28.04.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 146 dni.
WTOREK (22.04)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Wstawało się ciężko.
Może przez pogodę. W pierwszej części nocy, praktycznie zaraz po obejrzeniu kolejnego odcinka serialu Genialna Morgan, zaczęło padać, potem lać, by przejść w burzę z piorunami i wyraźnymi grzmotami i błyskami. Piesek w związku z tym samodzielnie podjął decyzję i przeniósł się na dół, bo na górze było mu za głośno. Później jednak, gdy szum deszczu zniknął, popiskiwał, żeby go zachęcić do powrotu do góry, do stada. Pan generalnie, zwłaszcza nocą, ma takie reakcje Pieska w dupie, bo przecież nikt mu nie zabrania przyjść na górę, ale Pani Pieska rozumiała, więc wstała budząc przy tym Pana, i pieszczotliwie teatralnym szeptem namawiała Pieska do powrotu. W końcu Piesek przyszedł.
- Bo ty nic nie rozumiesz... - usłyszałem w reakcji na moją uwagę, coś o przesadzie i paranoi.
A dlaczego w nocy padało? To proste. Dlatego, że wczoraj straciłem ileś wody i złotówek podlewając różne roślinki w ogrodzie.
Rano siedziałem nad onanem sportowym, a potem cyzelowałem wpis.
W trakcie drobnych porządków na zewnątrz natknąłem się na gościa z góry, który przed wyjazdem zaczął powoli pakować bagaż do auta. Wczoraj, gdy wyjechali goście z dołu, za zgodą Żony, je przeparkował Bo tam jest płasko. Nie nabił tym u mnie punktów. Nikt zresztą nie nabije, jeśli przesadnie, bez żadnej poważnej przyczyny trzęsie się nad swoim autkiem. Dodatkowo nie nabił w trakcie krótkiej rozmowy przy jego podejrzanych propozycjach dotyczących ich kolejnego przyjazdu. Niby facet uprzejmy, ale ta śliskość...
Po I Posiłku pojechałem Inteligentnym Autem na coroczny przegląd rejestracyjny. Byłem traktowany jako swojak, skoro pan zobaczył w dowodzie rejestracyjnym "swoją" pieczątkę z poprzedniego roku.
Kolejki nie było żadnej. Ledwo rozsiadłem się wygodnie w poczekalni(?)-recepcji(?) i zacząłem czytać, pan przyszedł, żeby mi oddać dokument podbity na kolejny rok.
- Nie mamy do auta żadnych zastrzeżeń.- usłyszałem. - Bezpiecznej jazdy.
Miło było to słyszeć. Bo pan sympatyczny, no i przede wszystkim do Inteligentnego Auta dziewiąty już rok nikt nie ma zastrzeżeń.
Zrobiliśmy Inteligentnym Autem (moja kontuzja) drobny wypad w Uzdrowisko, aby uzupełnić w lodówce przetrzebione świątecznie zapasy. W sklepach pustki - brak towaru i ludzi. Bo kto po świętach?...
Sklepik z Socjalną też nadal nie działał. Miał ruszyć przed świętami, a był to od 1. marca chyba już piąty termin jego otwarcia. W środku siedział ten facet od sprzedaży, ten, który chyba na mój widok dostaje wysypki. Na migi pokazałem mu, że do niego, do biura, niedługo przyjadę kolejny raz po wodę,
a on na migi pokazał mi, że nie będzie takiej potrzeby i gestykulacją rąk wyraźnie pokazał na sklepik, czyli Spokojnie, kupi pan wodę tutaj. Zabawne.
- Ciekawe, czy ten sklepik też byłby tak otwierany w przyspieszonym trybie, gdyby to była inicjatywa prywatna? - zapytałem niedorzecznie Żonę.
- A mamy jeszcze do tego(?) czasu wodę? - zareagowała przytomnie, gdy odjeżdżaliśmy.
Przy parkowaniu przed domem natknęliśmy się na gości z góry, którzy właśnie wyjeżdżali. Żegnaliśmy się miło, ale...
Ale nie lubię i mam wtedy w sobie nieprzyjemne odczucia, gdy facet żegnając się podaje mi rękę, a swoją drugą dodatkowo obłapia moją. Przy czym kłaniał się ponadnormatywnie nisko tak, że nie wiedziałem, co z tym robić. Po czym rzucił się do Żony, do całowania rączek. Niby super uprzejmie, ale na litość boską!...
Zmuszony przez Syna zabrałem się za czyszczenie otworu specjalnie skonstruowanego na granicy wjazdu do garażu a bramy garażowej. W zamyśle był to otwór, taki kanał, przykryty kratownicą, który służył do zbierania deszczowej wody ściekającej po pochyłości wjazdu, jak również do gromadzenia liści, piasku i tego wszystkiego, co wiatr nanosił. Kanał nie był czyszczony chyba przez 40 lat, więc było co wybierać. Moim oczom odsłoniły się różne rury, których zadaniem było odprowadzanie wody tak, żeby nie zalewała garażu.
Satysfakcja była jednak trochę większa niż połowiczna, bo w odkrytej przestrzeni nie znalazłem... gońca. Tak, gońca, tej szachowej figury. W minioną sobotę, tuż przed Wielkanocą, Syn bombardował mnie smsem. Okazało się, że po dwóch tygodniach od naszego wspólnego pobytu w Uzdrowisku, dotarło do nich, że w szachowym zestawie brakuje właśnie gońca. Widziałem przed ich wyjazdem, że gdy otworzyli pionową klapę bagażnika (Dacia na 7 osób), żeby coś tam dołożyć, natychmiast z niego co nieco wypadło, bo bagaż był wrzucony byle jak, tak na słowo honoru. W tym... kilka bierek szachowych. Sugestia Syna była taka, że goniec, nomen omen, mógł się stoczyć właśnie pod samą bramę garażową i wpaść do kanału. Dodatkowym utrudnieniem był kolor bierki - czarny, czyli brązowy. Mógł zlewać się z liśćmi i różnymi patykami. Zrobiłem wszystko, o co prosił Syn.
