poniedziałek, 3 marca 2025

03.03.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 90 dni.
 
WTOREK (25.02)
No i dzisiaj wstałem o 05.10.
 
Rano cyzelowałem wpis, a dopiero potem rozsądnie przystąpiłem do onanu sportowego.
Wczoraj wieczorem ustaliliśmy taktykę oglądania serialu Parenthood. Będziemy oglądać do czwartku włącznie, bo w piątek przyjeżdżają Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający. A po ich wyjeździe podejmiemy decyzję, czy w niedzielę wieczorem kontynuujemy oglądanie, czy nie. Zobaczymy, jak ta krótka przerwa wpłynie na nas - czy się stęsknimy, czy też bez żalu będziemy szukać czegoś innego. Bo wczoraj przypadkiem wpadł nam w oko kolejny serial.
 
Dzisiaj o 00.48 napisał Po Morzach Pływający.
Dziwna pora no nie?
Powinienem spać ponieważ pobudka o 0515, ale coś mi przeszkadza i budzę się co chwilę. To chyba skutek wczorajszych emocji / nie sportowych / Wczoraj pracowałem od 0340 do 1830. Trochę długo, ale plan zrealizowany.
Stoimy w Mukran, Niemcy. Port jest sztuczny tzn wybudowany od początku na pustym odcinku/ brzegu morskiego. Stanowi konkurencję dla Świnoujścia zwłaszcza w przewozach RoRo.
My ładujemy pszenicę do GB, port Tilbury na Tamizie, rzece w której pływa więcej narkotyków niż ryb.
Coraz bliżej końca kontraktu i wiosny. Nie mogę się doczekać kiedy będę mógł kontynuować zagospodarowywanie skrzyń i ogrodu.
W Swoim Świecie Żyjąca dostała propozycję pracy w domu kultury w Naszym Miasteczku od naszego byłego burmistrza który jest tam szefem. Znają się że współpracy w Czaplowym Miasteczku..
Powoli warsztat i doświadczenie córci rośnie.
No to dobranoc.
PMP
(zmiany moje; pis. oryg.)
Odpisałem:
Powstały między nami (Żona i ja) od razu dwa pytania:
1) Kiedy "spływasz" na ląd?
2) Jak W Swoim Świecie Żyjąca będzie dojeżdżać do Naszego Miasteczka? Rozumiemy, że to będzie dodatkowe zajęcie oprócz czaplowomiasteczkowego...
Trzymaj się zdrowo.
Emeryt (zmiany moje)
Odpisał:
Na ląd około 12 kwietnia lub trochę wcześniej. Możliwe, że będą to warsztaty online.
W Czaplowym Miasteczku nie pracuje od czerwca 2024 kiedy to nowa Pani Burmistrz zatrudniła firmę do wydawania Biuletynu.
Fajnie, że Po Morzach Pływający "spływa" na ląd przed Wielkanocnymi Świętami. Święta w domu, no i zaraz ruszy orgia zieleni. Sama radość, panie kochany!
 
Rano, w drodze do szkoły, zadzwoniła Córcia. Chciała podzielić się swoimi remontowymi problemami.
- Bo wiesz, tato, jestem z tym sama, a wy przecież już nie przez jeden remont przeszliście. - Inni się nie znają, a poza tym co bym usłyszała? - A nie mówiłem/ -am/ - liśmy!
Obgadaliśmy więc różne nasze bogate problemy remontowe, aby skonfrontować z jej problemami i żeby unaocznić Córci, że te jej są stosunkowo błahe i że sobie z nimi poradzi. Roznicowaliśmy problem na osiem, bo Córci chodziło przede wszystkim o to, żeby się wygadać i żeby spotkać się z profesjonalnym zrozumieniem bez czczego, głupiego gadania.
 
Dość szybko po II Posiłku wyjechaliśmy z domu. W Uzdrowisku załatwiliśmy odbiór paczki, zawieźliśmy i odebraliśmy pranie, sprawnie odebraliśmy w MZK naklejki "na plastik" oraz zawitaliśmy do Nowego Mechanika. Po dość krótkim czasie od wymiany przepaliła się "ta sama" żaróweczka w przednim lewym reflektorze. Wymiana niby jest prostą rzeczą, ale w tych nowych autach ile mógłbym przy okazji popsuć... Bo to już zrobiło się znacznie trudniejsze.
- I pomyśleć - zagadałem do Nowego Mechanika - że kiedyś w prosty sposób wyjmowało się samą żarówkę z gniazda, a teraz nie da się jej samej, przepalonej, wyjąć, tylko trzeba z całym modułem, do którego jest przylutowana....
- Bo trzeba ściągnąć jak najwięcej kasy z klienta... - wyjaśnił przykrą oczywistość.
 
