21.04.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 139 dni.
WTOREK (15.04)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.
Planowo.
Ledwo się porannie ogarnęliśmy, zadzwoniła Córcia, żeby przedyskutować jeden z wielu ostatnich tematów i świeży dylemat. Chciała poznać nasze zdanie I jak uważacie? I co tu uważać? I co tu radzić?
Powiedziałem, co bym zrobił, ale czy to miało znaczenie? Może służyło rozwiązaniu albo wprowadzało dodatkowy zamęt w jej głowie. Zapewne to drugie.
Zaraz po rozmowie, bo byłem umówiony na 08.00, pojechałem do Nowego Mechanika. Wczoraj w trakcie krótkich jazd po Uzdrowisku na postojach dało się słyszeć pod maską Inteligentnego Auta rytmiczny, cykliczny przydźwięk. Coś jakby związane z paskiem klinowym. Odstawiłem Żonę do domu i natychmiast pojechałem do warsztatu. Oczywiście, gdy przyjechałem, przydźwięk zniknął. Typowy przypadek, jak, na przykład, z bolącym zębem. Ból natychmiast znika, ledwo się wejdzie do poczekalni dentysty.
Nowy Mechanik jest świetny, ale cudotwórcą nie jest.
- Niech pan przyjedzie jutro rano tak na zimnym silniku.
Bardzo mnie to zmartwiło, bo nawet ja wiem, że silnik w miarę swojej pracy się nagrzewa i że to nawet dla niego jest wskazane. Ale nie dopytywałem nie chcąc wyjść na ignoranta, który nawet nie potrafi przyjechać na zimnym silniku. Więc najpierw, gdy Inteligentne Auto odpaliło, z ulgą stwierdziłem, że przydźwięk jest, aż miło. Po czym jechałem bardzo oszczędnie go nie żyłując i przyspieszając z umiarem. Odwdzięczył mi się, bo gdy otworzyliśmy maskę, przydźwięk był, a to była woda na nasz młyn.
Nowy Mechanik uważnie się przyjrzał, posłuchał, po czym poszedł po jakiś smar w aerozolu. Psiknął gdzieś tam i przydźwięk w tym momencie zniknął. Jednak cudotwórca.
- Trzeba dobrać się do wszystkich rolek, bo któraś może padać. - Gdy układ się rozgrzewa, jest lepsze smarowanie, ale lepiej wadę usunąć zawczasu.
I zapisał mnie na 28. ... maja. Czyli zawczasu. Już wczoraj próbowałem brać go metodą "na teściową", ale to nic nie dało, czym w naszych oczach, a zwłaszcza Żony zyskał.
- Wyobraź sobie, że gdyby się nawet ugiął i gdzieś by cię wcisnął, to co by to oznaczało? - Że kogoś musiał przesunąć, czyli wyrolować. - Jak by ostatecznie wyglądał w naszych oczach?...
Tłumaczyłem mu wczoraj żebrząc, że 10. maja muszę jechać po teściową do Metropolii, aby przyjechać z powrotem i zawieźć ją do sanatorium, do Uzdrowiska III. Sumiennie przeglądał kalendarz, ale nigdzie przed tym terminem nie znalazł wolnego miejsca.
- Nigdzie nie będę pana mógł wcisnąć.
Dzisiaj zrobił to jeszcze raz. Znowu sumiennie. Wyraźnie się starał, no ale się nie dało. Ale mnie uspokoił, że mogę spokojnie jeździć.
- Zresztą do tego czasu będzie pan obserwował, czy przydźwięk się zmienia, pogłębia... - pocieszał.
- A będę mógł uspokoić żonę? - dopytywałem.
- Tak. - po raz pierwszy się uśmiechnął delikatnie, w swoim stylu.
To od razu umówiłem się na roczny (tu dwuroczny) przegląd i wymianę oleju, filtrów, itd. Żebym potem znowu nie żebrał o wciśnięcie mnie.
Ciekawe, że każdy pobyt u niego działa na mnie uspokajająco. Nawet dzisiaj, kiedy przecież ostatecznie nie dopiąłem swego.
- Wiesz - podsumowałem - Nowy Mechanik ustawił mi dobry nastrój na cały dzień.
- Doskonale cię rozumiem, bo parę razy byłam z tobą i go poznałam. - On całym sobą działa na klienta kojąco.
Po powrocie odpowiedzialnie cyzelowałem wpis, a dopiero potem z satysfakcją zająłem się onanem sportowym.
W trakcie I Posiłku skończyłem Czarnego Łabędzia Nassima Nicholasa Taleba. Książka trudna, ale pouczająca i wkurzająca (patrz banki i ekonomiści). Jednocześnie miałem przy czytaniu sporo ubawu, bo autor znany jest ze swojego cyniczno-złośliwego poczucia humoru, a to mi bardzo odpowiadało i rozwadniało trudność z przyswajaniem treści. Jeszcze przed świętami będę mógł ją oddać do biblioteki.
Na intelektualnej fali wysłałem życzenia do koleżanek i kolegów z klasy. Sprowokował mnie Kolega Kapitan. Tym razem on pierwszy poruszył lawinę życzeń.
