24.03.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 111 dni.
WTOREK (18.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.20.
Tak samo, jak wczoraj.
Na dworze było pięknie, wyżowo, -7 stopni i lazur nieba.
Wczoraj wieczorem obejrzeliśmy duński film Piękne życie z 2023 roku. Oglądało się sympatycznie i nie żałujemy (urokliwe piosenki i teksty), ale byliśmy dalecy od polecania. A o to dopraszał się z daleka, znad morza, Konfliktów Unikający. Co byście polecili na netfixie? zareagował, gdy wieczorem przysłał nam kolejne piękne, landszaftowe zdjęcie i gdy daliśmy mu do zrozumienia, że oglądamy.
A trochę wcześniej rozmawiałem z Córcią chcąc wiedzieć, czy po pobycie u niej podrzuci mnie do Brata, do stryja, do Rodzinnego Miasta, czy też pojadę koleją. Musiałem to wiedzieć, żeby w domu Żona mogła mi kupić stosowne bilety. Podrzuci mnie i nawet z dziećmi odwiedzi stryja, a to rzadkość.
Od dawna unikała i unika zbyt częstych kontaktów z przedstawicielami "mojej/naszej" rodziny czując jej toksyczność. Poza tym chyba powodują nią podobne uczucia do moich, wcześniej opisanych, oczywiście w innej skali. To często generuje drażliwe sytuacje, w których jej brat zarzuca jej, że jest nierodzinna i egoistyczna. Nigdy na ten temat z Córcią nie rozmawiałem i nigdy nie naciskałem wiedząc, co może czuć, a poza tym uważam, że egoizm to właściwa postawa, zwłaszcza, że w przypadku Córci jednak udziela się ona rodzinnie, ale tyle, ile trzeba, jeśli można tak to ująć. Sama musi decydować i dawać odpór rodzinnym ciągotom, zwłaszcza brata. Więc chyba dobrze, że "egoistycznie" dba o swoje zdrowie, bo ma jedno, jak i życie również i związane z tym obowiązki, a przydałoby się jeszcze mieć z niego, "przy okazji", trochę przyjemności.
W trakcie rozmowy Wnuki starały się dopchać do smartfona, każde w swoim stylu. Wnuk-V się wydzierał chcąc się przebić, a Wnuczka koniecznie chciała mi coś powiedzieć.
- Nie pchaj się!... - usłyszałem. - A wiesz dziadek, że Wnuczuś-V (zawsze ładnie zwraca się do brata lub o nim mówi) był chory i musieliśmy jechać do szpitala. - I tam dostał zastrzyk w pupę, a mnie się strasznie chciało siku, gdy już wyjeżdżaliśmy z Dziury Marzeń. - A potem musiałam zostać u dziadków i ten drugi dziadek kupił mi hamburgera i frytki. - Wszystko zjadłam. (zmiany moje).
Nieźle mnie nastraszyła. Córcia mnie uspokoiła, bo cała sytuacja miała miejsce... ponad rok temu. Musiało to Wnuczce mocno zapaść w pamięci, a poza tym nie mogła nie kłapać dziobem.
Dzisiaj dzień rozpocząłem od pisania, a potem przeszedłem do onanu sportowego. Cyzelowanie zrobiłem wczoraj, a to niezwykła rzadkość. Wszystko przez Nią, bo gdy była z Nim w niedzielę u nas, jakoś tak "samo wyszło", że piszę bloga i że oczywiście również napiszę o nich. To stwierdziła, że przeczyta. Może tak, a może nie, bo tacy deklarujący się zdarzają, a potem przeważnie jest jak zwykle. Ale na zimne jednak musiałem dmuchać. A nuż czytałaby zaraz w poniedziałek, a nie porządnie, we wtorek, po porannym cyzelowaniu. W tym względzie jest tylko jedna osoba niesubordynowana, a jest nią Po Morzach Pływający. Nie czeka na cyzelację, tylko perfidnie czyta już w nocy między poniedziałkiem a wtorkiem, gdy ma wachtę. A tylko z jego powodu, nie mogę natychmiast, od nowa, czytać całego tekstu i go poprawiać, bo po całotygodniowym pisaniu mogłoby mi się zrobić niedobrze.
Rano, po kilku mailach, smsach i telefonach ustaliliśmy z Synem termin męskiego wyjazdu - on, czterech Wnuków i dwóch dziadków. To będzie pierwszy weekend kwietnia. Zaś miejscem wypadu stanie się... Uzdrowisko. Za nim optował Syn Bo tato zaoszczędzisz na podróży i na noclegach oraz Teść Syna, bo dawno nie był i ma bardzo dobre wspomnienia. Być może nawet dałoby się wszystkich umieścić w naszych dwóch apartamentach, bo na razie nie są zarezerwowane, i z tego byłby jakiś zysk finansowy, ale... Ale, po pierwsze, chciałbym, żeby Żona jeszcze trochę pożyła, a po drugie, co ja miałbym z tego, oprócz pewnej harówki i świadomości, że nigdzie nie wyjechałem, albo tak jak w tym przypadku nie zmieniłem miejsca "wyjazdu", co jest podstawą wypoczynku. Więc Syn kierowany dobrymi intencjami zaproponował, że w trakcie tego "wyjazdu" będę nocował w Tajemniczym Domu (jakaś korzyść finansowa) A będziemy się widzieć od rana do wieczora. Z Żoną jednocześnie, na trzy cztery, i jednomyślnie pomysł odrzuciliśmy. Stanęło na tym, że Żona znajdzie kilka adekwatnych ofert i je zlinkuje Synowi, a on dokona jednoosobowo wyboru, jako główny organizator.
Jakoś przed 11.00 wyjechali goście. Przy czym proces wyjeżdżania był dwuetapowy. Najpierw w jego ramach długo rozmawialiśmy na podjeździe, a potem Oni przystąpili do wyjazdu właściwego. Czując jego presję na plecach rozmowa siłą rzeczy była chaotyczna. Ale udało się omówić i ocenić stan Jej nogi po tylu marszach na trasach, poruszyć kolejny raz kwestię odżywiania, a nawet, przede wszystkim z Nim, poruszyć zmiany, które zaszły w Stypendialnym Mieście. Ponoć są olbrzymie i znaczące. Z Żoną byliśmy tam jakieś 15 lat temu.