W City głównym punktem programu był Urząd Skarbowy. Żona nie chciała zostać w samochodzie, chociaż zaklinałem się, że będę krótko, bo wezmę tylko dwa egzemplarze PIT-28 i o coś zapytam. 
A proste pytanie miało brzmieć Do kiedy należy rozliczyć ostatecznie sprzedaż Pół-Kamieniczki? W domu rzecz przedyskutowaliśmy na zasadzie, czy w ogóle mamy ją rozliczać, ale o to miałem nie pytać bojąc się, że pani z okienka ściągnie z góry specjalizującą się w tych sprawach tę bierno-agresywną, która swego czasu mnie doprowadziła do wewnętrznego szału, a z Żony, za drugim spotkaniem, wyssała wszystkie siły prawie doprowadzając ją do anemii. Wtedy tak myślałem widząc niesamowitą bladość jej skóry i ogólną obwisłą postawę z resztkami życia, stojącą przed US, gdy po nią przyjechałem z zakupów.
- Już ja cię znam! - zaprotestowała. - Idę z tobą. - A bo ja wiem, co na miejscu wymyślisz, a że to zrobisz, to pewne. - I potem w US będziemy mieć przechlapane. 
Pani w okienku posiłkowała się koleżanką z góry, co było zrozumiałe. Na szczęście, bo na pewno musiała to być ta bierno-agresywna, tylko do niej zadzwoniła, a już się baliśmy, że ją ściągnie na dół, bo teraz panuje taka moda polegająca na realizowaniu, co prawda dopiero po 40-50. latach, socjalistycznego hasła, jednego z setek, Urzędnik, za przeproszeniem (wtręt mój), frontem do petenta!
Gdyby ta bierno-agresywna zeszła na dół, ani chybi by nas rozpoznała i co wtedy?...
Dowiedzieliśmy się, że na rozliczenie mamy czas do 31. grudnia tego roku. A, czy będziemy musieli nadal rozliczać Pół-Kamieniczkę, to się zobaczy. Zamierzamy uzyskać tę informację inną drogą.
 
Reszta w City przebiegła bezstresowo. W papierniczym, nie bacząc na uwagę Żony Przecież mogłabym ci to kupić przez Internet! kupiłem sto koszulek A4 i dwa niebieskie, moje święte, pisaki. Ostatnio grzebiąc w blogowych segregatorach ze zgrozą stwierdziłem, że upływ czasu poczynił szkody w koszulkach, które się porozpruwały i trzeba było je wymienić. Zrobiłem na poczekaniu, ile się dało, ale w końcu koszulek zabrakło. Czy muszę mówić, że przy zakupach, przy okazji, zamieniło się miło kilka słów z panią sprzedającą? Poza tym trochę pochodziło się po City, żeby kolejny raz stwierdzić, jak tragicznie jest zaniedbane. I nie ma tu nic do rzeczy ostatnia niszczycielska powódź. A mogłoby to być takie piękne miasto...
Po zakupach w Biedrze i w specjalistycznym sklepie samochodowym wróciliśmy do Nowego Mechanika.  
- No, teraz, w razie czego, policja się pana nie czepi... - uspokoił mnie. I umówiliśmy się na czerwiec na wymianę olejów, filtrów, itp.
 
W domu, grubo przed II Posiłkiem, zabraliśmy się za prawie totalne sprzątanie. Żona zajęła rewir apartamentowy, ja nasz dół. Przykro to mówić, ale trzeba jednak brutalnie się przyznać, że ta niesamowita decyzja nie była wcale związana z przyjazdem Trzeźwo Na Życie Patrzącej i Konfliktów Unikającego. Aż tacy nie jesteśmy, żeby totalnym sprzątaniem ich honorować. Mogliby poczuć się nieswojo. Zadziałały inne okoliczności, które zbiegły się akurat z ich przyjazdem.
Sprzątania było tyle, że po odkurzaniu miałem chwilę słabości i w pewnym momencie zacząłem postanawiać, że dokończę po II posiłku jednocześnie wiedząc, że się okłamuję, bo po nim kompletnie się rozlezę i wszystko zostanie na jutro. A na jutro i tak miałem zaplanowane inne pomieszczenia do sprzątania i na pewno bym się nie wyrobił, a gdyby nawet, to bym się zaharował. Chwile słabości udało mi się odsunąć i, oboje z Żoną, mieliśmy satysfakcję z wykonanej roboty. A w związku z tym przyjemnie jadło się II Posiłek.

