07.04.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 125 dni.
WTOREK (01.04) - Prima Aprilis.
No i dzisiaj wstałem o 06.15 (05.15!).
Budzenie miałem specjalnie nastawione na 06.30, żeby jakoś płynnie, bez szoku związanego ze zmianą czasu, przeprowadzać organizm przez kolejne dni, ale mózg musiał wiedzieć swoje. Co? Nie wnikałem, tylko się zwlokłem.
Rano musiałem zabrać się za czyszczenie rury kominkowej (kuchennej), bo coraz gorzej się rozpalało. Nie było tak źle, ale ostatni jej odcinek, krótki i poziomy, miał prześwit ograniczony odłożoną sadzą o jakieś 40%.
Gdy Żona wstała, było już rozpalone i spokojnie mogłem oddać się onanowi sportowemu i cyzelowaniu.
Dzisiaj Konfliktów Unikający kończył 58 lat. Chyba fajnie było tak się urodzić w Prima Aprilis. Muszę go zapytać, jak zareagował jego ojciec na taki dowcip żony. Od razu z rana wysłaliśmy mu serdeczne życzenia. Ale wypasione i... głęboko przemyślane... zauważył.
Pasierbica wiedziała, że dzisiaj są urodziny Q-Ojczyma, ale nie wiedziała, które. Ech, te fakultety!...
Po I Posiłku, ale dość późno, wybraliśmy się do City na zakupy. Dziwne, bo były citizańskie godziny szczytu, ale nigdzie nie uświadczyliśmy korków ani kolejek, a to od razu umiliło ten zakupowy proces, za którym nie przepadam. Dodatkowo było inaczej, bo jest taka strefa zakupów, która mnie jara, nakręca i nie zabiera energii, ale jej dodaje. Za radą Justusa Wspaniałego kupiłem biohumus w płynie i koński nawóz w granulkach, a z własnej inicjatywy dwie zgrabne konewki. Wszystko po to, żeby porządnie zabrać się w tym roku za pomidory.
- Ale przecież w tamtym roku też zabierałeś się porządnie i pomidorki wyszły piękne pod każdym względem... - Żona sugerowała zbędność prac i wydatków.
- Tak, ale w tamtym roku one, jako bardzo żarłoczne, wyżarły z ziemi wszystko co się dało i ziemia jest wyjałowiona. - Trzeba ją zasilić.
- Też tak sobie myślałam i skoro potwierdzasz, to jest ok.
Żona też sobie poprawiała zakupowy nastrój. Wystarczyła jej do tego stalowa chochla i mały spieniacz na baterie. Takie drobiazgi, o których się ciągle myśli Trzeba wreszcie! i w końcu marzy. Co ciekawe, są do kupienia bez problemów, a sprawa potrafi się jednak ciągnąć miesiącami i latami nawet.
W domu zrobiłem z rosołu pomidorową, pyszną, esencjonalną. Będzie na dwa kolejne dni. Żona ma fazę na rosoły wszelkiej maści, a po nich i z nich na pomidorowe. Z drobnym zastrzeżeniem - muszą być zrobione przeze mnie, nie chwaląc się. Nawet ten proces rozumiem. Jak raz człowiekowi coś się dobrze albo źle skojarzy z kimś albo z czymś, to na amen. Tak zwane pierwsze wrażenie...
Nieobjedzony pognałem do szklarni. Ciągnęło mnie. Nie żeby od razu wykonywać poważne prace, ale żeby sycić się bardziej jej atmosferą. Z wszelkich prętów usunąłem moc sznurków różnej długości, pozostałość po wybrykach rozkrzewiających się krzaków w tamtym roku. I powiesiłem nowe, które swoim pionowym zwisem znaczyły miejsca do sadzenia sadzonek. Zdziwiłem się, bo wyszło mi 28 sztuk, więc w jaki sposób poprzednio wyznaczyłem trzydzieści jeden? Zbytnio tym się nie zmartwiłem. Jeśli będę miał nadmiar sadzonek, a wszystko na to wskazuje, to powsadzam je w ogrodzie. Tylko gdzie?...
W sprawie nawożenia zadzwoniłem do Justusa Wspaniałego. Spodobało mi się parę konkretnych i uspokajających rad. Główna taka, że jeśli będę przed sadzeniem zasilał dołki granulkami końskiego nawozu o spowolnionym działaniu, to krzaczków nie "spalę". Druga, że mogę naprzemiennie stosować w trakcie wegetacji różne wspomagania, a więc roztwór drożdży czy z pokrzyw. Trzecia wreszcie, że już teraz te rachiciaki, udające w doniczkach pomidory, mogę podlewać odpowiednio rozcieńczonym biohumusem. Znając siebie Działam na 200%-300% muszę się pilnować, żeby nie przedobrzyć.
By the way - Lekarka dalej nie miała wyników z tomografii kręgosłupa, a tym się martwimy. Nie tomografią, tylko wynikami. Widzieliśmy, jak wstawała z fotela, gdy się zasiedziała. Ale nie da sobie powiedzieć, że powinna ograniczyć wiele prac, w tym ogrodowych, które jej nie służą, i to delikatnie mówiąc.
Po II Posiłku zadzwoniliśmy do Konfliktów Unikającego, żeby porozmawiać o jego urodzinach i do Trzeźwo Na Życie Patrzącej, żeby porozmawiać. I umówiliśmy się na ich przyjazd w weekend, 16.-18. maja. Nie żebym nie chciał się z nimi zobaczyć, ale w tym, niejako przy okazji, miałem niecny plan.
- A będziemy mogli niektóre stopnie prowadzące z tarasu do ogrodu poprzestawiać do góry, "podwyższyć" je? - zapytałem Konfliktów Unikającego jednocześnie głośno zaznaczając i się krygując, że zdaję sobie sprawę z niefortunności tego pytania akurat w dniu jego urodzin.
Oczywiście nie miał nic przeciwko temu. Znając go uważał to nawet za pewną atrakcję, zwłaszcza gdyby tym prostym a ciężkim pracom (kilof, łom) towarzyszył Pilsner Urquell. Do tego świeże powietrze, ogród i wtrącanie się Żony.
Żeby zapobiec jej interwencji A po co?!, To bez sensu!, Spędźmy czas towarzysko zamiast... posłużyłem się Pieskiem.