Zostawiwszy za sobą te sprawy mogłem spokojnie zabrać się za przesadzanie pomidorów. W niektórych doniczkach wykiełkowały nawet po trzy sztuki, a takiego ścisku w jednym miejscu nikt nie lubi. Przesadzalne stanowisko zrobiłem sobie na tarasie, bo miło tak pracować w środowisku przyrody i drących się ptaków, a poza tym łatwo potem wysprzątać. Z tego wszystkiego "zrobiły się" 44 sadzonki.
A w szklarni mam 28 miejsc. Będzie więc problem, bo co zrobię z szesnastoma? Mam do nich stosunek osobisty i nie będę w stanie, ot tak, nawet wyraźnie słabsze, takie rachiciaki, takie pomidorowe wypierdki mamucie, wyrzucić, na przykład, na kompost. A posadzić aż tyle nie będę miał gdzie. Może Sąsiedzi z Lewej będą chcieli?... A może niektóre same z siebie padną i będę miał łatwiej?... Ale do padnięcia ręki nie przyłożę i nadal będę o wszystkie dbał. Od razu je podlałem.
Przy przesadzaniu wybuchła drobna afera. Na początku przesadzeniowej akcji dobrałem się do zielistki.
Żona od dawna mówiła, że trzeba ją przesadzić, to ją przesadziłem. Do doniczki kubaturowo większej trzy razy. Nawet przez moment się zdziwiłem, że w starej ma taką dobrą ziemię. A gdy Żona wróciła z Uzdrowiska z drobnych sprawunków, od razu pojawiła się przy kompostownikach, gdzie pakowałem do doniczek pyszną ziemię. A jej pojawienie się, Żony, nie ziemi, nie mogło wróżyć niczego dobrego.
- To po co ja przesadzałam zielistkę, wszystko tak porządnie zrobiłam, dałam pyszną ziemię do ładnej doniczki, listeczki wyrównałam, żebyś ty?!...
- Mówiłaś, żebym przesadził, to przesadziłem - broniłem się.
- A nie zarejestrowałeś w międzyczasie, że mówiłam, że przesadziłam?... - I nie dało ci nic do myślenia, że ma taką dobrą ziemię?...
- Nawet się trochę zdziwiłem... - przyznałem uczciwie. - Mogę z powrotem przesadzić do tej ładniejszej doniczki, ciaśniejszej... - ostatnie słowo zaakcentowałem.
Zrezygnowana Żona machnęła ręką. Tak więc zielistka przypadkowo dostała większą przestrzeń do życia. A Żona od nowa "ułoży" jej listki i będzie dobrze.
Po II Posiłku pisałem, a przedwieczornym deserem było naprawienie przedłużacza. W efekcie otrzymałem nówkę nieśmiganą, tylko jakieś 1,5 m krótszą od pierwotnej.
Wczoraj wieczorem usunęliśmy wszelkie zaległości w oglądaniu serialu Genialna Morgan i dzisiaj obejrzeliśmy kolejny odcinek.
ŚRODA (16.04)
No i dzisiaj wstałem o 05.50.
Prawie w czas.
Od razu, z pewną nadzieją, sprawdziłem sadzonki pomidorów. Wszystkie krzaczki wyglądały świeżo i było widać, że żaden z nich nie chce padać. Żywotne, cholery!
Od rana uprawiałem onan sportowy, a potem spokojnie sobie pisałem.
Jeszcze przed I Posiłkiem odkurzyłem górne i dolne mieszkanie gości. Nagle prace, niekoniecznie tylko przedświąteczne, niby zaplanowane i przewidziane, nieprzyjemnie się zagęściły na dzisiaj, jutro i piątek. Żona też niczego nie odkładała na czwartek, tylko zabrała się już dzisiaj za apartamenty. W ostatnich latach udaje się nam unikać przedświątecznej gorączki pod każdą postacią i w rezultacie nie dopada nas świąteczny stres, tak charakterystyczny dla wielu polskich rodzin.
I Posiłek zjadłem na tarasie. Aura sama mnie tam wyciągała, ale bardzo szybko ta sama aura kazała mi ukryć się w cieniu, bo nie szło wytrzymać. Lato, normalnie.
Korzystając z cienia od strony ulicy wysprzątałem cały podjazd, ścieżki do gości i chodnik. Wszędzie szczotką drucianą wydrapywałem spomiędzy kostek zielsko (ekologia i zdrowie) i wymiotłem dziesiątki tysięcy igieł. A potem wyczyściłem styk chodnika i ulicy należący co prawda do kompetencji Uzdrowiska, ale nie wiadomo, kiedy przyjedzie ten mały zgrabny pojeździk, a tylko patrzeć, jak rozlegną się pierwsze grzmoty wiosennych burz. Ażeby woda była pięknie odbierana przez burzową kanalizację dodatkowo wyczyściłem "naszą" uliczną kratkę. Na koniec podpicowałem zewnętrzne schody. Goście mogli przyjechać, a burze nadejść.
W trakcie tych prac przyjechała Sąsiadka z Lewej. Złożyliśmy sobie życzenia. Skarżyła się, że w Drugi Dzień Świąt musi iść do pracy (McDonald's) i ucieszyła się na pomidory. A jeszcze bardziej, gdy usłyszała, że dostanie sadzonki malinówek. Tedy żadnej sadzonki nie wyrzucę, nawet rachiciaka.
