ręczników.
O takich drobiazgach, jak sprzątnięcie kawałka podłogi pod pralką oraz wycieranie podłogi z wody wylewającej się z odpływu mimo podstawionego kubła, nawet nie warto wspominać. I nie wspomnę o rozwieszeniu wypranych ręczników. A te przecież trzeba było wcześniej "nastawić".
- naprawa klamek, a raczej szyldów w wewnętrznych drzwiach prowadzących od nas do górnego mieszkania. Szyldy poddawane ciągłym wyciągającym siłom przy otwieraniu drzwi zaczęły już kilka razy nieprzyjemnie od nich odłazić, więc co jakiś czas przytwierdzałem je coraz większymi i grubszymi wkrętami. W końcu wkręty nie miały się już czego trzymać, bo powłoka drzwi z racji ich taniochowości była raczej taka papierowa. Musiałem się trochę nagimnastykować, żeby rozwiercone gniazda wypełnić jakimś drewnem (tu zapałki), żeby wkręty miały w co włazić i mieć się czego trzymać. Po wszystkim szyldy "trzymały".
- przywieszenie haczyka w górnym mieszkaniu gości. Totalny drobiazg, a jednak... Wymieniona wkładka w drzwiach zewnętrznych wejściowych spowodowała, że drzwi od wewnątrz otwiera się teraz udogodnieniem, czyli bez klucza, tylko za pomocą gałki-pokrętła. Klucze więc są w środku zbędne, nie można ich wcisnąć we wkładkę, walają się więc i tylko patrzeć, jak mogą zostać zapodziane w mieszkaniu, a to potencjalnie implikowałoby problemy na linii my-goście i resztki naszych wolnych głów diabli by brali. Już raz tak było, gdy Pan Biegacz właśnie w środku mieszkania posiał zapasowy klucz. Sporo czasu poświęciłem na znalezienie stosownego haczyka, a potem drugie tyle na dyskusję z Żoną na miejscu, gdzie taki haczyk i jak najlepiej byłoby go umocować. A ponieważ zdania mieliśmy rozbieżne... W końcu stanęło na moim. Haczyk zamocowałem na framudze drzwi, w zgrabnym miejscu, za pomocą niezawodnej taśmy 3M. Klucze wisiały tak, jakby to miejsce było dla nich stworzone od zawsze.
- czyszczenie-odetkanie odpływu w kabinie prysznicowej w dolnym mieszkaniu. Patrząc na wydobytą - wydobywaną zawartość z syfonu zawsze mam w sobie przeświadczenie, że goście z przyjemnością kąpią tam swoje pieski.
- naniesienie bierwion. Normalka.
- skończenie książki Schronisko które przetrwało Sławka Gortycha, drugiej z jego serii o Karkonoszach. Znacznie lepszej niż pierwsza. Jutro zabiorę się za trzecią. Czwarta jest w pisaniu.
O 16.30 przyjechała 35. letnia gościna z dziewięcioletnim synem. Najpierw deklarowała 14.00, potem napisała, że będzie o 17.00 Bo jesteśmy na stoku, a w końcu zdybała mnie przed Klubownią, gdy z coraz mniejszej góry drewna (wyjątkowo go tym razem nie układałem) nabierałem sporo bierwion. Stała przed bramą i wyraźnie przymierzała się, aby telefonować do Żony.
- Pani do nas? - zapytałem.
Widząc mnie niepewnie potwierdziła skinieniem głowy.
- Zaraz do pani przyjdę... - od razu zareagowałem.
- A to gdzie mam zaparkować? - dopytywała nie bacząc, że właśnie stoję z dużym i ciężkim naręczem bierwion i nie za bardzo da się z tym rozmawiać i wyjaśniać. Wyraźnie potraktowała mnie, jak dochodzącego robotnika, najętego do tych bierwion właśnie. Bo też byłem stosownie ubrany. To akurat bez problemów bym zniósł, ale wychodzenia przed orkiestrę już nie. Zaraz też, niezrażona, zaczęła dopytywać o kolejne rzeczy.
- Proszę pani ... - zatrzymałem się z ciężarem. - jestem emerytowanym nauczycielem, przyjdę do pani za pół minuty i wszystko pani wyjaśnię. To ją z mety usadziło.