- Bo wiesz - mówiłem głośno do Konfliktów Unikającego ukosem patrząc na Żonę, ale tak, żeby nie zauważyła, a jednocześnie, żeby z mojej postawy emanowała troska - te stopnie są nierówne, a zwłaszcza odległość między pierwszym a drugim jest na tyle duża, że Berta ma problemy z wchodzeniem i ze schodzeniem... - zawiesiłem poważnie głos.
Żona słowem się nie odezwała od razu odrzucając, być może, uczciwie dodam, pchające się jej do ust A po co?!, To bez sensu! i Spędźmy czas towarzysko zamiast!...
Wieczorem obejrzeliśmy drugą połowę powszechnie znanego amerykańskiego filmu z 1996. roku o tytule... Jerry Maguire. Wczoraj, w trakcie przeglądania, wpadł nam w oko i oboje, spontanicznie, postanowiliśmy go oglądać. Mimo że oglądaliśmy go już co najmniej ze dwa razy i mimo że za Tomem Cruisem nie przepadamy. Ale tutaj był świetny. No i grał Cuba Gooding Jr. (Oskar za rolę drugoplanową) oraz Renee Zellweger. Pierwszą połowę obejrzeliśmy wczoraj kosztem napoczętego australijskiego serialu.
Dzisiaj o 04.53 napisał Po Morzach Pływający. Jak zwykle nie czekał, tylko przeczytał ostatni wpis.
No,no nie spodziewałem się, że potrafisz kogoś tak rozzłościć....
Kolejny dzień w raju. Tym razem Rouen. Ładujemy pszenicę do Amsterdamu. Zastanawiam się ile Francja produkuje zboża rocznie,? Tutaj co parę metrów silosy, a średnia załadunku to 1200t/h i bez przerwy ładowane są statki różnej wielkości. My już jesteśmy tutaj / we Francji/ po raz czwarty z rzędu i załadowaliśmy / z obecnym ładunkiem/ 31000 ton pszenicy. Większość to karma dla zwierząt,ale też i pszenica na makaron.
Kolejny dzień w raju. Tym razem Rouen. Ładujemy pszenicę do Amsterdamu. Zastanawiam się ile Francja produkuje zboża rocznie,? Tutaj co parę metrów silosy, a średnia załadunku to 1200t/h i bez przerwy ładowane są statki różnej wielkości. My już jesteśmy tutaj / we Francji/ po raz czwarty z rzędu i załadowaliśmy / z obecnym ładunkiem/ 31000 ton pszenicy. Większość to karma dla zwierząt,ale też i pszenica na makaron.
Najważniejsze, że za kilka dni zjeżdżam do domu. Mój zmiennik w końcu wyzdrowiał.
A dzisiaj 1 kwietnia Matka zaczyna swoją pierwszą etatową pracę. Trzymajcie kciuki, żeby wszystko poszło dobrze.
PMP (zmiana moja. pis. oryg.)
A dzisiaj 1 kwietnia Matka zaczyna swoją pierwszą etatową pracę. Trzymajcie kciuki, żeby wszystko poszło dobrze.
PMP (zmiana moja. pis. oryg.)
Musiałem mu uświadomić, że to raczej nie "Matka", tylko jego córka. No, chyba że był to primaaprilisowy żart. W kolejnym mailu sprostował - chodziło jednak o W Swoim Świecie Żyjącą.
ŚRODA (02.04)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.
Na alarm. Zdaje się, sądząc jeszcze po innych naszych zachowaniach, że się już zaadaptowaliśmy do "nowego" czasu. Trwało to cztery cykle. A wydawałoby się, że to tylko taka głupia jedna godzinka.
Jeszcze dobrze nie oprzytomniałem, a już na poczcie natknąłem się na maila od Po Morzach Pływającego. Napisał o 06.43. Jak na niego późnawo.
Jak tam poranny onan sportowy?
Ruszyłem w ostatnią podróż w tym kontakcie. I nie lubię ruskich leniwych młodych kapitanów. Pływam z tym człowiekiem od paru lat,ale jest niereformowalny. Irytuje mnie jego lenistwo. Jest tak leniwy, że nawet mu się nie chce zadzwonić tylko mnie przekazuje, żebym to zrobił. Absurdalna sytuacja i nie do wyobrażenia.
Ruszyłem w ostatnią podróż w tym kontakcie. I nie lubię ruskich leniwych młodych kapitanów. Pływam z tym człowiekiem od paru lat,ale jest niereformowalny. Irytuje mnie jego lenistwo. Jest tak leniwy, że nawet mu się nie chce zadzwonić tylko mnie przekazuje, żebym to zrobił. Absurdalna sytuacja i nie do wyobrażenia.
Mówi mi , że się niezdrowo odżywiam, a sam wygląda jak piłka od kosza. Generalnie nie jest zły do współpracy, ale drobiazgi zabijają całą przyjemność pływania i pracy. Dziwnym zbiegiem okoliczności jak on jest na burcie to zaopatrzenie jest zawsze niewystarczające. Zawsze przed dostawą lodówki są puste. Nie wiem co on zamawia, ale to się cyklicznie powtarza i nic nie można z tym zrobić.
Dosyć narzekania.
Niedługo zjeżdżam i zobaczę go dopiero za pół roku.
PMP (zmiana moja, pis. oryg.)
Niedługo zjeżdżam i zobaczę go dopiero za pół roku.
PMP (zmiana moja, pis. oryg.)
Dla niewtajemniczonych szczurów lądowych, do których ja również należę, ale troszkę bardziej oświecony dzięki Po Morzach Pływającemu, wyjaśniam:
- jest "Ruszyłem w ostatnią podróż w tym kontakcie", co w kontekście tego Ruskiego może nieprzyjemnie się kojarzyć i co na to Czarna Paląca? I co w tym kontekście mogłoby oznaczać, że jest leniwy?
- powinno być "... w tym kontrakcie." Jedna literka, a wywraca wszystko do góry nogami. Zalecałbym Po Morzach Pływającemu większą ostrożność i rozwagę w doborze słów. A przynajmniej powtórne przeczytanie tekstu przed kliknięciem "wyślij". U niego chyba "send"?...
Trwało sporo, zanim Blogowe zaczęły mnie rozbudzać. Wspólnie z onanem sportowym jakoś pomogły mi dojść do siebie. Wszystko może przez ten alarm?...
Po I Posiłku Żona poszła sama w Uzdrowisko. A to niezwykła rzadkość.
- Było super, pozaglądałam sobie spokojnie do różnych sklepów, nikt mnie nie popędzał... - nie wiedzieć czemu wymownie, ale delikatnie spojrzała na mnie.