Wieczorem prawie obejrzeliśmy cały kolejny odcinek serialu Parenthood. Prawie, bo 2/3. Już w jego połowie podejrzewałem Żonę, że zasypia, ale na moje natarczywe pytania/sugestie/twierdzenia ciągle dawała odpowiedź odmowną. Szła w zaparte. Ale nastąpił taki moment, że kawa została wyłożona na ławę. Tedy jeszcze trochę poczytałem.
 
ŚRODA (26.02)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Żeby była jasność - chciałem o 06.00. 
Od razu, zdyscyplinowany przyjazdem Trzeźwo Na Życie Patrzącej i Konfliktów Unikającego, zabrałem się za pisanie. A dopiero potem za onan sportowy.
Po dość wczesnym I Posiłku kontynuowałem sprzątanie. Górę odkurzyłem, starłem na mokro i wytarłem kurze. A potem dobrałem się do kurzy na dole. Całość prac oceniłem na -dobry. Z Żoną się zgodziliśmy, że w domu zrobiło się inaczej. Bite trzy godziny pracy non stop. 

O 14.00 przyjechała pani z Metropolii. Lat 69, jak się okazało po sprowokowanej przeze mnie licytacji wieku. Świetnie wyglądająca, z inteligencją na twarzy i poczuciem humoru. Dobrze jej patrzyło z oczu, stąd od razu pozytywnie zaiskrzyło. Jednocześnie taka tajemnicza, o zapewne ciekawym życiorysie, którego rąbki pod wpływem naszych wynurzeń powoli uchylała.
Czas traktowany przez obie strony jako towarzyski trwał 2,5 godziny. Spotkanie dało nam wiele satysfakcji i przyjemności. 
W trakcie i po II Posiłku dość szczegółowo omawialiśmy spotkanie.
 
Wieczorem dokończyliśmy wczorajszy odcinek. I jednak nie zabraliśmy się za kolejny. W pierwszej chwili chcieliśmy oglądać dalej "na siłę", ale stwierdziliśmy, że serial jest zrobiony jednak "dość płasko", że nasze postanowienia oglądania do czwartku możemy sobie odpuścić, Poza tym ta amerykańska rodzina z tą amerykańską łopatologią...
Szukaliśmy czegoś innego, a to jest trudne i nużące. Trzeba powiedzieć, że Żona przy tym wcale się nie irytowała, może dlatego, że ja nie zacząłem znowu z tą swoją lekką komedią francuską. Coś tam chyba znaleźliśmy. Ja optowałem za filmem, ale jakoś żaden mi nie pasował. Żona nawet skłonna była zgodzić się na "drugiego Pszczelarza" To ja założę słuchawki i sobie posłucham, ale to też mi nie pasowało do tego stopnia, że zacząłem ustawiać się na drugim biegunie i przychylać się do filmu familijnego. Z tego wszystkiego zrobiło się tak "późno", że postanowiliśmy zwyczajnie spać.
- Ale jutro poczytam o nim opinie... - zaznaczyła. - I wcale nie jest powiedziane, że go będziemy oglądać.
Tedy w obszarze filmowym dzień kończyliśmy patowo.
 
CZWARTEK (27.02)
No i dzisiaj wstałem o 05.50. 

