poniedziałek, 17 marca 2025

17.03.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 104 dni.
 
WTOREK (11.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.00. 

Jeszcze przed onanem sportowym cyzelowałem wpis. Było co robić, ale żadna presja nie istniała. Jak to w każdy wtorek po publikacji.
Po I Posiłku pojechaliśmy do... publicznej biblioteki. Żona nosiła się z tym zamiarem od dłuższego czasu. Sporo o niej wiedziała trzepiąc strony internetowe. W moim przypadku bezpośrednią motywacją była wspomniana książka Czarny Łabędź. Przy czym zaznaczam, że żadnych oporów, aby udać się do uzdrowiskowej biblioteki nie miałem. Byłem wręcz zafascynowany, że właśnie mam poważny pretekst, aby ujrzeć kolejną uzdrowiskową atrakcję. A przejeżdżaliśmy koło niej tyle razy. Podsumowując - znalazłem się w bibliotece pośrednio dzięki Synowi, który zresztą tę książkę wypożyczył ze swojej sypialnianodziecinnej biblioteki (można powiedzieć, że tamtejsze panie, bardzo przejęte, sprowadziły tę książkę "specjalnie" dla niego) i bezpośrednio dzięki Żonie. Ponieważ nic o niej nie wiedziała, nie chciała wchodzić w zbędne koszty, bo gdyby jednak ta książka dla mnie okazała się niewypałem, byłoby szkoda. Przypomnę, że przez 25 lat czytam w zasadzie to, co mi podsunie Żona. Wszystkie pozycje są trafione, niektóre siłą rzeczy troszeczkę mniej, ale jednak.
Biblioteka zrobiła na nas wrażenie swoją czystością, świeżością, przejrzystym podziałem na działy dla dorosłych, dzieci, młodzieży oraz na wyodrębnioną czytelnię.
W "naszym" obszernym dziale, w przestronnym holu, za czymś w formie lady siedział pan "oddzielony" od czytelników szklanym przepierzeniem. Załatwił bibliotecznie jakąś starszą panią i zwrócił się do mnie.
- To może ja zacznę nietypowo, od końca. - zacząłem i podałem mu kartkę z wypisanym tytułem książki i nazwiskiem autora. - Czy macie państwo tę pozycję?
Pan w pierwszym momencie nie drgnął, to znaczy nie ruszył się z miejsca "zamiast iść na zaplecze i poszukać". Ułamek sekundy trwało, zanim się zorientowałem, ja, człowiek starej daty, że pan szuka w komputerze. Słusznie, że się nie zrywał, bo gdyby książki nie było, to po co by szedł?... Nie te czasy.
Za chwilę bez słowa się zerwał i ... książkę przyniósł. No proszę, a co ja mówię o Uzdrowisku? Żeby taka "nietypowa" pozycja była w księgozbiorze?!... No, wprost kocham Uzdrowisko.
- To my chcielibyśmy zapisać się do biblioteki... - zareagowałem. 
Wymieniliśmy się potrzebnymi rzeczami - my daliśmy panu dowody osobiste, on nam specjalne druki i długopis. No i rozpocząłem gadkę.
- A tu jest rubryka "numer telefonu"... - To obowiązkowy wpis?
- Dobrze by było, bo może przydać się do szybkiego kontaktu. - wyjaśnił.
- Ale ja nie odbieram obcych numerów, to może podam numer Żony?...
- W tej sytuacji to rzeczywiście lepiej... - uśmiał się przy tym, ale tak w swoim stylu, spokojnie, bardziej do siebie, do wewnątrz.
- A pan mieszka w Uzdrowisku?
Tylko kiwnął z uśmiechem głową. Taki sympatyczny typ, który, gdy może, oszczędza gardło.
- A od kiedy? - nie znał mnie przecież.
- Gdzieś od 50. lat ... - uśmiechnął się nadal w sposób wyważony inteligentnie przemycając swój wiek. 
- O, to rodowity Uzdrowiszczanin... - Nie to co my, dopiero mieszkamy tu od dwóch lat.
- Ale trafiliście państwo do biblioteki... - zauważył z uśmiechem. I nie był to wyrzut.
Potem sympatycznie i wyczerpująco wytłumaczył nam zasady wypożyczania. 
- Tu na przyczepionej karteczce jest wpisana data oddania książki... - Tak dla przypominania.
- Ale wie pan, ja wolno czytam, a ta książka jest gruba...
- To proszę zadzwonić, albo wysłać maila z prośbą o przedłużenie i nic się nie stanie. 
- Często przyjeżdżają do nas wnuki, a widziałam, że jest dział dla dzieci i dział dla młodzieży, to będą mogły wypożyczyć? - dopytywała Żona.
- Oczywiście...
- Ale one są spoza Uzdrowiska, to trzeba będzie chyba na mnie lub na męża...
- To nie ma specjalnego znaczenia...
- Ale nie mieszkają tutaj...
- To też nie ma znaczenia, wypożyczamy przecież książki kuracjuszom, a oni są z całej Polski.
Byliśmy zbudowani. I zapewniliśmy pana, że we wszelkich sprawach to my wolimy przyjść osobiście Bo to jednak inaczej...
Kiwnął głową ze zrozumieniem.
- Zapraszam.
Gdy wyszliśmy, oboje zaczęliśmy się zastanawiać, kiedy ostatni raz każde z nas było w publicznej bibliotece odrzucając moje i żonine studia. Żonie wyszło, że ze 20 lat, a mnie z... 50, a  może i więcej.
Zszokowało mnie to zdrowo, bo przecież przez te lata czytałem, ale nie mogłem sobie przypomnieć żadnej z wyjątkiem tej, w Rodzinnym Mieście, z którą miałem kontakt do 14. roku życia. Bo ogólniakowej biblioteki do tej kategorii zaliczyć nie mogę.
 
