poniedziałek, 10 marca 2025

10.03.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 97 dni.
 
WTOREK (04.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Rano, po czynnościach gospodarskich, od razu przystąpiłem do onanu sportowego. A dopiero potem do cyzelowania. 
Jeszcze przed I Posiłkiem zabrałem się za dół. A po nim ponownie za... dół w obszarze picowania.
Przed przyjazdem gości porąbałem drewno w obszarze II i III frakcji. Praca w słoneczku w towarzystwie Pilsnera Urquella - czy może to coś przebić? Otóż może - dwa Pilsnery Urquelle.              I zdążyłem nawet nastawić pod nadzorem Żony składniki, aby z nich skomponować strawę dla Pieska.
 
O 14.30 przyjechali Czesi. Mieli być o 15.00, ale to mnie nie zestresowało, bo ze wszystkim byłem gotowy. Przy okazji pozwoliłem sobie na drobne przemyślenia, że, na przykład, w przypadku gości-Niemców mógłbym być gotowy idealnie na 14.59 i nic by się nie stało, bo wiadomo ordnung muss sein, ale w przypadku takich Włochów czy Hiszpanów powinienem był być gotów nawet o 13.00, jeśli nie wcześniej.
Bardzo sympatyczna para, lat 55-57. Przy bramie z panem od razu sobie wyjaśniliśmy, że on nie mówi po polsku, a ja po czesku. Ale łatwo było się dogadać, bo o czym bym nie powiedział, czego bym nie wyjaśnił, oboje na trzy cztery odpowiadali "ano". A każdy głupi wie, co to oznacza i to mnie uspokajało. Jak przystało na Czechów przyjechali czarną, czyściutką Skodą i byli bardzo zadowoleni, że mają darmowy i strzeżony parking. Ale od razu zastrzegli, że auta ruszać nie będą, tylko będą spacerować z pieskiem.
- Lubimy jeździć po Polsce - opowiadała pani, na której, z przyjemnością zawieszałem oko, bo szczupła, zgrabna i interesująca, dodatkowo jako na Czeszce, bo wcześniej czarno to widziałem. - Byliśmy w Kołobrzegu... poinformowała i ucieszyła się, że zrozumiałem - ... i w Krakowie.
To miłe, że mieli takie pozytywne wrażenia, skoro sami byli z Pragi. 
- Ale teraz postanowiliśmy zobaczyć małe miasteczka... - zaznaczyła.
Że też ja to wszystko zrozumiałem?... A nawet się nauczyłem, bo już w środku, gdy ich oprowadzałem okazało się, że to nie jest sypialnia, jak przez całe życie myślałem, tylko ložnice. Od leżenia, jak ustaliliśmy, a nie od spania. Logiczne...
W Uzdrowisku byli pierwszy raz.
 
Z jedzenia dla Pieska byłem dumny. Owszem, zrobiłem je według żoninych wskazówek, ale przecież składniki, proporcje, sumaryczna ilość, smak oraz gęstość tudzież wygląd, zależały jednak ode mnie. 
To ostatnie było akurat najmniej docenione przez Pieska, ale resztę docenił jak najbardziej. 
Ze zrobionego przeze mnie II Posiłku też byłem dumny. Też co prawda według wskazówek Żony, ale przecież mogłem spieprzyć.
 
W trakcie tych gotowań zadzwonił Kolega Współpracownik. Wstrzelił się idealnie. Wstępnie, co prawda, nawet szczegółowo wypytał, co tam u nas, ale potem wypłynął na szerokie wody. Mieszając strawy, dolewając i dosypując, próbując, mogłem swobodnie "rozmawiać" położywszy telefon koło siebie. 
Opowieści kręciły się wokół trzech postaci. Jedna dotyczyła wspólnego znajomego, bliższego Koledze Współpracownikowi, który od dziesiątków lat prowadzi górskie schronisko. Byliśmy tam z Żoną wielokrotnie, nawet z Bazysiem, prywatnie i na kilku plenerach. Schroniskowiec jest osobą niezwykle barwną, a nasze życiowe jeżdżenie po bandzie przy jego wyczynach jest jakąś śmieszną drobnostką niewartą wzmianki. 
Jego wieloletnią pożywką jest użeranie się z Lasami Państwowymi, od których dzierżawi schronisko, co nie przeszkadza Lasom przez te lata utrudniać mu życia, więcej, rzucać kłody pod nogi, chociaż Lasy są zadowolone, że ktoś to dzierżawi i prowadzi, bo generalnie obiekt ten dla nich jest takim wrzodem na dupie. Po środku niczego, miejsce doskonałe co prawda dla rowerzystów i narciarzy biegowych, ale wokół żadnego porządnego drzewa, które można byłoby wyciąć i prowadzić "gospodarkę leśną"... A wtedy dom taki stałby się leśniczówką i byłby użyteczny. Raz nawet Schroniskowiec wygrał z Lasami sprawę sądową i zagrał im na nosie. Nic więc dziwnego, że to, plus inne okoliczności, spowodowało, że rok temu wygasła umowa dzierżawy i Lasy jej nie przedłużyły. Czy to coś zmieniło? Otóż nie. Schroniskowiec dalej prowadzi schronisko na podstawie jakiejś dziwnej rocznej umowy prawnej, której nazwy nie potrafię powtórzyć, bo prawnicy tak zachachmęcili. Ta sytuacja kompletnie nie zraża Schroniskowca.
- Wystąpiłem do Lasów z propozycją umowy dzierżawy na kolejne 25 lat... - poinformował Kolegę Współpracownika. - Ale darowałem im 5 lat, bo sobie obliczyłem, że przecież nie mogę prowadzić schroniska do 85. roku życia.
 
Opowieści o nim zajęły Koledze Współpracownikowi jakieś 50% całej "rozmowy". Kolejne 30%  dotyczyły córki Farmaceutki (przypomnę: Farmaceutka to partnerka Kolegi Współpracownika), którą, córkę oczywiście, znamy wyłącznie z szerokich opowiadań, a w zasadzie jej byłego męża, którego nie znamy tym bardziej. Sytuacja córki jest pogmatwana, bo z rozwiedzionym mężem już bodajże drugi rok i z dwójką wspólnych dzieci mieszka nadal w tym samym mieszkaniu. Były mąż do niczego się nie poczuwa, co zresztą czynił od samego początku małżeństwa. To taki typ z pewnymi cechami Ojca Ja pracuję, więc w domu wszystko mi się należy i palcem nie kiwnę (nie ważne było, że druga strona też pracowała) i Śmieci nie wyrzucę (5 worków), bo jestem zmęczony (głupia żona po takim dictum brała wory i wyrzucała) oraz Syna - podobna humorzastość. Nic dziwnego, że gość prosił się, aby go kopnąć w dupę, co zresztą nastąpiło. To wszystko poważnym rykoszetem odbiło się na Farmaceutce, ale na Koledze Współpracowniku już tylko w minimalnym stopniu. Tak uważam. Bo teraz Farmaceutka, jako emerytka, spędza czas od poniedziałku do piątku u córki wożąc dzieci do i przywożąc ze szkoły i w ogóle o nie dba, bo praca córki w tygodniu jej to uniemożliwia. No i tam nocuje. Więc w jednym pokoju śpią dzieci-wnuki, w drugim matka-córka-była żona, w trzecim ojciec-były mąż-były zięć, a w czwartym matka-babcia-była teściowa i musi być wesoło, bo innego wyjścia nie ma. Na weekend Farmaceutka zjeżdża do domu, czyli do Kolegi Współpracownika, więc jak cała sytuacja mogłaby się na nim odbić? Zwłaszcza że z opowieści Farmaceutki o byłym zięciu-chuju czerpie wiele, w tym radości i anegdot.
 