Oprócz kanału przetrzepałem skrupulatnie cały podjazd zaglądając w różne roślinne zakamarki, a potem teren płatnego parkingu, tę część naprzeciwko naszej posesji, na której Syn przez chwilę wówczas parkował. Ni śladu, ni popiołu.
Smsem przekazałem Synowi hiobową wieść. Odpowiedział:
- Dzięki. Trudno. Tak oto szachy, w które grałem z Synową w liceum, jako chłopak i dziewczyna, później jako narzeczeni, na licznych wyjazdach i powrotach, nie przetrwały naszych dzieci... (zmiana moja, pis. oryg.)
Trzeba powiedzieć, że ten komentarz Syna dość dobrze oddaje jego charakter. W odpowiedzi nie pouczałem głupio A po co?, Przecież trzeba było..., Wiadomo, że..., tylko odpisałem zdając sobie sprawę, jak mniej więcej zareaguje Syn, czyli zmierzałem w kierunku prowokacji.
- Rozumiem, ale nie dramatyzujmy. To jeden goniec. Łatwo go samemu dorobić z walca o odpowiedniej średnicy. Pozostaje przyciąć na wysokość i rzeźbić. Szachy staną się jeszcze cenniejsze, bo będą miały za sobą dodatkową historię.
Długo czekać nie musiałem:
- To szachy magnetyczne. dorobić gońca, dorobić magnes, pomalować na brązowo... czy ja prowadzę zakład rzemieślniczy? Rower też samemu zespawac można, a jednak kupujemy w sklepie. :) (pis. oryg.)
Natychmiast złożyłem propozycję:
- Mogę zrobić ja :) W przyszłości ilekroć dotkniesz tego gońca...
No i ustaliliśmy, że gdy w maju do nich przyjadę, Syn da mi pozostałego na wzór i zabiorę się do roboty. Fajne wyzwanie.
Po II Posiłku po raz pierwszy w sezonie skosiłem trawniczek. Czas był najwyższy, bo w niektórych miejscach trawa nie czekając na nic wyrosła grubo ponad moją normę. Z piwnicy powyciągałem akumulatory i ładowarki i wszystko na stałe ułożyłem w Buforze. A potem w szklarni dołożyłem jednak jeszcze trochę obrzeży, tego zielonego plastikowego badziewia, żeby jednak z żadnego miejsca ani ziemia, ani woda nie dostawały się na ścieżkę.
Wieczorem obejrzeliśmy ostatni odcinek serialu Genialna Morgan. Skończył się sezon pierwszy. Ponoć drugi już jest, ale dla nas, w naszym trybie, niedostępny. Ciekawe, co teraz będziemy oglądać?...
ŚRODA (23.04)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Znowu stawało się ciężko.
Rano bezceremonialnie oddałem się onanowi sportowemu. A dopiero potem pisałem.
Po I Posiłku pojechaliśmy na... wycieczkę.
- Tak dawno nie byliśmy... - Żona nagle przerwała swoje 2K+2M. - Może być w te tereny, w których już byliśmy.
Miała przy tym taką minę, że trudno było odmówić. Coś, jak Ofelia, tylko siłą rzeczy większą. Zresztą nie miałem najmniejszego zamiaru odmawiać, bo pomysł z miejsca mi się spodobał.
Pojechaliśmy w te, w których nigdy nie byliśmy. Czterdzieści minut jazdy w jedną stronę.
- Byleby nie było to Obronne Miasto lub Internowane Miasto... - zastrzegła Żona.
Musiałem przełamać jej nieuzasadniony specjalnie niczym opór i zakomunikować, że właśnie pojedziemy do Obronnego Miasta.
- Wszystko przejrzałem, przygotowałem i jedziemy właśnie tam. - Tyle razy braliśmy je pod uwagę, a ty zawsze... - Nie będziesz żałować.
No i Żona nie żałowała. Co więcej, bardzo się jej spodobało. A najbardziej sam fakt wycieczki. Bo z Obronnym Miastem było już różnie i tu nasze opinie były zgodne. Mogłaby to być taka turystyczna perełka, podobnie jak City czy Zasikane Miasto, ale nie jest. Podobnie jak wiele, wiele polskich miast. Komuna i mentalność przekazywana z pokolenia na pokolenie zrobiły swoje. Najciekawsze w tym wszystkim było Muzeum Gazownictwa. Żona nie przepada za taką formą zwiedzania i pewnym rygorem (w zasadzie za żadnym rygorem, chyba że dotyczy on Pieska, Q-Wnuków i męża) związanym z tego typu przybytkami, ale wszystko jej się spodobało. Oprowadzający przewodnik, eksponaty i bardzo zadbane budynki i teren. Postanowiliśmy polecać gościom.
W trakcie pobytu w muzeum zadzwoniła Córcia. Z wieścią, że oto z jakiegoś powodu, chyba dla profilaktyki, zrobiła sobie różne badania. Wszystko wyszło jej ok. Ale była nieźle ubawiona.
- Cholesterol mam zdecydowanie za wysoki! - To po tobie!... - podziwiała przekazywanie takich cech zwłaszcza, że zdawała sobie sprawę, że szereg innych też ma po ojcu.
O moim cholesterolu wiedziała od dawna, ale żeby ona... Utwierdzaliśmy ją w przekonaniu, żeby, broń Boże, nic z nim nie starała się robić, a zwłaszcza gdzieś przypadkowo u lekarza nie poddała się jego zatroskanemu głosowi i nie dawała się namówić na branie piguł do końca życia Bo cholesterol, proszę pani, jest za wysoki i trzeba go zbić!
- Ostatni raz "normalnie" u lekarza byłem 25 lat temu. - Pani doktor, według pewnej sztampy, zapewniła mnie, że to niedobrze tak żyć z tak wysokim cholesterolem, że powinienem go farmakologicznie obniżyć. - I gdy się dowiedziałem, że piguły będę brał do końca życia ku zacieraniu rączek farmacji i medycyny, poinformowałem panią doktor, że to jest przypadek osobniczy, że trzeba go brać pod uwagę i się ostatecznie z miłą panią pożegnałem - Mija 25 lat, a ja ciągle żyję!... - podsumowałem wywód Córci utwierdzając ją w jej osobniczości. Była o tym przekonana.