Ten czas wykorzystałem, aby bezkonfliktowo włączyć... zmywarkę. Żona nie lubi, gdy jej buczy w ciągu dnia, więc zmywanie nastawia ze zwłoką czasową, ze startem nad ranem. Gdy wstaję, wszystko jest umyte, ale kłują mnie w oczy pozostałe niedomytki, które się nie zmieściły. A tak, na bieżąco, jest porządnie.
Pławiąc się nadal w krótkiej i niewymuszonej samotności narąbałem szczapy II i III, w konewce na bazie deszczówki zrobiłem roztwór biohumusa i podlałem pomidory, szczawika trójkątnego, ardizję i zielistkę, wszystkie żyjące w Bawialnym na parapetach. Żona "odkryła" i uświadomiła nam, że to są jedyne dwa parapety w całym domu nadające się na kwiaty. Mamy jeszcze jeden przy oknie kuchennym, ale nie dość, że jest cały czas w cieniu, to na kwiaty z racji swojej głębokości, czyli płytkości, się nie nadaje. Trzy parapety są w dolnym apartamencie, ale we wszystkich trzech
Tam przez cały dzień
Dominuje cień.
Gdyby jednak były w słońcu, żadnych kwiatów postanowiliśmy nie wstawiać, bo dostarczyłyby nam przy gościach sporo kłopotów. W górnym apartamencie parapetu nie uświadczysz, w naszej górnej części też nie, w Salonie również, a przecież wszędzie jest jasno, bo okien mnóstwo. Tyle że wszystkie do podłogi. Nie są to więc okna, tylko drzwi lub witryny. Tworzy to w Tajemniczym Domu niepowtarzalny klimat.
Na koniec wykonałem bardzo sympatyczną robotę inżynierską. Znalazłem plastikowy dekiel pasujący jako pokrywa dla beczki z deszczówką i z jego boku wyciąłem dziurę tak, aby rura spustowa odpowiednio przycięta i dopasowana mogła odprowadzać doń wodę zbieraną z tarasu, ściekającą w rynnie. Kilka dni temu rynnę wyczyściłem z kilkuletniego błocka. Teraz będę miał czyściutką deszczówkę i żaden liść, który zamierzałby tam gnić, do niej się nie dostanie.
Żeby nie mieć żadnych zaległości w kontekście "wyjazdu" pisałem. I w trakcie zadzwonił Syn. Głos, a potem on sam osobiście potwierdził, że jest dobity różnymi sprawami.
- Wewnętrznymi czy zewnętrznymi?... - zapytałem podkładając głowę pod gilotynę, bo go znam.
- Wszystkimi! - odparł opryskliwie, ale się opanował. Nie chciał o nich gadać, a ja nie jątrzyłem, skoro udało mi się ujść z życiem. Drugi raz by to nie przeszło. Dało się jednak umówić, że w piątek przyjadą po mnie około 13.00-14.00, a obiad zrobię ja, już na naszym miejscu. Sam to zaproponowałem ograniczając różne, wyimaginowane, nie przeze mnie, niemożliwości.
Po II Posiłku (pomidorowa) wyszliśmy na spacer z Pieskiem łącząc to z odbiorem paczki. W połowie Pięknej Uliczki śmignęło koło nas auto. Machnąłem charakterystycznie ręką sygnalizując Zwolnij, kurwa, to nie autostrada! Blondyna za kierownicą nawet na mnie nie spojrzała.
- A co ty byś chciał? - Żona natychmiast na mnie spojrzała w charakterystyczny, uważny sposób, jakby chwilę przedtem mnie nie widziała. - Żeby taka blondi reagowała na widok menela?... - Żeby był jakikolwiek efekt, powinieneś mieć na sobie garnitur, koszulę, krawat...
Milczałem. Ale w duchu cieszyłem się, że ewidentnie wraca do formy.
- I te buty! - spojrzała na nie znowu w taki sposób, jakby je pierwszy raz widziała. - Jakby wyciągnięte ze śmietnika. - Jakbyś dał im drugie życie. - Polar w dziurach, kurtka poplamiona i czapka a la skarpeta... - ubawiała się.
Dalej milczałem nie chcąc wybijać jej z rytmu, bo nadal cieszyłem się, że wraca do formy.
W jakimś momencie Piesek zrobił kupę. Zapakowałem ją do worka i szliśmy dalej. Koło kubła na śmieci, do którego worek wrzuciłem, minęła nas jakaś pani.
- Szkoda, że wyrzuciłeś - Żona odzyskała wenę mając kolejną pożywkę - było ci do twarzy, jak tak szedłeś i machałeś tym workiem pod nosem kobitki...
Dalej milczałem. Przed paczkomatem się rozstaliśmy. Poszedłem po paczkę (żwacze dla Pieska), by za chwilę do dziewczyn doszlusować.
- Nie, no do twarzy ci z tym kartonem... - prawie natychmiast usłyszałem. - Taki spory, szary, jakbyś niósł w nim dorobek życia..., jakiś koc, poduszkę...
Milczałem.
Gdy wróciliśmy na Piękną Uliczkę, w jej połowie, w oddali ujrzeliśmy menela. Szedł środkiem ulicy. Trudno było się pomylić. Oboje mieliśmy wprawę. Żona dodatkowo, bo jednego miała cały czas pod ręką.
- O, twój kolega... - zawiesiła głos. - Zresztą ty wszędzie masz kolegów... - O, idzie takimi zakolami, jak...
Nie do końca wiedziałem, do czego piła, nomen omen, ale milczałem.
W pewnym momencie wyraźnie zauważyliśmy, mimo dzielącej nas jeszcze sporej odległości, że gość podnosi do ust puszkę (raczej nie butelkę), żeby się delektować. Nie zrobił na nim żadnego wrażenia samochód, który właśnie nadjechał. Spokojnie przełknął i dopiero zszedł na pobocze. Wolał tak, niż chodnik po drugiej stronie. Kierowca też zachował się kulturalnie - żadnego trąbienia, czy innych oznak zniecierpliwienia. Auto zatrzymał i czekał. Każdy przecież wie, że w pośpiechu nie należy przełykać.
- Dzień dobry! - odezwałem się do kolegi, gdy się mijaliśmy.
Zdziwił się, jeśli na jego zamroczonej twarzy dawało się cokolwiek odczytać, spojrzał na mnie i zabełkotał coś na kształt "dzień dobry".