Opowieści o samej Farmaceutce, jako trzeciej istotnej postaci, Koledze Współpracownikowi zajęły 15% całego czasu. Żeby dorobić do emerytury, pracuje ona w aptece na umowę-zlecenia, jako "wydawaczka leków". Czyli nie pracuje w tej aptece, w której była kierowniczką. W nowej przychodzi więc i wychodzi w czasie, gdy wnuki są w szkole, wychodząc zatrzaskuje za sobą drzwi i nic jej nie obchodzi. Żadni pacjenci, w tym starzy, przeważnie zidiociali, chociaż z tą cechą 
Spotykała się i nadal spotyka
Ale już jej to wcale nie tyka
w każdej grupie wiekowej, żadne san-epidy, inspekcje pracy, dbałość o zamówienia i rozliczanie recept, czystość i zabezpieczenie obiektu, a przede wszystkim pracownicy, przeważnie panie, młode, tuż po studiach pełne roszczeń, zwłaszcza finansowych Bo ja tu przyszłam być farmaceutką(!), a nie sprzątać po zamknięciu apteki i nie rozliczać recept. Nie było przecież istotne, że Farmaceutka też takie studia skończyła.
 
Dla celów statystycznych - "rozmowa" trwała 53 minuty. Łatwo obliczyć poszczególne składowe i ile zajęły nam opowieści o nas. Obliczyłem - 2 minuty i 39 sekund. Czy miałem pretensje? Broń Boże! Trzeba znać Kolegę Współpracownika. Od dawna go akceptujemy takim, jakim jest. I nie tylko jego. A to jest duża sztuka, uważamy. Nie jesteśmy w stanie przeskoczyć tylko głupoty i prymitywizmu. Oraz wykształconych chamów. 
Poza tym fajnie gotowało się strawy, gdy Kolega Współpracownik umilał czas.
Dość łatwo było mi "rozmowę" zakończyć, bo każdy zrozumie, nawet on, a może przede wszystkim on, jako żeglarz i były harcerz, że obiad jest właśnie gotowy i że sympatycznie byłoby go zjeść, gdy potrawy są gorące. Ciekawe, bo w ogóle "nie zdążyliśmy" porozmawiać o nim samym. A to ci dopiero!...
 
Po II posiłku wybrałem się do paczkomatu po prezent od Pasierbicy i Q-Zięcia. Wiedziałem skądinąd, że musi to być książka. Wstrzelili się w dziesiątkę. Od lat wiedzieli bowiem, co głoszę, że się tak megalomańsko wyrażę, a czym nie odkrywam Ameryki, bo każdy głupi to wie. Mój konik ma tytuł Co będzie, gdy nagle nastąpi awaria i nie będzie prądu? Ale nie taka w skali chociażby dzielnicy miasta, ale taka na skalę kontynentu, na przykład. To znaczy wiadomo, co będzie - katastrofa. ale to słowo, zdaje się, nie oddaje potencjalnego stanu rzeczy. Nawet nie oddaje go określenie kataklizm. Chyba nie wyobrażamy sobie całego łańcucha powiązań, którego podstawą jest energia elektryczna. Jeśli do tego dodamy wszechobecne systemy cywilizacyjne sterowane komputerami, które przecież potrzebują zasilania, to jest takie jedyne słowo określające potencjalny stan rzeczy, a brzmi ono armagedon. I właśnie o tym traktuje książka Blackout austriackiego autora, Marca Elsberga. Taka kobyła licząca 778 stron.
- Przeczytałem ją jednym ciągiem... - poinformował mnie entuzjastycznie Q-Zięć.
Jechali we troje po Q-Wnuka do którychś dziadków, bo jakiś plan im się zrypał. I w kontekście mojej opowieści, że szedłem sobie po paczkę jeszcze za jasnego, w ciszy i spokoju, zareagowali A my, jak zwykle w pospiechu!
Pożegnaliśmy się, a ja na koniec rzuciłem:
- To pozdrawiam, Ofelio!
- Mhm... - usłyszeliśmy oboje z Żoną.

Cały dzień było pięknie - wiosennie, słonecznie i ciepło.
 
Wczoraj o 20.57 napisał Po Morzach Pływający.
Nie dziwię się, że kelner zrezygnował z pływania. Tylko marynarze są w stanie przepływać 40 lat na morzu i nie płakać z byle powodu.
W domu jesteś codziennie i codziennie masz coś do zrobienia. Ja jestem w domu od święta i muszę wszystko nadrobić ze sporym marginesem, żeby wystarczyło na kolejne miesiące / czasem się udaje/.
Teraz może będzie trochę mniej ponieważ W Swoim Świecie Żyjąca robi porządki,ale jak wyjedzie...
Pocieszające jest to, że za kilka lat dołączę do grona " zasłużonych na polu pracy" i będzie dużo czasu na rózne sprawy . A może będę okazem zdrowia i dołożę jakieś 2-3 lata.....do tych 45 które zaliczę do tego czasu...
PMP (zmiany moje; pis. oryg.)
Obśmiałem się, że marynarz czepił się biednego kelnera...
 
ŚRODA (05.03)
No i dzisiaj wstałem o 05.45.
 