Prawie, prawie...
Poranek spędziłem nad długim onanem sportowym. 
Jeszcze przed II Posiłkiem zabrałem się za sprzątanie górnego apartamentu. Jutro na weekend przyjeżdżają narciarze. Ale w połowie roboty mi przeszło. Resztę zostawiłem sobie na jutro. Może przez to, że w "naszym" mieszkaniu wzięła mnie mania sprzątania. Po wczorajszych porządkach nagle zaczęły mnie gryźć i uwierać różne przykurzone tymczasowości, które okazały się nad podziw trwałe, różne rzeczy leżące w miejscach, w których leżeć nie powinny i "odkryte" przedmioty, które wczoraj przy wycieraniu kurzy jakoś ominąłem. Te mnie dopiero uwierały.
Odsapnąwszy trochę po II Posiłku zabrałem się za wieszanie karnisza i zasłon między Bawialnym a kuchnią. Pomysł urodził się w głowie Żony już dawno, ale z realizacją jakoś się nie pchałem w sytuacji, gdy opanowała mnie niemrawość i zgnuśniałość. No, ale skoro w związku z wizytą pani napadło mnie coś i wzięło na porządki?...
Sprawa była prościutka, dopóki nie odkryłem, że na lewym słupie obramowującym otwór między Bawialnym a kuchnią, w miejscu, w którym miałem montować jedno gniazdo dla karnisza, tkwi stary kołek rozporowy z wkrętem, oba nie przystające do gniazda. Jednak postanowiłem to miejsce do montażu wykorzystać. Było perfidnie usytuowane idealnie tam, gdzie wychodziło mi z pomiarów, że ma być umocowane gniazdo, ale fakt, że będę miał o jedno wiercenie i jedną dziurę mniej, był kuszący. 
I ruszyła lawina. Bo musiałem w związku z tym kolejne uchwyty, długość rurek już wcześniej gumówką przyciętych, oraz środkowy uchwyt skracać i przerabiać, żeby karnisz był poziomy i "żeby wszystko trzymało się kupy". Dość powiedzieć, że na dół, do warsztatu schodziłem pięć razy, żeby ciągle coś gumówką przysposabiać.
Żona chciała zastosować półśrodki Ale kto to będzie widział?!, czyli zawsze to samo, bo będę widział ja, a nad tym przejść obojętnie mógł nie będę, i na pewno za jakiś czas poprawiałbym. I cała logistyczno-organizacyjna robota od nowa. 
Zasłony, wybrane przez Żonę, takie kolorystycznie cieplutkie i pasujące do pozostałych dominant barwnych w Bawialnym, powiesiliśmy i je tymczasowo, zanim oddamy do Krawcowej, "skróciliśmy" klamrami do bielizny. Po czym oniemieliśmy z zachwytu. W sytuacji, kiedy Żona dodatkowo inaczej ustawiła komodę i lampę, nagle zrobiło się tak urokliwie, że staliśmy i się gapiliśmy, jakbyśmy te pomieszczenia widzieli po raz pierwszy. A wystarczył taki prosty zabieg.
 
Na kanwie dobrego nastroju zabrałem się wreszcie za pierdolone cherubinki. Jest to spadek po poprzedniej właścicielce, tej przed nami, z Naszego Miasteczka. Ona je zostawiła wyprowadzając się, a Żona się do nich przywiązała. Miałem przez cały czas do nich stosunek lekceważący, więc gdy opuszczaliśmy Nasze Miasteczko w związku z uporem Żony, żeby je zabrać, karton je zawierający, żeby odreagować, opisałem Pierdolone cherubinki. Karton w takim stanie przeleżał trzy lata w Wakacyjnej Wsi, w Małym Gospodarczym i dopiero tutaj, w Tajemniczym Domu, Żona te pierdolone cherubinki wydobyła na światło dzienne. I je powiesiła właśnie na tym słupie między Bawialnym a kuchnią, właśnie na tym kołku, do którego "dopasowywałem" cały karnisz.
Oczywiście pierdolone cherubinki już tam nie mogły wisieć, bo spierdoliłyby cały widok z racji tej, że są pierdolone, a poza tym, prawdę mówiąc, przedstawiały sobą obraz nędzy i rozpaczy. Każdy z nich, a są trzy, był obramowany tworząc jakby obraz-płaskorzeźbę. I takie trzy ramy, zakurzone niemiłosiernie, wisiały w pionie, jedna nad drugą tworząc taki łańcuch pierdolonych cherubinków. Wszystkie trzymały się dwóch grubych lin podklejonych od spodu. Upływ czasu spowodował, że trzymania się poodklejały i ramy względem siebie nie były ani w poziomie, ani w pionie. Natrudziłem się sporo, żeby wszystko wróciło do pierwotnego stanu, po czym z pierdolonymi cherubinkami lataliśmy po Salonie, kuchni i po holu szukając właściwego miejsca, żeby je powiesić. Nigdzie nie pasowały, bo, jak już wspomniałem, były pierdolone. Dopiero zapasowały na boazerii, miejscu przeze mnie "wynalezionym", na ścianie, przy pierwszym stopniu schodów prowadzących z Salonu do góry. Może dlatego, że tam kontrast między ich pierdolonością a ścianą był najmniejszy. I trzeba powiedzieć, ale to jest moje zdanie, że wyglądały, jakby tam były zawsze. Żona niechętnie przyznała mi rację, ale złowieszczo oznajmiła No, niech będzie tymczasowo, bo jeszcze zobaczymy...
 