Żona była w siódmym niebie. Dwóch meneli się spotkało i się kulturalnie przywitało. Nie wymyśliłaby, że spacer może być tak atrakcyjny. A ja się ciągle cieszyłem - Żona wracała do formy.
Wieczorem obejrzeliśmy drugi odcinek serialu Secret City. Praktycznie po tygodniu przerwy. Jakoś daliśmy radę poprzypominać sobie nazwiska wszystkich postaci, ale nadal mieliśmy wątpliwości - oglądać trzeci odcinek, czy nie.
CZWARTEK (03.04)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Wracam na tory.
Rano długo siedziałem nad onanem sportowym, a potem pisałem. W końcu zabrałem się za życie.
Z Żoną załatwiliśmy coroczny temat ubezpieczenia OC Inteligentnego Auta. Od 8. lat sprawę prowadzi ta sama kompetentna, miła, życzliwa i rzetelna pani. Nigdy nie mieliśmy najmniejszych problemów.
Potem zabrałem się za prace fizyczne. Na tarasie musiałem poprawić trejaż, moją zeszłoroczną konstrukcję pod czarną winorośl, bo był przez zimę trochę się "wygł" i pierwszy raz w sezonie drucianą szczotką pozbyłem się spomiędzy kostki brukowej na podjedzie pierwszych chwastów, trawy i mchu. Niby żadna praca, a zmachałem się nieźle. Odkąd to robię systematycznie, podjazd wygląda do ludzi.
Odpocząłem na tarasie w pełnym słońcu przy I Posiłku.
Postanowiłem przed moim "wyjazdem" ponownie, ale tym razem zdrowo, podlać ziemię w szklarni.
Uruchomiłem cały system "wężowy", a po wszystkim spuściłem zeń wodę, bo jednak temperatury nocne i poranne są jeszcze niskie. Z rozpędu, w morzu doniczek i donic oraz różnych podstaw i podstawek, znalazłem takie, które Żona zakwalifikowała jako te nadające się do przesadzenia ardizji i zielistki. Ale to już zrobię "po powrocie".
Dopiero po pracach fizycznych zabrałem się za odgruzowanie. Tym razem była to kumulacja na 100%. Praktycznie już drugi raz ostrzygłem sobie łeb sam. Za pierwszym razem Żona musiała mi dociąć, nomen omen, czyli ściąć różne kępki z tyłu głowy, które po omacku wtedy pominąłem. Teraz było w punkt, bo podsunęła mi pomysł na strzyżenie w górnej gościnnej łazience, w której jest możliwość złożenia dwóch skrzydeł lustra. Można sobie łeb oglądać do woli i z każdej strony i podziwiać, raczej ze zgrozą, jego kształt i obecną, wiekową formę.
Humoru mi to jednak nie popsuło i przy pięknej pogodzie poszliśmy we troje na spacer - trochę do Uzdrowiska, a w większości do Zdroju. Tam na chwilę się rozdzieliliśmy, żebym mógł pójść do Biedronki po drobiazgi. Jak zwykle w takich razach mieliśmy okazje do drobnych przygód, bo albo dzięki Pieskowi byliśmy zaczepiani i była możliwość prowadzenia rozmów, często ciekawych i odkrywczych, albo ja zaczepiałem Bogu ducha winnych ludzi szukając dowolnych pretekstów. A takie możliwości powstawały podczas krótkiego pobytu Żony w Galaretkowej, na spacerze lub wspólnego w Amfiteatralnej.
Pod wieczór, po II Posiłku, przygotowałem kartkę "wyjazdową" i zrobiłem zapasy drewna dla Żony na dwa dni.
Wieczorem nie oglądaliśmy serialu Secret City. Ostatecznie go zarzuciliśmy. Próbowaliśmy napocząć amerykański film z 2006 Strażnik. Obsada i reżyser dobrze rokowali, ale po 15.-20. minutach daliśmy sobie spokój. To zaczęliśmy oglądać brytyjsko-australijsko-węgierską produkcję z 2019 roku pt. Król. Po 10 minutach daliśmy sobie spokój. Ponieważ Żona miała już dość, to puściła mi... Gladiatora z 2000. roku, a sama spokojnie usnęła. Film oglądałem ze dwa razy (pierwszy raz w kinie z Pasierbicą) i swego czasu zrobił na mnie wrażenie. Teraz, nie dość że wiele pamiętałem, to miałem wrażenie, że się trochę zestarzał. Doszedłem do połowy nie męcząc się specjalnie, ale nie wiem, czy będę oglądał drugą. Samo przyjdzie...
Dzisiaj spotkał nas malutki smuteczek. Po raz pierwszy od dwóch lat nie pojawił się nasz ulubiony Pan Listonosz. Stanowił codzienny element (emelent) naszego uzdrowiskowego życia. To, że się do niego przyzwyczailiśmy i stał się taką obcą zaufaną osobą, pewnego rodzaju powiernikiem, bo przecież siłą rzeczy o wielu naszych sprawach wiedział, to jedno. A drugie - zawsze przy swoim pojawieniu się swoją fizjonomią, poczciwą, pucułowatą twarzą, "nadmiernie" uśmiechniętą, sposobem bycia i specyficznym głosem o tembrze i intonacji skrycie nas rozśmieszającej wprawiał nas w dobry nastrój lub łagodził jakieś syfy, które musiał nam z racji swoich obowiązków dostarczać.
Zadzwoniłem do niego. W swoi stylu wytłumaczył nam, że na Poczcie były redukcje, że teraz każdy z listonoszy dostał większy rewir, a jego przenieśli gdzie indziej.
- Zrobili to z dnia na dzień... - Postawili nas przed faktem dokonanym. - Myślałem, że jeszcze w kwietniu będę u państwa i się pożegnam... - przepraszał nas, że się tak nie stało.
Pocieszaliśmy się, że nie dość, że świat jest mały, to Uzdrowisko jeszcze mniejsze, więc gdzieś tam na siebie się natkniemy.
Nowy pan już taki nie był. Ale będziemy musieli się przyzwyczaić.
PIĄTEK (04.04)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.
Tak "późno" chyba przez te wczorajsze filmy.
Po onanie sportowym pisałem, żeby być na bieżąco. W trakcie I Posiłku smsem niewinnie poprosiłem Syna, żeby mi napisał - dał znać, gdy wyjedzie z Metropolii i to samo, gdy będzie opuszczał City. Nie wiedziałem, że wyciągnąłem zawleczkę granatu i niechcący go upuściłem.
