poniedziałek, 25 sierpnia 2025

25.08.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 265 dni. 
 
WTOREK (19.08)
No i dzisiaj wstałem o 06.00. 
 
Po standardowych porannych czynnościach od razu zacząłem oglądać finał w Cincinnati - Iga Świątek kontra Włoszka Jasmine Paolini. W czasie rzeczywistym było już dawno po nim, bo rozpoczął się o północy naszego czasu, ale mi dla emocji zupełnie wystarczała retransmisja. Zresztą, gdybym nawet oglądał go zarywając nockę, specjalnych emocji nie miałbym. Bo po pierwsze, byłem tak pewien wygranej Igi, że stawiałbym każde pieniądze, a po drugie, gdyby wygrała Jasmine, też bym się cieszył z powodów oczywistych. I chyba przez nie darzę ją wielką sympatią.
Iga wygrała 2:0, ale mecz był wyrównany ze stałą fluktuacją poziomu gry a to jednej, a to drugiej. Jednak w żadnym momencie nie wydawało mi się, żeby Jasmine mogła wygrać. Dzięki tej wygranej Iga wróciła na drugie miejsce  w światowym rankingu. Powoli zaczyna odzyskiwać moje nadszarpnięte zaufanie, bo szacun i podziw były zawsze.
 
O 06.04 napisał Po Morzach Pływający. 
My już idziemy na południe w kierunku Marsylii. Załadunek generalnie był spokojny, ale ze względu na niepełny ładunek 7350t musiałem uważać,żeby nie przekroczyć obliczonego zanurzenia. Dobrze się mówi, gorzej z wykonaniem kiedy statek ciągle się kołysze, wiatr tworzy drobne fale, a przepływające barki jeszcze większe. Nie mniej jednak się udało. Przekroczyłem limit  zaledwie o 19 ton co jest akceptowalne zwłaszcza, że to tylko 1 cm jeżeli chodzi o zanurzenie. Nie ma szans żeby precyzyjnie to zrobić. Z drugiej strony płacą nam za ilość ładunku, a nie precyzję.
Przed nami 9 dni podróży i mam nadzieję, na kilka dni postoju w porcie zwłaszcza, że zależy mi na odwiedzeniu sklepu kolonialnego w którym...mydło, szydło i powidło,a na pewno przepyszne izraelskie daktyle. Tak się składa, że rosną tylko w Izraelu... Są duże, mięsiste i wystarczy zjeść 3 sztuki żeby się napełnić " pod korek".
W sklepie jest dosłownie wszystko włącznie że słynnym  marsylskim mydłem sprzedawanym na wagę, a krojonym z kawałka o wadze 100kg.
Poza tym zazwyczaj stajemy w porcie z którego niedaleko do miejsc gdzie nagrywano słynnego Francuskiego Łącznika z Hackmanem w roli głównej.
U nas pomidory niestety już się kończą, ale za to drzewko brzoskwiniowe ugina się pod ciężarem owoców.
Miłego dnia
PMP  
(pis. oryg.)
 
Jeszcze przed I Posiłkiem przygotowywałem się do spotkania z Saperskim Menadżerem. Wszystkie podsumowania, wątpliwości, czy nowości (ruch w liczbie uczestników) spisałem na kartce, żeby o niczym nie zapomnieć. Miało mi to posłużyć w przyszłym, kolejnym meldunku, który zaplanowałem wysłać do koleżanek i kolegów za kilka dni.
I Posiłek zjadłem wyjątkowo w ostatnich dniach w kuchni, bo oglądałem równocześnie bardzo ciekawy link przysłany mi przez Żonę. Co innego oglądać różne rzeczy na oficjalnych, w jakimś sensie skostniałych stronach Wikipedii, a co innego na żywej, osobistej relacji typu podróżniczy blog. 
 
Po Południu wyjechaliśmy Inteligentnym Autem do Serca Zdroju, bo stamtąd od razu mieliśmy jechać do City. Spotkanie było jak zwykle bardzo sympatyczne, ale wydawało mi się, że bardziej konkretne niż dotychczasowe. Chyba po raz pierwszy wszyscy poczuli tak poważnie oddech zjazdu. Nawet został sprawdzony sprzęt grający wyraźnie nieużywany od dłuższego czasu, bo na poczekaniu trzeba było wymienić baterię w pilocie. Ot taki drobiazg, a jednak...
- Wszystkie ręce na pokład... - Saperski Menadżer użył terminologii Po Morzach Pływającego odpowiadając na moje pytanie A kto w dniach zjazdu będzie w recepcji? - Ja i druga menadżerka, ale też szefowa kuchni i cały personel...
Byłem, być może, spośród całej trójki osobą, która najbardziej czuła oddech zjazdu, bo ta informacja, zamiast mnie całkowicie uspokoić, tylko mnie podkręciła. Paranoja!...
 
W City zakupy oblecieliśmy bardzo szybko świadomie rezygnując z różnych drobiazgów, które mogły poczekać, chyba po to, żeby wracając przez Łańcuchową Wieś zdążyć odebrać pranie, no i po drodze zajrzeć do DINO. Żona wróciła do poprzedniego systemu Lepiej chyba jednak dla Pieska mięso mielone niż krojone, więc nie chciałem przy tym być, i, gdy ona "mieliła", ja zdążyłem odebrać pranie.
W domu przeprowadziłem szeroki onan sportowy. Po nim i po II Posiłku... nie zabrałem się za cyzelowanie ostatniego wpisu. Co za demoralizacja i brak profesjonalizmu...
 
Wieczorem zaczęliśmy oglądać sezon drugi serialu Prawnik z Lincolna. Wczoraj bez problemów zakończyliśmy pierwszy.
 
ŚRODA (20.08)
No i dzisiaj wstałem o 05.30.
 
Do 06.00 nie dotrwałem przewalając się na łóżku już od 04.00. Nie umiałem  tego stanu niczym wytłumaczyć. Aby porannie dobrze się rozruszać, od razu zająłem się onanem sportowym. I nawet nie po nim, ale jeszcze po wielu drobnych czynnościach zabrałem się za cyzelowanie ostatniego wpisu. Bez specjalnych chęci. Efekt nasycenia, efekt demobilizacji i demoralizacji związany z faktem, że nie zrobiłem tego w normalnym, zakodowanym trybie?...
 
Po późnym I Posiłku (ja w ogrodzie; A zobacz, nie chciałbyś tutaj na tarasie, takie piękne słoneczko?... - próbowała Żona) poszliśmy tylko we dwoje do Zdroju. Na dłuższy spacer i na uczczenie emerytury. Dało się wyczuć różnicę między z Pieskiem a bez Pieska. To pierwsze powoduje, że cały czas czujemy się bardziej mieszkańcami Uzdrowiska, a dzisiaj zdecydowanie czuliśmy się turystami. A tych było mnóstwo. Mogliśmy więc zasiąść w ogródku Lokalu Bez Pilsnera (ukłon w stronę Żony) i pławić się w widoku chodzących wte i wewte różnych takich i różnie się zachowujących. A to jest  bardzo ciekawe.
Ciekawa była też rozmowa na kanwie mojego smsa wysłanego dzisiaj do Pasierbicy, która raniutko mnie zaskoczyła pisząc Będę jechać tramwajem :))). A to oznaczało, że trzeba się sprężyć i do niej napisać, bo rano jadąc tramwajem do pracy lubi poczytać o swoich dzieciach. Wysmarowałem olbrzymi tekst o zacięciu filozoficznym. W sumie, ogólnie rzecz biorąc, nic odkrywczego, bo cały wywód ocierał się o banał, skoro istota sprawy powtarza się od zarania dziejów i była, i jest wałkowana przez miliardy ludzi i przez miliony pokoleń. Ale jeśli ją odniosłem do konkretu, do Q-Wnuków, to już zrobiła się inna bajka. 
W wywodzie dominowała nieuchronność i bezpowrotność, wszystko na bazie nieubłaganego upływu czasu. 
- Powinieneś to napisać wierszem... - No, no... - Żona nie ukrywała podziwu.
I długo rozmawialiśmy na ten temat dzieląc włos spokojnie na co najmniej 32. 
 
Powrót z różnych względów był ciekawy i mocno humorystyczny. No, dawno już tak nie było...
W domu zjedliśmy II Posiłek i dobry humor nadal nas nie opuszczał. Podkreślaliśmy Ho, ho, ho, co  to my dzisiaj nie mieliśmy zrobić, jakie były plany i z satysfakcją wymienialiśmy kolejne rzeczy i sprawy, które zostały dzisiaj zarzucone ze świadomością, że po południu czas nam wyciekł przez palce, a to nam jeszcze bardziej poprawiało humor.
Oczywiście po takim siedzeniu w Lokalu Bez Pilsnera, po takim powrocie, po takiej głupawce i po II Posiłku musiała nas dopaść schyłkowość, ale udało się nam zmobilizować i jeszcze wyjść z Pieskiem na spacer do Uzdrowiska Wsi. I ten element (emelent) wieczoru przy pięknej pogodzie nadal podtrzymał w nas świetny nastrój. 
 
Przed pójściem na górę odezwał się Kolega Kapitan. Najpierw mailowo do wszystkich, a potem zatelefonował. Na 21. września zaplanował nasz coroczny klasowy zjazd. Z terminem wstrzelił się idealnie, bo bez kolizji ze studenckim zjazdem i z wyjazdem do Hamburga. Czy już pisałem o tym, jak emeryt ma zbyt dużo czasu i go zabija?...
Wczesnym wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Prawnik z Lincolna. Jeden z lepszych...
 
CZWARTEK (21.08)
No i dzisiaj wstałem o 05.10.
 
Nie było szans dotrwać do 06.00. 
Od 03.45 wierciłem się na łóżku jak potępieniec "szukając dziury w całym". Gdy się zwlokłem i gdy zacząłem jako tako "trzeźwo" myśleć, uświadomiłem sobie, że ten stan wynika ze zjazdu. "Mielę" w głowie, jak jakiś idiota, ileś spraw z nim związanych, tych realnych, już załatwionych i tych do załatwienia, ale obgadanych i ustalonych, wiele z nich już poza mną, w gestii Saperskiego Menadżera i Serca Zdroju, oraz wyimaginowanych, tworzonych w "chorym, perfekcyjnym mózgu" Bo do zjazdu jeszcze 19 dni, szmat czasu i niby szmat czasu i cholera wie, co się jeszcze może wydarzyć i co jeszcze wyskoczy?... Jak mówi jedno  z praw Murphy'ego Jeśli coś ma się wydarzyć, to na pewno się wydarzy!
I jak tu spokojnie spać?... 
Korzyść z poranka była taka, że po raz pierwszy od kilku miesięcy wstałem przed wschodem słońca. Widok pięknego brzasku mógł wszystko wynagrodzić.
 
Po krótkim onanie sportowym pisałem. A potem od razu zabrałem się za sprawy...  zjazdowe. Jego cyzelowanie nie zaszkodzi i może mózg się uspokoi. To znaczy na jawie na pewno, tylko co z tym snem?...
Żona jakby dostosowała się do wczesności stawania i na dole pojawiła się już o 06.40 ku pewnej mojej zgrozie.
- Gdzie te czasy, gdy w Naszej Wsi wstawałaś o dziewiątej?... - westchnąłem.
- Jak porządny biały człowiek... - uzupełniła. Po czym nastąpiła cisza. 
 
Gdy się nią nasyciliśmy, zabraliśmy się za analizę wszelkich terminów wrześniowych z pogodzeniem zjazdu, spotkania klasowego, wyjazdu do Hamburga i przyjazdów gości. Niezła łamigłówka. Udało się wytypować dwa względnie optymalne hamburgowe terminy i w rozmowie z Synem został zaakceptowany ten późniejszy, czyli 27-30. Przy okazji Syn zdał relację z urlopu i z wypoczynku. Zdaje się, że największe wrażenie wywierają na nim poranne spacery, samotne lub z pieskami.
- Hektary lasu i żywego ducha... 
W tej sytuacji potwierdziłem swoją obecność na klasowym spotkaniu i od razu wybrałem menu. Zasada jest prosta - każdy z nas obiad finansuje sobie sam, a poza tym kuchnia wcześniej, a potem od początku spotkania wie, co przygotować i zaserwować. 
 
Po I  Posiłku mnie zmogło. Po takiej nocce... Spałem godzinę w sypialni w kompletnym nocnym zestawie. Zawsze ten "przebieralny wysiłek" mi się opłaca, bo organizm jakby lepiej śpi i wypoczywa.
I rzeczywiście, zregenerowanego, stać mnie było na kilka rozmów wyjaśniająco-uzupełniających  ze zjazdowiczami, a potem z Bratem. Hamburgowy termin idealnie mu pasował, więc mogłem zadzwonić do Siostrzeńca i potwierdzić.
- Zapiszę  sobie... - zareagował konkretnie. - Ale do mamy zadzwonię jutro, bo gdybym to zrobił dzisiaj, zaraz by do ciebie zadzwoniła, mimo że prosisz o telefon z jej strony jutro.  
- Wybacz, że tak się złożyło - kontynuowałem - że w trakcie naszej obecności zaliczymy niedzielę... - po drugiej stronie panowała cisza. - Bo wy wtedy macie swoje zebrania, ale mam nadzieję, że Jehowa będzie w tej sytuacji wyrozumiały i wam wybaczy?...
- Wuja, nie troskaj się o to... - zareagował ze spokojem, z pewnym lekceważeniem mojej osoby i z pewnością siebie. 
Siła wiary i przekonań... 

Pod wieczór wybraliśmy się z Pieskiem na sympatyczny spacer do Zdroju i po drodze odebraliśmy paczkę.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Prawnik z Lincolna
 
PIĄTEK (22.08)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Tuż po 04.00 myślałem, że będzie powtórka z rozrywki, bo się obudziłem i znowu zacząłem się przewalać z towarzyszącą mi, uciążliwą myślą, przeświadczeniem Syna, że może faktycznie starzy ludzie potrzebują mniej snu?... I tylko w tym wszystkim jedno mi się nie zgadzało - przecież ja nie jestem stary! Ale potem jakoś przewalanie się w miarę się uspokoiło i dotrwałem do szóstej. Czyli wyciągając "logiczny", milicyjny wniosek z czasów PRL-u - nie jestem stary!
Rano trochę posiedziałem nad onanem sportowym, by jeszcze przed I Posiłkiem pojechać z Żoną w Uzdrowisko na zakupy w kontekście obecności u nas od niedzieli Q-Wnuków. 
 
Po I Posiłku zabrałem się kolejny raz za PSZOK. Z gośćmi z dołu wczoraj ustaliłem, że dzisiaj w okolicach 11.00 na jakieś 15 minut przeparkują swoje auto, abym mógł z Klubowni zapakować kolejny raz do Inteligentnego Auta piwniczne śmietnisko. Tym razem miała to być stara, a więc w pełni żelazna taczka, z wyjątkiem opony oczywiście, żelazny stolik i sporo boazerii, która została po naszych remontach. Na miejscu nie było żadnych problemów.
 
Po południu zabrałem się za sprawy zjazdowe. Wysłałem Meldunek-IV, chyba ostatni przed zjazdem. Jak na mnie stosunkowo krótki, ale wiadomo - im coś bardziej zwięzłego, tym więcej na to potrzeba czasu. Więc strawiłem go sporo. Poczułem ulgę, że mam to już za sobą.
Wieczorem oglądaliśmy kolejny odcinek serialu Prawnik z Lincolna. Jakieś 10 minut przed jego końcem Żona patrzyła na mnie nieprzytomnym wzrokiem, gdy delikatnie jej uświadomiłem, że...
- Jak to się stało? - Oglądałam i oglądałam, i nagle... 
 
SOBOTA (23.08)
No i dzisiaj wstałem o 05.40.
 
Co prawda nie dotrwałem do 06.00, ale postęp był taki, że przewalałem się w łóżku " tylko" od 05.00.
Na dworze było szaro i ponuro. Do dupy z takim latem!  
- Tegoroczne lato jest zimne... - zagadałem do Żony przerywając jej 2K+2M.
- Ale ty jesteś mainstreamowy... - odcięła się. 
Tak brutalnie odcięty siedziałem nad onanem sportowym. 
Po I Posiłku zabrałem się za odsłuchiwanie listy przygotowanej przez Żonę. Narzuciłem sobie ostry reżim słuchania - początek, środek i koniec każdego utworu, żeby sprawdzić, czy nie siedzi w nim jakaś kicha. Nie ta wersja, zbyt długa rozbiegówka, niepotrzebne popisy solowe muzyków, itp. Żona starała się już to uwzględnić na swoim etapie, ale przy tej masie utworów mogła coś  przegapić. Pomijam oczywistą kwestię gustów.
 