Będąc w szwungu, mówiąc po polsku, natychmiast potem dobrałem się do chłopa i baby. Były to dwa wieszaki z drewna, takie ludowe płaskorzeźby o obrysach wyraźnie zaznaczających who is who. Żona kupiła je kiedyś w .... sekandhendzie, mówiąc korporacyjnie. I też się do nich przywiązała.
Babie nic nie było, wystarczyło ją tylko przetrzeć z kurzu, bo oboje blisko przez dwa lata leżeli na parapecie w Bawialnym, ale chłopu u dołu coś się urwało i to tak niefortunnie, że odpadnięty kawałek zawierał jedną z dwóch główek do wieszania odzieży, więc zawartość wieszakowości w wieszaku spadła o pięćdziesiąt procent. Poza tym, gdybym powiesiłbym takiego chłopa, z takim felerem, naraziłbym wszystkich na dość szpetny widok.
Dość chałupniczą metodą z tyłów głównej części i tej odpadniętej wyfrezowałem dwa miejsca, aby w nie mogły wejść dwa zgrabne płaskowniczki, które przymocowałem wkrętami. Chłop zyskał drugie życie. Teraz pozostaje "tylko" wybrać miejsce, gdzie jego i babę powiesić. Chciałem to zrobić od razu dzisiaj, w holu, bo to przecież naturalne, że tam są/powinny być wieszaki, ale Żona zaprotestowała.
- A możesz mi dać czas do jutra, żebym się zastanowiła?... 
Po wszystkim miałem w sobie jeszcze tyle sztucznej energii tworzonej przez chorobliwą manię, która się nagle we mnie objawiła, że dosprzątowywałem i dopadałem rzeczy, które przeoczyłem, a które były pokryte kurzem.
 
Wieczorem obejrzeliśmy wypatrzony wczoraj amerykański film z 2017 roku Obdarowani (ang. Gifted). Reklamowany jako familijny, a my do takiego określenia mamy stosunek ostrożny. Te kalki, ta łzawość... Zwłaszcza w przypadku filmów amerykańskich.
Żona przeczytała opinie i stwierdziła, że da się oglądać. Dawno nie mieliśmy takiej filmowej przyjemności. Film pozostawił w nas rozumny niedosyt, bo zdawaliśmy sobie sprawę, że jedna scena więcej, tzw. wyjaśniająca, czyli wkładana widzowi łopatą, mogłaby wszystko zepsuć. Twarze aktorów nieopatrzone, gra bez zarzutu. 
- Czasami przez to wydaje mi się, jakbym oglądała jakiś skandynawski film... - skomentowała Żona, a to w jej ustach jest dla filmu spory komplement.
Scenariusz bardzo ciekawy i, wydaje mi się, że zostało z niego wyciśnięte maksimum. Każdy fragment nie był traktowany pobieżnie, skrótowo, uproszczeniowo, tylko trwał tyle, ile potrzeba. Relacje między dwójką bohaterów - wujkiem i siostrzenicą - w sposób naturalny pokazywały, z jakimi problemami oboje się borykają i finał wcale nie był oczywisty. Ciekawe było też to, że wszystkie postaci drugoplanowe miały swoje znaczenie, odgrywały w scenariuszu ważną rolę i wszystkie, bez wyjątku, dały się zapamiętać. No i oczywiście siedmioletnia dziewczynka. Grała tak świetnie, że nie czuło się w ogóle jej gry. Taka mała szelma. Tu ukłon w stronę realizatorów, że taką wybrali.
Dłużej niż zwykle zasypiałem najpierw rozmawiając z Żoną o filmie, a potem o nim myśląc i odtwarzając poszczególne sceny.
 
PIĄTEK (28.02)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Skutecznie walczyłem z organizmem, który chciał to zrobić już trochę przed piątą. 
Od rana pisałem nie zaglądając do onanu sportowego.
Po I posiłku skończyłem górę i natychmiast na dole zabrałem się za kurze. Znowu ze zgrozą odkryłem kolejne przedmioty, lampy, na przykład, które przedwczoraj i wczoraj, nie wiedzieć dlaczego, ominąłem. Więc znowu dosprzątowywałem, bo ich widok strasznie mnie uwierał. A potem, ledwo siadłem, zaczął mnie uwierać "mój roboczy" stolik stojący tuż koło mnie, gdy siedzę w kuchni przed laptopem. Żona zaczęła się o mnie martwić...
Po czym, dalej, jak to w domu, tu się przepalił halogenik i trzeba było wymienić, a ówdzie puścił Mamut, listwa przypodłogowa odeszła od ściany i trzeba było podkleić. A wiadomo, że te właściwe czynności stanowią raptem 30% całej roboty. I zeszło sporo czasu, na tyle, że na onan sportowy poświęciłem już niewiele.
 