Mimo upału zabrałem się wreszcie za poważną pracę. Przesiałem 10 taczek ziemi z kompostu i wykiprowałem je w szklarni. Ziemia była piękna - czarna, sypka, pachnąca, chłodna, wilgotna i aksamitna. Gdybym był pieskiem, normalnie bym się w niej wytarzał. W zamian za każdym przesianiem z wielką przyjemnością jej dotykałem i w połowie pracy przesypywałem do tyłu taczki, żeby zrobić miejsce dla dalszego przesiania (przesianiwania?). Po czym, na ostatnich oparach sił, w szklarni wkopałem tę zieloną plastikową taśmę. Tę, którą gardziłem. Nie dość, że zrobiło się funkcjonalnie (ziemia i woda nie będą "uciekać"), to jeszcze ... ładnie. Wyszło mi, że jutro będę musiał "dosiać" jeszcze trzy taczki ziemi. Gdy zamiotłem ścieżkę, szklarnia nabrała profesjonalnego sznytu.
Żona wspomagała mnie kolejnymi szklanami wody z cytryną i lodem. Lato, normalnie. Gdy skonany, wziąłem prysznic, który przywrócił mi życie, ciągle musiałem dopijać, tak byłem spragniony. Dopiero za jakiś czas byłem w stanie zjeść II Posiłek. W jego trakcie przypomniałem sobie, że przecież dzisiaj Iga gra swój pierwszy mecz w turnieju rangi 500 w Stuttgarcie. Bez specjalnego żalu obejrzałem tylko końcówkę. Iga wygrała 2:0 z Chorwatką Janą Fett. Zacznę oglądać i się emocjonować, gdy natrafi na poważniejsze rywalki. To spotkanie zwyczajnie miała wygrać. I to zrobiła. Zobaczymy dalej.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Genialna Morgan.
CZWARTEK (17.04)
No i dzisiaj wstałem o 05.45.
Nawet dobrze w świetle licznych prac.
Od rana od razu pisałem. Tak odpowiedzialnie, żeby później właśnie z racji zaległości nie mieć stresu.
Jeszcze przed I Posiłkiem, zaraz po skróconym onanie sportowym, skończyłem sprzątanie dolnego mieszkania.
A w trakcie I Posiłku, z żoninego poduszczenia, zacząłem studiować Biuletyn Uzdrowiskowy (zmiana moja). Wydawcą jest Urząd Miejski w Uzdrowisku. Zaczął wychodzić w tym roku i właśnie dostaliśmy drugi numer. Umyślni chodzą po Uzdrowisku i za darmo wciskają w sztachety furtek i płotów poszczególnych posesji.
Wydanie pełen wypas - akurat ten egzemplarz liczył 24 strony, każda kartka na kredowym papierze o wysokiej gramaturze, kolorowe zdjęcia. Przejrzałem od deski do deski, bo wcześniej Żona cytowała mi co celniejsze kawałki lub co ciekawsze dla nas, mieszkańców. Nie oznaczało to, że wszystko przeczytałem, bo trudno mi było zatrzymywać się nad, na przykład, artykułem pt. "Rozstrzygnięcie konkursu 'Na najpiękniejszą iluminację świąteczną' ", "Burmistrz uczcił Dzień Kobiet", " 'Szalone Morsy' - barwny element uzdrowiskowego krajobrazu", czy też "Świętujemy 1. urodziny naszego żłobka!". Ale ponad 80% treści przyswoiłem i to ze zrozumieniem, zwłaszcza artykuł "Nie tylko kawa i ciasto - Klub Seniora zaprasza do wspólnego spędzania czasu" oraz "Nabór do dziennego domu Senior+ na rok 2025". Niektórymi treściami tych artykułów wcześniej i głośno judziła mnie Żona oczekując niecnie oczywistych moich zachowań, żeby się ubawić, a to:
- (...) W okresie karnawału odbyła się zabawa przebierańców połączona z konkursem na najbardziej pomysłowy kostium (obok dwa zdjęcia)
i z cyklu "zapewniamy" (m.in.):
- zajęcia kulinarno-dietetyczne (obok zdjęcie panów przyodzianych w białe fartuszki; podejrzewam, że była to zemsta feministek - seniorek, które nie zapomniały doznanych krzywd),
- opiekę pielęgniarską,
- warsztaty tworzenie dyfuzorów zapachowych,
- warsztaty malowania eko toreb.
Jeden fragmencik jednak mocno i autentycznie mnie zainteresował. Dotyczył różnych pogadanek, w tym jednej pt. Właściwy masaż dla seniora.
Od razu napisałem do 11. osób:
Wyczytałem w Biuletynie Uzdrowiskowym, że w tutejszym Klubie Seniora (omijam szerokim łukiem) odbyły się pogadanki o tematyce profilaktyki zdrowia, np. "Właściwy masaż dla seniora". Może się jednak zapiszę... (zmiana moja)
Wszystkie zareagowały na różne sposoby ku naszemu ubawowi. Według mnie najlepiej spisał się Kolega Inżynier(!).