- Tato, poza tym ja się dobrze i świadomie odżywiam i dobrze się czuję.
- I tak niech będzie... - zamknęliśmy temat.
Na przeciwnym biegunie farmaceutyczno-medycznym jest Siostra. Zadzwoniła z Hamburga akurat w momencie, gdy już w City, w trakcie powrotu do domu, staraliśmy się z marnym skutkiem w Carrefourze i w Biedronce coś dokupić po świętach. Mocno przygnębiona informowała, że w piątek idzie do szpitala.
- Jest bardzo źle. - Jestem bardzo słaba, ciągle śpię i nawet nie wybudza mnie dzwonek telefonu lub stukanie do drzwi. - Boję się spać. - Nawet po pościeleniu łóżka muszę odpoczywać. - Mam stały ubytek hemoglobiny, tracę krew. - Gastrolog powiedział, że ponieważ biorę mocne leki, to są skutki uboczne i mogło nastąpić drastyczne rozrzedzenie ścianek żołądka...
Nie dyskutowałem z tymi informacjami, bo się nie znam i nawet nie wiedziałem, czy Siostra nie mieszała różnych rzeczy. Tylko słuchałem, bo musiała się wygadać.
- Popatrz, Ojciec zaczął chorować na białaczkę w wieku 70. lat. - A teraz ja mogę mieć po nim to samo. - Ciekawe, że tyle cech po nim przejęłam...
Współczułem jej i było mi przykro, ale co mogłem zrobić oprócz dodawania otuchy? Miałem jej mówić, że wiele lat palenia i picia skutecznie się przyczyniło do jej stanu?... Długo i cierpliwie słuchałem, bo Siostra powtarzała to samo, jak to ona, po wiele razy, a Żona w tym czasie sama starała się coś kupić. Rozmawiałem nadal nawet wtedy, gdy już jechaliśmy autem. Umówiliśmy się, że ponownie zadzwoni w piątek już ze szpitala.
W drodze zadzwonił również Syn. Wyjaśniłem mu różne uwarunkowania, które spowodowały, że tak "późno" zabrałem się za szukanie jego gońca. Śmialiśmy się obaj, że podjąłem się zrobić "nowego". Ale nie po to dzwonił. Otóż Syn i Synowa ocknęli się, że ich syn, Wnuk-I, w maju zdaje maturę i że obecność dziadka będzie go rozpraszać (granie z pozostałymi Wnukami i wrzaski z dołu).
- Tato, twój przyjazd musimy przełożyć...
Nie zostałem tym zaskoczony.
- Aha - Syn sobie przypomniał. - Wnuk-I właśnie zdał komisyjny egzamin z hiszpańskiego na ocenę dopuszczający, dawniej mierny... - wyraźnie pastwił się nad tym ostatnim słowem. - Więc do matury został dopuszczony...
W domu, po tych wojażach, byliśmy późno, bo o 17.00. Stąd wszystko co późnopopołudniowe zostało przesunięte. Dodatkowo nie za bardzo było wiadomo, co z takim ułomnym czasem robić, więc bez specjalnych skrupułów oddałem się onanowi sportowemu.
Wieczorem chcieliśmy rozpocząć oglądanie amerykańskiego serialu The Trust z 2018 roku. Lektora nie było, a wkopiowane napisy były tak małe, że nie podołaliśmy. Musieliśmy zrezygnować. To wybrałem drugą serialową pozycję z trzech wybranych i przygotowanych przez Żonę. Również amerykańską, serial z 2022 roku, The Bear. Dopiero końcówka odcinka, dosłownie, zanęciła nas, aby jutro obejrzeć kolejny I się zobaczy.
Ostatnio Po Morzach Pływający zasypał mnie mailami.
Pierwszego wysłał w przedświąteczny piątek o 07.05.
Dopiero co przeczytałem Emeryta.
Masz szczęście, że nie korzystasz z usług Banku Millennium.
Masz szczęście, że nie korzystasz z usług Banku Millennium.
Chyba odnosił się do jakiejś części mojego wpisu. Ale nie pamiętałem jakiej, bo było to tak dawno.
Przybliżał, co by się ze mną działo i z otoczeniem (czytaj: z innymi klientami banku), gdybym nie miał stosownej aplikacji.
(...) i często spędzam dużo czasu w oczekiwaniu na obsługę ponieważ jakiś senior/ seniorka potrzebuje pomocy, żeby połapać się jak prawidłowo obsłużyć aplikację. Obsługa bankowy jest bardzo cierpliwa i pomaga im w rozwiązaniu tej aplikacyjnej zagadki.
Według mnie jest to strzał w kolano ponieważ oczekiwanie na obsługę przedłuża się w nieskończoność.
Mogliby zostawić starsza wersję oprogramowania,żeby móc obsługiwać seniorów mających problemy z elektroniką.Wczoraj pewien senior dostał nową kartę bankomatową i musiał ją aktywować za pomocą aplikacji. Pomylił się chyba z 10 razy przy wbijaniu pinu którego zresztą przez 20 minut poszukiwał w kieszeniach/ miał zapisany na kartce/ ...i tak to się ciągnęło przez 40 minut... Jest to trochę denerwujące zwłaszcza jeżeli tylko jedno stanowisko jest czynne.
Według mnie jest to strzał w kolano ponieważ oczekiwanie na obsługę przedłuża się w nieskończoność.
Mogliby zostawić starsza wersję oprogramowania,żeby móc obsługiwać seniorów mających problemy z elektroniką.Wczoraj pewien senior dostał nową kartę bankomatową i musiał ją aktywować za pomocą aplikacji. Pomylił się chyba z 10 razy przy wbijaniu pinu którego zresztą przez 20 minut poszukiwał w kieszeniach/ miał zapisany na kartce/ ...i tak to się ciągnęło przez 40 minut... Jest to trochę denerwujące zwłaszcza jeżeli tylko jedno stanowisko jest czynne.