Żona godzinę później, po raz pierwszy "tak wcześnie" od trzech dni.  
Rano napadło mnie na serię smsów. Wysłałem po raz pierwszy w życiu życzenia imieninowe do Ofelii, która, zdaje się, nie wie, o co chodzi, bo ich nie obchodzi (rodzice nie nauczyli), życzenia do Teściowej z okazji dzisiejszego Dnia Teściowej, którego to dnia ona na pewno nie obchodzi oraz do Pasierbicy i Q-Zięcia przypomnienie, że dzisiaj jest Dzień Teściowej, którego oni nie obchodzą i raczej mają go w głębokim poważaniu. Czyli wszystko porannie kulą w płot. Ale było też kilka bez kuli w płot. Do Byłej Bratowej wysłałem życzenia z okazji jej wczorajszych urodzin i pokorespondowałem z Trzeźwo Na Życie Patrzącą, z nią bardziej poważnie, i z Konfliktów Unikającym, z nim z przymrużeniem oka, bo wysłał wczoraj wieczorem tradycyjnie, jak co roku, zdjęcia ich obojga z tłem w postaci Śledzia i Stumbrasa.
Ale odzew na moje wygłupy był nadspodziewanie liczny i owocny. Ofelia zainteresowała się swoimi imieninami uśmiechając się tajemniczo, po ofeliowemu, gdy matka jej przeczytała smsa w drodze do szkoły/pracy, Pasierbica nic o tym dniu nie wiedziała, ale chyba jednak zareaguje we właściwym kierunku, Q-Zięć wysłał życzenia a Teściowa, też nic nie wiedząc o takich głupotach, podziękowała. Przy okazji wyjaśniła, że z romskiego tłumaczy się jako toksyczna matka. Nie, żebym od razu im przytakiwał.To ja jej przypomniałem zupełnie niepotrzebnie, że po francusku to belle-mere. Ach, ci Francuzi, potrafią. Nie to, co do bólu racjonalni Anglicy - mother-in-law. Niby wszystko prawda, ale gdzie te smaczki?...
Nawet zareagowali Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający. Dosyć podobnie, mimo że, chyba, nie konsultowali sprawy ze sobą. Oni w tym względzie mają sprawę jasną z błąkającymi się gdzieś w tle śladami wirtualno-rzeczywistych teściowych. Czyli takich ni pies, ni wydra.
Dopiero po tych wygłupach zabrałem się za onan sportowy. Jednak sprawa nie dawała mi spokoju i długo bijąc się z myślami w końcu wysłałem to przypomnienie Córci i Synowi. Każde z nich ma odmienne zdanie na ten temat i różną sytuację, a dodatkowo Syn, w tym względzie, pozbawiony jest całkowicie, zdaje się, poczucia humoru.
- Wzruszenie odbiera mi mowę. - odpisał błyskawicznie, jakby czekał na mojego smsa. Ubawiłem się.
- A, dziękuję :) - błyskawicznie odpisała, prawie jednocześnie z bratem. 
 
Po I Posiłku pisałem w atmosferze ciszy i spokoju, takiej soboty. A potem, jak zwykle, z dużą  przyjemnością pojechałem po pranie i na zakupy w tej niespiesznej uzdrowiskowej aurze. 
Po południu, pod nadzorem Żony, zrobiłem nam II Posiłek. I zaczęliśmy rozmawiać o Czechach. Czesi nie Czesi, mamy taki system, że gdy nie ma pilnej zmiany gości tego samego dnia, to proponujemy obecnym spokojny wyjazd i Możecie państwo zostać do piętnastej. Żona odpowiednio wcześnie wysyła do nich taki komunikat, nieinwazyjnie, czyli smsowo. Zawsze spotyka się to z miłym odbiorem.
- Ale jak ja mam do ich napisać, skoro oni po polsku ani w ząb?... - zmartwiła się. 
Zaproponowałem, że się na ich zaczaję, pójdę do nich, inwazyjnie, ale trudno, i złożę im propozycję.
Ale wiedząc, że oni "ani w ząb", to się porządnie przygotowałem. Na karteczce wypisałem sobie po czesku stosowne zdania.
- Chcete být zítra do trí hodin?
I przewidując, że tak może być, wyszedłem profilaktycznie przed orkiestrę i przygotowałem sobie cały ciąg wystąpienia.
- Ale potřebujemy si pořídit ovladač, abychom přestali topit. - Můžete nechat auto a zavazadla, a jít na procházku, například, a mĕjte s sebou klíče.
(tylko jedno ułatwienie - "topit" wbrew pozorom nie oznacza "topić" tylko "grzać")
 
Przycisnąłem inwazyjnie, ale króciutko, przycisk dzwonka i sporo czekałem. I nic, bo kto mógłby tutaj, w Polsce, w Uzdrowisku, do nich dzwonić, jak do normalnego domu?... Przycisnąłem drugi raz i dopiero, jak rozdarł się piesek, wyszedł pan. Zapytałem po czesku, czy chcą jutro zostać do piętnastej.
- Prosím čekejte... - od razu mnie zrozumiał, więc byłem bardzo dumny, zwłaszcza że ja go też zrozumiałem. - Kvĕtinka, můžete přijít?...
Czech, a zachował się jak klasyczny chłop. Przecież nie będzie podejmował takich decyzji i się narażał. Poza tym tak ładnie się zwrócił do żony(?) z zabawną czeską intonacją, która wraz z użytym słowem mogła sugerować Polakowi, że facet robi sobie jaja, za przeproszeniem. Ale nie robił. Za chwilę przyszła pani, bardzo dziękowała Ale jutro musimy wyjechać o jedenastej... Też to zrozumiałem.
Tak więc moje poważne przygotowania w obszarze czeskiego zdały się psu na budę. 

Pod wieczór pisałem, a Żona szukała filmu na wieczór. Wracało życie. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na amerykański thriller z 2003. roku Ława przysięgłych w dość gwiazdorskiej obsadzie: John Cusack, Dustin Hoffman, Gene Hackman, Rachel Weisz. Ponieważ film trwa 127 minut, postanowiliśmy oglądać go w dwóch ratach. Dzisiejsza nie napotkała żadnych przeszkód.

Cały dzień było pięknie - wiosennie, słonecznie i ciepło. Wydawało mi się od pewnej części popołudnia, że jest niedziela. Skoro do południa była sobota?...
 
CZWARTEK (06.03)
No i dzisiaj obudziłem się o 04.40. Czterdzieści minut walczyłem z organizmem próbując pospać do 06.00. Walkę przegrałem.
 
Po porannym rozruchu jeszcze raz logistycznie rozpracowałem mój jutrzejszy wyjazd do Wnuków i niedzielny powrót. Ot tak, żeby być spokojnym. A potem od razu pisałem. 
Czesi wyjechali o 10.00. Sympatycznie się pożegnaliśmy z moim dĕkuju, a siroká cesta i z ich dĕkuju, všechno dobrĕ. Ale nabiłem punktów, gdy ich ponownie zaprosiłem.
- Znovu vás zveme! - zaskoczyłem ich. Wybuchnęli śmiechem.
 
Po I Posiłku zrobiłem:
- kartę wyjazdową. Mam stały druk, stały system, w którym w przeddzień wyjazdu wpisuję rzeczy do zabrania. W ten sposób spokojnie śpię,
- naniosłem spory zapas bierwion, żeby Żonie starczyło podczas mojej nieobecności,
- narąbałem spory zapas szczap II i III frakcji, żeby Żonie starczyło podczas mojej nieobecności, 
- zrobiłem comiesięczny porządek w papierach,
- wykonałem dziesiątki drobnych czynności gospodarczych, żeby w spokoju sumienia móc wyjechać,
- rozpocząłem pakowanie się.
A Żona wydrukowała mi bilety. 
Z wielką przyjemnością poszliśmy z Pieskiem na spacer. Pogoda była tak cudna, że postanowiliśmy zainaugurować sezon w ogródku w Amfiteatralnej. Siedząc na słońcu nie sposób było nie zdjąć kurtki.
A Piesek po raz pierwszy w tym roku dyszał z gorąca. Czy muszę mówić, jak smakował Pilsner Urquell z beczki? Żona była skromna - zadowoliła się pomidorowym sokiem.
 