No i wyszło, że już wczoraj wieczorem czytali ostatni wpis. Ja wiedziałem, że tak będzie, ja wiedziałem... A pani mówiła... Tym razem intuicja mnie nie zawiodła. W ocenie i we wrażeniach, jakie odnieśli, byli dla mnie mili i łaskawi. I raczej szczerzy. Ta drobna wątpliwość wynika tylko z faktu, że jednak się nie znamy, więc nie byłem w stanie odczytać drobnych subtelności mowy ciała, jeśli takowe były.
Dalsza część dnia miała być prosta i uporządkowana. Wypiłem mleko. Żona z tydzień temu nagle zdecydowała, że co jakiś czas jednak powinienem je pić, a ja z takimi decyzjami nie dyskutuję. Nawet mi smakuje, a przede wszystkim nie mam odruchów wymiotnych. Zaraz po tym postanowiłem pojechać w Uzdrowisko, a dopiero po powrocie zjeść I Posiłek. Jednak znarowione Inteligentne Auto przewróciło te plany do góry nogami. Z racji słabiutkiego akumulatora i kilkunocnego stania na dworze w ujemnych temperaturach pokazało mi "gest Kozakiewicza". Specjalnie się tym nie przejąłem.
Podłączyłem przedłużacz do gniazdka przy zewnętrznych drzwiach, kabel przeciągnąłem pod bramą, przez jezdnię, bęben z gniazdami położyłem pod maską, obok prostownik i zacząłem ładować akumulator. Na wszystko miałem oko z okna kuchennego chociażby dlatego, że maska była tylko przymknięta. W spokoju zjadłem I Posiłek, miałem czas na jakieś drobne czynności gospodarskie i postanowiłem o 13.00 jechać zgodnie z wcześniejszym planem.
Gdy podniosłem maskę, w lekkim szoku skonstatowałem, że pod nią przedłużaczowego bębna ... nie ma.
- Noż, kurwa, jakiś menel podpierdolił! - Swołocz jedna! - to była pierwsza, naturalna i pełna emocji myśl. - Ale dlaczego nie zabrał prostownika? - to była druga, chłodna i wyważona. I od razu udzieliłem sobie odpowiedzi. - Przecież to taki przestarzały typ, taki złom, że nawet na piwo by za niego nie dostał, to opłacało mu się dźwigać?!
Z pewnej odległości zbliżał się do mnie taki mały pojeździk, taki z dwiema wirującymi szczotkami, który służy do glansowania i picu uzdrowiskowych chodników i uliczek. Spokojnie czekałem, aż podjedzie.
- Pan nie widział może przedłużacza, kabla w poprzek ulicy, bo ładowałem akumulator w aucie?... - wskazałem na Inteligentne Auto.
- A, o tam leży. - wskazał za siebie.
Pobiegłem wzrokiem za jego palcem. Żadnego bębna od przedłużacza nie widziałem, a to przecież nie igiełka.
- Gdzie?
- No tam! - dalej pokazywał w tym samym kierunku.
Dobrze musiałem wyostrzyć wzrok, żeby w ulicznym pyle dostrzec na wprost bramy Sąsiadów z Lewej mój "przedłużacz", czyli wtyczkę z 1,5 metrowym kablem, odciętym od przedłużacza "właściwego", że tak powiem, czyli od bębna, po którym nadal nie było śladu.
Podszedłem do gościa z tym kablem.
- Normalnie ucięty! - oznajmiłem jak jakiś kretyn, bo każdy by widział, że przecież ucięty.
- To musiał zrobić mój kolega, który też tu jeździł. - Ale że on nie widział kabla?! - mocno się zdziwił i jakby zadawał mi to pytanie.
Skąd miałem wiedzieć. A potem, gdy Inteligentne Auto odpaliło, na szczęście, bo w sumie nie wiedziałem, ile czasu ładował się akumulator, i ruszyłem w Uzdrowisko, naszły mnie różnorodne myśli i wątpliwości:
- trudno, będę musiał kupić nowy przedłużacz, bo jest często potrzebny,
- dlaczego Szczotkowy nie zostawił jednak "właściwego" przedłużacza przed bramą naszej posesji, albo nie przerzucił go za bramę (żaden problem)? Przecież musiał widzieć skąd wtyczka, z jakiego gniazda, została brutalnie wyrwana. No chyba, że on ją wyrwał ręcznie post factum, po przecięciu. Wniosek? - to on musiał podpierdolić ten przedłużacz,
- przecież to mógł być ten Szczotkowy, który ze mną rozmawiał, miał twarz Buster Keatona, a mój przedłużacz gdzieś za swoimi plecami, skurwysyn jeden,
- ale mógł być jednak drugi Szczotkowy, bo Uzdrowisko nie takie numery odwala i ciągle picuje Piękną Uliczkę (może dlatego jest taka piękna). Dzisiaj, na przykład, rano, znowu dwóch facetów szło i dmuchało warcząc, a raczej warczało, bo nie było co dmuchać, bo ani liści, ani igliwia, ani śniegu, nic. Chodzą tak po naszymi oknami co drugi, trzeci dzień, a zaznaczam, że pomiędzy ich warczeniami nic się nie zmienia w kwestii podmiotu, który można byłoby wydmuchać warcząc. To może jednak było dwóch Szczotkowych?,
- bezwzględnie będę jednak chował Inteligentne Auto w garażu i nie będzie mnie opanowywać lenistwo i nie dam się złudnemu słonecznemu światłu w dzień, skoro w nocy jest ciągle mroźno. Dopiero w maju pozwolę sobie na stałe wykorzystanie abonamentowej winiety. W garażu teraz jest zawsze 10-12 stopni, idealnie dla akumulatora,
- gdybym jednak musiał akumulator ładować, to ten system "przez ulicę" odpada. Będę ładował w garażu mimo ciasnoty,
- gdybym jednak z jakichkolwiek powodów, przymuszony, musiał zastosować system "przez ulicę", to użyję przedłużacza o kolorze pomarańczowym, rzucającym się w oczy. Dzisiaj, gdy brałem ten, później ucięty, o ciemnoszarym kolorze kabla, nawet przez ułamek sekundy taka myśl zaświtała mi w głowie, ale zwyciężyła wygoda. Ciemnoszary mogę zwijać sobie na bębnie, a pomarańczowy ręcznie przy irytującym plątaniu się i robieniu supłów.