Okazało się, że jest artystką. Ale nie dopytałem w czym się spełnia, bo swoim wyglądem, sposobem bycia, a przede wszystkim sposobem reagowania na moje słowa przypominała mi jedną plastyczkę, która parę lat pracowała jako wykładowczyni w Szkole, a która dała mi ostatecznie nieźle w kość okazując się książkowym przykładem osoby bierno-agresywnej, do której nic nie docierało z moich argumentów w sytuacjach kryzysowych, przy problemach i niejasnościach. Pani gościna też patrzyła na mnie takim wzrokiem, jak tamta, budząc niemiłe wspomnienia, wzrokiem, na podstawie którego można było domniemywać, że nic nie rozumie, chociaż się wiedziało, że rozumie. Dosyć trudne. Wszystko układało mi się w całość.
Żona zupełnie się nie zgadzała z moją opinią, nie zgadzała się z moim porównaniem do tamtej i stwierdziła, że ta pani jest bardzo sympatyczna i że bardzo miło się jej z nią rozmawiało. Może źle wystartowałem?...Tedy zostaliśmy przy swoich zdaniach.
O 17.30 przyjechali "górni" goście. Z racji obowiązującego dochodzenia we wszelkich dziedzinach do stanu równowagi, ci byli "nasi". Najlepiej świadczył o tym fakt, że nas odwiedzili ponownie. Poprzednio byli... jakiś miesiąc temu. Wszystko wiedzieli i pamiętali, więc w zasadzie nie było o czym mówić. Sama radość, panie kochany!
Wieczorem przymierzyliśmy się do nowego amerykańskiego serialu Parenthood z lat 2010-2015. O dziwo, nasi polscy dystrybutorzy nie nadali mu jakiegoś "innego" polskiego tytułu, co prawie zawsze ma miejsce, i często jest idiotycznym i niezrozumiałym zamierzeniem, ale poszli o krok dalej i nie nadali mu nawet tytułu Rodzicielstwo, jako kompletnie marketingowo nienośnego, z czym się zupełnie zgadzam.
Obejrzeliśmy pilota i postanowiliśmy jutro oglądać dalej. A potem się zobaczy.
Żonę zaskoczyłem błyskotliwym i błyskawicznym rozeznaniem się who is who. Bo przeważnie osłabiam ją wieczorowo, gdy na przykład, pod koniec serialu, dopytuję ją już któryś raz o to samo A co to jest za postać?, gdy z ekranu, w jakimś dialogu, pada jej imię lub nazwisko.
Tym razem nie dość, że wyliczyłem Żonie wszystkich czternastu głównych bohaterów, to jeszcze potrafiłem ich pogrupować w pary lub rodziny trzy- i czteroosobowe i jeszcze opisać powiązania między nimi. Żona była pod wrażeniem, bo przyznała, że po obejrzeniu pilota miała mętlik w głowie, bo realizatorzy poszli na maksa i od razu do gry, nomen omen, "wpuścili" wszystkich bohaterów nie wprowadzając stopniowo kolejnych w miarę upływu fabuły.
SOBOTA (22.02)
No i dzisiaj wstałem o 05.10.
Zegar biologiczny już wyraźnie nastawił się na czas letni.
Od rana pisałem i szpiegowałem gości, jak Żona określa moje ich obserwowanie z okna w kuchni. Góra wyjechała już o 08.00, a dół o 09.00. Tacy narciarscy (nartowi?) stachanowcy.
Była piękna pogoda, więc po I Posiłku (zjadłem dopiero grubo po południu) poszliśmy niezwłocznie na długi spacer. Z Pieskiem. I jak to w takich razach bywa mieliliśmy wielokrotnie już przemielone. To chyba nie jest w stanie nam się znudzić. Przy czym Żona rzuciła nowe światło na pewne sprawy, a i ja dołożyłem swoje trzy grosze. Wracając wpadliśmy weekendowo do Stylowej na gałki lodów.
W trakcie II Posiłku oglądałem finał pań w Dubaju pomiędzy młodą Rosjanką (nie ma jeszcze 18 lat) Mirrą Andriejewą (pogromczynią Igi) a rewelacją tego turnieju, dwudziestodwuletnią Dunką Clarą Tauson. Serce kazało mi postawić 55% na zwycięstwo Dunki, ale musiałem docenić kunszt gry Rosjanki, stąd te 45%. Wygrał kunszt 2:0 i byłem zadowolony, że tak się stało.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Parenthood. Stwierdziliśmy, że chyba będziemy oglądać.