Dopiero po powrocie zdecydowałem się na mały onan sportowy. No i zaczął mi dokuczać coraz mocniejszy ból dolnych dziąseł, tych w okolicach jedynek i dwójek. W kontekście wyjazdu psuło mi to całkowicie humor. Żona natychmiast zabrała się do roboty i zaleciła różne płukania - woda z NaCl, H2O2 oraz Płyn Wojskowy, którego użyłem dwa razy, bo w nocy wymacałem językiem, że przy wewnętrznej strony dziąseł powstały dwa bąble, całkiem rozsądnej wielkości. I co kilka godzin przez całą noc dziąsła smarowałem miksturą przygotowaną przez Żonę, której zwyczajowo używam zamiast pasty do zębów.
W takim nieciekawym stanie zasypiałem. Ale zanim, obejrzeliśmy drugą część Ławy przysięgłych. Nie żałowaliśmy, że przy nim spędziliśmy dwa wieczory, ale stwierdziliśmy, że nie trzymał nas w napięciu, mimo że w drugiej części akcja była żwawsza, a powinien.
 
PIĄTEK (07.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
W nocy kilka razy wstawałem smarując sobie dolne dziąsła miksturą zaleconą przez Żonę. Ból wyraźnie zelżał, za to dolna warga nabrała wielkości, której żaden Murzyn by się nie powstydził. Z racji swojego opuchnięcia-powiększenia nie mieściła się w strukturze twarzy uformowanej przez dziesiątki lat i mocno wychynęła do przodu nadając jej mocno przygłupawy wygląd oraz powiększając i tak zwyczajowy mongoidalny wygląd. Był bodajże taki film amerykański z młodym czarnoskórym bohaterem, bardzo poczciwym i, o ile pamiętam, trochę ociężałym dosłownie i w przenośni, który taką wargę posiadał na stałe. Kto oglądał, ten wie, o co mi chodzi. Tylko kolor skóry inny, wielkość ciała, no i wiek.
Mimo czekającej mnie podróży wargą się zupełnie nie przejmowałem, chociaż dość często specjalnie fatygowałem się do lustra (w Tajemniczym Domu są wszędzie), żeby na nią sobie z dużą fascynacją i masochizmem popatrzeć. A raz nawet poszedłem do górnej gościnnej łazienki, w której jest trójskrzydłowe lustro, żeby sobie popatrzeć na nią z boku. Wystawała poza profil twarzy o dobry centymetr.
Żona rano się ucieszyła, że jest trend w kierunku spadku bólu.
- A wargę, faktycznie masz większą, ale to się dopiero rzuca w oczy, gdy mówisz.
Przesłanie więc było jasne. W trakcie długawej podróży, bo miałem jechać do Metropolii nietypową trasą, powinienem nikogo nie zaczepiać na gadki. 
Aha, i jeszcze jedno - bąble po Płynie Wojskowym zniknęły. Tedy zbierałem się do wyjazdu w dobrym nastroju. Szybko się spakowałem, odgruzowałem na 45% i połknąłem delikatną jajeczniczkę na maśle, żeby nie nadwyrężać dziąseł.
 
Z różnych względów wyszło nam, 
Że do stacji idę sam.
Przy pięknej pogodzie dość dziarskim krokiem zajęło mi to 20 minut. Po remoncie torowiska porobiło się teraz tak, że pociąg z Uzdrowiska III przyjechał 7 minut przed czasem, a nie, jak dotychczas, z 20-30. minutowym opóźnieniem. I te 7 minut karnie czekał, zanim planowo odjechał. 
Na dworcu City Miasto jakaś pani ulokowała się za mną.
- Chciałam się upewnić, czy ten pociąg jedzie do Metropolii? - zapytała mnie.
- Na pewno, bo ja jadę do Metropolii... - odparłem z uśmiechem. 
Tuż przed następną stacją, City Główne, dwie panie konduktorki mocno się ożywiły, zaczęły chodzić po składzie głośno się dopytując Kto z państwa jedzie do Metropolii? Milczałem, a panie mnie obchodziły z daleka rzucając tylko na mnie dziwne spojrzenia. Sprawdziły wcześniej mój bilet i uznały mnie co najmniej za dziwaka. Bo kto chce jeździć do Metropolii jakąś okrężną trasą w czasie bliskim trzech godzin, gdy "normalny" przejazd trwa połowę krócej, jeśli nie więcej, niż połowa.
Pani za mną się odezwała.
- Ale to nie jest bilet na ten pociąg. - pani konduktor od razu zareagowała. - Teraz proszę wysiąść, za chwilę nadjedzie drugi pociąg, z innego kierunku, który jedzie do Metropolii krótszą trasą. - spojrzała przy tym na mnie znacząco. 
Pławiłem się w nastroju. Ta panująca we mnie, mężczyźnie prawie 75. letnim, samodzielność, świadomość decyzji i odpór dany polskiej kolei, która dba o to, żeby pasażerowie spędzali w podróży jak najmniej czasu, wszystko oczywiście dla ich komfortu, zdecydowanie poprawiały mi nastrój, który już od samego początku był doskonały. Taka wisienka na torcie.
Tamten pociąg ruszył, za chwilę nasz. W Metropolii miałem być dopiero dobre 1,5 godziny po tamtych szczęśliwcach. Założyłbym się o każde pieniądze, że w tym składzie byłem jedynym jadącym do tego samego celu. 

Podróż była piękna. To znaczy jej początkowe dwie trzecie. Wszystko dzięki słonecznej pogodzie, niesamowitym krajobrazom, pięknym, mimo dominującej jeszcze szaro-brunatności, i całej kolejowej infrastrukturze. Jechałem tamtędy pierwszy raz w życiu i nie mogłem pozostać obojętny na inżynierskie łączenie gór za pomocą wiaduktów, często niezwykle długich i wysokich, z których bez obawy spoglądałem w dół, w przepaść, na tunele,  wymagające ponad minutowego przejazdu, w których, o dziwo, nie budziły się we mnie żadne klaustrofobiczne objawy, no i na prześliczne stacje i stacyjki, niektóre wymuskane do detalu, inne zapyziałe z odłażącymi tynkami na budynkach, zamurowanymi oknami za pomocą ohydnych pustaków, czy zdewastowanymi dachami pełnymi dziur. Wszystkie jednak urokliwe.
Co stacyjka zdawałem Żonie relację obiecując jej, że kiedyś zabiorę ją w podróż tą trasą.
Dodatkową atrakcją byli podróżni. Wszelacy i różnoracy. A to kopalnia spostrzeżeń. Wśród nich za mną jechały dwie Ukrainki, oczywiście, a obok, po drugiej stronie, para... Meksykanów. Mogli to być również Chilijczycy, Boliwijczycy, Peruwiańczycy a na pewno nie Hiszpanie, chociaż cały czas trajkotali w tym języku. Oboje czterdziestolatkowie. Dumałem nad tym, skąd tutaj mogli się wziąć, bo na klasycznych turystów (strój, plecaki) nie wyglądali, a bagaż był więcej niż skromny. Tak jak ja podziwiali pejzaże i cały czas komentowali. Reszta pasażerów jeżdżących chyba tędy codziennie na to piękno miała wywalone. Albo ślipieli w smartfony, albo paplali, albo spali.
Ostatnia jedna trzecia trasy była już nieciekawa. Wypłaszczyło się i wszędzie widziało się już zindustrializowaną działalność człowieka. Ciekawe, że każdą taką jednostkę otaczała mniejsza lub większa syfoza. 