Idąc po paczki zrobiliśmy sobie mały spacer z Pieskiem, a po powrocie pół godziny się regenerowałem na narożniku w Salonie. II Posiłek zjadłem wcześniej niż zwykle mając na uwadze stosunkowo późne przybycie Trzeźwo Na Życie Patrzącej i Konfliktów Unikającego. No i trzeba było się jeszcze na tę okoliczność odgruzować (45%).
Ze wszystkim zdążyłem, bo pociąg, co dziwne i nietypowe, miał opóźnienie około 20. minut. Z gośćmi umówiliśmy się w ... Intermarche, bo chcieli zrobić pod swoim kątem drobne zakupy. Ale Konfliktów Unikający zaznaczył, żebyśmy przyjechali Inteligentnym Autem. Mogłem się domyślać dlaczego, ale i tak widok, chyba z trzydziestu butelek Pilsnera Urquella w prezencie, totalnie mnie zszokował i zaskoczył. Żeby aż tyle?!
 
Do końca dnia z domu nie wyściubiliśmy nosa. Najpierw przy ogniu w kominku i przy różnych piwach oraz drinach siedzieliśmy i gadaliśmy. O naszych świeżych planach, o dzieciach, a to jest temat nośny, zwłaszcza w przypadku Córci, i o dupie Maryni. Żona zaserwowała boczek upieczony w kuchennym piekarniku, a to jest zawsze strzał w dziesiątkę zwłaszcza w przypadku Konfliktów Unikającego, bo go pożera. Raz, po pobycie u nas, skarżył się, że w Metropolii postanowił naśladować kunszt kulinarny Żony i zrobił dokładnie wszystko tak samo, ale smakowało tak sobie. Doszliśmy do wniosku, że to może być kwestia źródła ciepła, ale przede wszystkim jakości mięsa. Konfliktów Unikający boczek kupił w sklepie. I to byłoby tyle wyjaśnień.
Dzisiejszy boczuś, a było tego trochę, zniknął cały. Gdy wszyscy byli już najedzeni, na półmisku została jeszcze solidna porcja, taka jednak, jak stwierdziliśmy, niegodna, żeby ją zostawić na jutro. Z ciężkim westchnieniem Trudno, co zrobić! Konfliktów Unikający jej podołał przy naszym werbalnym wsparciu.
 
W okolicach 20.00 przyjechali goście z Metropolii. Dwie panie, Polka i Ukrainka. Ta ostatnia z dwójką synów, nastolatków. W atmosferze naszego spotkania na śmierć o nich zapomnieliśmy.
- Będziemy trochę później, bo pociąg się spóźnił... 20 minut. - zawiadomiła Polka przywracając nas do rzeczywistości.
Dodam, że panie jechały dokładnie tą samą trasą i z taką samą przesiadką co wcześniej Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający.
- Przyjedziemy pociągiem - informowała nas jeszcze na etapie rezerwacji - bo chcemy mnóstwo chodzić po szlakach i zwiedzać. 
A skoro nie było samochodu, to ja w zasadzie nie miałem przy gościach niczego do roboty.
Po chwilowym gościowym zawirowaniu mogliśmy dalej siedzieć w salonie i rozważać różne aspekty skomplikowanego życia, a raczej żyć.
Na górę poszliśmy o 22.30.
 
SOBOTA (01.03)
No i dzisiaj wstałem o 07.00.
 
Na dworze zarejestrowałem -1st. i lekkie przyprószenie śniegiem, więc znowu okolica wyglądała bajkowo.
A w ogóle to jest pięknie, bo błyskawicznie zrobił się marzec. Ten moment w roku chyba najbardziej lubię, zaraz po maju. Niby tylko 2-3 dni, ale przeskok, zwłaszcza w psychice, ogromny. No i coraz bliżej wytęsknionych... Świąt Bożego Narodzenia. Wprost pięknie! 
Rano, od razu za pamięci, wysłałem od nas urodzinowe życzenia do Męża Dyrektorki. Dzisiaj kończył 72 lata. Wiedziałem, że potem, gdy ruszy dzień, nie będzie warunków.
A dzień ruszył standardowo. Nasi przyjaciele z dolnego gościowego przyszli o 08.00 
I przy kawach oraz Blogowych 
Toczyły się niespieszne rozmowy.
 