Uduchowieni i uwzniośleni kontaktem z takim przybytkiem kultury prozaicznie wybraliśmy się do City na zakupy.  Prozę życia umilił... Rossmann. Kupowałem nożyki do golenia Mach3.
- A ile sztuk pan potrzebuje? - zapytała pani, lat około 35, taka z ikrą i błyskiem w oku.
- Cztery.
- O, mam, ale w opakowaniu jest pięć. 
- Niech będzie... - Może do tego piątego dożyję i zdążę go użyć.
Pani zareagowała tak, jak oczekiwałem nie bojąc się głośno wypowiedzieć słowa "dożyć" w kontekście wiekowego klienta.
- Eee, dożyje pan... - Czego zresztą życzę... - śmiała się. - Ale może pan też nożyków używać naprzemiennie, prawie równocześnie, żeby zdążyć użyć je wszystkie...
To rozumiem. Rozbawiła mnie i wprawiła w jeszcze lepszy nastrój. A wystarczyła tylko drobna różnica wieku, jakieś 15 lat. Bo już dawno przestałem w ten sposób eksperymentować przy takich zakupach w Rossmannie z młodymi dziewczynami, lat 19-25, bo wysyłając mój standardowy tekst tylko je straszę. Milkną wtedy gwałtownie bez cienia uśmiechu, bo słowo "dożyć", gdy wypowiada je przy nich taki staruch, je przerasta. Nie mogą mieć z racji wieku luźniejszego stosunku do sprawy i wdać się we wdzięczną pogawędkę. A nie wiedząc jak się zachować i co powiedzieć milczą z poważną miną i ledwo zdobędą się na "do widzenia", a i to automatycznie. Ostatnio, w naszym uzdrowiskowym Rossmannie, natknąłem się właśnie na takie dziewczę. Przy kasie nożyków nie było, a to rossmannowa rzadkość.
- Pójdę, sprawdzę na zapleczu... - zostałem poinformowany. 
Za chwilę dziewczę wróciło bez radości na twarzy, że jednak udało się jej coś dla mnie znaleźć. Przybrało odpowiednią pozę, uniosło do twarzy spory pakuneczek, ku mojemu zaskoczeniu, i wydeklamowało.
- Mam dla pana zestaw 10. nożyków i piankę po goleniu w promocji.
- Nie, dziękuję, do widzenia. - odparłem na jednym wydechu, zimno i bezlitośnie, i wyszedłem. 

Do Uzdrowiska wracaliśmy ostatnio często powtarzaną trasą unikając w ten sposób długich cykli świetlnych na skrzyżowaniu, na którym od kilku miesięcy trwa wymiana nawierzchni, a przy okazji dzieją się różne dziwne rzeczy. Wszystko to ma podnieść jego standard i tak  już przecież wysoki.
Jakieś 40 m przed Piękną Uliczką, w którą mieliśmy skręcać w lewo, po prawej był wylot innej jednokierunkowej, bo w Uzdrowisku jest ich sporo. U jej wylotu stało jedno auto czekające aż przejadę, żeby móc włączyć się do ruchu na moją główną, dwukierunkową zresztą. A naprzeciwko tego auta, na głównej, stało inne, wyraźnie sygnalizujące manewr skrętu w swoje lewo, czyli wjeżdżania pod prąd. Auto to też karnie czekało, aż przejadę.
Zatrzymałem się przy nim, opuściłem szybę i pokazałem panu, żeby zrobił to samo. Zrobił, od razu naburmuszony.
- Przepraszam, ale to jest ulica jednokierunkowa i chce pan jechać pod prąd? - zapytałem zdziwieniowo-prowokacyjnie pokazując jednocześnie za siebie na kierunek pod prąd.
- Ja jestem tutejszy i nie jadę pod prąd. - stanowczo, z refleksem, odparł pan. Albo może z góry miał przygotowaną odpowiedź. Tak czy owak spowodował, że ta żelazna logika mnie zatkała i pojechałem dalej. Oszołomiony, nawet nie spojrzałem we wsteczne lusterko, żeby zobaczyć, co też w tej sytuacji będzie się tam działo. Zresztą musiałem  się skupić na moim lewoskręcie.
- Pamiętaj, żeby tak odpowiadać, gdy zatrzyma cię straż albo policja.... - Żona za to wykazała się refleksem.
- Szkoda, że nie odpowiedziałem panu Ale ja też jestem tutejszy i przestrzegam przepisów! - biadoliłem poniewczasie.
- Ale co by to ci dało? - natychmiast zareagowała Żona. 
Nie rozumie, bo nie prowadzi.
 
Przed II Posiłkiem dopadła mnie Wiosna. Poszedłem z nakazu chwili do drewutni, żeby narąbać frakcje II i III i wsiąkłem. Wiosna nie chciała mnie z ogrodu wypuścić. Z wielką przyjemnością zamiotłem i wysprzątałem wszystkie ścieżki i nieopatrznie zajrzałem do szklarni. A tam się już działo. Co z tego, że ziemia kilka miesięcy nie uświadczyła kropli wody? Chwasty to ignorowały i zaczynały bezczelnie unosić głowy kłując oczy swoją  zielonością. W ruch poszła haczka. A potem z rozpędu podlałem konewką (woda z beczki) taką górkę ziemi, niewyjałowioną, której mam zamiar użyć do pomidorowych rozsad.  Będę ją nabierał do malutkich doniczek, żeby za chwilę pieczołowicie wrzucić doń drobniutkie nasionka pomidorów i czekać w napięciu, a potem cieszyć się, jak głupi, gdy wzejdą i od razu będą udawać dorosłe pomidory. 
- A co, kurwa, miałyby udawać?! - zareagowałby Edek z Wakacyjnej Wsi.
Szklarnia pachniała od razu po podlaniu szklarnią, ziemią i wiosną.  Zacząłem się czaić na sadzenie.