- 18-letnia Tajka na pewno pomoże. Żeby tylko serce nie pękło.
Kolejne Biuletyny Uzdrowiskowe nadal będę studiował, bo można zeń dowiedzieć się wielu rzeczy. Mimo że wszystkie artykuły pisane są jednakowym stylem, na jedno kopyto, takim sztywnym, akademickim językiem, trochę dla przedszkolaków lub ociężałych umysłowo z umieszczanymi oczywistościami często je podsumowującymi w drażniący, oczywisty sposób, sporo w stylu wazeliniarskim. Pisanie wygląda mi na AI, ale ona jeszcze chyba nie doszła do wyższego stopnia wrażliwości, takiej ludzkiej, i nie może wiedzieć, co to wazelina. Za to może wiedzieć redaktor naczelna. Pomijając fakt "wazeliny" widać, że Biuletyn jest taką formą propagandy obecnego Burmistrza i Urzędu Miejskiego na zasadzie Matulu, chwalą nas, ale o to akurat nie mam pretensji.
Tuż przed wyjazdem do Uzdrowiska i do City przyszedł nowy listonosz. To drugi raz, ale go nie poznałem. Oprócz emerytury plus miłej "13" przyniósł nieciekawe wieści. Poczta Polska się modernizuje w związku z e-doręczeniami.
- Na razie dotyczy to firm, ale za chwilę również osób prywatnych. - Nasz pocztowy oddział praktycznie się likwiduje. - Będą czynne tylko dwa okienka, a wszystkich listonoszy nie dość, że rozparcelowano i przydzielono im większe regiony, to jeszcze ja, na przykład, będę musiał jeździć po korespondencję i pieniądze do City, żeby tu wracać i roznosić. - Dodatkowo mogą mi nagle kazać, bez uprzedzenia, bo przecież jestem listonoszem, abym przez kilka dni, na zastępstwie, działał na terenie Górniczego Miasta, Uzdrowiska III, 30 km!, czy też Zasikanego Miasta, a nawet w samym City.
- Chyba wtedy dadzą delegację, ale ja raczej po 18. latach pracy się zwolnię. - Ciekawe przy tym jest to, że wcale nie odnotowałem drastycznego spadku ilości przesyłek.
No cóż, szkoda. Ale Poczta Polska tyle lat sobie grabiła, że wreszcie się dochrapała. Oczywiście dodatkowo "pomogły" jej, między innymi, takie podmioty, jak Inpost, Orlen ostatnio, Żabki, Allegro i szereg firm kurierskich.
W Uzdrowisku na poczcie, bo chciałem mocno tradycyjnie, wysłaliśmy do Teścia Syna prezent. Żona zamówiła obrazek, jeden z serii, która tak się jemu podobała w trakcie krótkiej u nas wizyty. W bibliotece oddałem książkę, a do pralni zawieźliśmy gościnną pościel.
W City świąteczne zakupy zaczęliśmy od... Leroy Merlin. Dokupiłem zielonej taśmy falistej, tzw. obrzeży, klej stolarski (oparcia w fotelu bujanym wychodzą z gniazd przy bujaniu) i dymkę. Pobyt w Carrefourze i w Biedronce był formalnością, ponieważ do zakupów idealnie się przygotowaliśmy (prosty zabieg - wypisane na kartce), więc odpadało zastanawianie się Co my to jeszcze mieliśmy... ?
Sumarycznie od naszego wyjazdu z domu do powrotu upłynęło trochę ponad dwie godziny. Święta w aspekcie zakupowym mieliśmy z głowy.
Sprawność sprawnością, a wysiłek wysiłkiem. Musiałem położyć się na 20 minut, żeby móc sprzątnąć górne mieszkanie.
Przed II Posiłkiem i po nim przesiałem kolejne taczki ziemi, tym razem trzy, i dokończyłem montaż zielonych obrzeży. Myślałem, że dzisiaj skończę ten odcinek szklarniowych prac, ale nie starczyło ani czasu, ani sił. Wyszło mi, że będę jeszcze musiał przesiać 4 taczki, a to jest robota najmniej wdzięczna i najbardziej wyczerpująca. Musiałem sprawę odłożyć "na po świętach".
Żona, gdy zajrzała do szklarni, stwierdziła, że te obrzeża w tym miejscu nawet fajnie wyglądają i Są na miejscu poprzez swoją funkcjonalność.
- Wyglądałyby okropnie, gdyby nimi w ogrodzie oddzielić, na przykład, jakieś kwietne rabaty od trawnika.
Od razu spojrzałem na to plastikowe badziewie innym okiem.
Była 18.00, taka godzina o tej porze roku ni pies, ni wydra. Zwłaszcza przy totalnym zmęczeniu. Robić coś dalej nie miałem chęci, ani sił, chociaż jeszcze jasno, iść na górę do sypialni, już tak na amen, bez sensu, bo przecież jasno... Zmobilizowałem się jednak jeszcze na tyle, że narąbałem na święta, żeby mieć spokój, frakcje II i III i relaksacyjnie napisałem do Kolegi Inżyniera(!).