- Na razie jestem wk..., bo Wnuk-I od tygodnia jest chory i nie brał leków jak mu się ku... mówiło i nie jedzie bo ledwo żyje, a Wnuk-II właśnie się rozchorował i nie jedzie, bo wczoraj przy 4 stopniach wracał z basenu z mokrymi włosami, bez kurtki "bo jest ciepło" i jeszcze z rozpięta bluza, w koszulce na wierzchu.
Za chwilę wysłał drugiego. Widocznie nabrał tchu.
- Możesz się zarypac, myśleć o nich, organizować wyjazd z dziadkami żeby mieli fajne wspomnienia, ustalać terminy, namawiać teścia, szukać miejsca, opłacić prawie 800 za domek, a na koniec te barany i tak będą mieć to w dupie, bo przecież są najmądrzejsi, a "my nic nie rozumiemy". Że o takich drobiazgach jak to, że Synowa miała mieć weekend dla siebie nie wspomnę. Ale to też musiałbym im tłumaczyć, matołom skończonym.
Wiedziałem, że cokolwiek doradzę Synowi i do sprawy tak lub analogicznie odwrotnie się ustosunkuję, będę na pierwszej linii strzału. Starałem się wyważać słowa i podchodzić do sprawy chłodno i racjonalnie bez różnych żarcików i wymądrzeń A nie mówiłem! albo Jeszcze niejedno cię czeka!
Doradzałem mu odwołanie i/lub przesunięcie terminu, żeby opłata nie przepadła, i od razu zasugerowałem ewentualnie nowy termin, ostatni weekend kwietnia.
- Jedziemy. - odpisał. - Nie będę Wnukowi IV i III i nam trzem psuł wyjazdu przez dwóch głąbów. Trudno.
Żona też była za tym, żeby przyjechali dzisiaj widząc, ile trwało nasze umawianie się na ten wyjazd.
- No i na kiedy niby? Na jesień??? - Syn potwierdził, że jak nie teraz, to...
(zmiany moje, pis. oryg. - prawie)
Takiego Syna nie znałem. Moja krew! Najważniejsze, że żaden z odłamków granatu mnie nie drasnął.
Za jakiś czas już rzeczowo napisał, że nawigacja twierdzi, że będą u nas o 14.15.
Mieliśmy sporo czasu, aby we dwoje, bez Pieska, a to niezwykła rzadkość, pójść do Uzdrowiska i pozałatwiać kilka spraw:
- sprawdziliśmy kiosk, w którym mamy zamiar ponownie kupować Socjalną. Nadal był nieczynny. Miał być otwarty od 1. marca, potem od 1. kwietnia, a potem od wczoraj,
- na poczcie wysłałem list do Kanady. Już przyjmowali przesyłki do tego kraju, a więc i do Dwunastolatki, Indianina i do Kanadyjczyka. W kopercie znalazł się aktualny list i ten zaległy, zaklejony w "ówczesnej" kopercie, który miał dotrzeć przed Świętami Bożego Narodzenia,
- w bibliotece przedłużyłem termin oddania książki do końca kwietnia,
- odebraliśmy od krawcowej skrócone zasłony.
Zdążyliśmy wrócić do domu na tyle szybko, że spokojnie zdążyłem się spakować i nawet donieść Żonie trochę bierwion. Ta zaś wcześniej otworzyła bramę. Ledwo to zrobiła, a była 14.00, na podjeździe pojawiło się auto. Udało się nam, bo jakbyśmy, nie daj Bóg, wrócili do domu przed czasem, ale niewłaściwym, czyli, na przykład o 14.10?, to...
Doznałem szoku, bo z auta wysiadł...Wnuk-II.
- Gdy się dowiedział, że będzie mi musiał oddać 120 zł za noclegi, od razu przyjechał. - wyjaśnił Syn widząc moje zdziwienie i głośny komentarz. Bo wreszcie sobie pofolgowałem.
- Nieprawda! - zareagował Wnuk-II. - Nigdy nie mówiłem, że nie przyjadę, tylko że źle się czuję.
Musiała to być prawda, bo jest on do bólu logiczny.
Syn przy herbacie siedział z Żoną w Salonie, a ja resztę, przede wszystkim Teścia Syna, bo był pierwszy raz, oprowadzałem po Tajemniczym Domu z wszelkimi jego zakamarkami. Ale piwnic nie pokazałem nie chcąc przedłużać i denerwować Syna, bo zaczął jęczeć, że jest głodny. Ale ogród, szklarnię i Bystrą Rzeczkę udało się wcisnąć ku podziwowi Teścia Syna, bo nie dość, że to stary działkowicz, to jeszcze jest otwarty na różne sprawy i ma szerokie zainteresowania. Zaskoczył nas w gościnnych apartamentach, gdy podziwiał tam wszystkie wiszące reprodukcje Samy Tofty (Sam Toft to angielska malarka, więc jak to odmieniać?) i miał niezły ubaw. Musiał je wszystkie sobie sfotografować.
Syn zgłodniał na tyle, że zarządził zmianę planów. Pierwotnie mieliśmy po drodze zrobić "proste" zakupy w DINO i ja miałem już na miejscu, w naszym domku, zrobić wszystkim obiad.
- Gdzie tu można w miarę tanio zjeść i żeby było blisko ze względu na kolana teścia?
Poszliśmy do baru, który generalnie cieszy się dobrą opinią, ale ze względu na standardową, polską kuchnię nigdy nie stał się naszym kulinarnym celem. Teraz w pełni wiedziałem, co mogę naszym głodnym gościom polecać i jak sprawę tego baru naświetlać oparłszy się na swojej opinii i na opinii Syna, jego teścia i wnuków, bo każdy zamówił co innego. Połowę swojego schabowego i część frytek oddałem Wnukom-II i III, którzy to przyjęli bez zmrużenia okiem, ale też z wdzięcznością. I nawet nie dopuścili do tego, żeby zostawione przeze mnie spalone frytkowe wióry się zmarnowały.
- Dziadek, ty to chciałeś wyrzucić?! - patrzyli z niedowierzaniem. - My w skautach nie takie rzeczy jemy!...
Ale surówki z białej kapusty im nie proponowałem wiedząc, że wszelkie surówki to dla nich trucizna. Nawet w skautach tego nie jedzą.