W południe wyjechali goście z dołu, ci młodzi, z dwoma pieskami, poczciwi. Po wstępnym sprzątaniu wybrałem się do Serca Zdroju, do Saperskiego Menadżera. Ocknąłem się, że jednak jest jeszcze kilka spraw niedogadanych i dziwiłem się, dlaczego ich nie dogadaliśmy poprzednio. Wiedziałem od jego koleżanki z pracy, że  dzisiaj ma dyżur. Nie chciałem go uprzedzać o swoim przybyciu, tylko "wziąć go" z zaskoczenia, bo sprawa miała zająć 5 minut, nie chciałem jej odkładać i nie chciałem natknąć się na inne czasowe jego propozycje wiedząc, że jeśli  swoim przybyciem postawię go przed faktem dokonanym, to sprawę załatwimy. I rzeczywiście załatwiliśmy, przy czym zajęło to pół godziny, bo oczywiście w trakcie ustalania szczegółów finansowo-konsumpcyjnych niewinnie tkniętych pojawiały się kolejne Bo jeśli tak, to w tej sytuacji... lub To może zróbmy tak, ale wtedy... 
 
Po powrocie do domu natychmiast zabrałem się za swoją działkę sprzątania dołu. I znowu siadłem do listy. Jednym ciągiem nie dawało się jej przejrzeć z różnych względów, ale najważniejszy to zmęczenie, bo  niby rzecz miła, ale przecież jest jakaś jednorazowa pojemność słuchania, na dodatek wnikliwego.
Z listy ostatecznie wyrzuciłem cztery utwory uważając, że ich umieszczenie w zestawie to jednak spore przegięcie. Dwa moje, dwa Żony. Teraz ona przejmie pałeczkę. Docyzeluje wersje i wszystkie utwory wymiesza losowo, czyli na chybił trafił. Ale potem jeszcze taką listę musi ponumerować i nagrać  na dwa pendrive'y. I z obu losowo odsłuchamy niektóre utwory na sprzęcie Serca Zdroju. Lipy być nie może. Na końcu lista zostanie wydrukowana.
 
Pod wieczór było totalnie szaro, ciemno i lało. Na szczęście, gdy przyjechali goście, przestało. Była 19.00. Lat około 45-50, raczej przy tej dolnej granicy, ale jacyś tacy szarzy, ziemiści, mało rozmowni, jakby bez energii, nijacy, ale uważnie słuchający naszych informacji. W aucie siedziała siedemnastolatka, która, zaspana, nie kwapiła się do wysiadania. Też jakaś taka bez życia. Wszystko to było dziwne, zwłaszcza zachowanie rodziców w stosunku do niej, bo wyglądało na to, że gościna to matka, a on?... Jakby niczym niezainteresowany. Nawet nie prowadził auta i nie parkował.
 
Wieczorem dokończyliśmy wczorajszy odcinek serialu Prawnik z Lincolna. Na więcej nie było nas stać, zwłaszcza mnie, bo byłem schyłkowy. Żona nie protestowała.
 
NIEDZIELA (24.08) - 102 lata temu urodził się Ojciec.
No i dzisiaj wstałem o 05.20.
 
Dziesięć minut przed planem. 
A kotłowałem się w łóżku już od 04.45. Jedynym wytłumaczeniem takiego stanu rzeczy mógłby być dzisiejszy wyjazd do Metropolii via Mała Metropolia, ale tylko mógłby. Bo głowa wcale nie była nim zaprzątnięta, tylko przewalały się przez nią durnowate sny i myśli wcale z nim niezwiązane. Rano jakbym sobie przypominał, że mogły dotyczyć zjazdu. Paranoja!
Prawie natychmiast stać mnie było na pisanie, bo zdawałem sobie sprawę, jak będzie wyglądał dzisiejszy dzień, stracony dla tej formy obowiązków,  czy rozrywki... Jak zwał, tak zwał. Ale drobinę czasu znalazłem dla onanu sportowego.
 
W ramach przygotowań do wyjazdu odgruzowałem się na 45%, a potem przeszkoliliśmy u nas w domu Sąsiadkę z Lewej na okoliczność naszej, tym razem dłuższej nieobecności (zakładaliśmy 7-8 godzin). Bo w jej trakcie Piesek miał być dwa razy wypuszczony na ogród i miał dostać pić i jeść. 
Do Małej Metropolii wyjechaliśmy już o 08.50. Od początku zakładaliśmy, że na miejscu zjemy śniadanie i od razu wybraliśmy miejsce, urokliwą kawiarnię-restaurację, która serwowała śniadania od 09.00.
Na miejscu byliśmy o 10.20. Tylko dlatego trochę później niż zakładaliśmy, bo po drodze natknęliśmy się na dwa objazdy, o których nasza Złowieszcza nie mogła żadną miarą wiedzieć, bo w swoich strukturach nawigacyjnych skostniała prezentując nam trasy z 2015 roku, a przecież od tego czasu sporo się zmieniło.
Pomijając wnętrze lokalu i smaczne potrawy dla nas było ważne jeszcze to, że lokal żył i przewijało się przez niego sporo turystów.
- Bo szkoda byłoby, żeby przestał działać... - Żona, jak zwykle się martwiła, że jakieś fajne przedsięwzięcie gastronomiczne może paść z klasycznego powodu - małej miejscowości i nawyków Polaków Chodź do domu, sernika ci też mogę upiec, a kawę też ci zrobię... 
Zawsze kibicujemy właścicielom, bo wiemy,  co za tym stoi. Ostatnim przykładem jest kawiarnia w Złotym Miasteczku.
 
Na szczęście Mała Metropolia nie jest taka mała i potrafiła nas wielokrotnie zaskoczyć. Na przykład Rynkiem i przylegającymi ulicami. Rynek duży, kamienice piękne i odremontowane, podobnie uliczki tylko gdzieniegdzie spaskudzone peerelowskimi architektonicznymi pomysłami. Samych kawiarń i restauracji z ogródkami naliczyliśmy z dziesięć, na każdej pierzei po kilka, wszystkie... czynne. A w samym mieście było ich znacznie więcej, co mogliśmy stwierdzić objeżdżając teren.
Wszędzie zielono, nawet w Rynku rosły odpowiednio prowadzone lipy. Zresztą  one wyraźnie wszędzie dominowały i można było zachwycać się starymi drzewami i całkiem młodymi. Podobała się nam taka lipowa polityka włodarzy miasta.
Wyjeżdżaliśmy pod dużym wrażeniem. A przecież można powiedzieć, że Małą Metropolię ledwo "dotknęliśmy". 
 
W dużej, czyli w Metropolii byliśmy o 13.45. U Krajowego Grona Szyderców mieliśmy zabawić krótko, ot zapakować wszystko i jechać. Ale zeszło znacznie dłużej, wszystko przez fakt planów życiowych Krajowego Grona Szyderców i czekających ich, na pewno, zawirowań. Bo planują przenieść się do innej części Metropolii, żeby całe swoje życie zlokalizować maksymalnie blisko szkoły dzieci, pracy Pasierbicy i blisko dziadków.
- My praktycznie w domu nie mieszkamy... - Tylko śpimy, rano wcześnie wychodzimy, późno wracamy,  bo po szkole dzieci mają jeszcze różne zajęcia, a przerwy między nimi są na tyle krótkie, że nie opłaca się jechać do domu, bo nie zdążylibyśmy wrócić. - Pozostają  tylko weekendy i to nie zawsze całe. - oboje narzekali wyraźnie przybici.
Swoje mieszkanie planują sprzedać i kupić coś innego. A to nie jest proste z kilkunastu powodów. Bo zawsze będzie jakieś "ale", idealnego rozwiązania na pewno nie będzie, trzeba będzie sprawę optymalizować, czyli nieuchronnie czekają ich różne kompromisy i niektóre z nich trzeba będzie przełknąć. Znamy to doskonale, dlatego od razu weszliśmy w temat. "Na szczęście" są młodzi,  więc mogą jeszcze wiele razy w życiu  optymalizować kwestie mieszkaniowe i pomniejszać niewygodne kompromisy. 
 
Przed Tajemniczy Dom zajechaliśmy o 16.45. Sąsiadka z Lewej już czekała z kluczami i z relacją w sprawie Pieska.
- Nie chciała wracać z ogrodu... - śmiała się.
Nic dziwnego, skoro na wcześniej przysłanym przez Sąsiadkę zdjęciu było widać, jak Piesek leży na trawce ogrzewany słoneczkiem i ani myśli się ruszać. Bo słoneczko w ostatnim czasie to rarytas. 
Po opanowaniu wstępnej zadymy natychmiast poszliśmy do... kebaba. Robaczki wiedziały wszystko i  musiały mi przypomnieć, co brałem poprzednio (oboje precyzyjnie) i doradzały mi, co mogę zamówić innego, bo tamto mi nie odpowiadało.
- I weź sobie, dziadek, na talerzu... - Zjemy na miejscu. - pamiętały, że poprzednio wziąłem na wynos, a ten rodzaj konsumpcji za bardzo mi nie odpowiadał.
Tylko Ofelia wzięła w boksie.
- Bo tak mi poprzednio smakowało... - oznajmiła z odpowiednia miną i pewnością siebie. 
Od Babci i ode mnie chętnie przyjmowały frytki. Dowolną ilość. 
 
Po powrocie do domu zabrałem się za śmieci. Bo jutro poniedziałek, dzień odbioru. Ubabrałem się niesamowicie. Bo co z tego, że gościom na wstępie przekazuję prosty komunikat Szkło proszę wkładać do jednego worka a plastik do drugiego, oddzielnie. Resztę, wszystko do zmieszanych. I pokazuję, gdzie te worki mają odstawiać A ja później się nimi zajmę. Wszyscy, bez wyjątku, kiwają głowami ze zrozumieniem, a nawet potwierdzają. To dlaczego później w każdym worku jest i szkło, i plastik?! Muszę je rozdzielać wpuszczając z obrzydzeniem rękę do środka i szukać plastiku wśród szkła lub szkła wśród plastiku (łatwiej) co rusz natykając się na jakieś lepkie bryje, bo wylewanie resztek cieczy z butelek to jeszcze inna bajka.
I żeby przyszły tydzień z Q-Wnukami rozpocząć na kompletnym luzie nastawiłem jeszcze zmywarkę i pralkę, a wyprane ręczniki rozwiesiłem na "naszym" balkonie. Wbrew pozorom było tego trochę, jeśli jeszcze dodać wstępne sprzątanie góry. 
 
A jakie zmiany w Robaczkach? Przede wszystkim mnóstwo. To taki klasyczny powakacyjny mechanizm. Mam prawo tak pisać, skoro de facto wakacje się kończą. Ogólnie rzecz biorąc jakoś zawsze po nich wszystkie dzieci są wyższe, dojrzalsze i wypełnione różnymi "mądrościami" przywiezionymi ze wszystkich miejsc, w których były, a zwłaszcza tymi wziętymi od koleżanek i kolegów. 
O tym, że Robaczki wyrosły, już pisałem. Że są mocno samodzielne też. I że w rozmowach z nimi widać, jak zmienił się ich sposób komunikacji na taki doroślejszy. Nie chodzi tu już nawet o bardziej rozbudowane słownictwo,  ale o sposób przedstawiania sprawy, mimikę i gestykulację. 
A z konkretów? Ofelii dziób się nie zamyka, o wszystkim musi opowiedzieć i wypowiedzieć się na każdy temat. Mówi więcej niż jej brat, a jego to naprawdę trudno w tym względzie prześcignąć. On z kolei jakby stał się bardziej oszczędny w gadulstwie i może za chwilę tak być (rok, dwa), że będzie  klasycznie dukał jak każdy nastolatek. Hitem końca wakacji jest wzajemne wyzywanie się. Przez Q-Wnuka przywiezione z obozu, co sam potwierdził, a w przypadku Ofelii, to nie wiadomo skąd to wzięła. Więc oboje z dużą satysfakcją i ze śmiechem relacjonowali, jak się wyzywają.
- Ja do niej mówię Zdzisław, Zdzisława, Janusz i Johan (Johann?)... 
- A ja do niego "Dzban nad dzbanami" i "Pajac nad pajacami".
Najlepsze, że żadne się nie obraża i natychmiast się odwdzięcza drugiej stronie. I tak potrafią bez końca.
Imienia "Janusz" już od dawna rodzice nie nadają swoim synom z oczywistych względów, a teraz widzę, że przyszedł czas na Zdzisława  i Zdzisławę. 
 
Wieczorem nastał  czas moich "przenosin" na górę. Robaczki mi pomagały doskonale pamiętając, co trzeba przenieść. Nosiliśmy kilka razy całą "poranną" kuchnię. Gdyby nie one, o kilku akcesoriach bym zapomniał i rano bym się wściekał, że muszę po nie zejść na dół przy okazji budząc Żonę.
Rozstaliśmy się dość późno. Dzieci na dole grały, Żona domykała swoje sprawy, a ja wreszcie po  dniu pełnym  wrażeń mogłem zalec w łóżku.
Poczytałem w spokoju. Lampę zgasiłem o 21.30. Na dole od jakiegoś czasu panowała głęboka cisza.
 
PONIEDZIAŁEK (25.08)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Wbrew wszelkim wczorajszym założeniom i nastawieniom alarmu. Bez sensu!
Bardzo szybko zacząłem pisać, żeby dzisiaj ta konieczność nie dyszała gdzieś tam za mną. 
Dopiero przed... dziewiątą przyszła na górę Duża Ofelia. Robiłem jej kawę, a ona opowiadała mi, jak to było wczoraj wieczorem, gdy się rozstaliśmy. 
-  Gdy im powiedziałam, że już dosyć z grami, to sobie czytali. - Oczywiście zasnęłam, a gdy się obudziłam, była 22.00. - Oni dalej czytali i szeptem ze sobą rozmawiali. - Wynegocjowali, że jeszcze trochę. - Oczywiście się zgodziłam, bo przecież wakacje. - Ale o 22.30 same z siebie zgasiły światło...  
Nic dziwnego, że rano Robaczków u mnie nie było i nie było. 
Była 09.20, a one nadal spały. W końcu zszedłem na dół, bo ile można? Wcale nie spały, tylko każde z nich czytało. Mówiłem o zmianach po wakacjach?... Nawet przeszkadzanie im, czyli moje brutalne gilgotanie, jakieś takie było inne. A może byłem przewrażliwiony?...
 
I Posiłek zjadłem w ogrodzie jakimś  cudem naprzemiennie ogrzewany słoneczkiem i chłodzony jego brakiem. Chłód dał mi się we znaki do tego stopnia, że na spacer do Zdroju wyszedłem ogacony w sweter i kurtkę. Żona podobnie, ale Robaczki już zdecydowanie lżej.
Zatrzymaliśmy się w Galaretkowej, przy czym ja przy jasnym Kozelu, reszta przy tajskich lodach. 
Po powrocie do domu od razu zabraliśmy się za górne mieszkanie. I, ponieważ skończyłem wcześniej, rozpocząłem przygotowanie II Posiłku. Żona dokończyła.
Późne popołudnie spędziliśmy nad rekinami (w pierwszej grze rybka Ofelii dotarła do mety pierwsza, a w drugiej Q-Wnuka) i na oczekiwaniu na gości. Planowo mieli być pierwotnie o 17.25, za kilka dni plan mówił, że o 18.25, a godzinę przed tym drugim planem przyszedł sms, że Flixbus jest opóźniony i że będą o 19.30. A tak marzyłem o wczesnym łóżku.
W międzyczasie zadzwoniła Siostra. O dokładnym terminie naszego przyjazdu dowiedziała się od Brata. Jej Syn od środy się o tym nie zająknął. A obiecał. Tak czy owak trudne ścieżki miałem przetarte i niczego już  Siostrze nie musiałem tłumaczyć. Rozmowa więc przebiegła w miarę gładko.
 