Po II posiłku poszliśmy we troje na spacer do Uzdrowiska Wsi. I to był ostatni wspólny akcent dzisiejszego dnia. O 19.00 miał się rozpocząć mecz Igi Świątek z Czeszką Karoliną Muchovą, wiec Żona poszła na górę.
Przed 19.00 naszego czasu (w Indian Wells przed 11.00) zaczęło padać. Takiej dezorganizacji zasranego sportu nie lubię, zwłaszcza o tej porze. Nie wiadomo, co robić. Zacząłem podglądać rewanżowe spotkanie Barcelony z Benficą Lizbona, ale tylko dla zabicia czasu, bo mimo grającego Lewandowskiego i Szczęsnego spotkanie nie za bardzo mnie interesowało. Tak się ze mną sportowo porobiło. Bo kiedyś...
Na szczęście padało tylko pół godziny. To, plus fakt, że Iga rozprawiła się z Karoliną w godzinę (2:0), spowodował, że na górze byłem już o 21.00. Znawcy nadal piali nad Igą, a ja nadal nie mogłem nic powiedzieć na temat jej poziomu gry, bo Karolina grała bez werwy, bez sportowej złości i popełniała mnóstwo błędów.
 
Wieczór w sumie miałbym całkowicie udany, gdyby nie poważne skiszenie. Syn wysłał smsa i informował: 
- Od wczoraj znów jesteśmy z Wnukiem-IV w szpitalu. Miał wysoką gorączkę i wróciliśmy. RTG i TK jamy brzusznej. Ropa, stan zapalny i antybiotyk. Posiedzimy minimum 3 dni, a najprawdopodobniej do końca tygodnia.
I jak tu się nie martwić?... Na załączonych zdjęciach obaj byli dziarscy i robili wygłupy do obiektywu, ale to mnie specjalnie nie pocieszało. Bo znowu widziałem taką małą bidę w szpitalnym otoczeniu.
 
Wczoraj o 22.32 napisał Po Morzach Pływający. Tytuł maila - Bagaż.
Kilkanaście lat temu zrobiłam generalne " przemeblowanie" mojego bagażu który zabieram na statek.
Niezależnie od długości kontraktu czyli od 2 do 7 miesięcy zabieram to samo, a bagaż niezmiennie waży 19.5kg. Po powrocie do domu nawet go.nie rozpakowuję ponieważ wiem co ewentualnie będę musiał wymienić lub zamienić przed wyjazdem.
Dużym ułatwieniem utrzymania takiego wyposażenia jest uniwersalność produkowanych rzeczy np takie skarpetki. Polska firma Steven ma pewien rodzaj który idealnie pasuje do charakteru mojej pracy czyli zimą  grzeją ,a latem chłodzą. Są doskonałej jakości i o dziwo kosztują kilkanaście złotych za parę. Są tak dobrej jakości, że wymieniam je co parę lat .
Koszulki termoaktywne to przebój wieku. Nieważne co robisz i w jakim środowisku zawsze jest sucho,a tym samym unika się przeziębienia. W ciągu dnia pracy przerabiam kilkanaście kilometrów,raz w cieple innym razem w zimie, na wietrze lub w deszczu, a za przeproszeniem grzbiet pozostaje suchy.
Buty robocze to chyba najbardziej newralgiczny element mojej  garderoby.
Gdybym używał tych które dostaję na statku to chyba już musiałbym amputować stopy.
Wybór i ceny na rynku są przeróżne, ale znaleźć odpowiednie buty to jest już sztuka. Powinny być odpowiednio bezpieczne, ale pozbawione metalowych elementów które niestety szybko się rozpadają pod wpływem słonej wody. Z naturalnej skóry i odpowiednio wyprofilowane tak aby po kilkunastu godzinach pracy nie miał uczucia,że jedynym rozwiązaniem jest ucięcie stóp, żeby pozbyć się bólu. Uniwersalne pod względem pogodowym czyli i na zimę i na lato i w miarę wodoodporne.
Kilku znanym firmom udowodniłem, że produkują buble za duże pieniądze. Kilkanaście razy wymieniałem buty ponieważ nie spełniały warunków które były w ich opisie technicznym. Oczywiście wymiana odbywała się w ramach gwarancji. Zazwyczaj dostawałem nową parę butów ,ale kiedy wymieniłem buty po raz trzeci to firma zwracała pieniądze 😁 i tym samym mogłem gdzie indziej znowu testować buty .
Dopiero niedawno kupiłem takie które spełniają moje wymagania i niestety nic nie mam im do zarzucenia czyli nie mam nadziei, że się "zepsują" i złożę reklamacje.
Firma z Czech....
No to tyle na temat mojego bagażu...
PMP
(zmiana moja, pis. oryg.)
Wyraźnie widać, że buty leżą mu na sercu i że sprawa go uwiera, nomen omen. Odpisałem przypominając, że już raz całą butową (bucianą?) epopeję mi przedstawił.

ŚRODA (12.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Najpierw pisałem. 
Wszystko działo się niespiesznie, ale po II Posiłku trochę przyspieszyłem. Odkurzyłem każdy zakamarek domu oczywiście bez części apartamentowych i wytrzepałem wszystkie dywaniki i chodniki pieskowe. Blisko 2 godziny pracy. 
Dwa tygodnie temu z powodu tej pani z Metropolii, albo dzięki niej,  postanowiłem w końcu wejść w porządny tryb sprzątania. Co dwa tygodnie mam zamiar odkurzać cały dom, a co miesiąc ścierać kurze i wycierać podłogi na mokro. Dzisiaj, po dwóch tygodniach od tamtego sprzątania, widziałem jego efekty, bo podłogi, dywaniki i chodniki były jakby mniej zakurzone. Przez to sprzątało się przyjemniej. Przy czym nie odwalałem fuchy (inaczej nie potrafię) i sprzątałem, jakby sprzątane nie było od dawna. 
W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku przy Pilsnerze Urquellu zasiadłem do laptopa, tym razem do onanu sportowego. A potem "szykowałem" sobie pociągi. Za dwa tygodnie mam zamiar jechać do Córci do Dziury Marzeń (Wnuczka się dopytuje, kiedy przyjadę), a od niej do Brata, do Rodzinnego Miasta. Podróż w jedną stronę zajmie mi ponad trzy godziny, ale nie powinienem jej odczuć, bo będę się przesiadał dwa razy - w City i w Metropolii, a to znacznie ją ożywi i uatrakcyjni. Rzecz od razu telefonicznie z Bratem i smsowo z Córcią zaklepałem.
 