- trzeba kupić nowy akumulator. A na pewno przed zimą. Na tym jeździmy z siedem lat co najmniej,
- wszystko mogło się skończyć zdecydowanie gorzej. Wyrwany siłą spod półotwartej maski Inteligentnego Auta bęben mógł dokonać uszkodzeń mechanicznych i spowodować jakieś przepięcia, spięcia i naprawdę dla akumulatora, a przede wszystkim dla auta mogło skończyć się fatalnie. Żona tego nie chciała słuchać, gdy po powrocie ze szczegółami relacjonowałem jej ten dziwny przypadek, który był przykładem ludzkiej głupoty, nie bójmy się tego powiedzieć, przede wszystkim mojej.
W Uzdrowisku porobiłem drobne zakupy w kilku miejscach, bo w żadnym nie było kompletu asortymentu, który mnie interesował, a raczej, który określiła Żona, i kupiłem dwie torebki różnych nasion pomidorów - malinowy retro i pomidor gruntowy Kmicic. W kwestii pomidorów to znane nazwisko niczego mi nie mówiło. I pojechałem zawieźć pranie.
U podnóża stromego podjazdu od razu natknąłem się na dwie starowinki, może w moim wieku, a może niewiele starsze. Obie żmudnie rozpoczęły właśnie wędrówkę pod górę wspomagając się kijkami.
- Podwieźć panie na górę? - zatrzymałem się na wąskiej drodze.
Zatrzymały się i trochę trwało, zanim między sobą skonsultowały, że tak.
- A gdzie panie jadą?
- A tam na górę, do szpitala, na rehabilitację. - To może pan nas podrzuci chociaż do schodów...
- Podrzucę panie na miejsce, bo przecież tam jadę, do pralni.
- To tam jest pralnia? - obie się zdziwiły.
- A panie jesteście stąd?
- Tak, ale nie wiedziałyśmy, że tam jest pralnia.
- To niech obie panie wsiądą z tej strony, bo z tamtej jest ciasno, krzaki!...
Mogłem sobie mówić. Niższa i drobniejsza poszła właśnie na drugą stronę i zaczęła wsiadać.
- Ale nie wsiadaj tam! - zaprotestowała wyższa. - Ja tam będę wsiadać, bo tu nie dam rady.
- Tu nie dasz rady, bo jest bardzo wąsko...
- Ale mówię ci, chodź tutaj, bo ja tutaj nie dam rady...
- Mówię ci, że tu nie dasz rady, bo jest wąsko!... - niższa już prawie wsiadła. - Najpierw włóż kijki do auta, a potem powoli wsiadaj.
Kątem oka obserwowałem, jak ta wyższa wsiadała za mną i się męczyła. Stojąc na lewej nodze prawej nie mogła podnieść (operacja prawego biodra, jak wyjaśniła za chwilę). Musiała pomóc sobie rękami i nimi podnieść nogę, żeby wsiąść jednocześnie nie tracąc równowagi. W końcu się udało.
- Drzwi zamknięte?! - wydarłem się.
- Taaak!
- To jedziemy.
Droga ta jest stosunkowo mało ruchliwa, ale przede mną zdążyły już nadjechać dwa auta, a za mną jedno i wszystkie spokojnie czekały, aż ruszę i udrożnię przejazd. Żadnych oznak zniecierpliwienia, trąbienia... Tak teraz, panie, kultura w narodzie wzrosła...
Przez całą drogę odzywała się i komentowała ta wyższa.
- Ale pan ostro podjeżdża... - A teraz w lewo...
- O, to po drodze... - zapewniłem je.
- Ale tu są dziury, droga jest nieprzejezdna...
- Jest przejezdna, bo tędy jeżdżę...
- Ale widzi pan, że prawa strona jest rozkopana...
- Widzę, ale lewa nie...
- Oj, auta pan nie oszczędza, tak szybko po tych dziurach...
- To jest auto półterenowe, nic mu nie będzie...
Jechałem maks 20/godzinę, bo było wąsko, no i dziury.
- O, tu w prawo jedzie się do pralni. - Jest na samym końcu uliczki. - stosownie machnąłem ręką.
- Nie, nie, my prosto! - obie krzyknęły.
- Ja tylko pokazałem paniom, gdzie jest pralnia! - znowu się wydarłem.
Uspokoiły się. Za 200 m byliśmy na miejscu.
- O tu, tu! - Przynajmniej pan będzie wiedział, gdzie jest ten szpital, bo się może przydać.
- Proszę pań, ale ja nie chodzę do lekarzy, żadnych aptek, szpitali i sanatoriów!...
- Ale tak na wszelki wypadek... - wyższa wykazała się mądrością życiową. Nie to, co ten młody oszołom, kierowca.
Zaczęły żmudnie wysiadać.
- Pan Bóg nam pana zesłał. - poinformowała wyższa dziękując.
- Oj tam, żeby tak od razu Pan Bóg... - zareagowałem krygując się, bo zawsze to miło być wysłannikiem samego Pana Boga. - Po prostu akurat jechałem do pralni.
- Nie, nie, Pan Bóg nam pana zesłał... - pani wiedziała swoje.
Za chwilę byłem w pralni. W świetnym nastroju, bo rzadko się człowiekowi zdarza, przeważnie nigdy, żeby być wysłannikiem Pana Boga. A zwłaszcza ateiście. Musiał mieć w tym swój cel, ale nie mnie dociekać, marnemu pyłkowi Wszechświata, bowiem niezbadane są wyroki boskie...
Ostatnim celem mojego ulubionego miotania się po Uzdrowisku był zakup Socjalnej. W ostatnich dniach mój wyrafinowany plan, aby w domu była ona dostępna cały czas, szlag trafił. Do tej pory, gdy już kiosk od stycznia był zamknięty, obracałem trzema skrzynkami - gdy dwie były puste, jechałem kupować nowe, a trzecia była na zakładkę i Socjalna cały czas była na podorędziu. (w staropolszczyźnie używana była nieco inna forma: „pany” mówiły: NA DORĘDZIU, a „chłopy” - PO DORĘDZIU).
W czwartek, w tamtym tygodniu, zadzwoniłem jak zwykle do faceta, żeby się umówić na piątek i przyjechać.
- Niech pan jutro rano zadzwoni. - usłyszałem.
Zadzwoniłem.
- Ale dzisiaj mnie nie ma... - I w poniedziałek też nie. - Niech pan zadzwoni we wtorek.
Zadzwoniłem, dzisiaj.
- Ale będę dopiero w czwartek...