No cóż, problem ten zupełnie mnie nie dotyczy. Żadnej takiej, ani podobnej aplikacji nie mam i mieć nie będę. Oraz kontaktów z bankami. Piękne.
Na końcu napisał do rzeczy:
Zdobyłem w końcu ziemię i przy okazji znalazłem dobrego dostawcę. Skrzynie po kolei są napełniane i powoli sieję warzywa.
PMP (zmiana moja, pis. oryg.)
We wtorek o 18.29 relacjonował.
W Wielki Piątek praca w ogrodzie. (...)
(...) W Wielką Sobotę oczyściłem teren pod borówkę amerykańską oraz wykopałem stosowne dołki zgodnie z instrukcjami z niezliczonych filmików z YouTube. Rozbierałem świeżej pokrzywy do tworzącego się nawozu...(...)
(...) W Niedzielę Wielkanocną koszenie trawy i drobne prace na które nigdy nie ma czasu.
W poniedziałek jak już wiesz odwieźliśmy córcię z kolejnymi gratami,a po powrocie dociąłem/uciąłem 14 nowych 2.5m słupów do nowego ogrodzenia i je od razu wykopałem.
We wtorek rano zamocowałem nowa siatkę i problem został rozwiązany.(...)
(...) Jutro jeszcze dorzucę kilka ziaren słonecznika i chyba na tym skończę siewy w tej wiosny.
Następne dni będą poświęcone części którą uprawia Czarna Paląca czyli czyszczenie rabat z chwastów i układanie kolejnych " kostek roślinnego domina".
Następne dni będą poświęcone części którą uprawia Czarna Paląca czyli czyszczenie rabat z chwastów i układanie kolejnych " kostek roślinnego domina".
Dobrej pogody i niech pomidory będą z Tobą:)
PMP (zmiany moje, pis. oryg.)
PMP (zmiany moje, pis. oryg.)
Gdyby w takie długie święta cały naród tak pracował, to Polska rosłaby w siłę, a ludziom żyłoby się dostatniej, że zacytuję towarzysza Gierka.
W środę o 05.37, napisał już krótko i dość oficjalnie chyba z tej racji, że na żaden z jego wcześniejszych maili nie zareagowałem. Bo nie mogłem z różnych względów.
Cześć.
Posiadanie" dziecka" w tym wieku jest nieco uciążliwe
Miłego dnia
PMP (zmiana moja)
Posiadanie" dziecka" w tym wieku jest nieco uciążliwe
Miłego dnia
PMP (zmiana moja)
Też nie pamiętam, do czego to było pite.
CZWARTEK (24.04)
No i dzisiaj wstałem o 05.50.
Od razu pisałem. Taką miałem fazę.
Pogoda nie sprzyjała niczemu z wyjątkiem roślin. Lało, błyskało i było bardzo ciemno.
I w takim momencie zadzwonił Kolega Kapitan. Zmarł nasz kolega z klasy, Marian. Był to fajny gość - towarzyski, dowcipny, z poczuciem humoru. Ale gdy skończył studia, stomatologię, zniknął. To znaczy mieszkał w Rodzinnym Mieście i wszyscy o tym wiedzieli, ale nigdy już z nikim się nie spotykał i nigdy nie był na żadnym naszym klasowym spotkaniu. Niektórzy z nas, ci co mieszkali w Rodzinnym Mieście, korzystali z jego usług dentystycznych (oprócz NFZ miał prywatny gabinet), ale to były wszystkie kontakty. Zwyczajnie w świecie odciął się od nas i od spraw związanych ze szkołą i z nami. Był to dla nas spory szok, bo przecież kto, jak kto, ale Marian?!... Wielka szkoda.
Ostatni raz widziałem się z nim przypadkowo w Metropolii, gdzieś koło centrum akademików, w 1970 roku. Rozmawialiśmy ze sobą i pękaliśmy ze śmiechu. Minęło 55 lat.
Marianie, to nieważne, że potem już nigdy się nie widzieliśmy. Ale zawsze pamiętaliśmy o Tobie i byłeś z nami, chociaż już nigdy ciałem. Dziękuję Ci za to, że ubarwiałeś nasze szkolne lata i że byłeś fajnym kolegą. Cześć Twojej pamięci!
Tak więc w tym roku ubyły z naszej klasy dwie osoby. A ze studiów jedna. I co tu można dodać?...
Po I Posiłku zrobiliśmy krótki wypad Inteligentnym Autem w Uzdrowisko. Kiosk z Socjalną nadal był nieczynny, do pralni z racji remontu okolicznych ulic ledwo się dostaliśmy, a planowane zakupy zakończyły się na czterech płatach śledziowych w occie.
Po powrocie... pisałem, ale w końcu mnie zmogło. Godzinę przespałem na narożniku w Salonie. Nie mogłem się dobudzić. Na szczęście przypomniałem sobie o meczu Igi Świątek i o fakcie, że dzisiaj do tej pory nie tknąłem onanu sportowego. Pomogło.
Iga grała z Filipinką, Alexandrą Ealą, tą, z którą ostatnio przegrała. Tym razem wygrała 2:1, ale ciągle to nie ta Iga.
Wieczorem obejrzeliśmy drugi odcinek serialu Bear. Jeszcze nie jest przesądzone, czy będziemy go oglądać, czy nie.
PIĄTEK (25.04)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
Wstawało się bardzo ciężko.
To już drugi poranek z kolei, gdy towarzyszy nam szarość i deszcz. W pewnym sensie aura listopadowa, tyle że psychikę ciągnie w górę zielenina, temperatura i ptaszki. W tej sytuacji, na półprzytomności, mogłem tylko zająć się onanem sportowym. Ale zaraz potem zabrałem się za życie.
Rozpocząłem sprzątanie dolnego mieszkania. Na długi, majowy weekend, do obu mieszkań przyjeżdżają goście. Roboty huk. Z rozpędu w dolnym zrobiłem wszystko. Po czym dobrała się do niego Żona.