- W rozpisanym przeze mnie porannym konkursie udział wzięło 11 osób. Miło jest mi Pana poinformować, że jednoosobowe jury w składzie: Emeryt uznało Pańską wypowiedź za najbardziej fascynującą, głęboko merytoryczną i adekwatną do oczekiwań seniora i przewodniczącego jury w jednej osobie. W związku z powyższym jury przyznało Panu darmowy weekendowy pobyt wraz z osobą towarzyszącą w Kurorcie Uzdrowisko w apartamentach przy Pięknej Uliczce. Oferta obowiązuje do końca roku 2025 po uprzednim uzgodnieniu terminu z Szefową PENSJONATU, Panią Żoną. Z poważaniem - Przewodniczący jury - Emeryt (zmiany moje)
Nagroda spotkała się z bardzo ciepłym przyjęciem.
Prysznic jako tako przywrócił mnie do sił.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Genialna Morgan.
PIĄTEK (18.04)
No i dzisiaj wstałem o 04.45.
A miałem zamiar o 06.00. Chyba przez te Święta nie mogłem dłużej spać.
Gdy w kuchni blacha się rozgrzewała, na sporej nieprzytomności obierałem marchew. Byłem w miarę spokojny, bo nawet będąc półprzytomnym nie za bardzo dawało się przy niej cokolwiek spieprzyć.
Równolegle Blogowe robiły swoje, więc najpierw ją nastawiłem, a za jakąś chwilę ziemniaki w mundurkach i jaja. Pozostawało tylko pilnować, żeby wszystko się gotowało, no i trzeba było manewrować garnkami, żeby wykorzystać całą powierzchnię blachy. Bo każda jej część ma inną temperaturę. Żona ma to opanowane od 18 lat, ale i ja niewiele pozostaję w tyle.
Dopiero wtedy mogłem zasiąść przed laptopem i od razu zabrać się za pisanie.
Gdy o siódmej przyszła Żona, natychmiast się zszokowała i doznała stresu.
- Boże, przez chwilę myślałam, że to zbliża się Wigilia i że szykujemy dwanaście potraw!... - komentowała wyraźnie przestraszona widząc na kuchni dwa potężne gary, w których bulgotało podnosząc "wigilijny" efekt, a na blacie stał trzeci z ugotowaną marchwią. Do wrażenia dokładała się przerażająco wczesna pora, jak na takie numery.
Dodatkowo stresowała się ... parkingiem. Więc od razu przestawiłem Inteligentne Auto na darmowe miejsca (było jedno wolne) na początku Pięknej Uliczki. Krajowe Grono Szyderców mogło przyjeżdżać. I gdy zdjąłem jej z oczu dwa gary i ukryłem w głębi kuchni, żeby nie stanowiły dla niej swoistego memento, zapanowała cisza. Żona mogła wreszcie oddać się swojemu 2K+2M.
Onan sportowy biegł równocześnie z I Posiłkiem. Wiedziałem, że później już na niego nie będzie szans.
Zaraz potem zabrałem się za... posadzenie dymki w szklarni. W stosunku do niej nie mamy wielkich ambicji. Byleby wypuściła trochę zielska na szczypior. Wygospodarowałem dla niej cztery małe poletka, źle nasłonecznione, więc z doświadczenia wiedziałem, że tam pomidory nie zaowocują, a cebulkowe zielsko wzejdzie lepiej lub gorzej. Ale pod każdym innym względem o dymkę będę dbał. Nawet nasypałem próchniczej ziemi. Na razie obsadziłem dwie strefy i natychmiast podlałem. Dwie przygotuję za jakiś czas, żeby podołać wysypowi zielska i żebyśmy mogli je na bieżąco zjadać.
Wreszcie mogłem zabrać się za siebie. Na poczet gości i Krajowego Grona Szyderców elegancko odgruzowałem się na 90%.
Pierwsi przyjechali o 13.00. Para, sympatyczna, nie tworząca żadnych problemów. Ponieważ następni smsem przesunęli swój przyjazd z 13.00 na 15.00, to "szybko" wyszliśmy z Pieskiem na spacer. Moglibyśmy "powoli", ale z doświadczenia wiemy, że wyjście po 15.00, czyli po przyjeździe gości, mogłoby nie dojść do skutku, bo tuż przed 15.00 "zrobiłaby się" 16.00, a potem 17.00... Nie należy się przywiązywać. Zwłaszcza do takich, którym bardzo zależało na wcześniejszym przyjeździe I bardzo dziękujemy, że możemy o 13.00. Para z City, chyba z odzysku. I trzynastolatka, raczej jej, a nie jego lub ich córka. Typ młodej nimfy błotnej, o spłoszonym spojrzeniu i długich, prostych włosach. Taka, że strach się było do niej odezwać, bo miało się wrażenie, że pod wpływem moich słów i pytań może się rozpaść na moich oczach. To szybko dałem spokój. Rodzice(?) bardzo sympatyczni, lekko w kierunku bierno-agresywnym. Pan, na przykład, gdy zabrałem się za tłumaczenie, jak ma zaparkować, w połowie tłumaczenia zapewnił mnie, że wie, jak to ma zrobić. Ciekawe skąd, skoro nie znał różnych uwarunkowań, bo był u nas pierwszy raz?
- Jednak proszę posłuchać moich wskazówek, jak ma pan zaparkować. - ciągnąłem niezrażony.