II posiłek zrobiłem w dwóch rzutach. Najpierw twarożek dla pozostałej trójki, a potem sadzone też dla trójki, ale już bez Żony, za to ze mną. W planach mieliśmy długi spacer, bo i piękna pogoda i trzeba było spalić... Wcześniej z Żoną wymyśliliśmy, że to będzie taki spacer miejsko-leśny. Trasę opracowałem ja, jako kulturalno-oświatowy. Więc najpierw przeszliśmy po urokliwych dzielnicach Uzdrowiska z jego piękną architekturą, a potem zapuściliśmy się w lasy i na szlaki. Było pięknie.
Przy punkcie widokowym, którego nie znaliśmy, a który zaskoczył nas bajkowym widokiem, spotkaliśmy nasze gościny. Też doceniały piękno Uzdrowiska. 
- To taka perełka ... - skomentowała Polka.
Po dwóch godzinach wróciliśmy do domu, żeby odsapnąć. W trakcie nawet zdążyłem trochę zakosztować onanu sportowego.
 
Późne popołudnie spędziliśmy w Lokalu z Pilsnerem II. W zasadzie to takie nasze wspólne, ulubione miejsce, gdy przyjeżdżają Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający. Znaną nam aurę i menu uzupełnił kelner. Gdy przyszedł nas obsługiwać, trochę z Żoną się naszczurzyliśmy, bo nie był to nikt z zaprzyjaźnionych. Był to ktoś ewidentnie nowy, nam nieznany, więc cholera wie... Bo fajna obsługa jest częścią aury, z której słynie ten lokal, przynajmniej w naszym odczuciu. Uprzedziłem wszystkich, że pana wypytam, co spotkało się z większymi lub mniejszymi protestami, ale jednak protestami. Gdybym nie zachował się tak, jak zwykle w takich razach się zachowuję, wiele byśmy stracili. Tak uważam.
Pan pracował tutaj od miesiąca. A wcześniej przez 5 lat na statkach i promach jako... kelner. Pływał wzdłuż Francji i Niemiec obsługując turystów wszelkiej narodowości, w większości Amerykanów. Więc mógł nam przekazać różne smaczki.
- Tydzień pobytu kosztował osobę 10 tys. euro, a i to była najniższa cena... - zaśmiał się w swój przedziwny sposób, taki sarkastyczno-ironiczny z wykrzywianiem połowy twarzy w dziwnym grymasie w swoją lewą stronę, w takim stylu a la Quasimodo. Od razu go polubiłem. A już kupił mnie, gdy teatralnie odegrał scenę przedstawiającą Francuza i jego "ochotę" do pracy.
Obsługiwał profesjonalnie i nawet nie drażniło mnie raz zadane przez niego pytanie Czy wszystko w porządku?, które zazwyczaj mnie irytuje.
- To co się stało, że pan pracuje tutaj?... - dopytałem, gdy pojawił się kolejny raz.
- Tęsknota za rodziną, za córeczką, która rosła, a ja tego nie widziałem i za Uzdrowiskiem, bo tu się urodziłem, tu mieszkałem i mieszkam. 
No, i tak... Następnym razem będę polował, żeby ten pan powtórnie nas obsługiwał. To taka mała zdrada wobec kelnerów dotychczas zaprzyjaźnionych.
 
Wieczór spędziliśmy w domu przy serii dziesięciu loteryjek. Bezapelacyjnie wygrała Żona, która miała ponad dwukrotną przewagę punktową nad ostatnim graczem, swoim mężem. Drugi był Konfliktów Unikający, trzecia Trzeźwo Na Życie Patrząca, ale oboje wyraźnie odstawali od Żony. Ona po prostu pokazała lwi pazur. 
Gdy wieczór chylił się ku schyłkowi i gdy Żona poszła na górę, udało mi się namówić Konfliktów Unikającego na warcaby. Twierdził, że nie grał kilkadziesiąt lat. Pierwszą partię zremisował, drugą wygrałem, trzecią... przegrałem, czwartą znowu wygrałem. Jak na to, że nie grał, grał bardzo dobrze. Gdyby grał częściej, miałbym ze skubańcem ciężkie przeprawy. Trzeźwo Na Życie Patrząca była wyraźnie dumna ze swojego... partnera, faceta, chłopaka, konkubenta, towarzysza życia, narzeczonego (dowolnie wybrać).
 