Ja zaś wreszcie odezwałem się do Po Morzach Pływającego. Po jego trzech mailach. Był wyrozumiały.
Czas był najwyższy wrócić do spraw wrześniowego zjazdu. Postanowiłem zabrać się za niego po świętach, a przed długim majowym weekendem. Bo potem sezon turystyczny ruszy z kopyta i nie będzie komfortu w układaniu wszystkich puzzli. Po I Posiłku zadzwoniłem do Saperskiego Menadżera i umówiliśmy się na jutro na spotkanie u niego, w Sercu Zdroju. Potem przygotowywałem się do spotkania. Nic, co wydaje się proste, takim nie jest, że zacytuję pewnego blogera.
W końcu dopadła mnie pogoda. Nadal było tak skisło, że z książką musiałem zalec na narożniku w Salonie. Długo nie poczytałem, ale drzemka też nie była długa, bo trwała może jakieś pół godziny.
II Posiłek mógł mnie tylko w senności utwierdzić, ale żeby do tego nie dopuścić, narąbałem szczapki II frakcji. Chłód na dworze, siekiera przywróciły mnie do życia.
I gdy zdawało się, że wieczór będzie spokojny i schyłkowy, przyszedł sms od Kolegi Inżyniera(!). Serce od razu żwawiej zabiło. I się nie omyliło. Biedronka ogłosiła promocję 12+12 (moją ulubioną) na piwa, w tym na Pilsnera Urquella. Nie mógłbym nie pojechać.
Na miejscu nie było jego śladu. Przejścia zawalone tylko jakimś różnym piwnym badziewiem.
- Czy jest takie piwo w promocji? - pani rozkładającej na półkach wina pokazałem zdjęcie przesłane przez Kolegę Inżyniera(!). Powiększyłem je w strefie, w której było pokazane piękne, zielone, kartonowe opakowanie, w którym "widziałem" 15 dorodnych butelek tego złocistego płynu. Wszystko po to, żeby pani nie miała wątpliwości. Mój trud i empatia skierowana do pani, żeby ułatwić jej życie, zdały się psu na budę.
- Wszystkie piwa są tam wystawione... - machnęła głową w piwną strefę chcąc się mnie pozbyć.
- Nie o to pytałem... - zawiesiłem głos. A widząc na pani twarzy ociężałość, w konsekwencji niezrozumienie, dodałem:
- Pytałem o Pilsnera Urquella, bo zdarzało się, że nie był(!) wystawiony, a na zapleczu był.
- Wszystkie piwa są wystawione... - znowu machnęła głową.
Chyba za każdym razem masochistycznie czerpię przyjemność z pytania o Pilsnera Urquella pań, o których z miejsca wiem, że są ociężałe i że otrzymam odpowiedź nie na moje pytanie.
Udałem się do pani kierownik, takiej 35-latki, która z racji swojej kierowniczej funkcji ociężała nie jest, o czym się wielokrotnie przekonałem. Pani kierownik skrupulatnie obeszła wszystkie regały, potem to samo zrobiła na zapleczu. Pilsnera Urquella nie było.
- Jutro mamy dostawę - poinformowała - może dowiozą.
Miło było porozmawiać, chociaż wyszedłem na tarczy.
Ale Koledze Inżynierowi(!) serdecznie podziękowałem. Jutro przyjadę do uzdrowiskowej Biedronki jeszcze raz, a jeśli Pilsnera Urquella nie będzie, zrobię wypad do City.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Bear. Po nim stwierdziliśmy, że będziemy oglądać. Postacie są wielowymiarowe, nie ma skrótów i oczywistości, twarze aktorów nieopatrzone i zaczyna być ciekawie.
SOBOTA (26.04)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
Chyba przez gości, a może przez Pilsnera Urquella, bo miałem zamiar od rana przedsięwziąć akcję zakupową.
Już o 04.41 napisał Po Morzach Pływający. Tak wcześnie, a przecież teraz po morzach nie pływa. Treść maila wyjaśniała wszystko.
Lekki przymrozek . Wstałem o 0430 żeby sprawdzić co się dzieje i chyba będzie dobrze. Pod folią 2 stopnie ciepła, ale na trawie tylko rosa. Kwiaty na drzewach nadal są czyli chyba będzie dobrze.
Z drugiej strony samochód pokryty szronem. Za kilka dni pewnie będzie widać skutki.
Za chwilę odwożę W Swoim Świecie Żyjącą na naukę jazdy. Zaczyna o 0515 i zasadniczo tak każdej soboty.
No to miłego dnia (zmiana moja, pis. oryg.)
Z drugiej strony samochód pokryty szronem. Za kilka dni pewnie będzie widać skutki.
Za chwilę odwożę W Swoim Świecie Żyjącą na naukę jazdy. Zaczyna o 0515 i zasadniczo tak każdej soboty.
No to miłego dnia (zmiana moja, pis. oryg.)
Jak to życie prostuje różne nawyki i przyzwyczajenia. Drzewiej dobrze było, gdy W Swoim Świecie Żyjąca żyjąc w Głuszy Leśnej raczyła zejść na dół z sypialni w południe albo i sporo po nim. A teraz? W soboty dopada ją taka barbarzyńska pora? Można jej współczuć, bo dla Po Morzach Pływającego taka pora, żeby nie powiedzieć każda, to normalka. Czyli to, co zawsze. Wahadło odbiło w drugą stronę, bilans zmierza do zera, czyli do stanu równowagi.
Zanim wyjechałem w sprawie, zdążyłem zrobić onan sportowy.
W uzdrowiskowej Biedronce Pilsnera Urquella nie było. Nie dowieźli. Więc bez I Posiłku pojechałem od razu do City. W pierwszej stał jeden jedyny, piękny karton i 5 butelek luzem. Razem 20 sztuk. Zostałem poinformowany przez rozgarnięta panią, że, żeby załapać się na promkę, muszę jeszcze dokupić 4 sztuki innego piwa, które w tej promce jest. Padło na Łomżę. Może dlatego, że Po Morzach Pływający i Mąż Dyrektorki mają tam rodziny.