Wnuk-IV jadł swoje, świadomie wybrane - gulasz i ziemniaki. Dokładnie pamiętał po wyjściu ze szpitala i po odstawieniu antybiotyku, co mu wolno, a co nie. I siebie obserwował. Bo gdyby nagle źle się poczuł, musiał wiedzieć, czy to przez jakąś potrawę czy "tylko" przez odstawienie antybiotyku.
Przy okazji zauważyłem, że jakby trochę wydoroślał i że przy byle okazji nie wyje i się nie obraża. Powiedziałem mu o tym. Potwierdził z dumą.
Domek okazał się być nie tym, który niedawno zwizytowałem.
- Mama się nie orientuje... - wyjaśnił jej syn, właściciel i właściciel warsztatu samochodowego podając mi na "dzień dobry" umorusaną w smarach czarną dłoń.
Było zdecydowanie ciaśniej, ale daliśmy radę. Teścia Syna z racji chrapania, głuchoty i kolan ulokowaliśmy na dole w saloniku z aneksem kuchennym, na wygodnym narożniku, sami zaś zajęliśmy górę. Prowadziły doń bardzo strome schody, do tego zabiegowe, więc musiałem uważać. Reszta nic sobie z nich nie robiła, a Teść Syna w ogóle na górę się nie zapuszczał. Z Synem zajęliśmy pokoik dwuosobowy, chłopacy większy, z czterema łóżkami.
Zanim ustało zamieszanie, już grałem z Wnukiem-IV w szachy. Niestety partię musiałem poddać w dla siebie beznadziejnej sytuacji. A za chwilę Wnuk-III i IV wywlekli na środek saloniku sporej wielkości stół, założyli przywiezioną przez siebie siatkę i we trzech rozegraliśmy trzy turnieje w pingla. W pierwszym był idealny remis - każdy miał po jednym zwycięstwie i taki sam bilans małych punktów. W drugim i trzecim wygrał Wnuk-IV (skubany jest dobry), ja zaś naprzemiennie z Wnukiem-III zająłem raz drugie, a raz trzecie miejsce. Można by też powiedzieć, że ostatnie, ale...
Temu towarzyszyły wrzaski, ale to nikomu nie przeszkadzało. W całym pensjonacie byliśmy sami, na dole Teść Syna czytał Angorę, no i był głuchy, na górze Wnuk-II zaszył się z książką, a Syn poszedł spać Bo jestem wykończony!
- Chodźmy we trzech na zakupy... - zaproponował Syn, gdy wstał. - Bez chłopaków, bo w sklepie będą marudzić.
- Tato, a ty słyszysz te ptaki? - zapytał Syn teścia, gdy już wracaliśmy. Wokół, jak to o tej porze roku i przy takiej pięknej pogodzie wszystkie się wydzierały.
- Nie.
- O, kurczę! - na Synu zrobiło to wrażenie jako na "dźwiękowcu".
- Żona wypędziła mnie kiedyś do protetyka słuchu, bo miała mnie już dosyć... - zaczął opowiadać Teść Syna od razu mocno ubawiony. - Nawet przez tydzień miałem w domu aparat słuchowy na jedno i drugie ucho. - Niby coś to pomogło, ale niewiele. - Ale gdy przyszło do załatwiania mnóstwa formalności, przy tym związanych z refundacją, dałem sobie spokój. - Teraz przynajmniej zawsze mogę odpowiedzieć żonie, że nie słyszałem...
Wieczorem wspólnej kolacji nie było. Każdy jadł co chciał i kiedy chciał. Żadnych scysji z tym związanych nie było. Po czym w piątkę, bez Teścia Syna, zagraliśmy w... pokera.
- Bo ja z kolegami w szkole gram cały czas. - poinformował Wnuk-II. - Raz nawet przechodziła pani dyrektor i powiedziała, że teraz nie ma czasu, ale następnym razem z nami zagra.
- Tato - później wyjaśnił mi Syn - dlatego oni przez to, że tam panuje taka fajna atmosfera, lubią chodzić. - A gdy ich nie puszczamy, bo są, na przykład, chorzy, to wybuchają protesty, kłótnie i afery.
- A cała trójka braci jest znana z tego, że się bardzo dobrze uczy, jest chętna do różnorakich działań, no i że ma gadane.
Graliśmy w jakąś odmianę pokera teksańskiego. Każdy miał po tyle samo żetonów z innej gry, z Farmera. Emocji z tego miałem tyle, ile przy zbieraniu grzybów, zwłaszcza gdy ich nie ma. I nie kryłem się z tym, czego chłopacy nie potrafili zrozumieć. W końcu dali się namówić na moją odmianę pokera pięciokartowego dobieranego, porządnego, w którego zacząłem grać w wieku 14. lat. Synowi też ta odmiana się podobała, ale chłopakom zupełnie nie. Mieli przy tym emocji, co przy zbieraniu...
Przed pójściem spać wybuchła afera. Sam wyszedłem z inicjatywą Ponieważ wasz tato jest wykończony i potrzebuje komfortu, żeby się wyspać i odpocząć, a u was w pokoju jest wolne łóżko, to dzisiaj w nocy będę spał z wami.
- Nie!!! - wrzasnęli na trzy cztery. Pomyśleć, jaka solidarność. Bo "normalnie"...
- Ale co ja wam będę przeszkadzał? - drążyłem prowokacyjnie.
- Nie!!! - znowu wrzasnęła cała trójka imając się prostackich zachowań. - Bo my chcemy sobie porozmawiać! - wreszcie usiłował wyjaśnić Wnuk-III.
- To sobie rozmawiajcie! - Zabraniam wam?! - Przecież ja nie będę wam przeszkadzał! - Od razu zasnę!...
- Nie!!! - No, dziadek!!!
- Ale, co dziadek?! - Nie wygłupiajcie się!
Wreszcie to Wnuk-IV był tym, który użył logicznego argumentu.
- Wyobraź sobie, że jesteście w pokoju wieczorem sami dorośli i że chcecie sobie swobodnie porozmawiać. - I że jest wśród was jedno dziecko... - Chciałbyś tak?! - gówniarz wwiercał się we mnie wzrokiem.
Musiałem ulec.
Gdy z Synem szykowaliśmy się do spania, wyszło, że mam nadmiar jednej poduszki.
- Idź do nich z tą poduszką i powiedz, że jednak dziadek dzisiaj będzie spał u was.
Synowi nie trzeba było tego powtarzać.
- Nie!!! - doleciało z sąsiedniego pokoju.