Spać poszedłem o 22.30.

NIEDZIELA (02.03)
No i dzisiaj wstałem o 07.00. 

Na dworze panował przyjemny mrozik, -3 st. oraz lazur nieba. No i świergot ptaszków, a to oznaczało jedno.
Mijała ósma, a naszych przyjaciół nie było. Pojawili się dopiero o 09.00. Ciekawe...
Po kawach i blogowych znowu zrobiłem I Posiłek we wczorajszym stylu z wyłączeniem Żony, która po wczorajszych ekscesach kulinarnych w Lokalu z Pilsnerem II była zupełnie niegłodna. 
Do wyjazdu planowaliśmy jeszcze sporo wspólnie poprzebywać, ale jak to w życiu - plany sobie, życie sobie. Stąd w dość niejasnej towarzyskiej sytuacji udało się rozegrać kolejną partię warcabów (remis), po czym Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający wybrali się we dwoje na spacer zmierzając w kierunku dworca kolejowego, by wyruszyć w podróż do Metropolii. Tym razem pociągi jeździły punktualnie. Zaraz potem wyjechały gościny. Od razu zabrałem się za robotę.
 
Popołudnie i wieczór były ciche i nietypowe.
 
PONIEDZIAŁEK (03.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
O tej porze roku wstaje się już inaczej. Po prostu jest jasno i od razu w człowieku pojawia się werwa. 
Ranek był tak spokojny i niespieszny, że miało się wrażenie, że to niedziela. Nawet ruch na Pięknej Uliczce, zawsze przecież mały, dzisiaj był jeszcze mniejszy. Tylko śmieciarze z trzema swoimi autami przypominali, że to poniedziałek.
Mogłem więc przeprowadzić szeroki i długi onan sportowy. Trwał aż do I Posiłku. Dopiero po nim zabrałem się za pisanie.
 
Po I Posiłku pojechałem sam w Uzdrowisko pozałatwiać kilka spraw i zrobić zakupy. Udało mi się trafić jeszcze przed uzdrowiskowymi godzinami szczytu. Wszędzie panowały charakterystyczne pustki.
Popołudnie i wieczór znowu były ciche i nietypowe.
 
Dzisiaj zadzwoniła koleżanka ze studiów. Pierwsze jej słowa natychmiast przeszły w łkanie. Musiała zrezygnować ze zjazdu, bo wykryto u niej nowotwór i czekają ją ciężkie chwile. Na wszystkich dotychczasowych zjazdach była. Dobiło mnie to skutecznie.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian nie zadzwonił ani razu. Nie wiem, co mogło się stać.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.30.
 
I cytat tygodnia:
Żaba w stawie niewiele wie o wielkim oceanie. - przysłowie zen.
 
To tylko fragmencik "wyjaśnienia":
(...)Zen jest sztuką kontemplacji Pustki. W ogrodach zen najważniejsze są przestrzenie między kamieniami, w medytacji nieprzytrzymywanie żadnej myśli. Ta Pustka potrafi być czasem bardzo żywa, czasem podniosła, jednak przenika ona całe zen. Według zen przenika cały wszechświat(...)
 
...Według zen, świat widzi się najlepiej, gdy człowiekowi nie przeszkadzają jego uprzedzenia. Każde porównanie, każda racjonalna myśl jest budowaniem przybliżonego modelu świata, który powoli zaczyna przesłaniać rzeczywistość. Ludzie patrzą na otoczenie przez pryzmat swoich uwarunkowań. Powstaje na skutek tego dysonans, z którego wywodzi się cierpienie. Pustka jest brakiem uwarunkowań. Myśli pojawiają się, gdy są konieczne, gdy jednak się ich nie przytrzymuje, ani nie zwalcza, przemijają bez śladu. Umysł jest wówczas jak lustro. Po dalszej medytacji znika nawet lustro.(...)

(...) Podobnie wszelkie podziały, wliczając w to podział ja-świat zewnętrzny, są według zen iluzją, która nie odpowiada rzeczywistości. Nie należy się na nich koncentrować, nie należy także przebywać myślą w przeszłości czy w przyszłości. Istnieje tylko „tu i teraz”, „jest tylko ta chwila”, „jest tylko to miejsce”. Zen polega na tym, że „gdy jestem głodny, jem, gdy jestem śpiący, śpię”. Ktoś inny gdy je, myślami przebywa w pracy, a gdy zasypia, snuje marzenia o wielkości. Wtedy jest od zen daleki.(...)