- Ale wiem, jak mam zaparkować... - kontynuował z uprzejmym uśmiechem.
- Nie wie pan... - głos mój stwardniał, ale twarz dalej emanowała profesjonalnym uśmiechem nr 4 (kategoria - "Kierowca-gość wszystko wie, a jeśli nie wie, to wie, jak będzie lepiej").
Pan się tylko uśmiechnął, ale odpuścił.
Ciekawe, że większość kierowców w takich przypadkach od razu odpowiada "ok", "w porządku" lub "oczywiście".
Swoją drogą, chyba stworzę po tylu latach specjalną kategoryzację gości. Może być ciekawie. A jakie ćwiczenie dla mózgu. Ona najprawdopodobniej będzie w jakimś stopniu pokrywać się z inną skalą, czyli stopniem inwazyjności, który dotyczy naszych bliskich, członków rodziny i znajomych, gdy do nas przyjadą. Dotyczy też nas, gdy przyjeżdżamy do kogoś. Uczciwie dodam, że nie jest to mój pomysł, tylko Krajowego Grona Szyderców. Niezwykle użyteczny w późniejszych opowiadaniach i zdawaniach relacji. Wystarczy podać cyfrę. Segregacji "naszych bliskich" od "członków rodzin" dokonałem świadomie, nie złośliwie i nie niefortunnie. Po prostu tak jest. Czyli nie złośliwie i nie niefortunnie, jak w przypadku oklepanych toastów-dowcipów - Zdrowie pięknych pań i mojej żony! albo Zdrowie pięknych pań i tu obecnych!, albo Zdrowie pięknych pań, może przyjdą?!
Przypomnę - 0 inwazyjności oczywiście oznacza brak przyjezdnych, 10 - straszne rzeczy, których nie doświadczyliśmy. Raz tylko w Pucusiu Teściowa osiągnęła 9, ale nawet i ona, chociaż mieści się w górnych stanach, raczej nie przekracza 8.
Żona zajęła się gośćmi, a ja mogłem zabrać się za robienie sałatki. Jak zwykle na dwie potężne miski. Robiłbym mniej, ale Pasierbica lubi, a ostatnio i Q-Wnuk, więc założenie było takie, że zabiorą sobie do domu.
Krajowe Grono Szyderców przyjechało o 17.40. Od razu zaparkowali na miejscu Inteligentnego Auta, przepakowali do niego bagaż i ja z dziećmi ruszyłem pod Tajemniczy Dom. Prowadził Q-Wnuk, Ofelia siedziała obok. Pod bramą Babcia pukała się po głowie ku uciesze Q-Wnuków.
W domu zapanował z miejsca rejwach, hałas i zamieszanie. Dopiero za jakiś czas dało się sytuację ustabilizować dzięki dwóm nowym grom. Wcześniej Q-Zięć zapewniał mnie znając moje nastawienie do nowości, że są bardzo proste i ciekawe. W trakcie wieczoru nie dostrzegłem tych funkcji, oczywiście z wyjątkiem nowości, ale grałem. Może i bym do końca załapał, ale ciągle jest to samo. Ledwo coś zaczynam kumać, oni już wyjeżdżają.
Późnym wieczorem, rzutem na taśmę, udało mi się z Pasierbicą zrobić sos tatarski. Tedy na Święta było wszystko, zwłaszcza że Żona zrobiła żurek.
Spać poszliśmy wszyscy w miarę zgodnie o 22.30
SOBOTA (19.04)
No i dzisiaj wstałem o 08.15.
Robaczki przyszły na górę w ostatniej chwili i na chwilę. Ale się liczyło.
Od rana trwała ostra dyskusja, jak zaplanować dzień, bo wszędzie Q-Wnukowi, Q-Zięciowi i mnie pchał się zasrany sport. Był ćwierćfinał Igi z Jeleną Ostapenko i mecz metropolialnej drużyny o utrzymanie się w ekstraklasie. Udało się wszystko pogodzić na prostej zasadzie, że zasrany sport będziemy podglądać.
Śniadanie zjedliśmy w takim trybie przyspieszono-świątecznym. Po czym dzieci znalazły w szklarni zająca i, przy drobnych kłótniach, jak się nim podzielić, udało się nam pójść na spacer i do Stylowej.
Po powrocie sportowy humor miałem trochę popsuty. Iga przegrała po raz szósty z Ostapenko, a drużyna metropolialna również, i to na swoim stadionie. Trudno być kibicem.
II Posiłek też zjedliśmy świątecznie. Żona zaserwowała żurek i zdaje się, że nikt się nie połapał, że jest na mące gryczanej.
Wieczór spędziliśmy na grach. Najpierw była ta nowa, "wczorajsza", MLEM. Po nazwie widać, że nie wiadomo, o co chodzi. Więc jak tu nauczyć się w tak krótkim czasie. Poza tym dodatkowo nie widziałem za dobrze kolorów ani cyfr, przez co pozostali gracze od czasu do czasu wybuchali śmiechem.
W "państwa, miasta..." zagraliśmy w... sześcioro.
- Dziadek, a będę mogła też zagrać? - Ofelia po raz pierwszy się odważyła.