Z racji braku zewnętrznych nacisków mogących burzyć spokojną i planowaną strukturę dnia wszedłem komfortowo w kontakt ze światem, albo też kontakt sam przyszedł do mnie.
Już po jedenastej Konfliktów Unikający przysłał zdjęcie dokumentujące, że z Trzeźwo Na Życie Patrzącą jadą pociągiem. Wyszło, że wybierają się na tygodniowy urlop do Ustronia. Byli tam dwa lata temu i bardzo dobrze wspominali. A potem do wieczora judził kolejnymi urlopowymi zdjęciami.
Skontaktowałem się też z Synową zadając jej smsowo proste pytanie Jak Wnuk-IV? Po odpowiedzi Teraz już mu energia wróciła i nawet zaczyna jeść jak Wnuk-IV :) sporo się uspokoiłem. Wyjaśnię, że Wnuk-IV je najwięcej spośród całej czwórki.
Pod wieczór zadzwoniliśmy do Zaprzyjaźnionej Szkoły. Zdaje się, że w następnym roku będą Żonę Dyrektora i Męża Dyrektorki czekać poważne zawodowe zmiany. Budynek, w którym tyle lat urzędują, będzie wystawiony na sprzedaż, żeby zamknąć skomplikowane układy własnościowe. Poza tym generuje on zbył duże koszty w obliczu zmian, jakie nastąpiły w systemie nauczania po pandemii, bo większość zajęć odbywa się zdalnie i jest to proces nieodwracalny. Jednak z różnych powodów będą musieli mieć do dyspozycji jakiś stacjonarny lokal, a to będzie się wiązało z reorganizacją wszystkiego i przeprowadzką. A co to jest przeprowadzka szkoły, wiemy z autopsji. Naszą, z 2012 roku, wspominamy jako jeden wielki koszmar i do tej pory mamy po niej nieuzasadnioną już teraz traumę. 

Wieczorem Żona tłumaczyła mi, dlaczego wybrała taki, a nie inny serial I dajmy mu szansę, bo może być ciekawy. Skrzywiłem się mocno, gdy usłyszałem, że chodzi o Sherlocka z 2010-2017 roku. W swoim życiu przeczytałem o nim bodajże wszystkie książki i każda mnie fascynowała, zwłaszcza że wówczas byłem czytelniczym szczylem i nie mam żadnych negatywnych wspomnień, ale żeby Sherlock działający współcześnie?... Istniała tylko nadzieja, że ponieważ był realizowany przez Anglików, nie zostanie skopany. Niestety został skopany za pomocą zastosowanej konwencji, a to nie mogło się nam podobać. Dotrwaliśmy do końca odcinka tylko na zasadzie Ciekawe, jak się zakończy?
Tak więc Żonę czekają dalsze poszukiwania.
 
Dzisiaj były urodziny Hela. Gdyby żył, kończyłby 56 lat. Ciągle nie możemy pogodzić się z tą stratą i to się nie zmieni.
 
CZWARTEK (13.03)
No o dzisiaj wstałem o 06.15.
 
Po porannym rozruchu aż do 09.00 siedziałem nad onanem sportowym. 
W domu i na dworze panowała kompletna cisza, taka bardziej usypiająca, bo zdrowo padało. Cieszyliśmy się, bo to dla roślinek dobrze, ale ta szarość po wielu pięknych słonecznych dniach trochę uwierała. Ale trochę, bo co innego taka szarość w listopadzie, grudniu, a co innego teraz, kiedy ptaszki skutecznie potrafią nie dopuścić do dołowania się.
Po I Posiłku pisałem.
W końcu szarość mnie zmogła i... spałem dwie godziny. Między 13.00 a 15.00. Dokładnie tak precyzyjnie. 

Wieczór był ustawiony pod ćwierćfinałowy mecz Igi Świątek z Chinką Qinwen Zheng. Rozpoczął się punktualnie, ale w pewnym momencie bałem się, że drobne popadywanie może go przerwać. Gdyby tak się stało, postanowiłem iść na górę. Na szczęście transmisję zakłóciły tylko drobniutkie przerwy.
Iga wygrała 2:0 i spojrzałem na nią trochę łaskawszym okiem.
 
PIĄTEK (14.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.15.
 
Dzień rozpocząłem od onanu sportowego. 
Po I Posiłku na trzy gary gotowałem na kuchni posiłek dla siebie i dla Pieska. Wszystko wyszło w punkt. Żona kontrolowała i podziwiała.
 