Gdy zobaczył, że zaczynam się trochę irytować, poszedł w wyjaśnienia.
- Wie pan, co się dzieje przed sezonem?... - zawiesił głos dla większego efektu. - To nie jest moja jedyna praca, tutaj na miejscu. - Muszę jeździć do klientów...
Jakbym ja nie był klientem! I to takim, który sam przyjeżdża i nie trzeba do niego jeździć. Ale wiadomo, są równi i równiejsi.
- ... Ale niech pan zadzwoni dzisiaj o 14.00... - trochę wymiękł.
Postanowiłem nie dzwonić, tylko go dopaść na miejscu. Prawie mi się udało, bo gdy podjechałem na plac, w zwykłe miejsce, on właśnie odjeżdżał obładowany wodą machając mi przyjaźnie ręką. I tyle go widzieli.
- A pan dzisiaj jeszcze wraca? - natychmiast do niego zadzwoniłem.
- Nie, nie, dzisiaj już nie. - Najlepiej mnie dopaść rano, tak zaraz po ósmej...
Postanowiłem jutro rano na niego się zaczaić. A póki co kupiłem Żonie w Intermarche dwie butelki Socjalnej niegazowanej, bo nie miała co pić. Tylko dwie, bo jednak jakaś taka inna, chociaż w szkle. No i przede wszystkim jutro miałem kupić aż trzy skrzynki.
Przed bramą, a raczej przed furtką stał... mój przedłużacz. Kabel elegancko zwinięty na bębnie, a że to był mój, świadczyły przerwane kable idealnie pasujące do tych z oderwanego półtora metra. Niczym dwie połówki przedartego banknotu. A jednak musiał to być Szczotkowy, Buster Keaton. Tylko co nim powodowało? Ruszyło go sumienie?...
Ucieszyłem się. Kupię nową wtyczkę (starej się nie da użyć, bo zalana na amen) i przedłużacz będzie mi służył jeszcze wiele lat. Co z tego, że krótszy? Swojej podstawowej funkcji, przedłużania, przecież nie utracił.
W domu wszystko opowiedziałem Żonie. Słuchała z zainteresowaniem, ale przy roztaczaniu wizji, że Inteligentne Auto mogło spłonąć na skutek spięcia, natychmiast mi przerwała Nie mogę tego słuchać!
Najlepsze jest to, że oddany przedłużacz w takiej eleganckiej, zwiniętej formie, musiał leżeć na chodniku z dobre półtorej godziny, bo tyle mnie nie było i zakładam, że Szczotkowego ruszyło sumienie od razu, gdy tylko odjechałem. I nikt przez ten czas nie podpierdolił. Może nagie kable straszyły?...
Po południu, dość nietypowo, bo w tygodniu, zadzwonili Nowi w Pięknej Dolinie. A to nie wróżyło niczego dobrego. Lekarka głosem bez życia przekazała nam smutną wiadomość - w niedzielę rano zmarła jej mama. Co z tego, że do tej myśli razem z bratem, też lekarzem, od pewnego czasu się przyzwyczaiła i zawodowo wiedziała, jak beznadziejny jest jej stan... Pogrzeb odbędzie się w czwartek.
W swoje rodzinne strony pojadą oboje, tam i z powrotem, a Ziutka i Bruna na dobę zostawią w psim hotelu w sąsiedniej wsi. Do nas przyjadą, bez zmian. W tej sytuacji obie strony chciały tym bardziej.
Zaczęliśmy o tym rozmawiać, żeby odciągnąć myśli. Ale od medycyny nie dało się uciec. W związku ze swoim kręgosłupem w piątek rano Lekarka ma tomograf komputerowy, a Justus Wspaniały jest po rezonansie drugiego kolana, lewego, tego zdrowszego I z opisu wynika, że już w ogóle nie powinienem chodzić!
Udało się jednak przejść do lżejszych tematów, bo wiosna. Oni już wysiali pomidory, aby otrzymać sadzonki, a do gruntu pietruszkę, marchew i Bóg wie, co jeszcze, i pod folię też już coś. Gdzie nam się z nimi mierzyć. Więc na starcie względem pomidorów będę znowu opóźniony o jakieś trzy tygodnie, jak rok temu, czym nie omieszka wielokrotnie kłuć mnie w oczy Justus Wspaniały. Przez całą wiosnę i lato będzie mi zadawał przy każdej okazji "troskliwe" pytanie A jak tam twoje pomidory?, takie z fałszywym zainteresowaniem, a gdy usłyszy odpowiedź, uzyska pretekst, by każdorazowo parskać niepohamowanym śmiechem i mieć pretekst do chełpienia się Eee, a moje to już... !
Podwieczór wypełniłem drobnymi czynnościami i pisałem. I pokorespondowałem sobie z Pasierbicą.
- O której będziesz na tym dworcu w sobotę? - wyraźnie zaczęła się interesować.
Chodziło o to, żeby w miarę szybko przekazać jej dwie książki z trylogii, te dwie, które pożyczył mi Q-Zięć, a które Pasierbica chciała czytać, bo pierwszą skończyła i się zanęciła.
- Nie na tym, tylko na Głównym. - wymądrzyłem się. I wyjaśniłem jej, że jeśli rzeczywiście postanowi przyjechać, to szczegóły wyślę jej później. Ale godzinę przyjazdu z City podałem.
... Może przyjedziesz z dziećmi, bo się stęskniłem :)
- Ok, postaram się z dziećmi :) jeśli będą chciały.
- Doskonale rozumiem, że to już nie te czasy, gdy dziadek stanowił atrakcję. I będzie tylko gorzej... (:
Wieczorem niczego nie oglądaliśmy. Ja czytałem, Żona słuchała. Tak wyszło.
ŚRODA (19.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Ostatni dzień astronomicznej zimy. Na dworze -6 stopni. Ale od razu lazur nieba.
Po stosunkowo krótkim rozruchu i po koślawym onanie sportowym byłem już po Socjalną. Musiałem dopaść faceta.
Miał być o 08.15 - 08.20, ale go nie było. Zadzwoniłem.
- Będę o 09.30. - Ale proszę zadzwonić o 09.20.
Paranoja.
Zadzwoniłem.
- Tak jestem, zapraszam.
Zamiast standardowych dwóch skrzynek kupiłem... pięć. Bo jak to tak ma wyglądać...