NIEDZIELA (23.02)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
Od 05.00 dawałem odpór organizmowi skłonnemu już wstawać, ale dłużej nie dałem rady.
Rano długo i niespiesznie siedziałem nad onanem sportowym.
O 07.08 przyszedł sms od Wnuka-II.
- Tak trochę średnio
Na kropkę już zabrakło czasu. Ale i tak podziwiałem godzinę wysłania. Wiadomo - skautowo-klasztorno-religijny reżim.
Była to odpowiedź na moje wczorajsze pytanie I co? Jest jakaś możliwość zobaczenia się?
Dzisiaj rano od razu go/ich uspokoiłem.
- Ok. To widzimy się za dwa tygodnie u Was, bo przyjeżdżam. Good luck!
- Dobrze, że mu tak napisałeś... - skomentowała Żona. - Chłopak mógł, jako szesnastolatek, nie za bardzo wiedzieć, co z tą sytuacją zrobić, jak sobie poradzić... - Poza tym znając swojego dziadka mógł się obawiać, że gdy przyjedziesz do klasztoru, narobisz obciachu. - Zaczniesz jego kolegów wypytywać, kim są ich rodzice i co robią...
- Tak... - nie zaprzeczałem. - Na dodatek dotarłbym do zastępowego, może do przybocznego, a może nawet do drużynowego i do Ojca przełożonego Sercanów białych, żeby porozmawiać.
To ostatnie ubawiło Żonę.
Zaraz po I Posiłku zadzwoniła Lekarka i Justus Wspaniały. Oni akurat skończyli drugi. Przegadaliśmy ich bezpośredniego sąsiada, z którym z różnych względów nie mają najlepszych układów, Syna Lekarki, który właśnie wrócił ... z Metropolii, bo tam ma dziewczynę, Ziutka, Bruna i inne pieski, naszych gości i wreszcie, co najciekawsze, Temat Na Zdjęć. Żona wyczaiła, że wystawił on Wakacyjną Wieś na sprzedaż.
- Faktycznie - zauważyli Nowi w Pięknej Dolinie. - Od jakiegoś czasu nie ma tam żywego ducha, jednego auta, a brama zewnętrzna, zawsze otwarta, jest zamknięta na głucho.
- A nie przyjechalibyście do nas? - rzuciłem na zakończenie.
- Przyjechalibyśmy, ale nikt nas nie zaprosił!... - zareagował w swoim stylu Justus Wspaniały.
To ich zaprosiliśmy i ustaliliśmy wstępnie ostatni weekend marca. Zgrabny o tyle, że Justus Wspaniały ma wtedy urodziny i będzie z kogo i z czego drzeć łacha. No i oczywiście bezpośrednio złożyć życzenia...
Przez Temat Na Zdjęć zrobiłem od razu po rozmowie szeroki onan ofertowy dotyczący mieszkań i domów na sprzedaż. I obejrzałem sobie ofertę "naszej" Wakacyjnej Wsi. Wzruszyłem się widząc na zdjęciach Brzozową Alejkę, o której, oprócz tego, że jest, nic nie mogłem powiedzieć, bo była bezlistna, piękny winobluszcz nasycony zielenią (zdjęcia musiały być robione o różnych porach roku), który przy gościnnym tarasie posadziłem i go hołubiłem, kamienne ogrodzenie tarasu kosztujące mnie pot i krew, piękny staw, który przywróciłem do życia, górkę, która stanowiła dla mnie największe "chińskie" wyzwanie oraz skrzynie - kunszt myśli inżynierskiej i permakulturowej.
Oburzyłem się zaś z wprowadzonego przez Temat Na Zdjęć obozu koncentracyjnego, który nie dość, że źle się kojarzył, to w oczywisty sposób spierdolił całą wakacyjno-wsiową aurę. Ale Niemiec tego nie zauważył i nie zauważa. Koszmar.
Najlepszym na to dowodem jest jego opis, który, mówiąc krótko, mnie rozśmieszył. Żonę również, zwłaszcza te megalomańskie określenia, zupełnie niepotrzebne i nieprzystające do rzeczywistości.