Goście przyjechali, a raczej doszli z dworca autobusowego o... 20.00. Para, lat pod siedemdziesiąt, klasycznych turystów z walizkami, co to im brak samochodu niestraszny. Takich zadowolonych ze wszystkiego, bo jak mogłoby być inaczej, skoro wreszcie dotarli, no i ujrzeli to, co ujrzeli. Trzeba było  salwować się ucieczką z apartamentu, bo mimo swojego ewidentnego zmęczenia strasznie chcieli nam opowiedzieć, jak już kilka razy i gdzie byli w Uzdrowisku, opowiedzieć co jest i gdzie Bo my te tereny bardzo dobrze znamy! Mnie było łatwiej uciec, bo to Żona oprowadza gości po wnętrzach, ale i jej stosunkowo szybko udało się wrócić.
- Musiałam ucinać rozmowę, zwłaszcza z tą panią. - Normalnie to i nawet fajnie by się porozmawiało, ale...
Ale dzisiaj ich podróżne zmęczenie zderzyło się akurat z naszym codziennym podlanym obficie            q-wnukowym. Z ulgą uciekłem na górę, by wreszcie odsapnąć i trochę poczytać.
 
Dzisiaj o 08.43 napisał Po Morzach Pływający. 
Morze Śródziemne. Wychodzisz na zewnątrz i już jest 24c, a to dopiero 7 rano.
PMP
I gdzie tu sprawiedliwość?... 
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 20.32.
 
I cytat tygodnia:
Karabin składa się z trzech części. Szkoda, że je połączono. - Jean-Paul Sartre - (powieściopisarz, dramaturg, eseista i filozof francuski. Przedstawiciel egzystencjalizmu. Laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury za rok 1964, której przyjęcia odmówił). 

poniedziałek, 18 sierpnia 2025

18.08.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 258 dni.
 
WTOREK (12.08)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Po drobniutkim onanie sportowym od razu zabrałem się za cyzelowanie. Humor trochę mi się zepsuł, bo w oglądanym skrócie meczu kamera wiele razy pokazywała siedzącego na trybunach pana Karola Nawrockiego z racji tak(!) istotnego faktu, że tak(!) "znamienity mąż stanu" "uhonorował" swoją obecnością to widowisko.
O 07.49 napisał Po Morzach Pływający.  Późno, jak na niego. 
Skoro tyle narzekań na " mój styl" godzinowy to zmieniam to już dzisiaj.
Moje pomidory niestety załapały coś i Czarna Paląca zerwała zielone, przeznaczając je na jej kultową sałatkę z zielonych pomidorów. Jest jeszcze niewielka szansa , że jakieś pomidory dojrzeją, ale musi być więcej słońca.
Nadal na kotwicy precyzując...kotwicowisko 4East pozycja L, na redzie portu Rotterdam.
PMP (zmiana moja, pis. oryg.)
Teraz wreszcie zrozumiałem, gdzie był... :) 
Postanowiłem się popisać i rozszyfrować tajemnicze skróty. Wszystko kulą w płot. Wyjaśnił:
4 East to nazwa kotwicowiska ponieważ leży na wschodzie redy portu Rotterdam, L to nasza pozycja kotwiczenia. (pis. oryg.). Rzeczywiście, wiele mi to "wyjaśniło"...
 
Jeszcze przed I Posiłkiem ćwiczyłem na wałku rozgniatając ból w pośladkach. Trzeba dużej woli i wysiłku, żeby najpierw, według zaleceń fizjoterapeuty ból "znaleźć", a potem na nim "jeździć" przez 1,5 - 2 minuty. Tyle masochizmu nie byłem w stanie wytrzymać, więc narzuciłem sobie bardziej przystępny system, łatwiejszy do akceptacji przez psychikę, i zaciskając zęby wykonywałem na każdym pośladku po 30 ruchów. Razem na każdym po 60 dźgań w ból. Bo tam i z powrotem. Po każdej takiej sesji padałem z ulgą na materac, zmęczony i spocony. A takie niby nic. Reszta ćwiczeń, rozciąganie i "przypominanie mózgowi" do czego służy mięsień gruszkowaty, to mały pikuś. Ogólnie rzecz biorąc ćwiczenie daje w dupę, tu, rzadki przypadek, w przenośni i dosłownie.
 
Jeszcze przed I Posiłkiem zrobiliśmy sobie małą wycieczkę po Uzdrowisku połączoną z drobnymi zakupami. I zastanawialiśmy się nad... Uzdrowiskiem. Humor, dosyć w tamtym momencie spsiały, niespodziewanie mi się poprawił, gdy smsowo przypomniała się ta pani, u której byliśmy z krótką wizytą w ostatniej, nomen omen, drodze do Lekarki i Justusa Wspaniałego. Było o czym dywersyfikacyjnie myśleć, więc jako tako wróciłem do równowagi. Dodatkowo humor poprawiły mi dwa pomidorki zerwane do I Posiłku. Żona miała swój, ja swój. "Dalej" były pyszne.
Kolejnym elementem (emelentem) poprawiającym mi nastrój było wspólne zasiądnięcie nad zjazdowym zestawem muzycznym. Żona jakiś czas temu przygotowała swoją część, więc teraz po kolei odsłuchiwaliśmy każdy utwór ustalając "nadaje się - nie nadaje się" i jednocześnie dyskutując nad pięknymi latami siedemdziesiątymi i osiemdziesiątymi budząc w sobie wiele  wspomnień. Ale uniknęliśmy pułapki charakterystycznej dla oglądania starych zdjęć, od których, gdy tylko zacznie się je oglądać, trudno jest się oderwać. Taki nostalgiczny mechanizm połączony z niewiarą Tak było naprawdę? Aż niemożliwe!... A gdzie to było? albo Kiedy to mogło być? I godziny zlatują. Więc po góra 30. sekundach słuchania, siłą woli, udawało się nam przejść do kolejnego utworu.
Jakiś szkielet zestawu powstał. Ale już dalej nasze podejścia do sprawy były mocno rozbieżne. Żona uważała, że teraz to sprawa potoczy się szybko Bo tylko zrobię..., a ja słysząc to złudne, wpuszczające w maliny, demoralizujące i demobilizujące "tylko" wyraźnie akcentowałem fakt Uspokoję się dopiero wtedy, gdy jeszcze przed przyjazdem pod koniec sierpnia Q-Wnuków będę miał w dłoni dwa(!) pendrive'y ostatecznej(!) wersji zestawu.  
 
Dobry humor nie mógł trwać wiecznie. Postanowiłem zrobić drugą sesję ćwiczeń na wałku. Lekko wycieńczony mogłem w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku zjeść w ogrodzie II Posiłek. I zadzwonić do Syna i Córci. Oboje byli w Dziurze Marzeń. Brat przyjechał, żeby przerzucić i ułożyć kilka ton peletu, a na deser przerzucić na jakieś miejsce wymyślone przez siostrę Bo tak będzie  lepiej! "trochę" drewna. W tym czasie Wnuki były gdzieś na rubieżach Polski ze swoim ojcem.
Córcię złapałem akurat na koszeniu trawnika i była okazja, aby porozmawiać krótko na temat koszącego  automatu.
- Tato, w tym roku nie kupię...
Nie powiem, lekki kamień spadł mi z serca.
Syn z całą rodziną (6 osób) i z dwoma psami 18. sierpnia wyjeżdża na urlop. Do 30 sierpnia. Nie widział problemu, aby w tym czasie spokojnie ustalić ostateczny termin naszego wyjazdu do Hamburga.  
 
Pod wieczór znowu zabrałem się za zestaw muzyczny, ten wybrany przeze mnie. Do sprawy podszedłem mocno krytycznie, więc wywaliłem z niego trzy utwory, a aż 11 zaznaczyłem Żonie, żeby obecne wersje zmieniła. Bez tych charakterystycznych cech koncertowych, tych improwizacji i długich rozbiegówek. Na zjeździe mamy tańczyć, a nie podziwiać popisy muzyków i umierać na parkiecie z nudów nie wiedząc, co w takim momencie robić Bo niby grają, ale przecież gołym uchem słychać, że to taki pies, ni wydra.
 
Pod wieczór z dużą przyjemnością poszliśmy z Pieskiem na spacer do Uzdrowiska Wsi. 
A wieczorem bez żadnych ekscesów obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Prawnik z Lincolna.

ŚRODA (13.08)
No i dzisiaj wstałem o... 06.45.
 
Tak, jak chciałem. 
Rano sporo poczytałem o... polskich miastach w ramach swoistej edukacji związanej z faktem, że przyjeżdżają do nas goście z całej Polski i ciekawość mnie pchała, aby zobaczyć gdzie i jak żyją.
A potem pisałem.
W sposób dość mocno zdyscyplinowany jeszcze przed I Posiłkiem zabrałem się za ćwiczenia na wałku. Przy stałym współczuciu i podziwie Żony. I jeszcze przed I Posiłkiem udało mi się zrobić wstępne sprzątanie na górze. Goście wyjechali trochę wcześniej, niż zapowiadali. Wszystko zostawili bez zarzutu. Do całości pobytu nie mógłbym mieć cienia uwag czy pretensji. Nawet przy pożegnaniu zachowywali się już na dużym luzie cechującym tych, którzy poznali Uzdrowisko i okolice, mieli sporo pozytywnych wrażeń i przyzwyczaili się do gospodarzy. Ale jednak to nie byli nasi goście. Ta Audica, palenie papierosów (oboje), a przy rozmowach o ich terenach delikatnie dźwięczało mi pisowstwem, więc nie brnąłem dalej.
 
I Posiłek zjadłem w ogrodzie w rozpoczynającym się upale. Pod koniec doszlusowała Żona i miło sobie posiedzieliśmy przy stole, a to rzadkość, bo ona preferuje taras. Pretekstem spotkania był oczywiście Piesek, który domagał się wyjścia do Pana z nadzieją, że coś mu skapnie. Oczywiście ulokował się w pełnym słońcu, więc postanowiliśmy obserwować, co będzie. Do  samego końca, do upadłego działał instynkt stadny. Więc Piesek najpierw leżał na trawce z paszczą złożoną między przednimi łapami. Potem słoneczko zaczęło go miło "rozbierać", więc położył się na boku maksymalnie go wydłużając o wyciągniętą paszczę. Minęło raptem kilka chwil, gdy Piesek usiadł i wywiesił język. A znowu za kilka zaczął dyszeć z wywieszonym jęzorem tak mocno, że fala dyszenia przenosiła się płynnym ruchem przez całą masę aż do ogona.
W końcu widząc, że Państwo nie mają zamiaru uciec do domu, zdecydował się na rejteradę w krzaki, w cień. A ponieważ Państwa tam nie było, to jednak za chwilę do stada wrócił. I cały cyrk zaczął się powtarzać - paszcza między łapami i wczuwanie się w ciepełko, "rozbieranie" na boku, siadanie z wywieszonym językiem i dyszenie z jęzorem. W końcu się nad Pieskiem zlitowaliśmy. Nie zastanawiał się ani chwili po tym, gdy zrobiliśmy pierwsze kroki w stronę domu.
 
Zaraz potem zabrałem się za sprzątanie góry. Trzeba było zdążyć przed najgorszym, bo popołudniowym słońcem, które o tej porze dnia i roku bierze w swoje władanie całą zachodnią część apartamentu. Po pracy z przyjemnością wróciłem na  dół, gdzie zawsze jest zdecydowanie chłodniej. I przy dwóch szklanicach wody z sokiem z bzu, z cytryną i z lodem pisałem. A potem wreszcie oddałem się onanowi sportowemu.
I gdy od siedzenia zaczęły mi doskwierać półdupki, zabrałem się za ćwiczenia. Ulga była wyraźna. 
 
Goście na górę przyjechali o 16.00. Ze wschodnich rubieży Polski. Para, lat około czterdziestu, on energetyk Od 15 tysięcy volt w górę, ona nauczycielka polskiego Uczyłam w ogólniaku, a teraz w podstawówce. On normalny, inżynier, ona taka idealna w wyglądzie (dbałość o każdy szczegół), jak również w sposobie bycia, tchnąca postawą nauczycielki, co się czuło. Sympatyczni, ale z naszym luzem, czytaj, moim, trzeba było uważać. Dwóch synów, 12 i 8 lat, mieściło się w oczywistych standardach.
 
II Posiłek zjadłem w ogrodzie i spokojnie zdążyłem na mecz Igi z Rumunką Soraną Cirsteą. Iga wygrała 2:0, ale nadal nie mogłem niczego jednoznacznego powiedzieć o jej grze. Z wyjątkiem, powtarzam to jak mantrę, że należy poprawić pierwszy serwis. 
Zaraz potem czekała mnie przykra niespodzianka. Facet od licznika gazu przysłał smsa z prośbą, aby mu odczytać aktualny stan i przesłać smsem. Liczników, trzech (...Mam na przedmieściu domek, a w domku wodę, światło, gaz, Powtarzam zatem jeszcze raz...), nie spisywałem półtora miesiąca, co wcześniej robiłem regularnie, nawet codziennie w okresie zimowym (ile kocioł i goście zżerają gazu), a później raz na tydzień. Nie chciało mi się, zwłaszcza że zużycie tych mediów było mocno powtarzalne. To był błąd o tyle, że gdy zszedłem do garażu, aby odczytać wodę, przy skrzynce z zaworem głównym stała kałuża, a wewnątrz skrzynki było wszystko nią nasączone i nasycone i dało się słyszeć nieprzyjemne ciurkanie. Nie wiedziałem, od kiedy ta woda na jednym ze śrubunków cieknie, to raz, a dwa, co gorsza, dokąd uchodzi. Bo kałuża stanowiła wielkość constans w miarę mojej obserwacji, czyli tyle wody, ile naciurkało, tyle znikało pomijając tę z wnętrza skrzynki, która sobie znanymi przejściami gdzieś ściekała, a to mi się bardzo nie podobało, bo przy ściekaniu nie mogła ominąć fundamentów budynku. O metrach sześciennych, które wraz ze złotówkami poszły przez ten czas w błoto, nomen omen, nawet nie chciało mi się myśleć. 
 
Zadzwoniłem do Fachowca. Udało mi się za drugim razem i odetchnąłem z ulgą, bo przecież mógł być na urlopie. Był w pracy. Ostatecznie udało mi się go przekonać, żeby jutro rano po jakiejś swojej drodze, wpadł do nas i zobaczył, co da się zrobić. Tedy przystąpiłem do konstruowania sprawdzonego systemu. Żona znalazła jakieś stare prześcieradło, uciąłem z niego solidny kawałek, splotłem wokół własnej osi i takim sznurem owiązałem śrubunek. Po czym przy pomocy Żony i jej doradztwie sznur napiąłem tak, żeby po drodze niczego nie dotykał i jego koniec umocowałem na podłodze garażu, blisko ściekowej kratki. Woda zachowała się elegancko. Powoli nasączała sznur, by po zamknięciu tego etapu karnie ściekać na podłogę, a potem do kratki. Przestało się lać do wnętrza skrzynki.
W miarę uspokojony odgruzowałem się na 60% (zaczęły mnie uwierać paznokcie) i mogliśmy  
wieczorem obejrzeć bez żadnych zawirowań kolejny odcinek serialu Prawnik z Lincolna. 
Ale jeszcze z 5 minut i mogło być różnie... - śmiała się Żona. 

Dzisiaj o 20.11 napisał Po Morzach Pływający. 
Dzisiaj otrzymaliśmy nową podróż. Do portu czyli Rotterdamu wchodzimy dopiero w niedzielę,a załadunek w poniedziałek. Z ładunkiem idziemy do Marsylii. Do przebycia 2140 mil morskich czyli 3894.8km ze  średnią prędkością 9.6 węzła czyli 17.5km/h i zajmie nam to około 9 - 10 dni.
Co potem trudno powiedzieć. Może być każdy port w zasięgu....i każdy ładunek oprócz powietrza i pszczół.
PMP
 
CZWARTEK (14.08)
No i dzisiaj  wstałem o 06.15.
 