- Bardzo dobrze pan robi. - zostałem pochwalony. - Sam pan widzi, co się dzieje przed sezonem. - A poza tym od 1. kwietnia będzie czynny już kiosk na zewnątrz.
- A to nie Prima Aprilis?
- Nie, no może dwa, trzy dni później...
Po co miałem mu przypominać, że kiosk miał działać od 1. marca?
Ranek odkoślawił się dopiero w okolicach 11.30, gdy wszyscy byli po posiłkach i po różnych porannych takich. Sporo jednak miałem w plecy.
W końcu zacząłem pisać, bo nagle, a to dopiero środa, zrobiły mi się zaległości. Nie pomagał mi fakt, że Żona długo rozmawiała z Czarną Palącą. Cały czas wyciągałem ucho.
Istotne wieści były takie, że jutro obie, z W Swoim Świecie Żyjącą, jadą do Naszego Miasteczka na rozmowę z byłym burmistrzem Czaplowego Miasteczka, który przez jakiś czas był szefem W Swoim Świecie Żyjącej i nadal chciał być, ale już w innych okolicznościach. Widocznie swoją postawą zaskarbiła sobie jego łaski. Jechały obie, żeby rozejrzeć się też za jakimś mieszkaniem do wynajęcia, bo młoda przecież codziennie nie mogła dojeżdżać 50 km w jedną stronę. A sprawa wcale nie jest taka prosta, bo kto wynajmuje mieszkania i po co, skoro w takiej dziurze nic nie ma.
Druga grupa wieści dotyczyła Bandy Bydlaków i czterech kotów. Bydlak Starszy jest już stary, Bydlaczka Młodsza niewiele od niego młodsza i oboje, razem z kotami, chcieliby sobie żyć spokojnie i nie wadzić nikomu. Niestety Bydlak Najmłodszy do tego nie dopuszcza, jest prawdziwym wulkanem energii, gorzej, ma psie ADHD, i wszystkich nim maltretuje. Zdaje się, że tylko najstarsza kocica umie dać mu odpór.
Trzecia grupa wieści, bodajże najważniejsza, to taka, że jeszcze bardzo powoli, ale jednak, Czarna Paląca i Po Morzach Pływający rozmyślają o sprzedaży Głuszy Leśnej i o powrocie do swojego rodzinnego miasta (rodzinne tylko dla Czarnej Palącej, ale to nieistotne).
- Jest to pieśń przyszłości, ale kiedyś będzie musiała nastąpić. - podsumowała.
Z kim Czarna Paląca mogła porozmawiać z szerokiego grona swoich znajomych o tych wszystkich sprawach, jeśli nie z nami? Bo jaki wariat mógł mieszkać przez dwa lata w takiej dziurze, w której zwyczajnie "nic nie ma", a wcześniej przyjeżdżać do Dzikości Serca?
W trakcie pisania znowu jechał Szczotkarz. Z daleka wydawało mi się, że to nawet ten sam, którego podejrzewałem. Mógłbym wylecieć i go dopaść, aby przeprowadzić śledztwo, ale aż taki, wbrew temu co sądzą inni (Żona?), nie jestem. Poza tym znowu by przybrał maskę Buster Keatona i dalej nic bym nie wiedział. Zastanowiło mnie tylko, co on dzisiaj szczotkuje, skoro wczoraj wyszczotkował wszystko i Piękna Uliczka lśniła.
W ciszy poranka zrobiłem wykaz rzeczy do zabrania na wyjazd do Córci i Brata. I zadzwoniłem do Nowego Dyrektora. Dzisiaj kończył 49 lat. Jakoś tak się zgadaliśmy o dzieciach. Nie wiedziałem, że jego najstarsze dziecko, syn, lat 16, urodził się w Stanach, więc ma obywatelstwo amerykańskie. Ale nim się nie chwali wobec kolegów i mało kto o tym wie. Polskie ma również. Posiadanie tych dwóch chyba jest korzystne, ale na razie zaczęło stwarzać problemy. Polskie banki nie chcą synowi założyć konta (kwestia płacenia podatków? - ale mogę coś mylić) i będzie on musiał przejść przez jakieś specjalne procedury. Dla porządku - córa ma lat 14, a kolejna roczek i 3 miesiące.
- To pan dość późno zaczął? - prowokacyjnie zakończyłem rozmowę. Ale Nowy Dyrektor mnie zna.
Oczywiście zapraszaliśmy się do siebie nawzajem. Ja nawet podałem konkretny termin, ale akurat wtedy Nowego Dyrektora absorbuje Szkoła. A potem my wchodzimy w sezon, on w zakończenie roku szkolnego i tak można długo.
Po I Posiłku pracowałem w drewnie chcąc Żonie zrobić zapasy, a po II zabrałem się wreszcie za pomidory. Do 33. doniczek wsypałem ziemi, wszystkie ustawiłem na tacach, podlałem i zaniosłem do domu. Jutro będę siał, gdy ziemia się ogrzeje.
Wieczorem niczego nie oglądaliśmy. Ja czytałem, Żona słuchała. Tak wyszło.
CZWARTEK (20.03)
No i dzisiaj wstałem o 04.20.
Tak wyszło.
Początek astronomicznej wiosny.
Od razu zabrałem się za onan sportowy. Do bardziej złożonych prac intelektualnych nie nadawałem się, bo wykazywałem sobą pewną półprzytomność. Z tego względu dopiero po Blogowych odważyłem się zacząć pisać.
Jeszcze przed I Posiłkiem zacząłem sprzątać dolne mieszkanie (goście niespodziewanie zadeklarowali przyjazd na ten weekend), a potem posiałem pomidory - 23 Malinowego tradycyjnego i 10 Kmicica.
W szklarni posadzę 31 sztuk, bo tak rozplanowałem niepazernie nauczony doświadczeniem z ubiegłego roku, ale gdyby wszystkie pomidorki wzeszły, to dwa gdzieś tam posadzę.
A potem dzień jakby przyspieszył. Tak od 10.00. Zostałem wzięty do galopu. Na tyle obfitował we wrażenia, że na sporej adrenalinie kładłem się spać sporo po... 23.30. Wprowadziłem w zdumienie Kolegę Inżyniera(!), gdy trochę wcześniej, ale przecież obiektywnie bardzo późno, a jak na mnie, to poza wszelką skalą, do niego zadzwoniłem. Musiałem przedyskutować jego życiowe doświadczenia, które chciałbym ekstrapolować, tylko analogicznie odwrotnie, na sytuację... Córci.