Pociąg dotarł do Metropolii punktualnie. A kolejny, z innego peronu (znowu ta błyskotliwa samodzielność), po 8. minutach wyjechał... punktualnie i przyjechał ... punktualnie. Trochę poczułem się nieswojo. Dwadzieścia cztery minuty jazdy spędziłem na stojąco, tak już miałem dosyć blisko trzygodzinnego siedzenia w poprzednim pociągu.
Syn czekał na dworcu razem z Furią. Od razu zaproponował spacer Bo musimy pogadać... 
No i cóż się okazało? Wnuk-IV był w szpitalu w Metropolii razem z Synową, więc w domu samo męskie towarzystwo. Ciche. Od czterech dni Wnuka-IV pobolewał brzuch, dwa dni temu już nie na żarty, więc pojechali z nim do szpitala. Po USG okazało się, że to wyrostek i że trzeba go usunąć. Czyli tak samo, jak u Wnuka-III rok temu, gdy wtedy był z młodszym bratem u nas i nie mógł, nieszczęśliwy, jeść żadnych deserów, tylko galaretki.
- Wnuk-IV jest już po operacji, czuje się całkiem dobrze, ale jest słabiutki i średnio przytomny. - Syn podawał szczegóły. - Nie chciałem odwoływać twojego przyjazdu, bo byłoby to już któryś raz i nie wiadomo byłoby, kiedy w końcu byśmy się zobaczyli. - Synowa nocuje w szpitalu, jest nieprzytomna, ale ma cały sprzęt komputerowy i pracuje. - Będziemy więc "sami"... - Proponuję, abyśmy późnym popołudniem pojechali do szpitala. - Będzie już tam w odwiedzinach Wnuk-I, którego zabierzemy do domu.
 
Uprzedziłem Syna, że ze względu na moje dziąsła, ja ugotuję ziemniaki i je zjem w postaci puree z masłem A wy, jak chcecie. Przystał na to, ale nie wiedział, czy są w domu, więc zadzwonił do Wnuka-II, żeby ten sprawdził. Kierowanie się do niego w takich sprawach było posunięciem dość ryzykownym. Nie wiem, dlaczego nie zadzwonił do Wnuka-III.
- Jakaś resztka... - usłyszeliśmy.
Więc w sklepie po drodze kupiliśmy całą siatę ziemniaków, bo rzeczywiście okazało się, że jest resztka.
Syn je obrał i zakomunikował, że musi się położyć na 45 minut. O jedzeniu nic nie wspomniał. 
To we trójkę zjedliśmy wszystko nie czekając na niego, bo chłopy takie są. Gdy wstał, zirytował się niemożebnie.
- To nie mogliście mi zostawić chociaż ze dwa?!... - I mieliście mnie obudzić, gdy będą ugotowane!
Moim zdaniem nic takiego nie padło z jego ust, ale po co było sobie cokolwiek udowadniać, skoro miało to być słowo przeciwko słowu. Przewidując jednak taką sytuację jeszcze przed jego wstaniem obrałem kolejną porcję ziemniaków gotów ją natychmiast gotować.
- Jedziemy! - Wnuk-I jest już tam tak długo, że się wykończy. - Zjem coś na miejscu, w szpitalu jest bar i sklepik... - A ty posiedziałbyś trochę z Wnukiem-IV, żeby nas odciążyć. - Tylko on prosił, żebyś go nie rozśmieszał, bo ma ranę i będzie go dodatkowo bolało. 

Droga do szpitala była taką z horroru - Metropolia, piątek i godziny szczytu. Ostatnie pół godziny posuwaliśmy się co 10-20 metrów. Więc najpierw się okazało, że bar jest czynny do 16.00, czyli że nie zdążymy. 
- Sklepik do 17.00 - uprzedzała Synowa - to może jednak coś ci kupię.
- Nie, kupię sobie sam, gdy przyjedziemy. - zaczynała go dopadać frustracja.
- Jednak kup mi coś - zadzwonił do żony za jakiś czas - bo nie dojedziemy.
Droga, która zwyczajowo zabiera 25-30 minut, trwała chyba półtorej godziny. Marzyłem o Uzdrowisku. 

Szpitale, a zwłaszcza takie szpitalne molochy, nie działają na mnie dobrze. Chyba na nikogo. Ponoć szpital ten ma nieciekawe opinie, ale Syn z Synową byli z niego wielokrotnie zadowoleni. Wielokrotnie, bo los tak chciał, że w tym samym szpitalu wyrostek miał usuwany Wnuk-III, a Wnukowi-II usuwano narośl z powieki. Żeby było ciekawie, wszystko to robiła jedna i ta sama pani chirurg, która nawet zapamiętała Wnuka-II.
- Tato, personel życzliwy i z empatią, pielęgniarki miłe i dbają, to samo salowe. - A poza tym, gdy tylko przejdziesz przez główny hol, wszędzie panuje cisza i kameralność. - informował Syn.
Faktycznie, gdy dotarliśmy windą na V piętro, jakby nie było żywego ducha. A w pokoju Wnuka-IV były tylko dwa łóżka (to zdaje się taki szpitalny standard), a z pacjentów był tylko on.
Siedziała taka drobna i mała bida na skraju łóżka, bo miała dosyć już leżenia, i całą sobą doskonale się prezentowała w charakterze takiego bladego i osłabionego pacjenta po operacji. Szokujące było to, że z braku sił mówił szeptem. Można by powiedzieć Przyszła kryska na Matyska...
Synowa, Syn i Wnuk-I od razu się zmyli do jakiegoś socjalnego pokoju, a ja z bidulą zostałem sam.
Starałem się go zająć rozmową i nawet sadystycznie zadawałem mu proste matematyczne zadania, którym podołał, ale w końcu stwierdził, że musi się położyć. A zaraz potem narzekał, że go boli prawy bark. Gdy przyszła Synowa, kazała nam wszystkim poczekać na korytarzu w poczekalni, a sama zasięgnęła języka u pani doktor w sprawie tego bólu. Okazało się, że przy laparoskowym usuwaniu wyrostka wtłacza się neutralny gaz, aby "unieść" powłokę brzuszną, żeby można było pod nią manewrować narzędziami (brrr!). I potem ten gaz powoli, nawet przez dwa tygodnie, organizm usuwa, ale przez ten czas, ponieważ ma on, gaz oczywiście, tendencje do kumulowania się, właśnie najczęściej w okolicach barków,  powoduje ten ból.
 
Wnuk-IV chciał już spać. Wracaliśmy do domu we trzech w znacznie szybszym tempie. 
Wieczorem zagraliśmy w dutcha, po polsku, w durnia, może w głupka, nie wiem. We czterech - Syn, ja, Wnuk-II i III. Wnuk-II tylko dlatego, że lubi i że gra w to non stop z kolegami. Ani razu nie wygrałem.
Ciekawe było ustalanie Kiedy gramy? Wnuk-II był po naszym przyjeździe ze szpitala akurat na treningu strzeleckim (łuk), a Wnuk-III na basenie. 
- Synuś, to ja idę spać. - Gdy chłopaki wrócą i wszyscy nadal będziecie chcieli grać, to niech któryś przyjdzie i mnie obudzi. - Zagram.
Ten dom wiele lat temu nauczył mnie, że szczególnie w nim plany sobie, a życie sobie. Już od dawna nie przejmuję się jego różnymi dziennymi zamysłami, bo nie dość, że często jedne wykluczają drugie, nie dość, że jednym z domowników się podobają, a innym akurat nie, to na dodatek doba nie jest w stanie ich pomieścić. 
Wnuk-III przyszedł i mnie obudził. Narzuciłem coś na piżamę i zszedłem do salonu-kuchni.
 