Zasypialiśmy o 21.30. A oni, tam u siebie, bez dziadka? Nie wiadomo...
SOBOTA (05.04)
No i dzisiaj wstałem o 08.45.
Dłużej się nie dało, mimo ciszy panującej w całym domku. Bo ile można?...
Zrobiłem sobie kawę sypankę, co zupełnie nie przeszkadzało Teściowi Syna, który spał snem sprawiedliwego, mimo że się tłukłem najpierw w łazience, a potem w kuchni. A czajnik bulgocząc głośno wrzątkiem dokładał swoje. W kwestii jego snu nic się nie zmieniło nawet wtedy, gdy zszedł Wnuk-IV. Zresztą nie mogło, bo łepek zaraz zasiadł przy stole, niczego nie chciał, i czytał sobie szkolną książkę do geografii. Świr jeden. Fajnie mi się się z nim w tej ciszy siedziało.
Gdy wszyscy zeszli i odbył się rytuał niewspólnego śniadania, zrobiłem Synowi, Teściowi Syna i sobie jajecznicę na maśle. I w ogólnym nicnierobieniu najpierw zagrałem z Wnukiem-II w szachy i wygrałem. Poddał partię, z czego byłem niezwykle dumny. A byłem jeszcze dumniejszy (skoro piękny - piękniejszy?), gdy za chwilę wygrałem z Synem. Nie graliśmy ze sobą wieki całe.
- No i co, Synu? - Trzeba jeszcze trochę mleczka wypić, co?!...
Podśmiechiwał się i oczekiwał ode mnie, gdy do nich przyjadę, rewanżu. Z partii byłem o tyle zadowolony, że zagrałem agresywnie, poświęciłem na początku skoczka uniemożliwiając w ten sposób roszadę, bo król musiał go bić, jeśli Syn nie chciał doprowadzić do mojej materialnej przewagi. Ale zyskałem przewagę sytuacyjną i do końca trzymałem go za gardło. Bronił się świetnie i było na granicy, ale w końcu partię poddał.
- Teraz to ja mogę z tobą przegrać wiele partii, ale i tak satysfakcję będę miał ogromną. - podsumowałem.
O... 13.26 wyruszyliśmy do Uzdrowiska-Centrum. Można powiedzieć, skoro świt. Plany były oczywiście inne, szerokie, ale nic sobie z tego nie robiłem i cały czas przy różnych "ustaleniach" potakiwałem. W końcu byliśmy na krótkim urlopie. Po co go spieprzać przez jakieś durnowate pytania Ale przecież miało być?... albo nicniewnoszące(!) uwagi Mieliśmy jechać do...
Żeby nie płacić, zaparkowaliśmy na początku... Pięknej Uliczki. I stamtąd poszliśmy do Stylowej. Dla Wnuka-IV nic sensownego nie było, więc poszliśmy do innego baru niż wczoraj, bo Syn... zgłodniał. Było jednak zbyt wcześnie na klasyczny obiad, więc większość zjadła skromnie, taki q-obiad. Żeby zachować sobie miejsce na desery w Galaretkowej.
Gdy wyszliśmy, zrobiliśmy pierwszy i jedyny ukłon, jak się miało okazać na końcu, w kierunku bogatego planu zwiedzania, ruchliwości i mobilności. Zrobiliśmy spacer pokonując, między innymi, pod górę 104 stopnie (Teść Syna dał radę), przechodząc przez Park Szachowy i Zdrój do samochodu.
Po południu rozegraliśmy trzy poważne turnieje ping-pongowe w składzie Syn, Wnuk III i IV (II czytał na górze książkę) i ja. Wszystkie wygrał Syn, ja we wszystkich byłem drugi, a Wnuk-IV zanotował gwałtowny spadek formy, bo ciągle odnotowywał czwarte miejsce, co go mocno irytowało i nie należało wtedy niczego komentować.
Wieczór spędziliśmy na grach karcianych i planszowych, chociaż żadna z nich do końca taką nie była.
Najpierw z Wnukiem III i IV zagraliśmy w Bankruta. Jest to gra, przy której się zawsze drzemy, ale to nikomu nie przeszkadzało. Ani Teściowi Syna na dole, ani pozostałej dwójce chroniącej się na górze. Wygrał Wnuk-III. No, cóż, ja byłem trzeci.
Potem jednak Syn zszedł na dół i we czterech zagraliśmy w Farmera. Wygrał Wnuk-III. Kolejnych miejsc w tej grze nie da się specjalnie określić. Dobre i to.
Spać poszliśmy o 23.30. I tu uwaga - wszyscy jednocześnie. I kolejna uwaga - spałem z chłopakami w ich pokoju. Przeflancował mnie Syn, który widocznie przekonał swoich. Jego decyzją mocno się zdziwiłem, chociaż nie miałem nic przeciwko.
- A jak ci się spało? - spytałem go po pierwszej wspólnej nocy.
- Dobrze. - szczerze odpowiedział, a przynajmniej tak mi się wydawało.
- A słyszałeś, gdy wstawałem w nocy?
- Nie. - znowu szczerze.
Punktem zapalnym mogła być kwestia okna. Syn musiał bezwzględnie spać przy otwartym, a ja nie. Ale ustąpiłem. Urlop, to urlop. Wziąłem sobie dwie kołdry, ale w nocy jednej musiałem się pozbyć, tak było mi gorąco.
- To dlaczego dzisiaj chcesz, żebym spał z chłopakami? - zapytałem z ciekawości jednocześnie zaznaczając, że nie mam nic przeciwko.
- Bo chrapiesz i wczoraj źle spałem.
- Ja nie chrapię! - stanowczo zaprotestowałem zdecydowanie w kierunku prowokacji.
- Taaa, nie chrapiesz! ... - Syn się od razu wzburzył.
Nie wspominałem logicznie, że nie mogłem chrapać, bo przecież dzisiaj rano sam, nieprzymuszony, stwierdził, że spał dobrze.
U chłopaków było nadspodziewanie "normalnie". Wszyscy po prostu się poprzykrywali i ... zapadła cisza. Była 23.30, a oni wczoraj usnęli zdaje się o pierwszej lub drugiej w nocy.
NIEDZIELA (06.04)
No i dzisiaj znowu wstałem o 08.45.
Teść Syna właśnie wyszedł z łazienki, a gdy za chwilę zrobiłem to samo, zszedł Syn. Od razu rozegraliśmy rewanżową partię. Źle ją rozpocząłem, dość szybko Syn uzyskał przewagę piona, zmusił mnie do wymiany hetmanów, a potem uzyskał przewagę sytuacyjną. Za jakiś czas partię poddałem.