O dziwo, zasnąłem błyskawicznie.
PIĄTEK (21.03) - Pierwszy Dzień Wiosny.
No i dzisiaj wstałem o ... 04.20.
To się nazywa wybicie z rytmu. Wiedziałem, że takowe będzie. Sam je nawet wygenerowałem kładąc się spać tak późno i nastawiając alarm na 06.30, ale żeby aż takie?...
O 08.20 byłem już po wielu pracach. Ugotowałem strawę dla Pieska i częściowo dla siebie. Równolegle(!) pozamykałem wiele porannych czynności, a to do mnie niepodobne. No, ale skoro wybicie z rytmu... Ciekawe, kiedy padnę na narożniku w Salonie?... Przyroda jest nieubłagana i, jak śpiewał Kaczmarek Bilans musi wyjść na zero, pero...
Moje plany wyjazdowe do Córci i do Brata wzięły w łeb. Oboje zostali wczoraj powiadomieni, że nie przyjadę. Trzeba będzie znaleźć inny termin.
W okolicach 08.30 dopiero siadłem i mogłem się wziąć za ułomny onan sportowy. Komfortu nie było, bo w głowie siedziały mi kolejne, czekające na mnie, prace.
Po I Posiłku zabrałem się za dolne mieszkanie, żeby je w kwestiach porządkowych doprowadzić do końca. I gdy to już miałem z głowy, wybrałem się do Uzdrowiska, aby uzupełnić zakupy pod kątem rosołowym. Rosołu nie gotowałem od czasów Naszej Wsi. Ile to mogło być lat temu? Siedemnaście?!
Aż niemożliwe! Żona wtedy studiowała architekturę krajobrazu, zaocznie w soboty i niedziele, i te dnie spędzała na jakimś suchym gównie. Do domu wracała skonana, a w nim czekał na nią rosołek. Chyba najlepsza w rosołku była kapusta włoska. Do tej pory pamięta. Dzisiaj, niestety, jej nie mieli. Zastąpiłem ją kapustą młodą. Reszta była standardowa - marchew, pietruszka i seler. Makaron dla mnie (Żona preferuje bez) i dla Pieska ugotowałem z samego rana. Ryżowy. I na końcu do rosołku dodałem plastry przypieczonej na kuchennej blasze cebuli. Żona bardzo lubi.
W trakcie tych przygotowań i gotowania przypomniał mi się dom rodzinny. Jako 12-13. latek, ale później też, gotowałem dla całej rodziny rosół wołowy na wołowinie z kością, bo tańsza. A teraz takie łepki, i starsze, strasznie się męczą, gdy trzeba opróżnić zmywarkę. Wprost prosi się, żeby kopnąć, albo, na przykład, przez trzy dni nie dać jeść. Ale ten obecny system jest tak deprawujący, że zaraz by wkroczyły odpowiednie służby i zabrały prawa rodzicielskie. Również na tym polu ludzkość kopie sobie grób.
Zanim przyjechali goście (deklarowana bez naszego nacisku godzina 14.00-15.00) Kłódka Miłości przywiózł całą furę drewna. Niby, jak zwykle, 4 kubiki, ale te były jakieś większe, co wcale mnie nie zmartwiło w sytuacji, że te akurat bierwiona będę układał i chował przed deszczami, które, ani chybi, za chwilę będą całkowicie zwiastować wiosnę. Z poprzednią górą miałem o tyle dobrze, że przez cały okres jej leżenia przed Klubownią tylko raz spadł śnieg, niewielki, i to w momencie, gdy góra na skutek codziennego pobierania bierwion bardzo już zmalała.
Goście przyjechali... o 17.30. Przez to ciągle trzymali mnie na smyczy w kwestii II Posiłku i meczu Igi Świątek z Francuzką Caroline Garcią. Sytuacja była trudna, bo mąż pani był po udarze. Musiała więc ona podróż mieć ciężką, co spowodowało, że na początku kontakt z nią był utrudniony. Nie za bardzo rozumiała, co się do niej mówi i dlaczego będzie lepiej tak, jak ja mówię. Gdy jednak "odkryła", że wózkiem może bez problemu zawieźć męża do samego mieszkania, zaczęło jej odpuszczać. Ja zresztą też byłem zaskoczony, bo nie zdawałem sobie do tej pory sprawy (nie było takiej potrzeby), że dolne mieszkanie, od "podjazdu zaczynając" a na jego drzwiach kończąc jest mieszkaniem bez barier. Żadnych progów, uskoków, schodów.
- O, jak tu pięknie! - Jak na zdjęciach! - od razu, jeszcze przed wejściem piała nad ogródkiem, a potem nad każdym detalem w środku. I czuło się, że jest to szczere, bo dość szybko się zorientowałem, że ona nie z tych wyrafinowanych.
- Uzdrowisko III się nie umywa. - Byliśmy tam kilka razy, ale do Uzdrowiska nie ma porównania.
Zgadzałem się z nią.
Wcześniej, po nocce, miałem zamiar się położyć i pospać, ale prace, goście, no i zasrany sport trzymały mnie za gardło. Na szczęście Iga stosunkowo szybko rozprawiła się z Caroline (2:0), więc przed meczem Polski z Litwą z cyklu eliminacji do przyszłorocznych Mistrzostw Świata miałem trochę ponad godzinę. Wstałem nieprzytomny i byłem bliski porzucenia zasranego sportu, ale powoli jakoś mi przeszło. Polska wygrała 1:0 po golu Lewego, ale o samej grze naszych nie ma co wspominać. Szkoda energii.
Dzisiaj dotarła do mnie wiadomość o śmierci naszego Kolegi ze studiów. Postanowiłem wszystkich naszych powiadomić, gdy tylko poznam szczegóły. Oczywiście jest to bez sensu, bo efekt i tak, i tak jest ostateczny, ale jednak fajnie jest powspominać kolegę.
Dzisiaj o 04.08 napisał Po Morzach Pływający.
Córcia została przyjęta do pracy. Będzie pracowała na zamku w Naszym Miasteczku w bibliotece dla dzieci. Dodatkowo będzie animatorką wydarzeń kulturalnych i czegoś tam jeszcze.... Zaczyna od 1 kwietnia. Mówiła, że ekipa jest fajna i raczej dobrze się będzie z nimi pracowało, a co najważniejsze dyrektor jest bardzo zadowolony, że przyjęła tę ofertę pracy.