W drugiej ni pilsnero-urquellowskiego śladu, ni popiołu. To w niej oraz w Carrefourze zrobiłem takie majówkowe zakupy. I zdałem relację Żonie.
- Ale i tak nieźle! - odpisała z nieuzasadnionym triumfem opisanym stosownymi emotikonkami.
- Ocena dopuszczający+ - sytuację oceniłem realistycznie.
Uważała, że przesadziłem i że w swojej szkolnej opinii byłem zbyt surowy. Nie wiem, czy 17% efektywności (20:120 x 100%) zasługiwało na coś więcej. Chyba nawet bardziej na lufę. Z drugiej strony świadomość posiadania 20 butelek Pilsnera Urquella...
W domu zdążyłem zjeść I Posiłek i nawet krótko popracować w szklarni, a nawet się przebrać, gdy o 13.20 przyjechali goście do dolnego apartamentu. Para z pieskiem, mniej więcej w moim wieku, ta para oczywiście, rzeczowa, spokojna, sympatyczna, bez ochów i achów.
Po odwaleniu drobnej swojej działeczki w obszarze przyjmowania gości natychmiast pognałem do Serca Zdroju na spotkanie z Saperskim Menadżerem. Spotkania z nim są zawsze sympatyczne, konkretne i owocne, bez korporacyjnego nadęcia, zwłaszcza że, jeśli trwają dłużej, Saperski Menadżer pamięta o tym, żeby poczęstować mnie czeskim piwem, przeważnie takim, którego nie znam, i dobrym. Nigdy mu jednak nie mówię, że do Pilsnera Urquella troszeczkę brakuje.
Ustaliliśmy plan działania na najbliższe tygodnie, a jednocześnie mogłem zobaczyć jeden apartament, a ta wizualizacja rozwiązała mi problem z rozlokowaniem dwóch kolegów.
Żona za jakiś czas doszła z Pieskiem idealnie, bo akurat spotkanie się skończyło i we troje mogliśmy pójść na fajny spacer.
W domu kułem zjazdowe żelazo póki gorące. W sprawie różnych szczegółowych ustaleń dotyczących niektórych koleżanek i kolegów od razu do nich zadzwoniłem lub powysyłałem maile. I mogłem zabrać się za wyjaśniającą korespondencję z Po Morzach Pływającym. Cała dotyczyła robienia prawa jazdy przez W Swoim Świecie Żyjącą i skomplikowanej organizacji pobierania przez nią praktycznej nauki jazdy. Potrzeba było bodajże trzech maili, żebym mógł wycisnąć z niego jasne konkrety, a i tak do reszty musiałem dochodzić drogą dedukcji. Bo Po Morzach Pływający nagle stał się lakoniczny. Może akurat był zajęty czymś ważniejszym. Dopiero zarzut, że się wysławia w stylu polityka, czyli tak, że odbiorca nadal nic nie wie, spowodował, że rzucił trochę konkretów.
Po II Posiłku planowałem skończyć sprzątanie górnego mieszkania, ale fakt poposiłkowej ociężałości oraz schyłkowa pora dnia, spowodowały, że sobie odpuściłem. Zwyczajnie mi się nie chciało.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Bear. W trakcie oglądania zadzwonił Teść Syna. Rozmawialiśmy ponad pół godziny. "Świadomie" tak długo, bo w którymś momencie specjalnie zadałem mu pytanie dotyczące sposobu powieszenia obrazka, który właśnie dotarł do niego dzięki usłudze Poczty Polskiej. Przy czym w trakcie zadawania pytania szturchnąłem Żonę, żeby zobaczyła, co teraz będzie, a ona potaknęła, wiedząc co będzie. I nic nie miała przeciwko temu tylko dlatego, że Teścia Syna zwyczajnie lubi. Poza tym gość ma wiedzę. W "rozmowie" przeszliśmy po tym niewinnym pytaniu nad różnymi systemami zawieszeń Bo teraz są takie nowoczesne, że nie trzeba wbijać gwoździa, ani wiercić dziury w ścianie!, przez sprzątanie jego działki przez trzech skautów, w tym dwóch naszych wnuków, Wnuka-II i III, po uprawę pomidorów Bo tak robię od 40. lat.
Syn mi zawsze powtarza, ale i bez tego wszyscy w rodzinie, a i zapewne różni znajomi Teścia Syna wiedzą, żeby uważać z zadawanym pytaniem.
- Zapytasz go nieświadom, na przykład, albo zwyczajnie zauważysz Ale ta lampa świeci jasno!, żeby on ci wyjaśnił, dlaczego i żebyś po półtorej godzinie jego wywodu, gdy już dawno o tej lampie zapomniałeś, słuchać, jak jest zbudowany reaktor i jak działa w elektrowni atomowej.
W którymś momencie, gdy nastąpiła chwilowa cisza, gdy chyba nabierał powietrza do płuc, zasugerowałem mu, że my właściwie o tej porze to już śpimy, więc od razu się zreflektował, jeszcze raz dziękował za prezent, który sprawił mu tyle radochy i strasznie mu się spodobał, i życzył nam dobrej nocy.
- Tato - przypomniał mi się Syn - znam dwóch facetów zupełnie bezkonfliktowych. - Jego i stryja, twojego brata.
Muszę przyznać, że ja też znam dwóch i są to ci sami. Oni nie są w stanie się obrazić, zirytować, oburzyć, skonfliktować. Oczywiście każdy z nich robi to na swój sposób. Teść Syna się uśmiecha i wchodzi w łagodzącą rozmowę, a Brat w krytycznej sytuacji po prostu milknie i przeczekuje.
NIEDZIELA (27.04)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
Cały poranek był podporządkowany onanowi sportowemu. W nim przeleciałem dosyć pobieżnie przez wczorajszy mecz Igi Świątek z Czeszką Lindą Noskovą. Iga wygrała 2:0. Bez komentarza.