Po wielu, wielu miesiącach postanowiłem zadzwonić do... Siostry, do Hamburga. Miałem pretekst, bardziej dla siebie, w postaci jej imienin, które chyba obchodzi od kiedy odeszła od Świadków Jehowy.
Za każdym razem, gdy z nią rozmawiam telefonicznie, jest to ciężkie przeżycie, bo miota mną ambiwalentność uczuć. Po wszystkim zawsze jestem wyczerpany, zniesmaczony, przepełniony żalem, drobną satysfakcją i wyrzutami sumienia. A wszystkie te stany mieszają się ze sobą i są od siebie współzależne.
- wyczerpany, bo rozmowa taka zawsze wiele mnie kosztuje, więcej zabiera niż wnosi, powoduje we mnie gwałtowny spadek energii i tworzy we mnie pewien rodzaj pustki, której przez spory kawałek czasu nie jestem w stanie niczym wypełnić i/lub ją "zabić", zdławić, wypełnić,
- zniesmaczony poziomem rozmowy i jej ograniczeniami do powtarzalnych, przewidywalnych życiowych banałów, bez luzu i finezji, z prostym humorem i "grzecznościowym", z mojej strony, gadaniem o oczywistościach,
- przepełniony żalem, bo za każdym razem mam pretensje do życia. Zdając sobie sprawę z bezsensu takich odczuć, nie jestem w stanie przez jakiś czas ich od siebie odsunąć lub usunąć. A o co te pretensje? O to, przede wszystkim, że tak się potoczyło, że urodziłem się w takiej, a nie innej rodzinie (przecież nie mogłem się urodzić w innej!); że nie mogłem z tej rodziny wynieść naturalnych ciepłych odruchów chociażby do mojego rodzeństwa i żebym nie wiem jak nad tym pracował swoją świadomością i rozumem, to nic z tego nie będzie, a przecież chciałbym; że coś sprawiło, że stałem się intelektualnie innym człowiekiem, co wcale w kontaktach z rodzeństwem nie daje mi satysfakcji, a raczej jest powodem niewytłumaczalnych wyrzutów sumienia; że urwałem się z Rodzinnego Miasta i z jego pewnego klimatu, z jego pewnego odium, a to tym bardziej pogłębiło wyrwę między mną a rodzeństwem; że los zdecydował tak, a nie inaczej, Siostrze i Bratu; że jest mi z tego powodu głęboko smutno, a przecież nigdy z tym nie mogłem i nie mogę niczego zrobić; że wreszcie w tym wszystkim robię  się taki ckliwy i rozmamłany, czego nie cierpię w ogóle, a u siebie w szczególności,
- drobna satysfakcja i wyrzuty sumienia, bo fajnie, że porozmawiałem z Siostrą, w końcu tyle nas łączy i nikt nigdy tego nie zastąpi, a jednocześnie gnębi mnie fakt, że robię to tak rzadko. I co z tego, że z powodów podanych wyżej?...
Pisząc widzę, jakie te stany są beznadziejne, ale w irytujący sposób wyłażą i nie mogę się ich pozbyć.
Na szczęście ledwo "nacisnąłem klawisz" w smartfonie kończąc rozmowę, zadzwonił Brat z pytaniem, czy się dodzwoniłem do Siostry. To oraz rozmowa z nim, zawsze lżejsza, pomogła mi trochę wrócić z tych stanów do przeze mnie akceptowalnych. 

Chcąc jeszcze bardziej z nich wyjść naniosłem sporo bierwion. Pisałem wielokrotnie, jakim błogosławieństwem jest taka fizyczna praca. A po niej rozmawiałem z Synem na temat książki Czarny Łabędź, a raczej podkreślaliśmy pewien fenomenalny zbieg okoliczności, o czym ta książka, upraszczając, zresztą traktuje, że po raz pierwszy w naszych życiach równolegle i jednocześnie czytamy tę samą książkę.
Wszystko to razem wyczerpało mnie na tyle, że musiałem zalec na jakiś czas w Salonie na narożniku. Było to istotne, bo gdy się stamtąd zwlokłem, zabrałem się za sprzątanie dolnego apartamentu.
Wieczorem mogłem dodatkowo odciągnąć myśli oglądając mecz drużyny z Rodzinnego Miasta, który wygrała. Namówił mnie Brat.
Spać poszedłem o normalnej w miarę porze i nie czekałem na półfinałowy pojedynek Igi z Rosjanką Mirrą Andriejewą. Bałem się, że potencjalne opady spowodują w Indian Wells organizacyjny bałagan, a ja z tym czekaniem zostanę, jak Himilsbach z angielskim.
 
SOBOTA (15.03)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Dłużej się nie dało spać. 
Od razu po porannym rozruchu zacząłem oglądać mecz Igi z młodą Rosjanką Mirrą Andriejewą (17 lat). Dali retransmisję, i fajnie. Po zegarach mierzących tamtejszy czas wyszło mi, że mecz wczoraj/dzisiaj rozpoczął się punktualnie. Był to w jakimś sensie rewanż za poprzednie spotkanie tych pań, w którym Iga sromotnie przegrała. Tym razem Polka znowu doznała porażki 1:2, chociaż grała dobrze.
No, ale Mirra grała bardzo dobrze. Zaczynam ją podziwiać coraz bardziej, bo błyskawicznie (a to śledzę) stała się tenisistką kompletną. Przy stosunkowo niedużym wzroście (175 cm) i wcale nieatletycznej budowie, czyli z zachowaniem kobiecej figury, ma piekielnie szybki serwis, którym rotuje i który jest celny. A to jej otwiera drogę do zabójczych returnów. Ma niesamowity przegląd sytuacji i pola, nie gra schematycznie i stosuje różne techniki uderzeń. Największe wrażenie jednak na mnie robi jej niesamowita gra obronna, która powoduje, że często zwycięsko wychodzi z ciężkich opresji. No i skąd w tym wieku wzięła się u niej taka odporność psychiczna? Jutro będę jej kibicował w finale z Sabalenką.
Jakby było mi mało zasranego sportu, po meczu zabrałem się za onan sportowy. A dopiero potem zajrzałem na pocztę. O 05.24 Po Morzach Pływający pisał:
Szła jak burza z piorunami i rozbiła się o zbocze Uralu.
Szkoda.
PMP
(zmiana moja)
Co za piękna metafora. Nie nabijam się.
 