W pracowni, na szerokim łóżku i normalnej wysokości, spałem "już" o 22.30.
 
SOBOTA (08.03)
No i dzisiaj wstałem o ... 08.30.
 
Spałem niewiarygodnie bardzo dobrze.
Najpierw z Wnukiem-II rozegrałem partię szachów. Jeśli chodzi o nie, to ma niezwykłą fazę i codziennie gra po kilka godzin. Wygrywa już z matką. Oczywiście wygrał ze mną. Miałem o tyle satysfakcję, że musiał się ze mną sporo namęczyć i swojej skóry tanio nie sprzedałem.
- Ostatnio wygrałem z facetem, który w rankingu ma 2200 punktów. - pochwalił się.
Musiał to być duży sukces, skoro podkreślali to wszyscy domownicy, a nawet w szpitalu Synowa i Wnuk-IV, mimo że osłabiony.
 
Od razu przy kawach Syn, ja i Wnuk-I graliśmy w dutcha. Wnuk-II i III nie grali tylko dlatego, że obaj byli na swoich harcerskich cotygodniowych spotkaniach. Wszystkie rozgrywki wygrał Wnuk-I, 5:0.
Dość szybko zabraliśmy się z Synem za przygotowanie obiadu. Każdy robił swój przy obopólnym porozumieniu. Ja Moją Potrawę, a Syn swoją zaskakując mnie całkowicie. W piekarniku na jednej blasze piekł kawałki kurczaka, który smakował wyśmienicie i jednocześnie na drugiej warzywa odpowiednio przyprawione. Gdy obie blachy wyjął, nie byłem w stanie się oprzeć i palcami z blach te smaczki wybierałem. Wobec tego Moja Potrawa się jawiła jako prosta, męska, smaczna oczywiście, ale bez pewnej finezji.
 
Ciekawe było spożywanie obiadu-obiadów, do czego zdążyłem się już przyzwyczaić i mieć na to kompletnie wywalone na zasadzie Chcecie jeść, to jedzcie, nie to, nie. A kiedy? Kiedy najdzie was ochota, tylko że wtedy ja już palca nie przyłożę! Jest to układ niezwykle komfortowy, nieinwazyjny i niekonfliktowy, powiedziałbym, że nawet niekatolicki, bo jakżesz  to tak? - Żeby nie było wspólnego, rodzinnego obiadu przy jednym stole, przy modlitwie?!
Więc gdy chłopaki wrócili z harcerstwa, Wnuk-II stwierdził, że on nie będzie jadł, bo jest już po obiedzie.
- A co jadłeś i gdzie? - zapytałem autentycznie zaciekawiony. 
- Ryż z kurczakiem. - Każdy coś przynosi i razem gotujemy.
No, proszę. 
Wnuk-III stwierdził, że też nie będzie jadł.
- Ale mówiłeś przecież, że będziesz... - spróbowałem.
- Tak, ale nie mówiłem kiedy. 
Syn nie jadł Mojej Potrawy Bo się najadłem kurczakiem i warzywami. Za to Wnuk-I dzióbnął trochę potrawy ojca i dziadka, sumarycznie tyle, że umarłbym po takiej ilości z głodu. I to było tyle. Ja zjadłem solidną porcję Mojej Potrawy i bardzo mi smakowała.
 
Przy pięknej pogodzie poszliśmy z Synem i z Furią oraz z Nami na długi spacer. Szliśmy wałami i zalewowymi terenami Metropolialnej Rzeki. Po drodze spotykaliśmy mnóstwo piesków krzywdzonych przez debili, ich właścicieli. W pewnym momencie ujrzeliśmy idącą z naprzeciwka panią z dwoma luźno biegającymi pieskami. Na nasz widok niczego nie robiła, tylko dalej spokojnie szła. A więc nagle i histerycznie nie przypinała ich do smyczy, nie umykała rączo na bok, nie chowała się z nimi panicznie po krzakach, nie brała ich trwożnie na ręce i nie mówiła Nie wąchajcie, nie wolno!
- Dzień dobry! - zagadałem z entuzjazmem. - Widzimy, że pani jest normalną właścicielką psów, a nie jak ci idioci, których mijaliśmy po drodze. 
- O to miło, że pan tak mówi. - Bo też zauważałam różne zachowania i słabo mi się robiło.
- Właśnie przed chwilą rozmawialiśmy z synem, że chętni na posiadanie psów powinni przejść stosowny egzamin i być przepytani na okoliczność ich trybu życia, powinien być zbadany ich charakter i predyspozycje. -  I po tym wszystkim mogliby dostać certyfikat na przyjęcie w opiekę czterech, pięciu wyznaczonych przez komisję ras i do widzenia. - A jak się nie podoba...
- No, nie wiedziałam, że istnieją jeszcze ludzie o takich poglądach. - ucieszyła się. I zaczęła się sympatyczna gadka.
- I wiecie panowie - na koniec dodała - ja bym taki proces rozciągnęła na ludzi i na ich rodzicielstwo....
Wiadomo było jednak, że jest to niemożliwe. A szkoda.
 
Wieczorem zagraliśmy w kierki w składzie - ja, Syn, Wnuk-I i III. Wnuka-II takie głupie gry nie interesują. W trakcie Syn ze smakiem zjadł na zimno część Mojej Potrawy, czyli sadzone na smalcu opieczone z wierzchu tartym żółtym serem, Wnuk-III dokładnie to samo I dziadek, błagam, zrób jutro rano jeszcze raz to samo.
W kierki wygrałem z niesamowitą ilością końcowych punktów. Uzyskałem +640. Nigdy w swoim życiu, od kiedy Żona nauczyła mnie w nie grać, u nikogo nie widziałem takiego wyniku. Wprost miażdżącego. Dość powiedzieć, że drugi Wnuk-III miał -55, trzeci Wnuk-I -195, a Syn - 390. Ale w tym wszystkim najważniejsza była ta bezwzględność punktowa - +640. Przy okazji pokazałem leszczom ich miejsce w szeregu. Wynik sfotografowałem i natychmiast wysyłając mmsa musiałem się nim pochwalić Żonie i Krajowemu Gronu Szyderców. Pasierbica doceniła.
 