Planowo. 
Cisza i stosowna aura mogła zapanować dopiero po wyjeździe Fachowca. Przyjechał, jak obiecał, po 07.00. Uprzedził  telefonicznie, że jest już na parkingu. Wczoraj prosiłem go, żeby nie używał dzwonka przy furtce, bo potężny gong postawiłby na nogi cały dom. My byliśmy już postawieni, ja zwyczajowo, a Żona zeszła wcześniej Bo to już nie ta aura, gdy się czeka na Fachowca.
Do garażu przeszliśmy przez dom i piwnicę, bo strach było się przeciskać koło wyraźnie szerszego od innych aut i niemożliwie wypasionego Volvo wczorajszych gości. Gdyby tak niechcący zarysować...
- Nieźle napierdala... -  odezwał się Fachowiec, gdy zobaczył ciurkanie, a takie słowa w jego ustach to rzadkość.
Widocznie według jego oceny nieźle napierdalało. To mnie wcale nie wystraszyło, bo Fachowiec ma to do siebie, że swoją postawą uspokaja. Od razu chciał dokręcić śrubunek i zobaczyć, czy przestanie cieknąć.
- A ma pan może odpowiedni klucz?... - zaskoczył mnie.
- Nie mam, a pan nie ma?
Pokiwał przecząco głową, więc się zdumiałem, bo zawsze w aucie miał "wszystko". No i okazało się, że zlikwidował swoją działalność, teraz pracuje na etacie w City na trzy zmiany i... gnie rurki do samochodów. Naszła mnie refleksja i podziw To ile takich rurek pogiętych trzeba, skoro aż się pracuje na trzy zmiany? i Chyba ta firma wstrzeliła się idealnie w rynek, skoro trzeba pracować na trzy zmiany?
Polski Ład mnie wykończył. - Teraz pracuję na trzy zmiany po 8 godzin od poniedziałku do piątku i mam święty spokój. - wyjaśnił.
Jakby przydał się minister Wilczek... 
Ustaliliśmy, że gdy dzisiaj będzie jechał do pracy na 14.00, wpadnie z kluczem i spróbuje śrubunek dokręcić. Gdyby nie przyjechał Dam znać telefonicznie, albo gdyby po dokręceniu nadal ciekło, to przyjedzie w niedzielę. Do tego czasu miałem kupić nowy śrubunek, a poza tym przy okazji mechaniczny filtr wody, który Fachowiec również by wymienił. 
Gdy zamknąłem drzwi i z powrotem owinąłem szmatę na śrubunku, poranna aura wróciła. Tedy od razu pisałem. 
 
Przed I Posiłkiem na materacu "szukałem" bólu i go "wzmacniałem". Dzisiaj rano wstałem wyraźnie mniej połamany.
- To może być efekt twoich kilkudniowych ćwiczeń, a może też faktu, że skorygowałeś dwa ćwiczenia, które źle wykonywałeś. - A ile razy ci mówiłam, żebyś ponownie obejrzał filmik? - Ale ty nie chciałeś... - Żona nie mogła nie zareagować.  
- Nie to, że nie chciałem, bo chciałem, ale przecież filmik nie zając... - zareagowałem stoicko. 
 
O 10.00 wyjechali młodzi z dołu. Żegnałem się z nimi sam z pozdrowieniami od Żony, która starała się chociaż trochę doznać porannej aury. Znowu pogawędkom nie było końca.
- Nic się nie stało... - zapewniali mnie, gdy się krygowałem, że opóźniam ich wyjazd.
- Tak się składa - wyjaśniali - że my bardzo lubimy porozmawiać z fajnymi ludźmi, a to miejsce, od razu tak stwierdziliśmy, jest nasze z racji wszystkiego wokół i z racji przyjęcia od gospodarzy. - My jesteśmy tacy młodzi-starzy... - śmiali się. - Mamy znajomych, ale oni tylko by imprezowali, a my wolimy w domu, przy herbatce... - Najczęściej utrzymujemy kontakt z czterdziestolatkami...
Komplementowałem ich postawę, naturalny sposób zachowania I dobrze państwu z oczu patrzy! Umieli się znaleźć. Przy okazji zaskoczyłem ją, bo z jej wiekiem (25 lat) idealnie się wstrzeliłem A mąż jest trochę młodszy. Na koniec jej życzyłem Jak najmniejszej liczby rodziców-idiotów a jemu Obfitych połowów i szczęśliwych powrotów do portu
 
Sporo przed 14.00 ponownie przyjechał Fachowiec. Dokręcał śrubunek i dokręcał, a woda jak napierdalała, tak napierdalała.
- Złe dojście... - zakomunikował. - I jednak będę musiał przywieźć jeszcze inne klucze. - Niech pan kupi ten śrubunek, będę jutro o 07.00, ale wcześniej zadzwonię.
Znowu na cieknący śrubunek założyłem powróz z prześcieradła by odprowadzać wodę na garażową podłogę.
 
Po I ogrodowym Posiłku pojechaliśmy z Żoną w Uzdrowisko w sprawach. Pralnia do i z, odbiór dwóch paczek i drobne zakupy, w tym w DINO. Żona tam zajrzała sama, a ja równolegle kupiłem śrubunek - 1" mosiężny, jak przykazał Fachowiec. 
- Wszystko przetrzebione przed długim weekendem... - poinformowała, gdy z powrotem spotkaliśmy  się przed sklepem. W rękach trzymała jakieś nieduże, marne zmielone.
Dobrze, że w śrubunkach nie było trzebienia. 
W trakcie naszego miotania się zadzwoniła Facetka z Budapesztu. Koleżanka ze studiów, ta, która z mężem, z Facetem z Budapesztu, byli w naszej specjalizacyjnej ósemce. Po studiach zaczęli pracować w Stypendialnym Mieście i w nim zostali. Ona jest jedną z czołowych dansiorek i żadnego zjazdu nie przepuszcza. 
- Mam połamane trzy lewe żebra... - z delikatnym śmiechem, bo przy szczelnie owiniętej klatce piersiowej nie może się porządnie śmiać, kichać, kaszleć, odchrząkiwać, że nie wspomnę o normalnym oddychaniu, zakomunikowała na "dzień dobry". 
W Stolicy, będąc w odwiedzinach u siostry, jechała autobusem komunikacji miejskiej. W pewnym momencie na podłogę spadła jej karta płatnicza, więc się schyliła, żeby ją podnieść. A w tym samym momencie kierowca gwałtownie i mocno zahamował nie chcąc staranować jadących przed nim aut, przed którymi z kolei do ruchu, na chama, włączył się jakiś motocyklista.
- Poleciałam na łeb, który sobie stłukłam, no i te trzy żebra. - Najlepsze było u doktora, po prześwietleniach i bandażowaniu. - Bo pytam Panie doktorze, za miesiąc mam zjazd i czy będę mogła tańczyć?... - Popatrzył na mnie, jak na wariatkę i wyraźnie się wstrzymywał, żeby się nie popukać po głowie. - W żadnym wypadku! - usłyszałam - co najmniej przez dwa miesiące żadnego szarpania, gwałtownych ruchów!... - Więc raczej nie przyjadę, ale na początku września będą kolejne badania... - Może mnie przywiezie syn, żeby się zobaczyć ze wszystkimi. - usiłowała się śmiać. - Jeśli lekarz dopuści tak długą podróż... - Ale Facet z Budapesztu przyjedzie na pewno...
 
Upał nas wykończył. Na kanapie (Żona) i na narożniku (ja) oraz przy napojach dochodziliśmy do siebie, by odzyskać siły na sprzątanie dołu. W trakcie korespondowaliśmy z Gołąbeczkami, którzy wraz z córkami Trzeźwo Na Życie Patrzącej byli na urlopie nad naszym morzem. Widocznie Trzeźwo Na Życie Patrząca nie czytała ostatnio bloga, bo nic nie wiedzieli o Koledze Inżynierze(!) i wiadomości ich zszokowały. 
- Ja pier... - odpowiedział w pierwszym, słusznym zresztą, odruchu Konfliktów Unikający. I niech to posłuży za cały komentarz. No może jeszcze drugi: - Cały Kolega Inżynier(!)... I ewentualnie trzeci, po moich uzupełniających szczegółach: - Powiem jeszcze raz: Ja pier...!
 
II Posiłek uparłem się jeść w ogrodzie, w kompletnym zaduchu. Jakoś  przetrwałem. Zaraz potem przyjechali goście, sympatyczna para, lat około 44, z siedemnastoletnim synem.  
Mogliśmy więc pójść z Pieskiem na relaksacyjny spacer do Uzdrowiska Wsi, bo upał i zaduch wyraźnie zelżały. 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek serialu Prawnik z Lincolna.
 
PIĄTEK (15.08)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Żona zaś sporo wcześnie, bo nie mogła wytrwać w łóżku w obliczu potencjalnego przyjazdu Fachowca. 
Przyjechał zaraz po siódmej. Pałował się dwie godziny, a ja nad nim i przy nim stałem... dwie godziny umierając co jakiś czas ze stresu. Przede wszystkim w tych momentach, gdy wyrzucał z siebie w swoim stylu, czyli spokojnie, bardziej pod nosem, co robiło na mnie jeszcze większe wrażenie, bo wydawało mi się, że jakąś niemożliwość chce przede mną ukryć, jakieś brzydkie słowo. A to u niego jednak rzadkość, jak mogliśmy ocenić po dwóch latach kontaktów. Najpierw trzeba było zamknąć główny zawór, trochę felerny śrubunek poluzować, żeby z rozszczelnienia zaczęła wypływać woda z domowego obiegu. Ciurkało jak krew z nosa, więc zaczął szarpać całym rurowym układem tak, że serce mi stawało i w wyobraźni widziałem już sytuację, kiedy to goście obudziwszy się nie mają wody i mieć jej nie będą przez kolejne... dni. Bo już widziałem w wyobraźni konieczność prucia ściany, powiększania otworu, kupowania potrzebnych nowych części oraz rur (jutro?!, z niedzielą po drodze?!)... I co z gośćmi. Masakra!
- Niech mi pan powie - zagadałem głupio, żeby choć trochę wyrzucić z siebie napięcie - dlaczego ten  śrubunek nie walnął, na przykład, w listopadzie, kiedy w zasadzie nie ma gości? - Nie mielibyśmy wody przez jakiś czas, ale przecież dla nas nie stanowiłoby to problemu?... - A goście, wiadomo, są, zapłacili i co z tym fantem zrobić? - Ci, co mają dzieci, wiedzą, że gdy były małe, to nie chorowały, jeśli już musiały, w tygodniu, tylko "zawsze" upatrywały sobie sobotę, niedzielę, kiedy ani lekarza, ani apteki...
- Napięcie zawsze musi być! - odparł filozoficzne stękając przy dobieraniu się do śrubunku, aby go usunąć, po omacku, na wyczucie, bo przez idiotyczną konstrukcje skrzynki nie dało się na niego patrzeć i jednocześnie przykładać doń klucze. 
Po godzinie mój stresowy stan nie uległ zmianie. Bo, co prawda, stary śrubunek został usunięty, więc mógłbym odetchnąć z ulgą, ale się nie dało, bo upływ czasu i świadomość, że oto tam w apartamentach wstają goście, bo piękna pogoda i trzeba jak najszybciej wyjechać na wycieczkę, i odkręcają krany...
 
Na dodatek popełniłem błąd nie spodziewając się takiej reakcji Fachowca. Najpierw przypomniałem mu, że nowy śrubunek kosztował 33 zł, a nie 15, jak wczoraj sugerował i od słowa do słowa przeszliśmy od mini gospodarki do geopolityki gospodarczej. Zacietrzewił się tak, że wstał z klęczek, nomen omen, i dosyć głośno perorował przerywając robotę. A czas leciał. Na szczęście, za którymś razem wyrzucania z siebie kolejnych brzydkich słów, "pierdolić" powiedział na tyle głośno, że odchodząc od niego znacząco pokazałem nad nami balkon z uchylonymi drzwiami. Sugestywnie patrzyłem do góry, więc wrócił do roboty. Pocieszałem się tylko, że ci goście, jeśli już nie spali, wiedzieli, że gospodarze robią wszystko, aby woda wróciła i uwiarygadniali się fachowcem, który używał żywego i jędrnego języka.
Potem zapytałem go o sprawę osobistą. Otóż od początku naszej znajomości na lewej powiece miał taką sporą brązową, brzydką narośl wielkości pięćdziesięciogroszówki. A teraz nie było po niej śladu. 
- Usunąłem w szpitalu w Metropolii. - Na NFZ,  ale po znajomości! - uśmiechnął się znacząco, a ja się pilnowałem, żeby nie rozkręcać tego wątku. - Nie chciałem tego robić, ale pierwszy chirurg mnie przekonał Bo później będziemy musieli panu tyle wybrać z powieki, że oko nie będzie się już zamykało.
- Operował mnie inny na znieczuleniu miejscowym... - Wyśmiał panią anestezjolog, która szykowała się do pełnego znieczulenia. - Wszystko słyszałem i nic mnie nie bolało. - A teraz pana zaboli! uprzedził lekarz i nagle jak mnie nie pierdolnęło (znowu znacząco spojrzałem na balkon) - uśmiał się. - Ale byłem przypięty pasami, ręce też, żebym nie mógł przyładować chirurgowi tracąc przy tym oko. - Pobrali kawałek skóry z szyi i wstawili ją w miejsce po narośli. - Nic nie widać. - Po dwóch tygodniach zdjęli szwy... - Teraz muszę co jakiś czas chodzić do kontroli, no i trzeba uważać.
Siłą rzeczy opowiadał o tym z przejęciem, a mnie nie wypadało mu przerywać i przypominać, że...
 
Po dwóch godzinach Fachowiec odkręcił główny zawór. Nic nie napierdalało. Ulga niesamowita.
- To ile się należy?
- 150 zł.
- Dam panu 200.
- Ale dlaczego? - zapytał w swoim spokojnym stylu.
- Bo pan sobie nie zdaje sprawy, co to dla nas znaczy i co byśmy mieli za stres i problem, gdyby w środku sezonu, gdy goście porezerwowali i opłacili pobyt, nie było wody?!
- Nie trzeba, 150 wystarczy. 
Umówiliśmy się, że jutro wpadnie po drodze do pracy i się z nim rozliczę.
- Bo dzisiaj nie mam gotówki... - wyjaśniłem. Czy robił z tego problem?... 
Gdy się pakował, zajrzałem do nowego śrubunku i ujrzałem jedną kroplę wody.
- To za jakiś czas kamień wodny uszczelni...
- Co byłby ze mnie za hydraulik - przerwał mi ze śmiechem - gdybym liczył na kamień?... 
Śrubunek dociągnął dwoma kluczami wyjaśniając Poprzednio nie dałem kontry
 
Dopadła mnie niesamowita ulga, spadła adrenalina i oczywiście pojawiły się pierwsze oznaki bólu głowy. Klasyk. Ale ból się nie rozwinął. Może dlatego, że od razu zacząłem szukać innego, tego na pośladkach, gdy zacząłem gimnastykę. Udało mi się natychmiast. Wywnioskowałem, że mózg ma przecież swoją określoną pojemność bólową, a jeśli nie, to preferencje w danym momencie i jeśli musi już dać w kość organizmowi, to jednak jednym konkretnym bólem. Tu zmusiłem go do prezentowania bólu pośladków. Nieźle nap...
Gdy jako tako doszedłem do siebie, zadzwonił kolega ze studiów. Ten, któremu wypadła akurat przed zjazdem operacja i w związku z tym z żoną nie przyjedzie. To ta para, która nas przez chwilę odwiedziła w Tajemniczym Domu i w prezencie zostawiła ardizję.
Zmierzali akurat na długi weekend do Uzdrowiska, które odwiedzają dość często. Zaprosili nas na jutro, na 11.00, do Stylowej Na kawkę...
 
Wreszcie mogłem w wielkim komforcie zjeść I Posiłek w ogrodzie. Aura, luz i nadmiar czasu spowodowały, że postanowiłem różnym takim przypomnieć, że dzisiaj są  dwa święta:
- Święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny ustanowione z oczywistych pobudek na podstawie
wyimaginowanych okoliczności 
oraz 
- Dzień Wojska Polskiego ustanowiony na pamiątkę zwycięskiej Bitwy Warszawskiej w 1920 roku stoczonej w czasie wojny polsko-bolszewickiej, zwanej Cudem nad Wisłą, co jest oczywistą bzdurą, ale my, Polacy przy pomocy Kościoła Katolickiego, już tak mamy.
Dla sympatycznego wsadzenia kija w mrowisko napisałem:
Też potrafię uczcić, mimo żem ateista, Święto Wniebowzięcia Najświętszej  Maryi Panny. W najlepszy możliwy sposób, a katorżniczy dla mnie - obiecałem Jej, że przez trzy dni nie wezmę do ust ani dożylnie Pilsnera Urquella, zwłaszcza że go nie mam, i piw wszelakich. Dzisiaj kulminacja - trzeci dzień detoksu!!! Wytrwywam :))) w postanowieniu. Wiem, że Panienka dodaje mi sił... 
Trzeba powiedzieć, że wszyscy korespondenci zachowali się adekwatnie, każde w swoim stylu, z poczuciem humoru, nawet Syn. Oto ich odpowiedzi w kolejności reakcji (wszędzie pisownie oryginalne):
- Q-Zięć - Uśmiałem się! Pozdrawiam.
- Kolega Inżynier(!) - Łomatko :) A ja myślałem, że detoks to picie Budweisera... :))) W taki skwar nie pić...  Szaconek👍
- Konfliktów Unikający - Amen :)
- Trzeźwo Na Życie Patrząca - Cieszy mnie Twoje postanowienie i silna wola, tylko żeby nie było jak  w tym skeczu "silna wola" :)
- Pasierbica -  Brawo   Gratuluję :) Niech panienka doda Ci sił :) 
- Czarna Paląca - Wygrałeś! Ja świętuję Dzień Wojska Polskiego bez piwa, za to próbuję odstawić dzisiaj CocaColę... Czy mi się uda?
- Syn - ... P.S. Gratuluję detoksu. Nie wiem jak skomentować Twoje religijne doświadczenia, więc może... nie będę komentować.
- Córcia - Może też się umów do psychiatry po różowe tabletki, już widzę że wszyscy powariowali :) 
Do innych nie pisałem, bo albo by nie zrozumieli, albo się oburzyli, albo wreszcie nie byłoby końca w wymianie zdań.
 