Po I Posiłku zabraliśmy się za  picowanie dolnego apartamentu. A potem ja za picowanie własnej osoby. Odgruzowałem się na 90%.
O 12.00 przyjechali goście. Niezwykle sympatyczna para lat 50-52. Od razu zaiskrzyło pozytywnie na tyle, że mimo że się ostro hamowałem, bo umiar względem gości mam, to jednak się nie dało umknąć przed obszernymi gadkami. Bóg mi świadkiem, jakem ateista, że to przez panią, która dopytywała o różne rzeczy i różne rzeczy ją interesowały. I to nie na pokaz, z grzeczności, tylko autentycznie, a to się dawało łatwo odczuć. Musiałem temu zainteresowaniu sprostać sam, bo Żona została w domu. Doszło do tego, że nawet tłumaczyłem pani nasz sposób odżywiania się, a to jest przecież wyłącznie domena Żony. Zachowywałem się przy tym ostrożnie, żeby nie nagadać jakichś głupot. I całe szczęście, bo pani okazała się być dietetyczką, poza tym kończyła ówczesną Akademię Ekonomiczną w Metropolii, a poza tym jest nauczycielką i pracuje z młodzieżą wymagającą "większej troski". Pan zaś jest elektrykiem automatykiem, dla mnie akurat jeden pies, wcale nie mieszka w Metropolii, tylko w Stypendialnym Mieście (trzy lata tam pracowałem i odpracowywałem stypendium pracownicze), więc trudno się dziwić, że gadkom nie było końca. A gwoździem do trumny było ich pytanie A co tam jest za tym pięknym tajemniczym murem, drzwiami i oknem?, gdy wskazali na wejście do szklarni od ich strony.
- Jeśli państwo macie ochotę i czas, to mogę pokazać.
Mieli, zwłaszcza ona. Nie chcę przez to powiedzieć, że pana to nie interesowało, ale jednak ona w tej parze grała pierwsze skrzypce. To z marszu oprowadziłem ich po szklarni, po ogrodzie i pokazałem im Bystrą Rzeczkę. Wszystkim byli, bez przesady, zauroczeni.
- To może państwo chcecie obejrzeć górny apartament? - poszedłem jeszcze nie na całość.
Oczywiście chcieli. A na całość poszedłem dopiero wtedy, gdy zaproponowałem obejrzenie wnętrza domu Jeśli państwo będziecie zainteresowani, bo przecież przyjechaliście jednak na urlop, a nie na... krygowałem się. Pani też się krygowała i ostatecznie przyjęliśmy takie stanowiska - My bardzo chętnie, bo to bardzo ciekawe, ale nie chcemy przeszkadzać w kontrze do mojego My też bardzo chętnie, ale sprawę musi zaakceptować żona, bo ona tu jest szefem. Oboje to doskonale rozumieli.
W domu za jakiś czas oświeciło mnie, co mną powodowało, dlaczego tak spontanicznie się zachowywałem, wbrew pewnym naszym, z gruntu żelaznym zasadom wobec gości. A brzmią one - goście przyjeżdżają  na urlop, żeby wypocząć i się zrelaksować. Nie mogą więc być narażeni na ponadwymiarowe męczące towarzystwo, zwłaszcza gospodarzy, których zresztą sobie nie wybrali, kierując się przecież przy wyborze innymi kryteriami. Stąd na "dzień dobry" staramy się "być minimalnie", a potem to nas już "nie ma".
Otóż ze sposobu bycia, z aury jaka z nich emanowała, pewnego luzu połączonego naturalnie z kulturą osobistą, przypominali mi Helów. Tylko że analogicznie odwrotnie. Pani była Helem, a pan Helą. To najlepiej ich charakteryzowało i niczego więcej Żonie nie musiałem tłumaczyć. Dodatkowo ich wizerunek uzupełniał podobny wygląd - szczupłe sylwetki i w dobrym guście strój - taki elegancki, sportowy, ze śmiałymi kolorami. To takie niby nic...
Żona z przyjemnością zaprosiła ich smsowo na kawę. Umówiliśmy się na jutrzejsze południe.
 
Wczesnym popołudniem pisanie łączyłem z oglądaniem wyjazdowego meczu metropolialnej drużyny. 
Nasi wreszcie wygrali.
Po II posiłku dość wcześnie poszliśmy na górę. Czekała nas kolejna trudna przeprawa z wyborem filmu lub serialu. Poszło o tyle bezboleśnie, że Żona "znalazła" film Najmro. Kocha, kradnie, szanuje - polską komedię sensacyjną z 2021 roku w reżyserii Mateusza Rakowicza. Film inspirowany był historią Zdzisława Najmrodzkiego „króla złodziei” i „mistrza ucieczek”, który 29 razy wymykał się pościgom, uciekał z konwojów lub zakładów penitencjarnych w czasach PRL-u.
Do polskich filmów podchodzimy bardzo ostrożnie i rzadko kiedy je oglądamy. Ten miał, według Żony, dobre opinie, a poza tym polecał go Konfliktów Unikający, co stanowiło kroplę przesądzającą o decyzji. Ale chyba najbardziej nas zachęcił fakt, że filmem tym wracało się do czasów PRL-u.
Nie zawiedliśmy się. Nawet pewna część konwencji, taka z różnymi stop klatkami, czyli delikatnie w kierunku komiksu, nas nie zrażała, nie przeszkadzała i uważaliśmy, że pasuje do całości. Twórcy filmu, trzeba im to oddać, atmosferę tamtych lat oddali bardzo dobrze stosując jednocześnie wiele środków - kolorystyka obrazu taka trochę nienaturalna, przekontrastowana, peerelowskie wnętrza, samochody, stosunki międzyludzkie i stroje, peerelowska, prymitywna (nie wiem, czy może być inna) głupota milicji i jej działania oraz służb więziennych, no i muzyka z tamtych lat, bo co jakiś czas, stosownie do akcji pojawiał się utwór a to Sośnickiej, a to Zauchy, Niemena, Bajmu, Jantar czy Urszuli z istotnymi słowami adekwatnymi do filmowej sytuacji. Niezwykle przyjemnie się tego słuchało. A do gry aktorskiej nie mieliśmy żadnych zastrzeżeń. Sam Dawid Ogrodnik świetnie i konsekwentnie oddał postać głównego bohatera i ją urealnił. I oczywiście budził w nas pozytywne odczucia.
Fabuła oparta na faktach była samograjem na szczęście niesknoconym przez scenarzystów i reżysera. Wrażenia po obejrzeniu mieliśmy bardzo miłe na tyle, że chętnie różne sceny i smaczki wspominaliśmy na gorąco. Bo film oglądało się lekko.
A zgrzyt? Ten sam, co zwykle w polskich filmach. Nie potrafimy tego z Żoną zrozumieć. O ile kiepską jakość dźwięku w tamtych czasach, tę w dialogach, można byłoby zrozumieć z racji posiadania przez ówczesnych dźwiękowców marnego sprzętu, to tego stanu nie sposób wytłumaczyć w czasach obecnych. Bo nic się nie zmieniło. Dopiero po zastosowaniu przez Żonę dwóch środków słyszeliśmy dialogi i je rozumieliśmy. Żona wpuściła do polskiego filmu... polskie napisy, ale z racji skierowania ich do osób niesłyszących mieliśmy przy okazji trochę ubawu czytając: pisk opon, westchnienie, uruchamianie silnika, śmiech, rzężenie, w oddali dźwięk dzwonu, szczekanie psa, komentarz w telewizji, wystrzały, itp. i poza tym wyjściowo, w laptopie, ustawiła siłę dźwięku na maksimum i gdy pilotem od telewizora podwyższyliśmy moc dźwięku "na ryk", dało się wszystko rozumieć.
 