A cenę wziął z Księżyca.
Od pewnego czasu tkwi we mnie zgnuśnienie. Najlepszym na to dowodem jest fakt, że bierwion z ostatniej góry drewna nie chciało mi się wozić i układać. Znika ona powoli z podjazdu w miarę pobierania bierwion na bieżące palenie. Niby zaoszczędziłem sobie sporo roboty, ale to oszczędzanie wyraźnie odbija się czkawką, bo przyłażą mi różne głupie myśli do głowy tylko pogłębiające stan rozlazłości. A stan ten funkcjonuje w obiegu zamkniętym, więc gdy zdaję sobie z niego sprawę, to źle się z tym czuję i wpadam w jeszcze większą zgnuśniałość. A kiedy zdaję sobie z tego sprawę...
Staram się więc wykonywać pewne czynności, niektóre oczywiste i niezbędne, inne z racji zdrowego rozsądku, a jeszcze inne pozorowane, wszystkie zaś nie tworzą we mnie specyficznej iskry, która po zapaleniu materii daje konieczną energię.
Zacząłem o tym ostatnio rozmawiać z Żoną. Musiałem się z nią moimi przemyśleniami podzielić, bo takiego stanu w sobie nie cierpię. Podsuwałem jej pod rozważanie mój wiek, specyficzny okres przejściowy między zimą a wiosną i szereg innych składowych.
- Ledwo tylko dobrze zaświeci słońce, wzrośnie temperatura, ruszy roślinność, a od razu cię weźmie. - Znam cię, tak jest co roku. - śmiała się. Miała rację. Trzeba tylko doczekać.
Póki co z tego zgnuśnienia przyjąłem dzisiaj ponadwymiarową dawkę onanu sportowego. Na tyle dużego i przesadnego, że aż mnie samego z tego powodu brało zniesmaczenie. Bo zamiast się zabrać do jakiejś sensownej roboty...
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Parenthood. Stwierdziliśmy, że oglądamy dalej, ale przyjęliśmy płynną granicę, którą nie musi być ostatni odcinek ostatniego sezonu. Po prostu, jeśli w którymś momencie stwierdzimy, że już nasyciliśmy się Rodzicielstwem i wszystkimi problemami płynącymi z ekranu związanymi z wychowywaniem dzieci, a znamy to przecież z autopsji, to serial zamykamy bez żadnego żalu, zwłaszcza że wydaje się słabszy od podobnego, Tacy jesteśmy, wcześniej przez nas oglądanego. Jakby w nim było mniej łopatologii...
PONIEDZIAŁEK (24.02)
No i dzisiaj wstałem o 05.20.
Bez komentarza. Nie mam zdrowia.
Od rana pisałem i uprawiałem onan sportowy starając się nie przekroczyć zwyczajowych norm.
Żona z rana poprawiła mi i sobie nastrój, bo przesłała mi zdjęcie, pamiątkę z naszych licznych wycieczek po Pięknej Dolinie. W pewnej wsi, urokliwej oczywiście, dostrzegła żółty kubeł na plastikowe odpady. Nic nadzwyczajnego. Ale na nim ktoś czarnym pisakiem napisał PLASTIK GŁOMBY.
Wysłałem mmsa różnym ku ich ubawowi.
- Piękne!!! Prosty przekaz w zrozumiałym dla wszystkich języku. Wręcz sformułowanie istnie korporacyjne, ponieważ zawiera w sobie politykę anty-wykluczenia, czyli wszyscy zrozumieją... - skomentował natychmiast Q-Zięć.
Wyjaśnię/przypomnę, że sam pracuje w korporacji i jest znany z tego, że walczy z korporacyjnym językiem wśród swoich kolegów i szefów, nawet, i trzeba uważać, bo łatwo daje się sprowokować, gdy specjalnie przy nim użyje się jakiegoś słowa z korpomowy. A oto co ciekawsze, według mnie, przykłady:
- Approval - Akcept, aprobata. Jeśli go dostałeś, to znaczy, że dobrze wypełniłeś jakiś formularz i możesz na przykład dostać nową myszkę.
- ASAP - As Soon As Possible — dosłownie oznacza "najszybciej, jak się da". W praktyce zazwyczaj ASAP to po prostu "na teraz, a najlepiej na wczoraj".