Wieczorem tylko chwilę czytałem. Skończyłem ostatnie strony Steinbeck dziennik z podróży do Rosji Johna Steinbecka (prezent od Żony, bo jakżeszby? ). Książka była bardzo ciekawa jako dokument z pobytu jego i Roberta Capy (słynny fotograf) w Rosji w 1948 roku, czyli tuż po wojnie. Była ciekawa na wielu płaszczyznach. Ukazywała życie ówczesnego Związku Sowieckiego, jak nazywał ten olbrzymi kraj zawierający bezlik sowieckich republik, jego zbolszewizowanie oraz stalinizowanie. Nie wkładał w to jednak żadnych interpretacji, odniesień politycznych, przedstawiał rzeczy do bólu realistycznie, z pewnym jednak podziwem  dla ludzi, którzy podnieśli się z godnością po wojennej traumie i nieszczęściach, których nie da się sobie wyobrazić. Był to czysty reportaż, ale w związku z tym zawiódł mnie język autora, prosty, bez żadnej finezji, i sposób narracji z wieloma irytującymi powtórzeniami, bo przecież przeczytałem wiele jego książek i znam jego styl, a jego książkę Na wschód od Edenu uważam za taką, która w moim życiu zrobiła na mnie największe wrażenie. Ale to rozumiałem, bo nie dość, że cenzura, to jeszcze we własnym kraju musiał się bić z różnej maści "znawcami" Związku Sowieckiego i jego różnych narodów, którzy tam,"znawcy" nigdy nie byli.

NIEDZIELA (09.03)
No i dzisiaj wstałem o 07.00.
 
Dlatego tak "wcześnie", bo przecież wracałem do domu. 
Przy sypance zrobiłem Moją Potrawę (bez ziemniaków) dla Wnuka-III. Z nadmiarem, gdyby chcieli inni. Wyłożyłem na talerz i przykryłem drugim. Zestaw położyłem na kuchennej wyspie, tak żeby można się było o niego "zabić", tak, że ślepy by zauważył.
- Ale tato - Syn się uśmiał - połóż na to jakąś karteczkę, bo nikt tych talerzy nie zauważy.
Wypisałem pięć. Na głównej napisałem Dla Wnuka-III i ewentualnie dla innych chętnych i położyłem ją na talerzowym zestawie, a na czterech pozostałych to samo, ale ponieważ ułożyłem je obok zestawu, w czterech stronach świata, to dodatkowo dorysowałem na każdej strzałki we właściwych kierunkach. Dla debili albo dla męskich nastolatków. Syn ponownie się obśmiał i cały zestaw sfotografował.
Do naszego wyjazdu żaden z wnuków nie zszedł. Spali, bo na pewno zasypiali o 01.00-02.00.
 
Było trochę czasu, żeby obwąchać i dotknąć książki, którą Syn wypożyczył z biblioteki i którą mi polecał. Po przeczytanym prologu bardzo się zanęciłem, zwłaszcza że na każdej stronie z co najmniej dwa razy wybuchałem śmiechem. A rzecz dotyczyła spraw niezwykle poważnych - na granicy filozofii, matematyki, historii, socjologii, psychologii, kondycji rodzaju ludzkiego, a przede wszystkim sposobu pracy i interpretacji różnych faktów i wydarzeń przez ludzki mózg i manipulacji, którym podlega, a które tworzą niezmierzoną liczbę absurdów na przestrzeni dziejów. Autor, Amerykanin, Nassim Nicholas Taleb, tytuł Czarny łabędź.
Książkę postanowiłem zdobyć i zacząć ją czytać przed innymi, które posiadam. 

Gdy ledwo zjadłem delikatną jajecznicę na maśle (dziąsła!), pojechaliśmy z Synem do szpitala.
- Najwyżej nas wyrzucą. - oznajmił Syn. - A stamtąd podrzucę cię na dworzec.
Ze szpitala nas nie wyrzucili. I okazało się, że Wnuk-IV czuje się znacznie lepiej (warczał już po swojemu na matkę) i że gdy się wykąpie, to pani doktor zmieni mu opatrunek i jeszcze dzisiaj będzie mógł jechać do domu. To go mocno ożywiło. Poza tym zaczął jeść normalnie i wreszcie pan doktor rano jednym szarpnięciem wyciągnął mu z bebechów dren tak, że tylko przez ułamek sekundy zabolało. A brak tej rurki odprowadzającej nieciekawe płyny pooperacyjne do specjalnego worka przypiętego na stałe do pacjenta musiał poprawić nastrój. 
Syn odprowadził mnie na autobusowy przystanek.
- Po jaką cholerę masz mnie odwozić, skoro mam mnóstwo czasu, przystanek jest po nosem, a ty za chwilę wrócisz na szpitalny parking i znowu będziesz płacił 16,80. - Jakaś paranoja! 
Uległ logicznym argumentom, no i kondycji ojca. A ja się pławiłem w wolności i samodzielności.
 
W głównym holu dworca byłem umówiony z Geografem. Po wielu miesiącach umawiania się wreszcie udało się nam spotkać. A nie widzieliśmy się dobre 5-6 lat. Przy czym przez te lata rok w rok wiele razy ze sobą rozmawialiśmy, więc kontakt był. Ale z racji tylu lat i rozmawiania tylko przez telefon, gdy słyszało się ciągle ten sam, niezmienny głos Geografa, tym bardziej zostałem zaskoczony. Dosłownie, dwa razy. Nie dość, że nagle pojawił się koło mnie, a przecież tłumów nie było i oczy miałem dookoła głowy, to przez ułameczek sekundy zarejestrowałem, że Geograf się... skurczył. I musiało to zaskoczenie być wypisane na mojej twarzy. Nigdy nie był wysoki, ale przez fakt, że się lekko przygarbił i wychudł, przez co wyostrzyły mu się rysy, gwałtownie dodarł do mnie jego wiek - 86 lat. 
- A to bardzo dobrze, że w tym wieku człowiek maleje i szczupleje. - Tak powinno być. - zareagowała Żona, gdy jej opowiedziałem o spotkaniu. 
Dwie rzeczy się nie zmieniły - duży nos i nadal błyszczące inteligentne oczy. Bo o głosie już mówiłem.
No i samodzielność - przyjechał sam autobusem.
Mieliśmy do dyspozycji 51 minut do odjazdu mojego pociągu, więc dość spokojnie mogliśmy porozmawiać i nawet powspominać naszych różnych współpracowników ze Szkoły. Na koniec wpisał mi dedykację na książce swojego autorstwa, którą mi przysłał ileś miesięcy temu.
- Przygotowałem ją sobie w domu, żeby teraz niczego nie pomylić... - oznajmił mi ze swoim, trochę szelmowskim uśmiechem. Mogłem więc stwierdzić, że uśmiech też pozostał ten sam. 
Dedykacja brzmiała:
Emerycie, kolego, przyjacielu, Szefie ze wzruszeniem wspominam czasy związane ze Szkołą i wyjątkowy nastrój jaki w niej panował. Poznanie wyjątkowych osób pomogło mi w rozszerzeniu mojej wiedzy i estetycznej wrażliwości co w dużej mierze pomogło mi w pisaniu tej książki.
Dziękuję Ci i życzę Tobie i Twoim bliskim wszelkiej pomyślności.
Geograf                              Metropolia 9.03.25 
(zmiany moje, pis. oryg.)
Na koniec spotkania ustaliliśmy sposób, w jaki Syn i jego kolega, fotograf, mogliby również otrzymać po egzemplarzu, koniecznie z dedykacjami Geografa. Rozstawaliśmy się ze sporym wzruszeniem.
 