- Poprawiłeś mi trochę humor. - oznajmił. A miał kiepski, bo źle się czuł, miał dreszcze. Musiał złapać choróbsko od Wnuka-I albo II.
Mieliśmy opuścić pensjonat w południe. Zaczęło się pakowanie i sprzątanie. Ja zrobiłem jajecznicę dorosłym i Wnukowi-III. Reszta jadła śniadanie "po swojemu".
Było wiadomo, że z racji pory, ale przede wszystkim z racji samopoczucia Syna z planów na zobaczenie dzisiaj czegokolwiek będą nici. Nikt tym się specjalnie nie przejmował. Zwłaszcza że było paskudnie zimno. Temperatura w okolicach zera, ale wiatr tak przenikliwy, że odczuwalna mogła być nawet w okolicach -10 stopni. Stąd w Uzdrowisku zaparkowaliśmy na płatnym parkingu Żeby było jak najbliżej wczorajszego baru, bo jest zimno, źle się czuję i ... jestem głodny. Muszę zjeść rosół.
Niektórzy z towarzystwa zjedli pełnoformatowy obiad, niektórzy, w tym ja, tylko quasi. I wszyscy zgodnie poszli znowu do Galaretkowej. "I to byłoby na tyle", jeśli chodzi o bogate plany.
Muszę jednak powiedzieć, że z mojego punktu widzenia czas spędziliśmy świetnie. Nieważne co się robiło, kiedy, i czy wszystko dało się zrealizować. Ważne było po prostu wspólne przebywanie ze sobą, ze wszelkimi tworzącymi się drobiazgami, pozornie nieistotnymi, ale jednak dającymi poczucie, że ten czas spędziliśmy razem. A o to przecież chodziło.
Przed powrotem do Metropolii wszyscy z wyjątkiem Syna przyszli pożegnać się z Żoną. On zaś został w aucie nie chcąc czymś ją zarazić. Po dwóch godzinach przysłał smsem wiadomość, że szczęśliwie dotarli do domu.
Wygłodniały mogłem zjeść pyszny gulasz na żołądkach i wygłodniały rzuciłem się na onan sportowy. Zaległości miałem trzydniowe.
Wieczorem próbowaliśmy coś oglądać. Zaczęliśmy od amerykańskiego filmu Holland z 2025 roku. Po 15. minutach Żona stwierdziła, że nie jest w stanie dalej tego oglądać, a i ja się nie paliłem. To obejrzeliśmy pierwszy odcinek amerykańskiego serialu Człowiek z wysokiego zamku z 2015. roku. Rzecz dotyczy innej powojennej wersji historii niż ta rzeczywista. Zwycięskie Niemcy hitlerowskie i Cesarstwo Japonii podzieliło między siebie Stany Zjednoczone i opanowało resztę świata. Wtłoczenie tej wizji nam, oglądającym, przy panujących "zawsze" realiach, było trudne do zaakceptowania i stwarzało problem z przyswojeniem sobie takiej koncepcji twórców opierających się na książce. Ale drugi odcinek postanowiliśmy obejrzeć. I się zobaczy.
Dzisiaj o 06.26 napisał Po Morzach Pływający.
No i wstałem o 0550.
Wstałem ponieważ Bydlak Starszy zaczął mlaskać. A jak Bydlak Starszy mlaszcze to lepiej wstać i go wypuścić bo można potem się zdziwić. Niestety jego wiek i jego wymagania. Przy okazji reszta Bydlaków i mniejszy braci również opuściła dom.
Wstałem ponieważ Bydlak Starszy zaczął mlaskać. A jak Bydlak Starszy mlaszcze to lepiej wstać i go wypuścić bo można potem się zdziwić. Niestety jego wiek i jego wymagania. Przy okazji reszta Bydlaków i mniejszy braci również opuściła dom.
Wczoraj byliśmy na spacerze z Bydlakiem Najmłodszym i wreszcie gość się zmęczył.
Na dodatek od wczesnego rana towarzyszył mi przy pracach na zewnątrz co dało w efekcie spokojny wieczór.
Na dodatek od wczesnego rana towarzyszył mi przy pracach na zewnątrz co dało w efekcie spokojny wieczór.
Ostatnie wichury trochę nadszarpnęły nasz drzewostan i musiałem użyć piły żeby poodcinać połamane konary, usunąć również te które zniszczyły w paru miejscach nasz płot / szczęśliwie straty niewielkie / w dwóch miejscach.
Dzisiaj odwozimy W Swoim Świecie Żyjącą do Naszego Miasteczka z dodatkowym bagażem na zagospodarowanie. Planuje w następnym tygodniu przeprowadzić się do mieszkania chociaż bardzo jej się podoba zamieszkiwanie na zamku.
Miłej niedzieli
PMP (zmiany moje, pis. oryg.)
Miłej niedzieli
PMP (zmiany moje, pis. oryg.)
Znaczy - Po Morzach Pływający w domu. To dobrze. I niech sobie małpuje...
PONIEDZIAŁEK (07.07)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
W trybie zbawczej codzienności.
Znowu długo siedziałem nad onanem sportowym, a po drobnych różnych czynnościach i po I Posiłku zabrałem się za pisanie. Przerywałem je tylko mało istotnymi pracami bardziej po to, żeby odpocząć od laptopa, niż z rzeczywistej potrzeby.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił szesnaście razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.08.
I cytat tygodnia:
Jeśli nie wiesz, dokąd zmierzasz, musisz być bardzo ostrożny, bo możesz tam nie dotrzeć. - Yogi Berra
(właśc.
Lawrence Peter Berra, ur. 12 maja 1925 w Saint Louis, zm. 22 września
2015 w New Jersey - amerykański baseballista, łapacz drużyny New York
Yankees. Powszechnie uważa się, że postać z filmów rysunkowych, Miś Yogi
(ang. Yogi Bear), otrzymał imię na jego cześć. W listopadzie 2015
prezydent Stanów Zjednoczonych, Barack Obama, odznaczył go pośmiertnie
Medalem Wolności. Słynął z przypisywanych mu malapropizmów i
paradoksalnych powiedzonek, zwanych „Yogi-isms”, choć niektóre z nich w
rzeczywistości są autorstwa innych osób. Jeden z najczęściej cytowanych
sportowców).