Już o 11.00 wyjechali goście z góry. Chcieli po drodze do domu jeszcze pozwiedzać. Od razu zabraliśmy się za  sprzątanie, żeby uniknąć upału i duchoty. A potem w niesamowity skwar poszedłem do Zdroju wybrać gotówkę dla Fachowca i kupić dla niego w Żabce czteropak piwa. Wiedziałem, że na pewno go przyjmie.
Po powrocie musiałem natychmiast wziąć prysznic, żeby nie zdechnąć. Bo co z tego, że do bankomatu wlokłem się noga za noga maksymalnie oszczędzając energię i wracałem w podobny sposób?...
Zrelaksowany uciąłem sobie sporą korespondencję z Synem. Jadą na urlop w powiat pucki, więc namawiałem go, aby jeden dzień poświęcili Pucusiowi, bo przy krótkim, pobieżnym pobycie nie złapią jego zróżnicowanego klimatu. Więc przedstawiałem różne atrakcje, w tym kulinarne, w tym deser, który zajmuje na naszej liście polskich deserów, tych, z którymi się spotkaliśmy, czyli kosztowaliśmy, drugie miejsce. Zaraz za parfait chałwowym księżnej Daisy z Pszczyny. Oczywiście deser był z Pszczyny, a księżna wiadomo...  
 
Od 17.15 zacząłem oglądać mecz Igi Świątek z Rosjanką Anną Kalinską. W dużym dyskomforcie, 
Bo na górze 
W swoim "biurze". 
W gorącuchu
I w zaduchu. 
Ostatni raz tak robię przy tych temperaturach.
Emocji nie było, między innymi przez moje temperaturowe otępienie. Iga wygrała 2:0. Trudno cokolwiek powiedzieć o jej formie, bo wszystkie zawodniczki meczą się w... upałach w Cincinnati.
Piesek też był otępiały. Stąd wieczorem, mimo że wyraźnie zelżało, po krótkim powłóczeniu łapami sam z siebie chciał zawracać do domu. 
 
Nowi goście, szachiści, mieli przyjechać o 18.00-19.00. Napisali, że będą później, bo nie spodziewali się, że tyle czasu zajmie im rejestracja do corocznego turnieju szachowego. Stąd wieczór trzeba było niespodziewanie przeorganizować i odłożyć oglądanie serialu.
Korzyść jest taka, że przyjeżdżają na 9 dni, a to zawsze oznacza mniej pracy i luz.
Przyjechali o 20.00. Para, między 35 a 40, z dwiema córkami. Starsza, lat 10, ma II kategorię szachową (nawet bym nie startował do niej z propozycją zagrania partii), a młodsza, lat 8, posiada kategorię IV (jakieś szanse bym miał). Inteligencja w oczach, zwłaszcza u tej starszej. Bez problemów i szybko  rozwiązała "moje" standardowe zadanie Ile to jest 2+2x2? Młodsza zaś "dodatkowo" uczy się  grać na wiolonczeli. Rodzice oczywiście "też" grają w szachy, a poznali się na jakimś turnieju. Ona ma kategorię 1+, a on ma tytuł nadany przez FIDE, a jaki, nie byłem w stanie zapamiętać.
Najlepsze, że rodzice nigdy między sobą nie grali, (może to i dobrze dla małżeństwa), bo wiadomo Panie kierowniku, że jest tyle roboty, że nie ma czasu załadować. Oboje bardzo sympatyczni i nawiedzeni. Ewidentnie szachowi wariaci. Jeżdżą po Polsce z córkami od turnieju do turnieju. 
Pochwaliłem się swoimi szachami z autografami szachowych polskich gwiazd uzyskanymi rok temu i zostawiłem im samotnika, żeby poćwiczyli i próbowali rozwiązać w trakcie pobytu Oczywiście jeśli państwo będziecie mieli ochotę i czas... Nie znali.
 
Wieczorem zrobiło się zdecydowanie za późno na oglądanie. Tedy czytaliśmy i słuchaliśmy.
 
SOBOTA (16.08)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Rano czekaliśmy na Fachowca. Mimo że nie było już napięcia, bo czekały nas same przyjemne rzeczy, w tym pozbycie się 150. złotych, aurę poranka szlag trafił. Dość późno porannie zadzwonił, że zapomniał i dzisiaj nie przyjedzie.
- Przyjadę w poniedziałek rano. - Wcześniej zadzwonię.
Mogliśmy więc spokojnie zjeść I Posiłek i przygotować się na spotkanie (ja odgruzowanie się na 80%). 
Kolega z żoną czekali już na nas w Stylowej. Od razu wynieśliśmy się do ogródka. Przesiedzieliśmy ze dwie godziny. Konwersacja była o tyle nietypowa, że oprócz wielu rozlicznych wspólnych tematów, gdy mówiła jedna osoba, a reszta słuchała, w większości rozmawialiśmy parami. Ja z kolegą, Żona z żoną kolegi i najlepsze było to, że niezależnie od siebie poruszaliśmy te same tematy. W końcu zdecydowaliśmy się na spacer i na pokazanie im Serca Zdroju. Byli ciekawi, mimo że przecież mieli nie przyjechać. Tak się trafiło, że akurat na dyżurze był Saperski Menadżer, który od razu zaproponował nam kawę, piwo i co tam chcieliśmy. Obsłużył nas elegancko i nie chciał żadnej zapłaty, co, przyznaję, miło nas zaskoczyło. Później, gdy już siedzieliśmy na tarasie, wyjaśniłem naszym gościom, że boję się i jest mi głupio przychodzić tutaj w sprawie kolejnych ustaleń, bo Saperski Menadżer od razu proponuje mi piwko i nie pozwala uregulować rachunku Bo pan wszystko tak organizuje, że ja nie mam przy waszym zjeździe niczego do roboty.
Zeszły kolejne dwie godziny. Taki fajny czas i taka świadomość towarzyszyła mi do końca dnia.
Przed rozstaniem się z kolegą i jego żoną (do domu mieli wracać jutro) odgrywałem scenę, moją rozmowę telefoniczną z ordynatorem szpitala, w którym kolega miał być operowany. Przedstawiałem się lekarzowi z imienia i nazwiska i tłumaczyłem całą otoczkę zjazdową oraz wyjaśniałem, dlaczego kolega i jego żona na zjeździe muszą być.
- Rozumiem, że nie będzie żadnego problemu organizacyjnego oraz medycznego, jeśli pan przesunie termin operacji po 11 września, tak żeby kolega mógł być na zjeździe w Uzdrowisku?...
Dowcip ich bawił i się śmiali, ale jednak trochę niepewnie. Czyżby mnie jednak znali lepiej, niż myślałem? 
 
Do domu wróciliśmy na chwilę, żeby Pieskowi skrócić czas rozłąki, wypuścić na ogród i dać żwaczka. 
I zaraz potem poszliśmy ponownie, już tylko we dwoje, w Uzdrowisko.
- Ale wiesz, co się dzisiaj będzie działo? - Sobota długiego weekendu... - Żona wolała uprzedzić. 
Wiedziałem. Od czasu do czasu napada mnie ochota taka stadna, pierwotna, polska, aby zanurzyć się w tym uzdrowiskowym tłumie, przepychać się między ludźmi, stać się cząstką turystyczną tych wszystkich "atrakcji", słuchać skomplikowanego zgiełku wytwarzanego przez wszelakie rodziny, dzieci zwłaszcza oraz pieski, obserwować to wszystko i się domyślać oraz tworzyć różne scenariusze. I tylko czekać, żeby ktoś nas zaczepił jakimś pytaniem, żeby zaczepiającemu odpowiedzieć i dodać mimochodem, z niewinnym uśmiechem, My tutaj mieszkamy na stałe... 
Nie zawiodłem się w żadnym momencie. Żonie też chyba się spodobało, ale wracaliśmy do Tajemniczego Domu, jak zwykle po takich razach, z niezwykłą ulgą. Na jakiś czas byliśmy nasyceni. 

Z tych wrażeń w domu natychmiast dopadła nas schyłkowość. Trochę rozruszał nas Fachowiec, który niespodziewanie zadzwonił z pytaniem Jest pan  w domu?, a po moim potwierdzeniu usłyszałem To ja zaraz będę.
- Ale pan uparty!... śmiał się, gdy wręczałem mu czteropak Piasta. Umówiliśmy się na telefon w kwestii wymiany mechanicznego filtra do wody, bo ten obecny jest tak zabity, że to cud, że w ogóle mamy wodę. Wolę, żeby zrobił to on, chociaż niby sprawa jest prosta. Ale nic, co wydaje się proste, takim nie jest. Poza tym filtr znajduje się w tej samej skrzynce-otworze, co nowy śrubunek, a z  tego tytułu mam traumę i do sprawy podchodziłbym w sporym napięciu i przedmioty martwe by to "czuły". I wiadomo, że, według jednego z praw Murphy'ego byłoby tak: Jeśli coś ma się nie udać, to się nie uda
 
Wieczorem byliśmy tak zmęczeni nadmiarem wrażeń, że w grę nie wchodził żaden spacer z Pieskiem ani oglądanie. Tylko trochę poczytaliśmy i posłuchaliśmy. Ja skończyłem bardzo smutną książkę Profesor Stoner Johna Williamsa (1922-1994) poleconą oczywiście przez Żonę. Tak ją charakteryzowałem już po I rozdziale przy pewnym jej niezgadzaniu się,  ale po jakimś czasie była podobnego zdania.
Napisana i tłumaczona świetnym językiem, więc czytało się bardzo dobrze. Tylko ten smutek, beznadzieja i samotność tchnące z każdego rozdziału... Mocno przytłaczające. Ale ani przez moment nie żałowałem, że było mi dane zetknąć się z tym naprawdę genialnym utworem.

NIEDZIELA (17.08)
No i dzisiaj wstałem o 06.20.
 
Dwadzieścia minut się zwlekałem i było ciężko. Rano poświęciłem się niedużemu onanowi sportowemu. 
W południe miała nas odwiedzić Trzy Siostry Mająca. Była gdzieś w Kotlinie Citizańskiej na kilkudniowych zabiegach i w drodze powrotnej do domu, do Metropolii, chciała nas odwiedzić wraz ze świeżo poznaną koleżanką. Wcześniej w tej sprawie dzwoniła do Żony. Ucieszyliśmy się, bo według mnie nie widzieliśmy się z 5 lat, a według Trzy Siostry Mającej to nawet z osiem. Tak czy owak szmat czasu. Przypomnę - Trzy Siostry Mająca to pierwsza i, jak na razie, jedyna żona Konfliktów Unikającego. Mają wspólne dzieci, dorosłe - Teatralna, 23 lata i Misiek, 21 lat.
Dziewczyny były już w okolicach 11.00. Ochom i achom, pierwszym wygłupom i chaosowi nie było końca. Koleżanka Trzy Siostry Mającej, lat w okolicach 55, trzeba powiedzieć, w tym całym zamieszaniu się znalazła i czuła się dość swobodnie, więc chociażby z tego tytułu zrobiła dobre wrażenie. Istotne było też to, że pracowała jako terapeutka, miała więc codzienny kontakt z ludźmi i z ich problemami, i najwyraźniej miała do czynienia nie z takimi, jak ja.
Przy kawach oprowadzenie po Tajemniczym Domu i ogrodzie było obowiązkowe. Zresztą dziewczyny były ciekawe same z siebie. A potem w salonie oddaliśmy się chaosowi informacji o każdej ze stron oraz chaosowi wspomnień. Zakopywaliśmy spore luki w naszej wiedzy o nas samych i o wspólnych znajomych, chociażby o Koledze Inżynierze(!), swego czasu, ni mniej ni więcej, szwagrze Trzy Siostry Mającej. 
Jego ówczesna Żona
To ta, Skrycie Wkurwiona. 
Tak, tak... Samo życie, panie kochany, albo może Sama radość, panie kochany! jak mawiał Górkowy.
 
W końcu na kategoryczne żądanie Żony, żeby przerwać mój słowotok, wyszliśmy na spacer tak, żeby goście co nieco ze Zdroju łyknęli, żeby za bardzo się nie zmęczyli i żeby doszli do Panoramicznej. Tam przy piwach oraz zapiekankach (dobrych, przygotowanych w ceramicznych naczyniach) przesiedzieliśmy bite dwie godziny. I znowu panował chaos rozmów i wspomnień. A z nich wyszło, między innymi, że w trakcie wieloletniej znajomości i licznych naszych kontaktów Były trzy takie momenty, że cię nienawidziłam! 
- I żadnego nie pamiętam! - Trzy Siostry Mająca wybuchnęła śmiechem.
Ale my z Żoną jeden taki pamiętaliśmy. Swego czasu odwiedziliśmy Trzy Siostry Mającą i Konfliktów Unikającego, którzy byli z dziećmi na urlopie nad morzem. I gdy tak któregoś wieczoru miło przy piwie siedzieliśmy sobie w ich domku, w którymś momencie nie wytrzymałem, gdy zobaczyłem, że Trzy Siostry Mająca maluje sobie paznokcie, czy coś  w tym rodzaju, czyli pindrzy się, żeby co?! Żeby wyjść na chodnik biegnący wzdłuż wszelkich nadmorskich bud z wszelkim, takim samym wszędzie, badziewiem? Żeby co?! Porównałem ją w tym postępowaniu do naszej wspólnej znajomej, Pani Doktorowej słynącej ze szpanu, pod tytułem Egipt, basen, kremy, stroje, pokazywanie zdjęć siebie w tysiącach ujęć i gadanie o tym godzinami. To taki specjalny gatunek żony - Pani Doktorowa, Pani Pułkownikowa, Pani Mecenasowa, Pani Dyrektorowa, itd., itd. Nie do strawienia.
Wtedy nie mogłem wiedzieć, że jestem bliski śmierci. Trzy Siostry Mająca miała mord w oczach i wybuchła afera, że zacytuję Konfliktów Unikającego, jak skurwensen. 
Dwóch pozostałych nienawidzeń nikt sobie nie mógł przypomnieć. A szkoda, bo miło byłoby powspominać. 
 
Zaczęliśmy wracać do Tajemniczego Domu, bo nas przyszpilał przyjazd nowych gości, a dziewczyny miały jeszcze przed sobą stosunkowo długą drogę. Zostawiliśmy je w połowie powrotu, bo w licznych sklepach chciały kupić pamiątki swoim bliskim.
W domu od razu zabraliśmy się za przygotowanie dolnego apartamentu. I w jego trakcie dziewczyny wróciły, ale nie wchodziły już do środka. Żegnaliśmy się z umawianiem się "na szarpaną wołowinę", bo, jak się okazało, Teatralna nie takie rzeczy przyrządza. Tylko jak to zrobić, mimo że przecież(?!) jesteśmy na emeryturze i mamy mnóstwo czasu?...
Uważałem, że spotkanie było niezwykle sympatyczne, tak samo, jak to wczorajsze. 
- Wczorajsze było fajniejsze, bo można było porozmawiać i poruszyć wiele aspektów. - Mógł każdy z każdym, spontanicznie, jak wypadło. - zareagowała Żona. - A dzisiaj był występ jednego aktora... - spojrzała na mnie. - Rozumiem, że musiałeś zaistnieć przed koleżanką Trzy Siostry Mającej, ale nie mam ci tego za złe. - podsumowała.
Coś mogło być na rzeczy. 
 