Żona rano okazała się kolejny raz być skarbem. Mimo przecież swojego świętego 2K+2M, zakłócając go, sama z siebie namawiała mnie Ale pojedź do Biedronki, bo może jednak była jakaś dostawa?...
Dostawy nie było. Kupiłem tylko jakieś herbatki dla gości i kawę w kapsułkach do ich ekspresów.
Równocześnie Kolega Inżynier(!) judził mnie kolejnym mmsem, który obrazował promocję 6+6 Pilsnera Urquella w puszkach w Lidlu. Znowu podziękowałem wyjaśniając, że nie mam sił, ani czasu, ani ochoty jechać do City. Poza tym zaraz by się coś na miejscu okazało, bo lidlowskich promek jednak nie znam.
Jeszcze przed I Posiłkiem siedzieliśmy z Żoną nad zjazdowymi sprawami. Wymyśliłem kolejną zgrabną tabelkę, a Żona ją w laptopie skonstruowała i wydrukowała. Zjazdowa biurokracja się rozrasta.
I Posiłek zdecydowałem się zjeść na tarasie. W cieniu termometr wskazywał +10, jednak na tarasie słońce mamiło. Chłód był wyraźny, ale spokojnie go zniosłem ogacony w polar i czapkę.
W końcu zabrałem się za dokończenie górnego mieszkania. I przed przyjazdem gości zdążyłem jeszcze narąbać bierwiona, frakcja II i III, podlać ziemię w szklarni oraz dymkę, bo wyszło zielone. Za tydzień powinniśmy jeść szczypior.
Goście, tzw. Holendrzy, przyjeżdżali w sposób niezrozumiały i tworzący drobne nieporozumienia. "Przyjeżdżali" wyraźnie mówi o czynności niedokonanej, ciągnącej się w czasie. Mieli przyjechać do nas w sposób dokonany, skuteczny. Para, ona Polka, on Holender właśnie, która planowała "umilać" pobyt jej rodziców, chyba, w naszym kurorcie, którzy z kolei mieli spędzić czas w głównym sanatorium. Pani, ta Polka, planowała przyjazd na 14.00, ale potem przesuwała (czynność niedokonana) na 16.00 Bo wie pani, jak wygląda przyjmowanie na turnus. Kolejki, czekanie... Gdy się jednak dowiedziała od Żony, że w takim razie my wychodzimy na spacer z pieskiem, postanowiła czynność przyjazdu dokonać To ja będę za pół godziny, wypakuję część bagażu, wezmę klucze, tak będzie lepiej. Też tak uważaliśmy.
Spodziewaliśmy się, jeśli nie czterech osób, to mieszanego małżeństwa, które u nas zarezerwowało górne mieszkanie. A przyjechała "elektrykiem" na holenderskich, przepraszam, niderlandzkich blachach Polka z matką, też Polką oczywiście. Młodsza Polka nie chciała zaparkować na podjeździe Bo się bardzo spieszę!, więc bardzo niechętnie wytłumaczyłem jej, jak ma/mają(?) to zrobić, gdy przyjadą ostatecznie. Od razu węszyłem problemy, bo doświadczenie mówiło mi, że będą różnorakie Bo myślałam, Ale pan mówił..., itd.
Pani matka, grubo powyżej osiemdziesiątki, malutka, szczupła i kumata, chciała się do wszystkiego wtrącać, ale za każdym razem, gdy jeszcze nie zdążyła się rozkręcić, była stopowana przez córkę z jednoczesnym gestem jej dłoni do góry STOP! i powtarzającym się dydaktycznym tonem Mamo, damy radę!
Przy schodach zewnętrznych prowadzących do górnego mieszkania usłyszeliśmy reakcję starszej pani:
- Ja pierniczę!...
Po czym zaczęła powoli, a w miarę ubywania stopni, dziarsko wchodzić na górę. Żona się tym faktem zatroskała.
- Czy pani na pewno da radę?...
- Proszę pani - zdawała się oburzyć taką uwagą - ja mieszkam na trzecim pietrze! - Co prawda mam tych schodów już dosyć, ale mówią że to dla zdrowia. - Ale chyba dla młodych!?...
Według relacji Żony, córka się skarżyła, że trudno jest dojechać do tego sanatorium, żadnych drogowskazów i oznakowań.
- Ludzie, gdy już dojadą, powinni ten problem zgłaszać w recepcji. - skomentowała Żona. - Coś by może z tym zrobili.
- Tak. - zgodziła się osiemdziesięciolatka. - Ale ludzie, gdy już trafią, to resztę olewają - dodała.
Za chwilę panie wyjeżdżały w pośpiechu, przy czym córka dopytywała się, jak dojechać do głównej drogi i trochę trwało, zanim ustaliliśmy, że jej chodzi o drogę do... City.
Czeski film, tu raczej holenderski. Natychmiast wyszliśmy z Pieskiem na spacer do Zdroju. Przeszliśmy przez urokliwe miejsca, ostatnio szczególnie przez nas upatrzone, wchodząc w sympatyczne relacje z ludźmi, zwłaszcza z tymi, którzy nas mijali z pieskami. A potem w Amfiteatralnej "spotkaliśmy" dwóch tubylców, jeden z hecną dziewięciomiesięczną wyżlicą, a drugi, jego kolega, był tym, który swego czasu oprowadzał nas po dużym remontowanym domu. Ten od brata ze Stanów, bo dom kupili razem.
- A brat dalej mieszka w Stanach? - dopytywałem.
- Tak, ale teraz z żoną mieszkają w ... Portugalii.
Nie było warunków, żeby porządnie dopytać.
Dla kogoś niby nic, ale dla nas taki fajny, powtarzalny w Uzdrowisku, czas.
Pod wieczór "elektryk" przyjechał ponownie. Auto prowadził facet, chyba wzmiankowany Holender, obok siedziała Polka, córka/żona. Wszystko wróciło do normy. Mogłem się uspokoić i z Żoną spokojnie obejrzeć kolejny odcinek serialu Bear.