NIEDZIELA (16.03)
No i dzisiaj wstałem o 05.50.
 
Przed alarmem.
Teraz wstaje się już ochoczo, bo jest jasno. Od razu, przy pięknej pogodzie, co nastrajało mnie niezwykle energetycznie, obejrzałem sportowy onan, a potem pisałem, by znowu wrócić do ... onanu.
 
Goście przybyli punktualnie, o 12.00. W przedpokoju w trakcie powitania od razu zaznaczyłem Dzisiaj ubrałem się do ludzi! Wczoraj, gdy ich oprowadzałem po apartamencie, tłumaczyłem się ze swojego stroju, a zwłaszcza z kurtki słowami Żony Boże, i ty tak poszedłeś przywitać gości?! Przecież ta kurtka jest cała w ohydnych plamach!
W holu, w takcie wzajemnego przedstawiania się, gdy zaczęliśmy sobie "panować" najpierw gość stwierdził Wystarczy... i tu podał swoje imię, więc reszta zrobiła to samo i ten "trudny, polski akcent panowania" mieliśmy za sobą. Nawet dość szybko wszyscy do formy "tykania" się przyzwyczaili.
Oprowadziliśmy gości po dolnej części Tajemniczego Domu. Niby Żona, bo mnie zna, a goście siłą rzeczy, przyznali mi funkcję kulturalno-oświatowego, ale sprawy co rusz wymykały mi się z rąk, bo ciągle natykałem się na niesubordynację każdej ze stron, wychodzenie przed orkiestrę, gdy kolejny oglądany element dołu wywoływał ciąg chaotycznych pytań i powstawanie nieokrzesanych wątków i wątków do wątków. Musiałem się z tą spontanicznością pogodzić.
W końcu zasiedliśmy w Salonie, żeby się poznawać, a to jest najprzyjemniejsza dla nas sprawa w kontaktach międzyludzkich. Pod jednym warunkiem - gdy czujemy, że chcemy danych ludzi poznać, że jesteśmy nimi w naturalny sposób zainteresowani. 
Jaki był bilans tego spotkania? Ujmę go tak trochę dziwnie, w formie statystycznej? 
Po pierwsze trwało ponad dwie godziny. Ona (na potrzeby tego wpisu tak będę nazywał gościnę i nie ma to nic wspólnego z niegrzecznością; jak Ją mam zresztą nazywać, skoro się nie znamy?) ten czas spędziła przy jednej Blogowej i dwóch nalewkach - dziki bez i pigwowiec, On (patrz wyżej) przy herbacie i dwóch nalewkach, Żona przy Socjalnej, ja zaś przy dwóch Pilsnerach Urquellach. 
Po drugie słowotok charakteryzował trzy osoby - nas i Ją, w tej kolejności. Bo my zajęliśmy 70% przestrzeni gadkowej, niestety, Ona 30%, a On jakieś śladowe ilości, może 0,01%, czyli promil całego czasu. Z chemicznego punktu widzenia rzecz taka nie jest godna uwagi i się nie liczy. Jeszcze w trakcie zwiedzania się udzielał, normalnie rozmawiał i reagował, ale już na narożniku wycofał się wobec takiej nawałnicy słów. A może zwyczajnie był kulturalny i oddał pole gospodarzom i partnerce, żeby się wygadali. Tego nie wiadomo i nie wiadomo, czy w związku z tym kiedykolwiek się o nim czegoś dowiemy ponad to, że jest elektrykiem automatykiem (wspomniałem) i że ma syna. Ale to padło mimochodem wczoraj, gdy ich oprowadzałem po górnym apartamencie, więc w zasadzie się nie liczy. Ale być może to taki typ, który rozsądnie z koniem kopać się nie będzie, czyli ustąpi gadułom.
Po trzecie, czego się o sobie dowiedzieliśmy? Sporo, ale przecież śmiesznie mało. Czyli żadną miarą nie jestem uprawniony, żeby powiedzieć, że się poznaliśmy. Nie muszę tu chyba przytaczać powiedzenia o beczce soli. Trochę jednak dało się wycisnąć z Jej opowiadań i być może niezamierzonych przemycań pewnych faktów. Dużym zaskoczeniem dla mnie był fakt, że ona ma ... 62 lata. Piszę o tym bez skrupułów, bo sama się "przyznała" I od dwóch lat powinnam być na emeryturze! No proszę, jak sposób bycia, energia roztaczana, potrafią wpuścić w maliny w kwestii oceny wieku. Daleko szukać nie musiałbym. Okazało się, że ma córkę, a faktu jej pracy z młodzieżą autystyczną, aspergerową, downową nie trzeba było rozszyfrowywać, skoro o niej z pasją opowiadała. Istotne również było to, że byli parą z odzysku, taką jak my i większość (ostatnio to przeanalizowałem ku pewnemu mojemu zaskoczeniu) bliskich nam par. Do tego nie potrzebowałem jednak żadnych przemycań Mój syn, Moja córka, bo wystarczyło, że ich tylko wczoraj ujrzałem. Sposób zachowania się, odnoszenia się do siebie, niby to wszystko takie nieuchwytne, ale starego wróbla mającego za sobą przecież różne doświadczenia nie dało się zwieść plewami. Nie chcę przez to powiedzieć, że zwodzenie było ich zamiarem. Byli w swoich relacjach naturalni. Czyżby ze sobą byli już sporo (rzecz względna, zaznaczam)? Mogło to chociażby wynikać z delikatnych Jego potakiwań w trakcie Jej opowiadań, utożsamiania się z tym, o czym opowiadała, ze wzdychań i naturalnego współczucia i przejmowania się stanem zdrowia partnerki, bo naście miesięcy temu była skręciła swoją prawą nogę z koszmarnym  złamaniem piszczeli i wielokrotnym, skomplikowanym, kości wokół pięty. Leczenie i rehabilitacja trwa i trwa.
Ale z naszej strony takie "upewniające" pytanie nie padło. 
Gdy mijały dwie godziny On zaczął bez słowa kłaść dłoń na jej dłoni, że tak to poetycko określę. A na każdej szerokości geograficznej i w kulturze, tzw. zachodniej, bo o innych mówić nie jestem uprawiony, oznacza to jedno: Kochanie, może byśmy jednak już kończyli? Chyba już za długo siedzimy u gospodarzy, a poza tym nie przyjechaliśmy tutaj, żeby u nich siedzieć, tylko, przypomnę, mieliśmy inne plany. To może jednak...
To odniosło skutek po jakichś 10. minutach. Żegnaliśmy się niezwykle sympatycznie.
- To ciekawe - zaznaczyła Ona - bo my wszędzie przyjeżdżamy incognito, a teraz...
Jeszcze raz przypomnieliśmy Im o naszych zasadach względem gości, a teraz... 