Goście przyjechali przed 18.00. Para, lat około trzydziestu, z dwoma pieskami, swego czasu wziętymi ze schroniska. Ja takich twarzy nie widziałem, w dodatku dwupłciowo zmultiplikowanych. Jedynym najwłaściwszym słowem, które je określało, a które przychodziło mi do głowy, to było "dobroduszne".
Zwłaszcza u niego rzucało się to w oczy, bo u niej wydawało się to być od biedy naturalnie kobiece. Ale u niego?! Wysoki chłop, przystojny... Na dodatek miał blond włosy idealnie konweniujące z krągłościami jego twarzy. 
Do tego dochodziły adekwatny sposób bycia, nie robienie z niczego żadnych problemów, ponadnormatywne dostosowywanie się do zaleceń gospodarzy (czytaj:  gospodarza), a przy tym naturalny kontakt i brak onieśmielenia. 
Świadkowie Jehowy, czy jaki diabeł?!...
Zaraz po zagospodarowaniu się przez gości, Żona wróciła i kazała otwierać szklarnię z drugiej strony. Bo ustaliła z nimi, że fajnie byłoby, aby pieski się poznały. Więc na naszym ogrodzie pieski się poznawały, ale było z tym różnie, bo po pierwszych oczywistych obwąchiwaniach się wróciły do swoich spraw. Goście penetrowali nieznany im teren, a Piesek bardzo szybko miał na wszystko wywalone. Ale jakaś socjalizacja była.
 
Od 19.00 rozpoczął się pierwszy półfinał pań w Cincinnati. Iga Świątek grała z Jeleną Rybakiną, a to miał być mecz, że nie w kij dmuchał. Pomijając fakt, że Rybakina mecz wcześniej wyeliminowała Sabalenkę, i to w brutalny sposób, to reprezentuje ona taki poziom i styl gry, który kazał mi sporo wątpić w zwycięstwo Igi. Miał to więc być mecz, po którym wreszcie byłbym w stanie rzetelnie powiedzieć cokolwiek o poziomie gry Igi.
Iga zagrała bardzo dobrze i wygrała 2:0. Nie ustrzegła się jednak wielu błędów, ale jej pierwszy serwis był już znacznie lepszy. Zaimponowało mi to, co zwykle - kondycja i przede wszystkim odporność psychiczna. W pierwszym secie Iga przegrywała już 3:5 i wystarczyłby jeden gem, aby Rybakina wygrała seta. Iga jednak dała radę, wygrała kolejne cztery gemy i całego seta 7:5. A to spowodowało, że w następnym Rybakina nie była już sobą i ostatecznie popełniała mnóstwo błędów przegrywając 3:6 i oczywiście cały mecz. Więc duży szacun dla Igi. 
Po tym meczu byłem na 100% pewien, że w jutrzejszym finale Iga wygra. 
 
Gdy kładłem się spać (Żona dość późno poszła na górę), naszła mnie ciągle powtarzająca się refleksja: A mówią, że na emeryturze to się ma mnóstwo czasu i nie wiadomo, co z nim zrobić, więc trzeba go jakoś zabijać.
 
PONIEDZIAŁEK (18.08)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Pół godziny przed czasem.
Od razu oddałem się onanowi sportowemu. A potem pisałem. 
Jeszcze przed I Posiłkiem pojechałem sam w Uzdrowisko w drobnych sprawach - zakupy Socjalnej, w Biedrze, oddałem w bibliotece książkę, przywiozłem i odebrałem pranie. Chłonąłem jak zwykle poranną uzdrowiskową aurę, o tyle przyjemną, że od soboty nie ma upałów.
A po I Posiłku (między innymi sałatka z pomidorów zrobiona przez Żonę) w ogrodzie poddałem się popołudniowej sjeście i na godzinę zaległem na narożniku w Salonie. 
Resztę popołudniowego czasu spędziłem na pisaniu. Ale miałem kilka przerywników. Żona judziła mnie różnymi zdjęciami nieruchomości, a po II Posiłku podlałem pomidorki.
Dzień zakończyliśmy spacerkiem z Pieskiem do Uzdrowiska Wsi. 
 
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz. Niewątpliwie w ogromnej desperacji, bo fakt, że nie mogła dostać się do domu dopadł ją w piątek, bodajże w apogeum upału. Państwo zachowało się niefrasobliwie. Najpierw Pan zszedł do ogrodu z I Posiłkiem, a za nim Piesek nęcony różnymi smaczkami (salcesonikiem, chociażby), na końcu zaś Pani ciekawa zachowań Pieska. I gdy Pan kończył, Pani o tym wiedziała i wróciła do domu. Piesek nie wiedział i nadal czekał.  W końcu się zorientował, że już nic z tego, więc też wybrał się do domu. Bardzo szybko rozległ  się piękny lampucerowaty jednoszczek domagający się natychmiastowego wpuszczenia. Pani zamknęła tarasowe drzwi, może automatycznie, a może świadomie, żeby nie wpuszczać do środka powietrza "jak z suszarki". Pieska wpuściła natychmiast niezwykle rozradowana. Mnie też się bardzo podobało. Po tylu tygodniach, a może i miesiącach...
Godzina publikacji 19.14.
 
I cytat tygodnia:
Interesuję się głównie przyszłością, ponieważ to w niej spędzę całą pozostałą część swego życia. - Charles Kettering (amerykański rolnik, nauczyciel, mechanik, inżynier, naukowiec, wynalazca i filozof)


 



poniedziałek, 11 sierpnia 2025

11.08.2025 - pn - dzień publikacji
Mam 74 lata i 251 dni.
 
WTOREK (05.08)
No  i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Ale już od czwartej przewracałem się z boku na bok.
Dzień rozpoczął się pięknie, słonecznie, ale sierpniowo, bo po zimnej nocy było +8. I jak te pomidory mają... 
Ranek  poświęciłem onanowi sportowemu,  a potem cyzelowaniu. 
Wczoraj wieczorem Rekruta jednak nie oglądaliśmy. Stwierdziliśmy, że za "płaski". 
- Widziałeś, jak ten obraz "latał", gdy policjanci biegali?... - Irytujące... - Żona przybiła gwóźdź do serialowej trumny.
Za to obejrzeliśmy pierwszy odcinek amerykańskiego serialu z 2022 roku Prawnik z Lincolna oparty na książce o tym samym tytule i późniejszych. Postanowiliśmy kontynuować, bo jak stwierdziła Żona Dobrze mi się ogląda. Też nie miałem uwag.
 
O 05.27 napisał Po Morzach Pływający.
Krótko i na temat. 
Kiedyś popełniłem błąd i samodzielnie zdecydowałem, żeby obciąć gałęzie modrzewia .Od tamtej pory tego już nie robię. Jeżeli szefowa się zgodzi na mój pomysł to wtedy robię,a tak się nie dotykam strefy poza ogrodem.
Dobrej pogody i miłego dnia.
PMP
Zszokowałem się. Nie treścią, bo opisany scenariusz jest tak znany i zrozumiały dla mężczyzn posiadających żony, że szkoda się rozwodzić, nomen omen. Ale podpisem. Bodajże po raz pierwszy Po Morzach Pływający podpisał się pod treścią maila swoją blogową ksywą. Dopytałem, gdzie obecnie jest. Na kotwicy niedaleko Rotterdamu odpowiedział. Zaciekawił mnie ten "brak" precyzji wyrażony słowem "niedaleko", a może jest to właśnie specyficzna marynarska precyzja? Bo wobec niezmierzonych przestrzeni morskich te parę mil wte czy wewte nie zasługuje na specjalną dokładność.
A może nie zasługuje na nią szczur lądowy, tu reprezentowany przez moją osobę. 
 
Powoli przygotowywaliśmy się do wyjazdu - domykanie spraw, odgruzowywania się i I Posiłek. W drogę wyruszyliśmy o 12.15. Bez specjalnych przygód, z dwoma korkami po drodze, u Lekarki byliśmy o 14.05. Umówiliśmy się u niej w pracy w Sąsiednim Płd Powiecie. Sam ośrodek zdrowia, Gminne Centrum Medyczne, wypasiony, po remoncie, robił dobre wrażenie. Nawet puściłem mimo oczu różne sympatyczne hasła typu "Dbamy o zdrowie mieszkańców przez cały rok". Gabinet pani doktor mieścił się na II piętrze. Był standardowy w dobrym tego słowa znaczeniu,  ale jedna ciekawostka mnie zaintrygowała.
- A na tę kozetkę kładziesz pacjenta i go też badasz na leżąco? - zaciekawiłem się, chociaż wiedziałem, że jest to pytanie retoryczne. 
Uzyskałem oczywiste potwierdzenie.
- I co, nagle do gabinetu wchodzi ci jakaś osoba... - Żadnego parawanu...
- A nie, nie...,  nie wejdzie. - Z tamtej strony nie ma klamki.
- O, to fajne rozwiązanie...  
- No, nie do końca. - Gdyby mi się coś stało, z zewnątrz nikt nie pospieszy na ratunek. - A moja koleżanka raz została napadnięta przez pacjenta, którego przyjmowała... - A skakać z II piętra jakoś mi się nie widzi....
Nie pomyślałem o tym. Inspektor bhp odbierający budynek zdaje się też nie.
 
Miałem okazję skorzystać z darmowej i sympatycznej usługi lekarskiej. Zważyłem się i zmierzyłem wzrost. Waga 71 kg, rewelacja!
- Bo ty nigdy nie byłeś gruby... - Żona natychmiast przystąpiła do gaszenia mojej euforii. - Tylko ten brzuch... - wzrok skierowała na to moje miejsce. - Gdybyś przestał... - nie  dokończyła widocznie widząc mój wzrok.
Nad wzrostem zatrzymaliśmy się medycznie dłużej. "Zawsze" miałem 171 cm, co oznaczało, że byłem i jestem kurduplem, a tę moją "wysokościową" cechę określałem mianem "wzrostu siedzącego psa". Ten 1 centymetr przez lata mi "doskwierał", bo różni szydercy widząc takiego kurdupla naśmiewali się i naigrywali przy różnych okazjach, najczęściej na imprezach, bo "było wiadomo", że ten 1 centymetr to specjalnie dodaję, żeby poprawić sobie samopoczucie. Nawet w tym względzie nie pomagał mi mój stary dowód osobisty, ten książeczkowy. W nim było wszystko. W pewnym sensie historia życia. Bo oczywiste dane - ładne, nie biometryczne zdjęcie, imię i nazwisko, data urodzenia i miejsce, wzrost właśnie i kolor oczu (piwne), imiona rodziców i nazwisko panieńskie matki, jak i mnóstwo nieoczywistych - blizna na czole (po upadku z II piętra), kolejne miejsca zamieszkania i/lub meldunku, kolejne miejsca pracy, imiona i daty urodzenia dzieci, a nawet różne wpisy, pieczątki i naklejki, że oto dzieci były szczepione na to, czy na tamto, że pobrałem kolejną porcję Bebiko lub tetrowych pieluch, a nawet w stanie wojennym zaznaczone było, że w danym miesiącu wyczerpałem limit zakupu cukru... Wprost pięknie!
 
Szkoda, że przy wymianie na to plastikowe barachło, nie zgłosiłem na policji (może trzeba było wcześniej - na milicji) sztucznego faktu jego zagubienia lub kradzieży, bo teraz miałbym niepowtarzalną pamiątkę. No i dowód, nomen omen, że mój wzrost wynosił 171 cm. Bo teraz to już nikt mi nie uwierzy, zwłaszcza że się nieodwracalnie kurczę i zapadam w sobie. Bo Lekarka swoim precyzyjnym okiem odczytała, mimo mojego heroicznego prężenia się do góry, że mój aktualny wzrost wynosi 170,2 cm. Czyli zniknęło mnie 8 mm.
- Eee, to nic... - nawet mnie specjalnie nie pocieszała, tylko podeszła do sprawy rzeczowo. - Wszystko w normie. - No gdybyś zmalał o 5 cm, trzeba byłoby bić na alarm.
I zaczęła opowiadać o kościach, jakie z nich potrafi się zrobić rzeszoto Że aż strach pacjenta dotykać! i że... Nie daliśmy się jej jednak rozwinąć. Były przyjemniejsze tematy, poza tym  specjalnie nie mieliśmy czasu, a i ona chciała już lecieć do domu, do kotów, piesków, jeża może, i do Justusa Wspaniałego, może. 
O ile Justus Wspaniały towarzyszy jej bodajże od 10, czy 11 lat, to jeż jest świeżym nabytkiem. Został przyłapany w biały dzień i sfotografowany, jak bezczelnie przypiął się do kociej miski i wpieprzał zostawione przez nie chrupki. Ich rozgniatanie oraz mlaskanie docierało przez szybę aż do środka domu.
 
Do przyjazdu do Krajowego Grona Szyderców mieliśmy jeszcze sporo czasu i trzeba było go jakoś zabić. Bo po pierwsze cały paczworkowy zjazd był utrzymywany przed Q-Wnukiem w tajemnicy, a po drugie można było przyjechać nie wcześniej niż o 15.30, bo dopiero wtedy Pasierbica miała się pojawić w domu z Ofelią. Dom więc był pusty, bo Q-Zięć specjalnie wyszedł po coś z Q-Wnukiem, żeby ten po powrocie wszystkich zastał i miał niespodziankę.
Wybraliśmy się więc do pobliskiej galerii po wkładki do kapci dla Żony, a ponieważ byliśmy w strefie obuwniczej (Deichmann i CCC), to Żona bez nadziei patrzyła na damskie obuwie szukając coś dla siebie. A to coś jest bardzo specyficzne. Nie mogą to być klasyczne tenisówki, ale wyrób tenisówkopodobny, nie mogą być na "grubej słoninie", no i nie mogą być wsiórskie, z klamerkami i złotymi ozdóbkami.
- Dlaczego takie rzeczy produkują dla dzieci? - Żona trzymała małe cacko, które by natychmiast kupiła, gdyby nie rozmiar.
I ja taką rzecz znalazłem. Żona nie wierzyła.
- W życiu bym na to nie spojrzała. - Jakaś siateczka i wydawało mi się, że jest gruba słonina. - Są niesamowicie wygodne... - dodała po przymierzeniu.
Kupiliśmy. Byłem z siebie cholernie dumny. Nawet namawiałem Żonę, żeby od razu wzięła drugą parę, ale nie było tego rozmiaru. 
 
U Krajowego Grona Szyderców byliśmy pierwsi, to znaczy przed pozostałymi gośćmi, a nawet przed gospodarzami. Żonie to bardzo odpowiadało. Za chwilę, od strony drugiego wejścia do budynku, pojawiła się Ofelia, a za nimi Byli Teściowie Żony. 
Ofelia była niezwykle ważna. Nie dość, że otwierała kluczem wszystkie drzwi, to prowadziła za sobą pradziadków, a potem nas, nie dość, że wpuściła wszystkich sama do mieszkania, to jeszcze mogła przekazać gorące wieści bez wcinania się brata.
- Mama jest w garażu. - Ledwo dojechała, bo na autostradzie w aucie coś strasznie zaczęło trzeć i hałasować...
Pasierbica pojawiła się za chwilę wymęczona psychicznie jazdą.
- Nagle  rozległ się łomot, na autostradzie nie mogłam się nigdzie zatrzymać i cudem dojechałam pasem awaryjnym...
Za jakąś chwilę przyjechała Policjantka i Przewodnik i zaczęliśmy w pośpiechu przygotowania do uroczystości - wywieszenie stosownego napisu, dmuchanie baloników, wystawianie na stół ciast i ciasteczek oraz tortu-sernika baskijskiego(?), specjalnie upieczonego przez Pasierbicę, w którym tkwiło 11 świeczek.
 
Ledwo zdążyliśmy, wrócili Q-Zięć z Q-Wnukiem. Tego ostatniego zamurowało z wrażenia i było to niezwykle hecne oglądać go w takim stanie. Bo prawie nic nie mówił, był jakby oszołomiony i w pewien sposób nieswój. Chyba po raz pierwszy nie za bardzo wiedział, jak się w tej sytuacji zachować, bo nie był na nią przygotowany, więc przyjął postawę oszczędnego i wyważonego wysławiania się, a to u niego rzadkość, żeby nie powiedzieć pierwszy raz w jego życiu. Mogło to również oznaczać, że z pewnym charakterystycznym impetem wszedł w nastolatkowość, czyli teraz będzie się odzywał mało, bo po co, skoro wszystko jest głupie. Gdy na boku na ten temat po cichu dyskutowałem z Q-Zięciem, uspokoił mnie.  
- O niego się nie martwię... - Gorzej będzie za parę lat z nią... - wskazał dyskretnie głową na córkę.
Trudno było uwierzyć, bo gdy spojrzałem, ona sama sobą w żadnym elemencie (emelencie) tego "gorzej" nie zapowiadała. Siedziała słodka na podłodze czymś zajęta emanując cały swoim tajemniczym ofeliostwem. Ale zdawałem sobie sprawę, że Q-Zięć miał rację. Może być ciężko...
 