Pociąg relacji Metropolia - Uzdrowisko wyjechał... punktualnie. Nie na moje nerwy. Na szczęście do celu dotarł z 5. minutowym opóźnieniem. W drodze powrotnej działo się tak samo, tyle że analogicznie odwrotnie. No, może z wyjątkiem Meksykanów. Ich nie było.
Żona zaproponowała, że ona wyjdzie mi na spotkanie z Pieskiem. 
- Tylko umówmy się w Galaretkowej, bo dalej z nim to na pewno nie zajdę.
Spotkaliśmy się w ... Amfiteatralnej. 
- Uciekłam spod Galaretkowej, takie były tłumy. - Na całym pasażu.
Nie musiała mi więcej niczego tłumaczyć. Szedłem tą drogą i były trudności w swobodnym poruszaniu się. Weekend, piękna pogoda, turystów niczym w trakcie długiej majówki. 
Spotkanie w Amfiteatralnej było niezamierzonym strzałem w dziesiątkę. Ludzi jakby mniej, a ja mogłem opowiadać Żonie przy Pilsnerze Urquellu. Pławiliśmy się w tej wiosennej, uzdrowiskowej aurze. Piesek podobnie. Tylko na początku zgłupiał, a my pękaliśmy ze śmiechu, niedobrzy Państwo, gdy na jego pomarszczonej, "skróconej" paszczy wszystko było wypisane niczym u człowieka na twarzy. Piesek przez dwa dni popiskiwał za Panem, a nawet go szukał, raz w ogrodzie, a raz na górze, w sypialni. W końcu przywykł jakoś do jego nieobecności. A tu nagle Pan się pojawia. A to nie jest dla Pieska do pojęcia. Leżał sobie wyluzowany z paszczą na ziemi wysuniętą w stronę ogródkowej bariery, kiedy to nagle przed paszczą, po drugiej stronie bariery, pojawiła się postać Pana, która na dodatek nic nie mówiła, żeby utrudnić Pieskowi życie, tylko się zniżyła i patrzyła mu w oczy. Oczywiście dusząc się  ze śmiechu. Na paszczy była kompletna dezorientacja. W końcu oczy, węch przede wszystkim, a za chwilę głos Pana zrobiły swoje. Piesek powoli wstał i zaczął machać ogonem. A gdy pan wreszcie przyszedł, podsuwał łeb i cielsko do czochrania. Po czym, dość szybko, przeszedł do porządku dziennego - jest stado z powrotem, to nad czym tu się zastanawiać i co roztrząsać? Przecież zawsze jest, jak jest.
 
W domu znowu zasiedliśmy do opowieści, a dopiero za jakiś czas zabrałem się za zaległy onan sportowy. 
- I przeżyłeś... - świadomie złośliwie zauważyła Żona, gdy jej przypomniałem, że nie zabrałem ze sobą do Wnuków laptopa.
Było tego tyle, że pod koniec miałem serdecznie dosyć. Na dodatek odkryłem, że dzisiaj Iga o 19.00 gra swój kolejny mecz w Indian Wells z Ukrainką Dajaną Jastremską. Nie mogłem go odpuścić, bo wcześniejszego, z Francuzką Caroline Garcią, w piątek nie oglądałem. Wtedy Iga wygrała 2:0. Dzisiaj w tym samym stylu i z tym samym wynikiem odprawiła Ukrainkę. Sprawozdawcy twierdzili, że Iga grała bardzo dobrze, a ja tego nie mogłem stwierdzić, skoro przeciwniczka  popełniła niesamowitą liczbę błędów niewymuszonych. Czyli to co zwykle, jeśli chodzi o ocenę fachowców i moją. Ale z jedną rzeczą musiałem się zgodzić. Iga zaoszczędziła mi mąk związanych z bólem kręgosłupa i pośladków. Mecz bowiem trwał niewiele ponad godzinę, a ja i tak w czasie jego trwania nie mogłem sobie znaleźć miejsca przed laptopem i na krześle. Bo ile można siedzieć? Trzy godziny w pociągu, trzy przed zasranym sportem... Siedzenia w Amfiteatralnej nie liczę, bo beczkowy Pilsner Urquell jest w stanie uśmierzyć każdy ból. 

Gdy przyszedłem na górę, Żona jeszcze nie spała. Widocznie jeszcze nie wyszła z trybu wzmożonej czujności pod nieobecność męża.  Ja zaś w tryb spania  wszedłem od  razu. Już o 20.30 mnie nie było.
 
PONIEDZIAŁEK (10.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Po porannych czynnościach od razu rzuciłem się do onanu sportowego, żeby mieć go na bieżąco. Przesiedziałem nad nim ponad 2 godziny. A potem przed i po I Posiłku pisałem. 
Żmudne pisanie zostawało przerywane tylko drobnymi, ale miłymi akcentami. Były to posiłki, wystawienie mebli ogrodowych na tarasie i pierwszy tam zjedzony posiłek oraz wieczorny spacer we troje.
No i zadzwoniłem do Wnuka-IV i III. 
Wnuka-IV dopytywałem, dlaczego nie odbiera telefonu od dziadka lub nie oddzwania, gdy się zorientuje, że on dzwonił.
- Bo ze zmęczenia dużo śpię. 
- A jak przywitali cię bracia?
- Normalnie. - Powiedzieli cześć...
Wnuk-III odebrał natychmiast.
- Znalazłeś wczoraj rano tę potrawę, którą zrobiłem.
- Tak. - Była smaczna i praktycznie całą zjadłem ją sam.
- A nie uważasz, że wypadałoby zadzwonić lub wysłać smsa i podziękować?
Zatkało go. Ale gdy skończyliśmy rozmowę, kilka razy dziękował już "sam z siebie" chcąc "załatać dziury" po swoim zachowaniu.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy. A już zacząłem czuć się osierocony.
W tym tygodniu Berta zaszczekała dwa razy. Wieczorem we wtorek wypuściłem ją na nocne siusianie z mocnym postanowieniem, żeby pamiętać, żeby ją wpuścić. I po sporym czasie znad laptopa wyrwał mnie charakterystyczny jednoszczek. Wybuchnąłem śmiechem i wpuściłem Pieska chwaląc go, że taki mądry. Piesek rączo wpadł do domu wcale nieobrażony. Drugi raz było podobnie, tyle że rano w środę w obecności Żony. Ledwo co Pieska wypuściłem na siusianie, a już przy drzwiach tarasowych rozległ się jednoszczek. Gwałtem wpadła do domu swoją masowością i kręceniem się domagając się jedzenia. Z początku chcieliśmy się postawić, bo było wcześniej niż zwykle, ale w końcu zmiękliśmy.
- Ale wszystko pamiętasz i notujesz?... - na koniec Żona wolała się upewnić.
Godzina publikacji 20.37.
 
I cytat tygodnia:
Człowiek musi być wystarczająco dorosły, aby przyznać się do swoich błędów, wystarczająco mądry, by wyciągnąć z nich wnioski, i wystarczająco silny, aby je naprawić. - John C. Maxwell (mówca, coach, trener i autor w dziedzinie przywództwa. Ewangelikalny chrześcijanin, jest ordynowanym pastorem w Kościele Wesleyańskim).