Przed wieczornym meczem czas spędziłem nad... onanem sportowym. Jedynym przerywnikiem w tej dominancie był II Posiłek i wieczorny spacer we troje, z Pieskiem. Do Uzdrowiska Wsi.
Od 19.00 oglądałem cały finał Indian Wells pomiędzy Mirrą Andriejewą (Rosja) a Aryną Sabalenką (Białoruś). Kibicowałem wcale niejednoznacznie, czym samego siebie zaskoczyłem - 55% uczuć stało za Mirrą Niech wygra, przedziera się, robi sensacje, bo jest świetna, a takie sytuacje w sporcie to wisienki na torcie! a 45% za Aryną Niech tę nastolatkę sprowadzi brutalnie na ziemię, bo jej uderzy do głowy woda sodowa, niech pokaże jej miejsce w szeregu i niech "se" nie myśli!
Mirra nic sobie z tego nie robiła i wygrała 2:1. Pierwszego seta przegrała 2:6 i wydawało się, że jest już po niej, ale drugiego, grając fantastycznie, wygrała 6:4, a trzeciego, grając fantastycznie, 6:3. Nasi sprawozdawcy piali. Od siebie dodam, że w poprzednim turnieju, w Dubaju, wygrała, a teraz w kolejnym zrobiła to samo pokonując "jednocześnie" po drodze Rybakinę (nr 7), Świątek (2) i Arynę (1). Nic dodać, nic ująć.
Czy trzeba mówić coś więcej? Więc dodam tylko tyle, że ta siusiumajtka niezwykle ustabilizowała swoją formę i stała się powtarzalna, a w tym przede wszystkim tkwi w sporcie tenisowym klucz do sukcesu.
Rozpływam się tak nad nią, bo dawno nie oglądałem (może wcale?) takiego tenisa. Mirra wręcz wdarła się do czołówki tenisowej i w światowym rankingu jest już na szóstym miejscu. Będę śledził mecze z jej udziałem, bo to wielka przyjemność. Ta różnorodność, brak monotonii, ten kunszt...

PONIEDZIAŁEK (17.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.20.
 
Dziesięć minut przed zaplanowanym czasem.
Na dworze było -2 i lekko prószyło. Przez co aura "z powrotem" zrobiła się zimowa. Ptaszki natychmiast umilkły. Ale wystarczyła krótka chwila, gdy słońce przebiło się przez powałę chmur, by natychmiast zaczynały ćwierkać, piszczeć, trelować, gulgotać, gwizdać, gruchać, skrzeczeć, szczebiotać i świergotać. Za dwa dni ma być astronomiczna wiosna.  
Poranek spędziłem nad długim onanem sportowym. A potem pisałem.
W końcu I Posiłek i zmiany ciśnienia zrobiły swoje i zmogła mnie senność. Wybrałem się aż na górę, żeby 1,5 godziny pospać.
 
Gdy wstałem, pisałem, a po II Posiłku cyzelowałem wpis. Wszystko przez Nią, bo deklarowała, że przeczyta. A ja to traktuję poważnie. Nie mogła przecież wiedzieć, że czytać należy nie natychmiast, tylko należy dać mi szansę na cyzelacyjny wtorkowy poranek.
 
Dzisiaj Synowa mnie poinformowała, że Wnuk-IV ponownie wychodzi ze szpitala w dobrej formie.
Przez cały dzień wydawało mi się, że to niedziela mimo oczywistej świadomości poniedziałkowej publikacji.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian nie zadzwonił ani razu.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 18.33.
 
I cytat tygodnia:
Młodość to nie okres w życiu, ale stan umysłu. - Samuel Ullman (był amerykańskim biznesmenem, poetą, przywódcą humanitarnym i religijnym).