W ogóle Q-Wnuki zrobiły się jakieś takie "duże" i w pewnym sensie... "obce". "Nagle" powstał w nich  taki znaczący skok, trudny do zdefiniowania. Bo niby takie same, ale jakieś takie bardziej dojrzałe, niby dzieciuchy, ale czuło się, że już nie tak do końca. Wytwarzało to we mnie trochę dyskomfortowe samopoczucie, które "kazało" mi uważać na pewne słowa, albo poczynania, które do tej pory uchodziły za naturalne, swobodne i oczywiste. Cholera, co się porobiło?! 
Ale, gdy wychodziliśmy po dwóch godzinach pobytu, nadal zachowywały się normalnie. Żegnały się ciepło, przytulały... Może jestem przeczulony, a może jednak mój odbiór się wyostrzył, bo przecież nie mamy ich na co dzień.
 
W domu byliśmy o 19.15. Ostatnie pół godziny drogi jechaliśmy w ulewie. Paranoja! 
Sąsiadka z Lewej oddała klucze do domu i zrelacjonowała nam, że Pieska o 16.00 wypuściła na ogród Berta wyszła bez problemów i że zaraz potem dała jej jeść i pić. 
- Było wszystko w porządku... - zapewniła nas przejęta na swój sposób. 
Piesek na nasz widok ucieszył się niemożebnie, czyli w swoim stylu, który przez innych psiarzy go nieznających mógłby być uważany za chłodny, a jeśli nie, to przynajmniej za wyważony. Ale my wiedzieliśmy, że Piesek szalał z radości. Robił  stonowane kółka, chodził ode mnie do Żony wykręcając się odpowiednio na swojej długości i napierając masą na nasze nogi, żeby go klepać i czochrać i każdego z nas, nawet mnie, starał się szturchać i zaczepiać swoim wyprostowanym szczudłem z rozcapierzonymi pazurami na jego końcu.
 
Wieczorem oglądaliśmy kolejny odcinek serialu Prawnik z Lincolna
- Śpisz? - zapytałem pod koniec bardziej pro forma, bo nawet ja nie wyłapałem charakterystycznych  objawów.
- Nie... - odpowiedziała Żona całkiem przytomnym głosem, by jednak za kilka sekund dodać:
- A możemy dokończyć jutro?... - Bo chyba jednak ostatni dialog jakoś mi umknął... - No, wiesz, dzień był taki pełen wrażeń...
Tłumaczenia musiały być, a one zawsze mnie rozbawiają. 
 
ŚRODA (06.08)
No i dzisiaj wstałem o 05.40.
 
Dzień znowu rozpoczął się pięknie, słonecznie i chłodno. Na dworze było +9 stopni. 
Po porannym rozruchu zabrałem się od razu za pisanie. Już o 08.00 musiałem z nim i z ostatnią Blogową uciec na górę. Nie było standardowej, porannej, sprzyjającej rozleniwieniu, aury. Bo Żona zamiast oddać się swojemu zwyczajowemu 2K+2M od razu zaczęła gotować jedną porcję jedzenia dla Pieska. Namawiałem ją, żeby zaczęła robić to później Bo przecież zdążysz, ale usłyszałem Nie. Teraz, żebym była spokojna. W ten sposób spokojny nie był nikt. Ruszyła reakcja łańcuchowa. W ogólnym gotowalnym zamieszaniu robiłem Żonie Blogowe i siłą  rzeczy zeszło na wczoraj kupione za 112 zł buty. Oboje podziwialiśmy. Żona przymierzała, i stwierdziliśmy, że po jednym, czy drugim spacerze, musi w trybie internetowym pilnie kupić jeszcze jedną taką parę, jeśli się da, w innym kolorze, żeby na wiele lat mieć spokój i żebym nie musiał później, co jakiś czas, podszywać rozprucia, żeby jeszcze można było trochę pochodzić w czymś, co tylko nadaje się do kubła.
 
A gwóźdź do trumny porannego spokoju i nicnierobienia przybił Piesek. Spałby na górze spokojnie do 10.00, jeśli nie do 11.00. Ale to, co Pani niespodziewanie i nadprogramowo wyczyniała, było ponad jego siły. A priorytety Matka Natura już dawno ustaliła. Więc Piesek najpierw słyszał cywilizacyjne odgłosy - tłuczenie się garnkami, deskami do krojenia, włączanie kuchenki, a przede wszystkim krojenie różnych składników, a przede wszystkim mięska, a potem, a chyba raczej przedtem, wyczuł swoim nochalem wykształconym przez setki tysięcy lat, jeśli nie miliony, jego zapach. Zszedł więc rączo natychmiast do kuchni i zaczął swój terror popiskiwaniem i trącaniem swoim nochalem w łokieć Pani Bo przecież skoro..., to dlaczego nie można od razu...
Tego było mi za wiele, więc nadprogramowo wcześnie uciekłem. A i tak z dołu dobiegało mnie popiskiwanie Bo przecież skoro..., to dlaczego nie można od razu... 
Ostatni raz, kiedy Żona rano gotuje. Cokolwiek! 
 
Po długim pisaniu zszedłem do kuchni. Oczywiście był spokój. Piesek zjadł, a Żona siedziała przy swoim, przesuniętym w fazie, 2K+2M. Zszedłem oczywiście nie po to, żeby swoją obecnością i hałasem wytwarzanym przez siebie mścić się na Żonie i na Piesku. Zwyczajnie zgłodniałem. A coraz piękniejsza aura przymuszała mnie do pewnego pospiechu z wyjściem z I Posiłkiem do ogrodu, bo ostatnio tak jest codziennie, że rano jest pięknie, chmurki i niebieskie niebo, by za chwilę się zachmurzyć, zaszarzyć i zasiąpić.
Przy okazji zajrzałem do szklarni. Już wczoraj zauważyłem, a dzisiaj tym bardziej się potwierdziło, że pierwsze pomidory się zażółciły, a niektóre nawet zapomarańczowiły. 
Gdy przyszła Żona
Zaciekawiona,
oboje stwierdziliśmy, że naszym pięknym pomidorom, bawolim sercom, daleko do klasycznej wielkości bawolich serc, ale pal diabli, niechby tylko do zimy zdążyły dojrzeć.
- Jeszcze tylko cztery, pięć dni słońca i będziemy mogli pierwsze nasze pomidory jeść... - dodawałem sobie i Żonie otuchy i nadziei. 
 
Żal było nie skorzystać z pięknej pogody, uwaga, ciągle się utrzymującej, i nie pójść na spacer do Zdroju. Piesek też był zadowolony, bo oprócz wąchactwa mógł się wyczochrać w pięknej, chłodnej trawie. No i pójść z nami do Stylowej gdzie Żona ma zawsze dla niego smaczki, żeby mu nie było żal, że Państwo jedzą lody, a on nic.
W domu Żona natychmiast zamówiła drugą parę tenisówek(?), ale w innym kolorze.
- W tych się czułam świetnie. - Jakby ich nie było na stopach... 
Musiałem trochę odsapnąć, a potem zabrać się za trzepanie dywaników i odkurzanie dołu, bo istniała możliwość, że dość nieoczekiwanie dzisiaj najdą nas kolejni oglądacze. Zadzwonili, gdy byliśmy w Stylowej. Jechali aż ze Stolicy. Gdy zamknąłem temat dołu, góra nie dawała mi spokoju. Nie mogłem jej tak zostawić i nie sprzątnąć. Ale w tym wszystkim nawet specjalnie się nie uharałem (nie wiedziałem, że jest to regionalizm poznański będący synonimem zmęczenia ciężką pracą).
 
Gdy w ogrodzie odpoczywałem przy II Posiłku i książce, na tarasie pojawiła się Żona.
- Napisali, że będą za 10-15 minut. 
Błyskawicznie się zerwałem, żeby się przebrać i uciec z domu. Dobrze, że zdążyłem spokojnie zjeść. 
Z książką i przy Pilsnerze Urquellu z blisko godzinę posiedziałem sobie niezwykle sympatycznie w Amfiteatralnej. I później nawet trochę pospacerowałem po Zdroju czując się na wpół mieszkańcem, a na wpół turystą. Fajnie.
Do domu wróciłem na smsowy sygnał od Żony Możesz przychodzić :) Przy bramie natknąłem się na dwie panie, które wychodziły z Tajemniczego Domu. Ten końcowy akord wizyty oglądaczy zupełnie mi nie przeszkadza. Jest nawet miły, bo można ich zobaczyć, przedstawić się, czyli uwiarygodnić, że jest ktoś taki, jak mąż i zamienić kilka zdawkowych, grzecznościowych zwrotów i Do widzenia oraz Być może..., czyli takie kulturalno-cywilizacyjno-dyplomatyczne zachowania. I wielka ulga, że mam to już za sobą.
Od razu poszliśmy z Pieskiem na spacer do Uzdrowiska Wsi. Był czas na pełną relację Żony z pobytu pań, ich zachowań, wrażeń i na podsumowania. 
 
Wieczorem skończyliśmy oglądać wczorajszy odcinek serialu Prawnik z Lincolna i podołaliśmy następnemu, ale na ostatnich nogach. Jeszcze z 5 minut i oboje byśmy zasnęli.
 
CZWARTEK (07.08)
No i dzisiaj wstałem o 05.50. 
 
Na dworze panowało +7 stopni. Na poranny obchód ogrodu wyszedłem w polarze. Patrząc na pomidory po raz pierwszy pogodziłem się z myślą, że bawole serca będą własnym zaprzeczeniem, że będą takimi pomidorowymi mamucimi wypierdkami Ale niech chociaż dojrzeją!
Rano siedzieliśmy przy Blogowych, Żona przy niczym nie zakłóconym 2K+2M, ja przy pisaniu. 
 
I Posiłek zjedliśmy bardzo wcześnie, by już o 09.40 być w drodze do Złotego Miasteczka. Było fajnie i ciekawie, ale wracaliśmy na tarczy. To znaczy ja, bo Żona twierdziła, że wszystko było pouczające i stawało się dla niej kolejnym paliwem. Ja zaś oklapłem, zeszła ze mnie energia, ale stać mnie było jeszcze, aby aktywnie uczestniczyć po drodze w zakupach. Najpierw w City, a potem w naszym DINO. I gdy już wjeżdżaliśmy do Uzdrowiska, Żona niespodziewanie dała mi paliwa. Błyskawicznie ożyłem.
Objechaliśmy i obeszliśmy kolejne "dzielnice" Uzdrowiska. 
 
Po II Posiłku pisałem odwołanie do Sądu Pracy. Przysłał mi stanowisko ZUS-u uzasadniające, dlaczego odmawia mi się przyznania dodatku energetycznego.Trzeba było dobrze się wgryźć w treść, przeczytać wiele razy, żeby zrozumieć ten prawniczy bełkot zawierający sporo błędów (stosowany wymiennie "statut" ze "statusem", mieszanie formy męskiej z żeńską, co tylko świadczyło o stosowaniu szybkiej i niechlujnej formy "kopiuj-wklej") nieprzystających powadze urzędu oraz licznym jego prawniczym przedstawicielom opłacanym z naszych podatków. Z dołączonego pełnomocnictwa naliczyłem ich aż jedenaścioro. A to był przecież tylko jeden oddzialik z niezliczonych w Polsce. Za pieniądze im wypłacane byłem straszony na różne sposoby, w tym poniesieniem kosztów postępowania sądowego i zniechęcany do  dalszego upierania się, że mam rację, a wszystko to w ramach szczytnych założeń i ideałów "urząd służy petentowi", wcześniej, w komunie, "urząd służy obywatelowi". Oprócz tej drobniutkiej kosmetycznej zmiany nie zmieniło się nic. Podziwiałem też sprytną taktykę siebie wartych partnerów - ZUS - jego prawnicy. Otóż podpisana pani radca prawny zarzucała mi, że ponadto informuję, że ubezpieczony do odwołania nie załączyć (! - wykrzyknik mój; rozbawił mnie ten suahilski sposób mówienia po polski - moja mieć, twoja być) żadnych dokumentów, w szczególności wskazanych w treści odwołania kopii decyzji (...). Otóż przy składaniu odwołania w ZUS-ie dokumenty te miałem i upierałem się je dołączyć.
- Ale po co ma pan je ponownie dołączać, skoro wcześniej, do wniosku, je pan dołączył. - Cały pakiet, który posiadamy, zostanie wysłany przez nas do sądu. - dałem się omamić, wydawałoby się logicznym argumentom pani urzędnik.
Zniechęcić się nie dałem, a do odwołania znowu dołączyłem kopie dokumentów, których wcześniej "nie dostarczyłem". Przy tym wszystkim zabawne było jeszcze to, że w stanowisku ZUS-u przedstawianym przez tę panią, radcę prawną (prawniczą ?), powoływała się ona na te "niedostarczone" dokumenty podając ich daty, sygnatury i nawet cytując pewne fragmenty. 
 
Żeby nie zwariować po napisaniu pisma, w którym siłą rzeczy musiałem zastosować podobny bełkot i "podszyć się pod prawnika", na dodatek skorygowanego przez Żonę, która brutalnie wyeliminowała moje wszelkie nieprofesjonalne złośliwości punktujące niedouczenie i niechlujstwo, i żeby odreagować, poszedłem do szklarni. Jako do miejsca pierwotnego, oczywistego i naturalnego. Pomidorki wymagały podlania i zasilenia. Oprócz tego z pietyzmem i wielkim uczuciem podwiązywałem kolejne łodygi, które "łamały" się pod ciężarem owoców. Czynię to już od kilku dni,  często przy pomocy Żony, która jednak w szklarni przebywa zdecydowanie rzadziej, a więc zielenina nie zlewa się w jej oczach w całość i stąd może swoim świeżym wzrokiem sfokusować się na takiej, czy innej ugiętej gałązce, której ja już nie dostrzegałem, mimo wielokrotnego chodzenia koło niej i nawet patrzenia. Czyli patrzyłem, a nie widziałem.
Zdecydowanie wróciłem do równowagi. 
 
Zaproponowałem Żonie, aby dzisiaj niczego nie oglądać, bo chciałbym skończyć książkę. Zostało niewiele, a jutro był ostatni dzień, żeby przed weekendem ją oddać i żeby przede wszystkim pożyczyć coś nowego, żeby było co czytać, zwłaszcza że zbliżała się sobota i niedziela. Książkę skończyłem.
 
PIĄTEK (08.08)
No i dzisiaj wstałem o... 04.40.
 
Przy walnej pomocy Żony z dołożeniem pełni.
Wczoraj, gdy byliśmy w Złotym Miasteczku, w naszej ulubionej i jedynej kawiarni w Rynku, jadłem sernik - serowo-chałwowy. Oczywiście Żona była ciekawa takiego zestawu, więc ode mnie podjadała.
Ja zareagowałem dość szybko z racji wrażliwości mojego żołądka, bo już po jakiejś pół godzinie, Żona zaś właśnie dzisiaj nad ranem. To u niej tak nietypowe, że od razu wzmogło moją czujność i mnie rozbudziło. Nie było sensu dłużej leżeć w łóżku, bo sen został skutecznie wypędzony, do tego dołożyła się za chwilę dyskusja i przypomnienie sobie, że dzisiaj pełnia. Można powiedzieć, że Złote Miasteczko dołożyło kolejny elemencik (emelencik), by mieć pełniejszą świadomość "powrotu na tarczy". 
 