Więc dorobiłem tabelę z jej imieniem i była pełnoprawnym uczestnikiem gry. Wszystko kumała, ale przecież nie mogła znać nazw państw i miast. Za to swobodnie dawała sobie radę z imionami, rzeczami, roślinami i zwierzętami. Przy czym nie była w stanie zmieścić się w limicie czasu. Więc, gdy ktoś mówił "stop", szedłem do niej i mając do dyspozycji jeszcze minutę i 15 sekund, podpowiadałem jej. Boki zrywałem, gdy wpisywała z przejęciem i w pośpiechu Nałęczuw, ale przecież nie Nałęczuf, Kszesło, Stuł, Grzegoż, ale przecież nie Gżegoż, Sokuł, Ałstria, Kłocko, Ełkaliptus, Miłożob, Małgożata, Jelenia Gura, ale, na przykład, Nóżka, Drut, Dudek, Krokus, a nie Nuszka, Drót, Dódek, Krokós.
To nie mogło się podobać bratu Dziadek jej podpowiada!, ale Babcia mu wytłumaczyła, że przecież to nie ma znaczenia Bo ona jeszcze wielu nazw nie zna. Q-Wnuk przyjął to do wiadomości i nabrał dystansu. Za chwilę 11 lat. Zresztą Ofelia nie kryła się wcale z tym, że dziadek jej podpowiada i wobec protestów brata wydzierała się Ale ja przecież nie wiem! Korzystała też z pomocy mamy i taty. Często też pytała szeptem, co nas zaskakiwało, czy to coś pisze się przez samo "ż", przez samo "h", czy też przez zwykłe "u". Ostatecznie zajęła ostatnie miejsce, ale nazbierała tyle punktów, że była blisko dorosłych. Pełnia satysfakcji. Wygrał Q-Zięć.
Potem zagraliśmy w "Oszusta". Bez Babci, bo Babcia nie lubi oszukiwać. W nim najlepsza jest Ofelia. Nigdy nie wiadomo patrząc na te oczy, tajemniczy uśmiech i całą buźkę, czy mówi prawdę, czy blefuje. I ten, kto w pewnym momencie "podważa" jej kartę, nacina się przeważnie dodając jej tylko punktów.
Z Żoną musieliśmy w końcu porzucić towarzystwo i "Oszusta" ku protestom Ofelii i udać się na górę.
Usnęliśmy o 22.00.
NIEDZIELA (20.04) - I Dzień Świąt
No i dzisiaj wstałem o 08.00.
Od rana Q-Wnuki szykowały się na oblewanie. Tak konsekwentnie realizowany był świąteczny plan - każdy dzień przyspieszony o jeden.
Gdy Robaczki na tarasie, jeszcze przed świątecznym śniadaniem, w piżamach, ćwiczyły strzelanie wodą ze swoich olbrzymich pistoletów, Dziadek zdradziecko zakradł się z tyłu, i oblał ich brutalnie wodą z miski. Protestów było co niemiara. Nie zrobiłby tego nigdy w życiu, ale sporo wcześniej, gdy Dziadek w kuchni szykował potrawy, został równie zdradziecko potraktowany szprycą z pistoletu Q-Wnuka. Ofelia co prawda protestowała, że to jej brat, a nie ona, ale zemsta musiała być!
Gdy już Robaczki świątecznie się ubrały, nastąpiła w ogrodzie kolejna akcja z szukaniem kolejnych zajączków. I dopiero wtedy można było przystąpić do w pełni świątecznego śniadania. Na kuchennym stole nawet znalazł się papierowy obrus z różnymi adekwatnymi rysunkami, które należało pokolorować specjalnymi kredkami. Dzieci częściowo to zrobiły wcześniej, a potem dołożyli się dorośli. I znalazły się piękne pisanki, które wczoraj Krajowe Grono Szyderców wraz z Robaczkami przygotowało.
Nastąpiło wreszcie oczekiwane przez dzieci, ale też przez Q-Zięcia, clue programu. Oblewanie się wodą. W ruch poszły pistolety, jajka na wodę, miski i miseczki. Ale co to za oblewanie się bez węża z kranu. Żona co prawda zabroniła mi wychodzić Masz chorą stopę i tylko sobie pogorszysz! , ale nie mogłem się oprzeć słysząc w ogrodzie te piski i widząc ten nieprofesjonalizm. Przez piwnicę zakradłem się do kranu przy szklarni i podłączyłem cały zestaw. Natychmiast rozległ się alarm, a ja byłem panem sytuacji. Żona i Pasierbica w tej sytuacji w ogóle nie wychodziły z domu, tylko z jego głębi starały się uspokoić dzieci i dwóch mężów. Taras pływał w wodzie A mówiłam nie na tarasie! darła się Żona, ale cała czwórka nie mogła zwracać uwagi na takie drobiazgi. Byłem dłuższy czas praktycznie suchutki, ale Przyszła kryska na Matyska, jak powiadają. W pewnej chwili się zagapiłem, a moment ten wykorzystał Q-Zięć i szurnął na mnie potężną falą wody z potężnej miski.