Mamy nadzieję, że nie zrezygnuje z pracy po tygodniu.
PMP (zmiany moje, pis. oryg.)
Kto by to wszystko przewidział?...
SOBOTA (22.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.45.
Planowałem o 06.30. Tylko kwadrans "spóźnienia" to i tak cud, bo wstawało się niezwykle ciężko.
Cały ranek zajął mi onan sportowy. Przy nim i przy Blogowych wystarczająco się rozruszałem. No i pomogły dziesiątki wszelkich drobnych czynności gospodarskich.
Po I Posiłku zabrałem się za górę drewna. Założyłem sobie godzinę pracy - ułożyłem 8 taczek.
W trakcie natknąłem się na gościnę przy jej aucie (taka wydłużona beemwica). Od nowa piała nad naszym miejscem. I znaleźliśmy wspólny temat - pieski. Mają 14. letnią goldenkę retrieverkę.
- Wie pan, to tak jak członek rodziny... - A niech tylko ktoś się z nas ruszy, to od razu się zrywa i chce iść na spacer, mimo że przecież mamy dom i ogród.
Doskonale się rozumieliśmy. Nie mogłem jej tylko tłumaczyć, że nasz Piesek ma na wszystko wywalone, bo raczej tego by nie zrozumiała. Ale inni właściciele psów również.
Po 8. taczkach postanowiłem zmienić charakter prac i trochę fizycznie odsapnąć. Ale robiłem to płynnie, żeby organizm nie doznał szoku. Najpierw więc nastawiłem pranie, by je za jakiś czas rozwiesić i zabrałem się za różne ustalenia. Z Synem ostatecznie zaklepaliśmy miejsce wyjazdu Wnuków z Dziadkami i on miał się zająć sprawą rezerwacji noclegów w Uzdrowisku. A potem zadzwoniłem do siostry zmarłego Kolegi. Poznałem wiele szczegółów z jego życia i choroby, z którą się zmagał w jego drugiej połowie. I zredagowałem smutną wiadomość, aby jutro wysłać ją do koleżanek i kolegów.
Jeszcze przed II Posiłkiem wróciłem do bierwion i do taczki. Tym razem wyszło siedem. Sumarycznie
całkiem nieźle, jak na 75-latka.
Pod wieczór poszedłem do Uzdrowiska Wsi na spacer z Pieskiem. Przy powrocie, przed bramą, natknąłem się na gościnę i gościa. Wracali ze spaceru.
- Tu jest pięknie! - znowu zaczęła. - To nie to, co Uzdrowisko III. - Tyle rzeczy do obejrzenia, tyle miejsc do spacerowania! - Nie ma porównania!
A co my z Żoną "od dawna" mówimy?!
Mąż z wózka co chwilę potwierdzał słowa żony krótkimi "tak!" albo "mhm!", ale było wyraźnie widać, że też mu się podobało.
Podziwiałem ich i tę nienadętą determinację.
Wieczorem czytałem, a Żona słuchała.
NIEDZIELA (23.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.15.
W zasadzie planowo.
Poranek przebiegał spokojnie i całkowicie standardowo. W końcu niedziela.
Po I Posiłku znowu zabrałem się za układanie bierwion. Skończyłem na siedmiu taczkach. Czułem, że każda następna będzie przegięciem.
Goście wyjechali przed południem. W ogóle ich nie popędzaliśmy, ani nie sugerowaliśmy dłuższego pobytu. Pan szedł o "własnych" siłach od drzwi apartamentu do furtki i do auta, ale mimo zapewnień żony, że na jednym, jedynym stopniu da sobie radę przy jej pomocy, poprosił mnie, abym z drugiej strony podał mu rękę. Zrozumiałem, o co mu chodzi, po jego gestach.
- Widocznie boi się, że mógłby się przewrócić... - pani poczuwała się, aby mi wyjaśnić. - Ale macie tu fajnie... - na "do widzenia" rozejrzała się jeszcze raz dookoła.
Po II Posiłkach, pieskowym i moim, razem z Pieskiem poszliśmy na spacer do Uzdrowiska Wsi.
Planowałem jeszcze dzisiaj, w drugiej turze, ułożyć osiem taczek drewna, ale zrezygnowałem. Odezwały się plecy, pojawiły się inne obowiązki, w tym przyjemne odgruzowanie na 45% (po raz pierwszy dolna łazienka gości, bo ogrzana), no i trzeba było obejrzeć mecz Igi z Belgijką Elise Mertens. Iga wygrała 2:0, ale nadal we mnie panowała duża nieufność, co do jej jakości gry.
Wieczorem czytałem, a Żona słuchała.
PONIEDZIAŁEK (24.03)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
W całkiem dobrej formie.
Rano przeprowadziłem długi onan sportowy. "Moja" Andriejewa przegrała z inną Rosjanką, czyli Amerykanką, Anisimovą, bo co prawda ma rodziców Rosjan, ale urodziła się w Stanach. Ale wygląd nie kłamał. Taka nastajaszczaja russkaja diewoczka. Jest pewien typ kacapów o charakterystycznych cechach twarzy, takich prostych, chłopskich (nie ma to nic wspólnego z inteligencją), rozpoznawalnych natychmiast. Osobom, które nie wiedzą, o co chodzi, radzę się jej przyjrzeć, albo, na przykład, Chruszczowowi, Jelcynowi. Putin też jest niezły. Widać podobieństwa?...
Byłem zadowolony, że Amerykanka wygrała. Przede wszystkim, żeby młoda uczyła się życia, no i dlatego, że Iga, gdyby pokonywała następne przeszkody, w tym turnieju już na pewno się na nią nie natknie. Ale i tak uważam, że prawdziwym probierzem aktualnej dyspozycji Igi byłyby mecze z Sabalenką, Gauff, Rybakiną, Ostapenko i Andriejewą wreszcie.
Żona na dole ... wtrącała się w różne sprawy. Brakowało mi tego i się cieszyłem.
Po I posiłku pojechałem na zakupy. Dzisiaj miałem zamiar zrobić rosołek na trzy dni na prędze ( nie naprędce, ani tym bardziej na prędce) i na szpondrze. Udało się wszystko kupić.