Dzisiaj Krajowe Grono Szyderców obchodziło 13. rocznicę ślubu. Zauważyliśmy ten fakt składając stosowne życzenia, każde z nas na swój sposób. Po moich Q-Zięć podziękował z dopiskiem Źle nie jest. Prawdziwy chłop. Pasierbica też podziękowała i poinformowała, że z tej okazji byli z dziećmi w greckiej knajpie. Mądrze czynią...
Dzisiaj o 08.32 napisał Po Morzach Pływający. Odniósł się do mojej reakcji na temat jego informacji, że właśnie Idziemy do Sąsiadów na picie i opijanie najnowszej książki Sąsiadki.(...)
Grono Sąsiadów się poszerza.
Przybyli Behaviorystka/Rolniczka i jej mąż Otello Włoch z Włoch/ tych na południu Europy/ oraz para Obieżyświatów którzy znaleźli swoje miejsce na ziemi/ w końcu i na końcu (...)
Impreza opijania książki była gorąca mimo chłodu na zewnątrz.
(...)
PMP (zmiany moje, pis. oryg.)
Grono Sąsiadów się poszerza.
Przybyli Behaviorystka/Rolniczka i jej mąż Otello Włoch z Włoch/ tych na południu Europy/ oraz para Obieżyświatów którzy znaleźli swoje miejsce na ziemi/ w końcu i na końcu (...)
Impreza opijania książki była gorąca mimo chłodu na zewnątrz.
(...)
PMP (zmiany moje, pis. oryg.)
PONIEDZIAŁEK (28.04)
No i dzisiaj wstałem o 05.40.
Cały poranek spędziłem niespiesznie nad onanem sportowym. A potem pisałem. Może z tego powodu, ja, a Żona nie wiem, dlaczego, od początku dnia uważaliśmy, że dzisiaj jest niedziela.
I Posiłek, omlet zrobiony przez Żonę, a potem spacer we troje do Uzdrowiska Wsi przy pięknej aurze, tylko "ten fakt" potwierdzały. No i swobodne snucie planów, jakże miłe naszym sercom.
Do meczu Igi Świątek z Rosjanką Dianą Sznajder nadal pisałem. Miałem wszystko na bieżąco, jak nie ja, a meczu ciągle nie było (planowane rozpoczęcie godzina 13.00). Łatałem ten czas czym się dało. W końcu o 17.00 doczytałem, że ten mecz zostanie rozegrany jutro o 11.00. Przyczyn takiej sytuacji nie znałem.
Znowu wieczorem poszliśmy na spacer we troje do Uzdrowiska Wsi, tyle że zrobiliśmy koło nad Bystrą Rzeką, żeby się nie znudziło. Po powrocie łapałem się na tym, że przez tą "niedzielę" o mało nie zapomniałem o publikacji. To by się działo!...
Na szczęście najpierw zadzwoniła Siostra z wiadomością, że jutro wychodzi ze szpitala. Diagnoza jej stanu była taka, że szpik kostny nie produkuje komórek krwi. Od razu zapisze się do tzw. dziennej kliniki hematologicznej, gdzie przeprowadzą stosowne badania i zalecą leczenie. Opis powyższy jest krótki, zaś rozmowa była długa i ciężka. Przy wielokrotnym powtarzaniu Siostry były problemy z porozumieniem się i uzyskaniem odpowiedzi nawet na proste pytania. Siostra nastawiona była na nadawanie. Ale gdy docierało do niej, że o coś pytam, to się oburzała, że nie wiem takich oczywistych rzeczy, a raczej oburzała się, bo sama nie wiedziała, a do tego przyznać się nie mogła. Rodzinne...
Potem, gdy ostatni raz sprawdzałem pocztę, natknąłem się na zdjęcia przysłane przez Profesora Belwederskiego z dzisiejszego pogrzebu naszego kolegi, Mariana. Długo patrzyłem na jego zdjęcie umieszczone przy urnie i niczego znajomego nie odnalazłem. To nie była ta osoba, którą zachowałem w pamięci. W końcu nie widziałem go 55 lat, a on zmienił się całkowicie. Podobnie jak ja. Stąd na pewno minęlibyśmy się na ulicy obojętnie, chyba że jakiś przypadek sprawiłby, że jeden z nas by się odezwał. Bo głos tak szybko się nie zmienia. To jednak już nigdy nie nastąpi.
Na pogrzebie było 7 osób z naszej klasy.
Wreszcie z życzeniami zadzwoniłem do Wnuka-II. Dzisiaj kończył 16 lat. Rozmawia się z nim najtrudniej spośród wszystkich Wnuków, bo żadnego tematu sam z siebie nie rozwinie i trzeba strasznie ciągnąć go za język. Nawet przy takiej okazji, jak jego urodziny. A może zwłaszcza przy takiej.
- A co ty się dziwisz?... - zareagowała Żona, gdy się poskarżyłem. - Przecież on żyje we własnym świecie i takie rozwijanie i okrągłe zdania uważa za zbędne.
Te trzy fakty spowodowały, że mimo "niedzieli" o publikacji nie zapomniałem.
W tym tygodniu Bocian zadzwonił sześć razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.31.
I cytat tygodnia:
Kiedy dotrzesz do rozjazdu, jedź nim. - Yogi Berra
(właśc.
Lawrence Peter Berra, ur. 12 maja 1925 w Saint Louis, zm. 22 września
2015 w New Jersey - amerykański baseballista, łapacz drużyny New York
Yankees. Powszechnie uważa się, że postać z filmów rysunkowych, Miś Yogi
(ang. Yogi Bear), otrzymał imię na jego cześć. W listopadzie 2015
prezydent Stanów Zjednoczonych, Barack Obama, odznaczył go pośmiertnie
Medalem Wolności. Słynął z przypisywanych mu malapropizmów i
paradoksalnych powiedzonek, zwanych „Yogi-isms”, choć niektóre z nich w
rzeczywistości są autorstwa innych osób. Jeden z najczęściej cytowanych
sportowców).