- Dziadek, a mogę też wziąć wąż? - zapytała przejęta Ofelia, "biedne" dziecko całkowicie mokre, ale przeszczęśliwe (przepraszam, mega szczęśliwe) i nic nierobiące sobie z faktu świątecznej mokrej sukienki przyklejonej do ciałka. I gdy tak poważnym i profesjonalnym narzędziem dała radę oblać swojego brata, jej satysfakcja sięgnęła zenitu.
- Jak było? - po wszystkim dopytywał ją ojciec.
- Ekstra! - odparła z mocą i lakonicznie. Bo co tu się rozwodzić.
Za taką akcję Dziadka i jego uczestnictwo mimo nogi Q-Zięć sam z siebie odpalił mu kawałek sernika ze swojej porcji. W piątek, gdy Krajowe Grono Szyderców przyjechało, sernik upieczony przez niego, natychmiast został podzielony na wszystkie osoby i każda z nich mogła nim dysponować według własnego uznania. Moje późniejsze żebranie od kogokolwiek było zabronione.
Suszyliśmy się i przebieraliśmy, bo każdy z nas (wyjątek Żona i Pasierbica) zmoczony był do ostatniej nitki. Dla odsapki zagraliśmy w "Oszusta".
Zaplanowany był ostatni spacer po Uzdrowisku. Poszliśmy z Pieskiem. Z racji Świąt i pięknej pogody wszędzie były tłumy. W którymś momencie padł z moich ust pomysł, aby udać się do Galaretkowej. Został przegłosowany czterema głosami za (Robaczki, Babcia i ja), jednym wstrzymującym się (Pasierbica) i jednym przeciw (Q-Zięć). A Galaretkowa była pierwszego dnia świąt nieczynna. Wszyscy z tym faktem się pogodzili.
Po powrocie w domu zapanowała niespotykana cisza. Robaczki w kącie narożnika zrobiły sobie z poduch kryjówkę-bazę, wewnątrz zainstalowały jakąś lampkę i coś tam sobie pisały, rysowały, czy kolorowały. Nie dało się podejrzeć, bo należało, żeby się skontaktować, "zapukać". To dorośli wykorzystali ten rzadki przypadek na pogaduchy i na... dalsze kolorowanie obrusa.
Gdy dzieci opuściły kryjówkę, zagraliśmy w rekiny. Nawet uczestniczyła Ofelia, która z przyjemnością pożerała Dziadka.
Nastąpiła pora wyjazdu, pakowanie się i ostatnia porcja żurku zaserwowana przez Żonę. Mieliśmy się widzieć ponownie za 10 dni.
O 17.20 nastąpiła nagła, nieprzyjemna, głupia i zbawcza cisza. Każde z nas natychmiast oddało się swoim zajęciom. Ja... onanowi sportowemu.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Genialna Morgan. Z jedną dłuższą przerwą. Okazało się, że para z dołu niespodziewanie musiała już dzisiaj wyjechać, mimo że plany i opłata obejmowały jeszcze jedną dobę. Zszedłem w połowie odcinka, żeby się z nimi pożegnać.
- Jutro musimy być w pracy. - wyjaśniali. - W służbie zdrowia brakuje ludzi. - Właśnie niedawno otrzymaliśmy informację o konieczności skrócenia urlopu. - Zawsze pytamy właścicieli, czy możemy ostatniej doby zostać maksymalnie długo, a tu taki kwiatek. - A pana żona akurat, bez naszego pytania, napisała, że jutro możemy zostać do piętnastej.
Współczułem. Czy coś wspominałem o wolnej głowie?...
PONIEDZIAŁEK (21.04) - II Dzień Świąt
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Nawet rozpaliłem w kuchni i oddałem się w spokoju onanowi sportowemu.
Cały dzień spędziłem na pisaniu odpoczywając odeń dzięki podlewaniu ziemi w szklarni i dymki oraz różnych chabazi w ogrodzie, dzięki pierwszemu sprzątaniu u gości, posiłkom, rozmowie z Teściową oraz z Lekarką i Justusem Wspaniałym.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz. Gdy było Krajowe Grono Szyderców i gdy stało się to, co zwykle. Wszyscy o Piesku zapomnieli, gdy stał na tarasie i czekał. Ofelia pobiegła otworzyć strasznie Pieskowi współczując O Bertuś!... Jak ładnie zaszczekałaś! Robaczki i Żona byli zachwyceni.
Godzina publikacji 19.39.
I cytat tygodnia:
Trzeba chodzić na pogrzeby innych ludzi, bo inaczej oni nie przyjdą na twój. - Yogi Berra
(właśc.
Lawrence Peter Berra, ur. 12 maja 1925 w Saint Louis, zm. 22 września
2015 w New Jersey - amerykański baseballista, łapacz drużyny New York
Yankees. Powszechnie uważa się, że postać z filmów rysunkowych, Miś Yogi
(ang. Yogi Bear), otrzymał imię na jego cześć. W listopadzie 2015
prezydent Stanów Zjednoczonych, Barack Obama, odznaczył go pośmiertnie
Medalem Wolności. Słynął z przypisywanych mu malapropizmów i
paradoksalnych powiedzonek, zwanych „Yogi-isms”, choć niektóre z nich w
rzeczywistości są autorstwa innych osób. Jeden z najczęściej cytowanych
sportowców).