Przy okazji zwizytowałem miejsce, w którym za dwa tygodnie spędzimy w siedmiu weekend - Syn, Teść Syna, Wnuki i ja. Dla naszych potrzeb miejsce okazało się idealne. Cała przestrzeń dla gości będzie nasza. Na dodatek układ apartamentów jest przygotowany jakby pod nas. Na dole jest jeden dla Teścia Syna. Nie dość, że nie będzie musiał chodzić po schodach, to dodatkowo będzie mógł włączać, ewentualnie włanczać, telewizor i nastawiać głośność, ile fabryka dała. Na górze, w apartamencie dwupokojowym ulokuje się Wnuki, a my z Synem, oddzieleni od nich dwiema parami drzwi, zajmiemy apartament naprzeciwko. W nim jest największy aneks kuchenny, i bardzo dobrze, bo mam zamiar rankami robić dla wszystkich śniadania. To wiele uprości i zagwarantuje wszystkim odpoczynek.
Po powrocie od razu zabrałem się za drewno. Ułożyłem 8 taczek bierwion, sumarycznie w całym cyklu, 30. Zostały może ze trzy.
Z tego powodu trochę za późno zabrałem się za rosół. Inaczej zaplanowałem, ale Żona plany zmieniła.
Rosół chciałem błyskawicznie zagotować na indukcji, a potem przestawić gar na kuchnię, żeby powoli sobie pyrkało. Żona uświadomiła mi jednak, że przy tak szybkim zagotowaniu białka się ścinają I tyle fajnych rzeczy nie przejdzie do rosołu. Nie podjąłem dyskusji w stylu Jeśli nie przejdzie, to zostanie w mięsie, czyli na jedno wychodzi... Ale mogłem. Zaś z jej argumentem włączającym elementy (emelenty) światopoglądowe To grzech, żeby taki pyszny rosół stawiać na indukcji! już w ogóle nie dałoby się dyskutować. Na dogmaty nie poradzisz.
I pomyśleć, że całe młodzieńcze życie gotowałem rosoły dla całej rodziny, pamiętam, że na gazie, więc musiało się od razu ścinać. Rodzice dożyli późnej starości, a ja i rodzeństwo żyjemy do tej pory.
Z gotowaniem byłem więc w plecy jakieś 40-60 minut.
Rosół wyszedł idealnie. Mięciutkie mięsko, ale nierozpadające się, twardość/miękkość warzyw (marchew, pietruszka, seler i por) w punkt, pyszny wywar, bo tym "wartościom" udało się doń dostać.
Będziemy mieli jeszcze na dwa dni.
Wieczorem wysłałem do wszystkich naszych wiadomość o śmierci Kolegi - Jacka Hakemera.
Drogie Koleżanki i Koledzy,
Zmarł nasz Kolega, Jacek Hakemer. Każda śmierć, w tym kogoś
z nas, to wielki smutek. (...) I od niej uzyskałem szereg informacji (siostra Jacka - wyjaśnienie moje)
, które
przekazuję, za jej aprobatą. A dlaczego
to robię? Bo Jacka straciliśmy z oczu bodajże w 1998 roku, 27 lat temu, i
teraz, przy takiej okazji chciałbym trochę przypomnieć jego osobę i fragmenciki
życia, jeśli to w ogóle możliwe.
Ostatni jego okres spędził we Wrocławiu, w dzielnicy Psie Pole
- Widawa, w Państwowym Domu Pomocy Społecznej. Mieszkał sam, miał do dyspozycji
oddzielny pokój, a czas wypełniało mu malowanie (robił to zawsze, m.in. w ten
sposób utrwalał postacie spośród personelu), czytanie książek i uczenie się
języków obcych. Ciągle miał jakieś plany na przyszłość. Był kontaktowy,
serdeczny dla otoczenia, a opiekujący się nim darzyli go dużą sympatią i
szacunkiem. W pierwszym okresie pobytu mógł swobodnie się poruszać, wychodzić
do miasta, ale później nie miał w sobie już takiej woli. Nie chciał jeździć do
siostry, do Warszawy, mimo że ta go namawiała w czasie odwiedzin lub częstych
rozmów telefonicznych. Chyba ten Dom stał się jego światem.
Siostra stała się jego opiekunem prawnym w momencie, gdy
jego stan psychiczny groził jemu samemu. Musiał zostać oddany pod stałą opiekę,
bo był bardzo pobudzony i nie mógł zostawać sam, ale potem sytuacja się
unormowała. Te problemy zaczęły się bodajże w momencie, gdy najpierw zmarła
mama, a potem ojciec. A z rodzicami był zawsze. W krytycznym momencie zdrowia
„wpadł w schizofrenię”. W ostatnim okresie życia jego stan się pogarszał przez
przeziębienia i covid. Bardzo schudł. Zmarł na ostrą niewydolność serca.
Pogrzeb naszego
Kolegi odbędzie się 29. marca
(sobota), o godzinie 11.50, we Wrocławiu na Cmentarzu Osobowickim.
Uroczystość będzie miała charakter katolicki z krótką liturgią. Wiem, że kilka
osób od nas będzie Jackowi towarzyszyć w Jego ostatniej drodze.
Jacka nie ma w naszym ostatnim, podstawowym przewodniku po
nas samych. To wielka szkoda. Ale zawsze będę go wspominał z tamtego roku,
1998. Pamiętacie nasz ówczesny, kolejny zjazd? W holu Gmachu Głównego Politechniki
była retrospektywna wystawa fotograficzna dotycząca nas samych, a na górze, na
antresoli, Jacek miał swoją wystawę malarską. Uśmiechnięty, zadowolony,
zaaferowany, sympatyczny, jak zwykle. I takim Cię, Jacku, zapamiętałem.
Cześć Twojej pamięci!
Zadzwoniłem do Wielkiego Woźnego. On dopilnuje, aby na uroczystości pogrzebowej był złożony w naszym imieniu wieniec, od koleżanek i kolegów Jacka.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy.
W tym tygodniu Berta zaszczekała dwa razy. We wtorek zapomniałem ją z ogrodu wpuścić do domu, więc się upomniała jednoszczekiem. - Słyszałeś, jakim głębokim? - Pani była zachwycona. A potem powtórzyła jednoszczek, Berta, nie Pani, w czwartek, w podobnych okolicznościach.
Godzina publikacji 19.32.
I cytat tygodnia:
Psychoanaliza jest dla sparaliżowanych życiem. - Anais Nin (amerykańska pisarka pochodzenia duńsko-francuskiego po matce i kubańsko-katalońskiego po ojcu)