- Brainstorm - Polska burza mózgów. Każdy zespół musi dużo "brejnstormować", jeśli chce być kreatywny i mieć wyniki. Przynajmniej w teorii.
- Brief - ... Powstał też od tego piękny wyraz "zbriefować" - czyli po prostu poinformować kogoś o stanie rzeczy.
- Case - Z angielskiego "sprawa", tutaj: przykład biznesowy lub projekt do zrobienia. Konkretne case'y, przykłady - można omawiać na spotkaniu, np. udanej kampanii marketingowej ("ale ciekawy case!"). Można też dostać case'a do zrobienia (projekt) i wówczas lepiej nie mieć "fakapu".
- Deadline - Termin końcowy, do kiedy możemy wykonać daną rzecz. Niezdążenie na deadline zazwyczaj oznacza potężny fakap, więc lepiej nie zostawiać nic na ostatnią chwilę.
- Feedback - Odzew, informacja zwrotna. Zazwyczaj oznacza to ocenę naszych dokonań.
- Fuck Up - W Polsce spolszczono to do "fakapu". Delikatnie mówiąc "fakap" to wpadka lub sytuacja kryzysowa. Ostatnie słowo, jakie kiedykolwiek chcesz usłyszeć - czy to w kontekście oceny swojej pracy, czy nadchodzących zadań. "Fakap" dziwnym trafem często występuje w jednym zdaniu z "asapem".
- Fuck Up - W Polsce spolszczono to do "fakapu". Delikatnie mówiąc "fakap" to wpadka lub sytuacja kryzysowa. Ostatnie słowo, jakie kiedykolwiek chcesz usłyszeć - czy to w kontekście oceny swojej pracy, czy nadchodzących zadań. "Fakap" dziwnym trafem często występuje w jednym zdaniu z "asapem".
- Target - Grupa docelowa, odbiorca naszej pracy/projektu. Swoje targety mają zarówno media, twórcy reklam, jak i banki - ba, każdy produkt, czy to ubrania, czy nowy rodzaj usługi telekomunikacyjnej, zazwyczaj ma swój target.
- Workflow - Równie dobrze może oznaczać to, jak nam się pracuje, jak i atmosferę w pracy. Kiedy wszystko idzie jak krew z nosa, wtedy jest słaby workflow. Jeśli ukończyliśmy projekt przed deadlinem i nie było żadnego fakapu - oznacza to, że workflow był świetny.
I na koniec:
Team Lead dał mi case, który muszę trakować. Chce, żebym się na tym sfocusował i wysyłał mu daily update, bo jest na to push managementu. Zarequestowałem o feedback i approval, ale zamiast next stepów zostałem zczelendżowany i mogę nie dowieźć targetu na deadline.”
Konfliktów Unikający powinien się wzruszyć, gdy ten fragment przeczyta mu Trzeźwo Na Życie Patrząca. Wkurw zaś ominie Q-Zięcia, bo ani on, ani Pasierbica bloga nie czytają. Zaczną po mojej śmierci. Taki sprawdzony mechanizm.
Była tak piękna pogoda, że po I Posiłku poszliśmy z Pieskiem od razu na spacer. Mimo że zredukowałem ilość warstw ubraniowych, to i tak zdychałem z gorąca. Żona cały czas chodziła w rozpiętej kurtce, a Piesek wytarzał się na trawce. Dawno tego nie robił. Nie trzeba studiów, mainstreamu, żeby wiedzieć, że nadchodzi wiosna. Zdaje się, że ta korpomowa padła mi na mózg. Straszne!
Goście górni wyjechali o 15.00. Niezwykle zdyscyplinowani. Wrócili z nart i w ciągu 25. minut się zebrali. Po wstępnym sprzątaniu można byłoby od razu przyjmować kolejnych, mimo że przecież gościliśmy dwóch nastolatków.
Wykorzystałem w te pędy nagrzanie górnej łazienki i odgruzowałem się na 80% (bez paznokci). Od razu poczułem się wiosennie.
W tym tygodniu Bocian nie zadzwonił ani razu. To już taki drugi. Zaczynam się niepokoić.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 17.55.
I cytat tygodnia:
Pytania, które boimy się zadać, są często tymi, które mają największe znaczenie. - niestety, zgubiłem nazwisko autora.