Tedy do dnia.
Rozpocząłem go od pisania, a potem siedziałem nad onanem sportowym, który ostatnio, tak się składa, znowu zaniedbałem. Zaraz potem zabrałem się za sprzątanie dołu. Wczoraj pod naszą nieobecność wyjechali "Amerykanie". 
Po I Posiłku wyjechaliśmy w Uzdrowisko w sprawach:
- z Żoną obejrzeliśmy kolejny kawałek Uzdrowiska i patrzyliśmy na nie pod różnym kątem, zresztą bardzo pozytywnym,
 
- w bibliotece oddałem przeczytaną książkę i "wypożyczyłem" cztery kolejne. Cudzysłów wziął się stąd, że książki wypożyczyła Żona, która do rozmowy z niezwykle sympatyczną panią bibliotekarką była przygotowana profesjonalnie. Miała w smartfonie sfotografowane tytuły książek, które chciała wypożyczyć i ich autorów, a ja uważałem, że wybierze najlepiej na świecie, bo zna mój gust i poczucie humoru,
 
- odwieźliśmy pościel do prania, 
 
- odwiozłem Żonę do domu tylko dlatego, że przed budynkiem poczty ujrzeliśmy wianuszek interesantów, którzy czekali, aż ten przybytek postkomunistyczno-usługowy otworzy swoje podwoje po jakiejś tam, rodem z PRL-u, przerwie,
 
- kupiłem trzy skrzynki Socjalnej u tej młodej pani, z tym charakterystycznym makijażem. Przy czym po raz pierwszy przyjąłem postawę cyborga, bo po wielu "kontaktach" z tą panią wyszło mi, że tak będzie lepiej dla mojego zdrowia. Więc nie wychylałem się z żadnym słowem, żadną słowną inicjatywą lub, broń Boże, luźnym podejściem do sprawy. Ograniczyłem się do standardowego "dzień dobry", by natychmiast zamilknąć i tylko zimnokrwiście czekać na jej pytania i jej reakcję.
- Słucham.
- Poproszę dwie skrzynki niegaz i jedną gaz.
- Płatność gotówką czy kartą?
- Kartą.
- Potwierdzenie?
- Nie, dziękuję.
Po czym nastąpiło noszenie skrzynek do auta i moje "dziękuję, do widzenia" i jej "do widzenia". Żadnego cienia uśmiechu albo miłego spojrzenia. Ja pierdolę!
 
- krótko pobyłem w Biedrze. Z promocji piw butelkowych o niezwrotnych butelkach był tylko szajs w postaci Heinekena. Dlaczego tak bezczelnie robią ludzi w...
 
- zatankowałem trochę paliwa.
- Proponuję panu naszą aplikację. - odezwała się młoda pani, gdy podałem jej zbyt starodawną, plastikową, lojalnościową kartę do zliczania punktów. 
- A skąd pani wie, czy mogę ją  zainstalować, skoro mój stary telefon na to nie pozwala? 
- Nie wiedziałam... - spłoszyła się, gdy zobaczyła mój wredny wyraz twarzy. 
 
- wysłałem list do sądu. Na poczcie była tylko jedna osoba, więc poszło sprawnie. 
A twierdzą, że na emeryturze to się dopiero będzie miało mnóstwo czasu i powstanie uciążliwy  problem, jak go "zabić". 
 
Tuż po 14.00 przyjechali goście do dolnego mieszkania. Para w wieku mojego Syna z dwudziestoletnim synem, studentem. Tacy sympatyczno-poczciwi a la nasz Piesek. Gość jeszcze 20 lat temu mieszkał w City, a pracował w... Uzdrowisku. Poznał przyszłą żonę i wyemigrował. Od tamtego czasu był tutaj pierwszy raz. A wiele się  zmieniło...
Miałem wolny czas na miesięczne i bieżące uporządkowanie papierów. Uciekłem z  tym na górę.
Przed i po II Posiłku pisałem.
Pod wieczór znowu zasiliłem pomidory nawozem i je podlałem nie licząc już, że wyrosną na prawdziwe bawole serca. Niechby te, co są i jakie są, dojrzały. 
A potem relaksacyjnie wybraliśmy się we troje na spacer do Uzdrowiska Wsi.
 
Do końca kolejnego odcinka serialu Prawnik z Lincolna nie dotrwaliśmy. Czuliśmy pismo nosem, więc co jakiś czas jedno drugie pytało z zaskoczenia i wybudzająco Śpisz? Dawało to efekt do momentu, gdy Żonę nagle wybudził dziwny dźwięk wydany przez nią samą, po którym, zaskoczony, trochę bezceremonialnie i stanowczo zacząłem szykować się do wyłączania i moszczenia się do snu. Protestów nie było.
 
SOBOTA (09.08)
No i dzisiaj zostałem obudzony alarmem o 06.00.
 
A zwlokłem się o 06.20. Organizm wiedział swoje.
Tradycyjnie rano otwieram Kalendarz Świąt, żeby postudiować, kto dzisiaj obchodzi imieniny, a raczej żeby się zetknąć z imieninowymi dziwami często budzącymi śmiech, albo zgrozę, obrzydzenie lub współczucie Biedne dziecko! I dzisiaj od razu dopadł mnie imieninowy niesmak, bo wśród wymienionych imion nie dojrzałem imienia Kolegi Inżyniera(!). A przecież od dziesiątków lat (dwadzieścia to już dziesiątki) tego dnia zawsze mu składam życzenia, a on niezmiennie twierdzi, że on sam o nich nie pamięta, że w ogóle to nikt nie pamięta Tylko ty. Być może tak jest nadal i nic się nie zmieniło nawet w sytuacji "pojawienia się" kilka lat temu Modliszki Wegetarianki. Bo ta, jako poddana Jego Królewskiej Mości, takich dziwolągów nie obchodzi, tylko jak przystało na kraje o kulturze zachodniej, wyłącznie urodziny z tych uroczystości osobistych.
Rzuciłem się do  Google i wyczytałem, że owszem te imieniny są 9. sierpnia, ale popularniejszym terminem jest 15. września. Ok, ale co im szkodziło dopisać w dniu dzisiejszym, zwłaszcza że to imię bardzo szlachetne, a "oni" często umieszczają różne imieninowe badziewia lub wymysły. Żłoby jedne! 
Tak czy owak miałem oczywiście zamiar dzwonić, tylko trzeba było dać Koledze Inżynierowi(!) szansę na wyspanie się, albo, jeśli był w pracy, szansę na spokojne, godne i relaksacyjne przyjęcie życzeń. Czyli należało zadzwonić po południu. Mogło być też tak, że był akurat w Anglii u Modliszki Wegetarianki, albo w ogóle gdzieś z nią w świecie. Nadal w tym względzie jest mocno tajemniczy i sczajony i gdyby nie jego informacje co jakiś czas wysyłane do mnie o promocjach piwa, w tym niby Pilsnera Urquella (przytyk do Biedronki), to można by zadawać sobie pytanie, czy w ogóle żyje (przytyk do Kolegi Inżyniera<!>). Oczywiście te informacje mogłyby sugerować, że jest w Polsce, ale to już nie ten porządek, co drzewiej, kiedy telefon stacjonarny określał jednoznacznie miejsce aktualnego pobytu rozmówcy i nie wpuszczania adwersarza w lokalizacyjne maliny. Tak się porobiło, że pojęcie "telefon stacjonarny" odchodzi do lamusa i że, gdy się ma współczesnego smartfona i odpowiednią apkę, można otrzymywać i wysyłać informacje będąc samemu na końcu świata, na południowych krańcach Patagonii, na przykład, czy w Nowej Kaledonii.
Tak czy owak postanowiłem po południu Kolegę Inżyniera(!) dopaść choćby był, nie wiem gdzie. 
 
O 05.35 napisał Po Morzach Pływający.
Mieliśmy wyjść z portu  o 1600 w dniu wczorajszym, ale fabryka się zepsuła i teraz  właśnie wychodzimy . Trochę kiepsko jeżeli chodzi o porę dnia,ale za to weekend na kotwicy i pełny relaks do poniedziałku.
No to miłego weekendu
PMP  
Zareagowałem. 
Jako szczur lądowy nie za bardzo złapałem. Dzisiaj jest sobota, czyli środek weekendu. Dzisiaj wychodzicie, jak piszesz, czyli w morze, jak rozumiem. To po to, żeby być na kotwicy, a nie płynąć?. Wydawało mi się, że po wyjściu w morze się płynie, a nie stoi na kotwicy. Ale, jak napisałem, jestem marnym szczurem lądowym...
To fajnego pływania albo stania na kotwicy :)
Emeryt
Przysłał, powiedzmy, wyjaśnienie: 
Czasem nie ma ładunku i dlatego rzucamy kotwicę i czekamy. A że wczoraj nie dostaliśmy żadnych
 " orderów" czyli następnej podróży to armator polecił rzucić kotwicę i czekać.
Tym się wyróżnia żegluga kabotażowa, że płyniemy kiedy jest ładunek albo stoimy kiedy go nie ma.
(zmiana moja, pis. oryg.)
To dowyjaśniam: 
Żegluga kabotażowa, inaczej zwana kabotażem morskim, to rodzaj żeglugi odbywającej się między portami tego samego państwa. Może być podzielona na mały kabotaż (w obrębie jednego morza) i duży kabotaż (między portami na różnych morzach). 
 
Na dworze po początkowym zachmurzeniu zrobiło się pięknie, więc sporu czasu zasiedziałem się w ogrodzie. Najpierw wycinając różne suchacze źle wpływające na doznania estetyczne, a potem przy I Posiłku. I w obliczu zbliżającego się poniedziałku zabrałem się za śmieci. Nasze i gości. 
Niektórym gościom to można mówić długo i namiętnie, a i tak zrobią po swojemu i mają prośby, sugestie i wskazania gospodarzy w dupie. Tym razem podejrzenie padło na "Amerykanów", skądinąd sympatycznych, ale co z tego. Przy okazji wyrzucania naszego worka ze zmieszanymi "natknąłem" się na dwa pełne kubły, nasz i sąsiadów, na tyle pełne, że nie zamykały się klapy. W obu na wierzchu leżały te same worki co do rodzaju i koloru, więc musiał to być ten sam sprawca. I w obu było wszystko. A nie jest przyjemnie takie worki rozwiązywać, zwłaszcza latem, nawet takim obecnym, chłodnym, bo natychmiast w nozdrza uderza gnilna woń i nie jest przyjemnie za chwilę grzebać w tej ogólnej mazi wyławiając plastik i szkło. Na to wszystko napatoczył się Sąsiad z Lewej z  pytaniem-stwierdzeniem Oni wrzucają śmieci także do naszego kubła. Przy czym podszedł do sprawy ze swoistą rezerwą, z humorem, jak chyba do wszystkiego w swoim życiu.
- Nie trzeba było tego robić... - śmiał się, gdy "nasz" worek usunąłem z jego kubła.
Wyjaśniłem mu, że goście na "dzień dobry" otrzymują wszystkie informacje, w tym "śmieciowe" I co z tego?! 
- Powiedz im, że będą płacić po 500 zł mandatu... - ubawił się. 
 
Ta bezrefleksyjność, to niewidzenie, że przecież coś jest nie tak, są irytujące i osłabiające, bo nic z tym nie można zrobić. To taka walka z wiatrakami. Od lat obserwuję chcąco-niechcący zachowanie panów w toaletach w różnych przybytkach użyteczności  publicznej. Jeśli już umyją ręce, a to nie zawsze, i jeśli nie korzystają z suszarki (ja nie lubię) i jeśli są papierowe ręczniki, to używają ich bezrefleksyjnie. Wyrywają bezmyślnie z pojemnika po 5-6 listków, ledwo nimi maźną ręce i taką rozprężoną papierową kulę wrzucają do pojemnika na odpady. Dwa, trzy razy i kubeł jest "pełny". Ani oni, ani tym bardziej kolejni nie pofatygują się, aby papier wgnieść do środka. Efekt jest taki, sam w sobie obrzydliwy, że kolejni "nie mają gdzie" zużytego papieru wrzucić, więc nadal wrzucają w to "pełne" miejsce tworząc taką górę papierowego śmiecia walającego się wokół kubła. Niestety chorobliwie nie mogę przejść nad tym do porządku dziennego i przed umyciem rąk najpierw papier z dużym obrzydzeniem wciskam do kubła (zawsze okazuje się, że jest zapełniony raptem w połowie, góra), a potem ponadwymiarowo szoruję ręce.
W kubłach było podobnie. Wystarczyło worki wcisnąć, by stwierdzić, że jest jeszcze sporo miejsca. 
Sprawa nie dotyczyła pań-sióstr z góry. Przez 15 dni pobytu mógłbym nawet nie zauważyć, że "produkują" śmieci, gdyby nie wystawiany przez nie co jakiś czas w woreczkach, zgodnie z umową koło kubła na śmieci, oddzielnie plastik, a oddzielnie szkło. Bo są ludzie i ludziska. Szkoda, że tych ostatnich jest więcej.
 
Śmieci i całe to odium wokół nich, nomen omen, na tyle mnie zniesmaczyły, że musiałem pójść na górę na godzinne  spanie.
W miarę wypoczęty  psychicznie i fizycznie byłem zdolny pójść z Żoną i z Pieskiem na spacer do Zdroju. W drodze powrotnej odebrałem paczkę, a w niej zamówiony przez Żonę roller, średni (po polsku rolka albo walec; rolka stworzona jest w taki sposób, aby zapewnić głęboki ucisk i rozbić zrosty na tkance, które powodują gorszą wydajność pracy mięśni). Średni, żebym podołał ćwiczeniom i wytrzymał ból, który towarzyszy mi chyba od 3-4 tygodni i który będzie się przecież przy ćwiczeniach najpierw wzmagał, by zniknąć. Taką mam nadzieję.
Po powrocie przygotowywałem sobie stanowisko do ćwiczeń. Porządnie wytarłem z kurzu składany materac, który swego czasu był główną bazą do chronienia się Wnuczki i Wnuka-V przed dziadkiem.
Miejsce do ćwiczeń wytypowałem w Salonie, za narożnikiem, bo nie dość, że tamtędy praktycznie się nie chodzi, to jeszcze przez niego zasłonięte zupełnie nie rzuca się w oczy. 
Fakt, że tamtędy się nie chodzi i że go nie widać, został za chwilę brutalnie potwierdzony. Bo chcąc złożyć materac na podłodze ujrzałem niby podejrzane, ale przecież jednoznaczne ślady. A doświadczenie w tym względzie miałem mając Pieska i jego popis w Wakacyjnej Wsi, kiedy to któregoś ranka w salonie ujrzałem trzy potężne kupy i pół podłogi "zaścielonej" wyschnięta sraczką. Wówczas sprzątanie w oparach gówna zajęło mi 2 godziny.
Teraz nie było tak źle. Wyschnięta sraczka obejmowała tylko jakiś metr kwadratowy. Po namoczeniu tej powierzchni pojawił się jednak zapach gówna, którego nie dało się uniknąć, i zapachu i gówna, bo musiałem być nad nim ciągle nachylony, zwłaszcza że jednak było tak wyschnięte, że trzeba je było najpierw delikatnie skrobać. Delikatnie tylko dlatego, żeby nie porysować parkietu. Dopiero potem mogłem wielokrotnie powierzchnię wycierać. 
Oczywiście dociekaliśmy, kiedy to mogło się stać. Ja typowałem wtorek, kiedy wyjechaliśmy do Metropolii na urodziny Q-Wnuka, Żona zaś jakieś mgliste późniejsze terminy Bo to niemożliwe, żeby tak od wtorku... 
Stanowisko do gimnastyki miałem przygotowane.  
 
Od 17.00 oglądałem pierwszy mecz Igi Świątek z Rosjanką Anastazją Potapową w turnieju rangi WTA 1000 w Cincinnati. Bez specjalnych emocji, bo Iga wygrała 2:0 grając słabo, a Rosjanka jeszcze gorzej. Może jedyną "atrakcją" meczu były powiększone, rybie usta Rosjanki, które zachłannie i z obrzydzeniem obserwowałem w momentach jej serwisu, kiedy kamera na dużym powiększeniu pokazywała jej twarz. Praktycznie przez połowę meczu nie mogłem się na nim skupić, tak ta "rybość" mnie przyciągała. A przecież Anastazja była ładną kobietą, zanim zaczęła poprawiać swoją urodę w kierunku jej upiększania, bo i dość ciekawa twarz, i zgrabna sylwetka...
 
Wieczorem zadzwoniliśmy do Kolegi Inżyniera(!). Głos miał nieciekawy, więc od razu dałem wyraz swojemu zaniepokojeniu szybko i na wszelki wypadek składając imieninowe życzenia. Żona też wykazała się refleksem i się dołączyła, bo potem mogło być różnie, a wiadomo Kolega Inżynier(!) tajemniczy jest...
- Oj, coś ten głos jest taki niemrawy, bez życia... - Nie strasz nas! - Coś się stało?! - A jesteś w domu, czy w Anglii?
- No cóż, w Anglii byłem ostatni raz...
- Czy ja dobrze rozumiem... - starałem się wejść mu w słowo.
- ... dostałem czarną polewkę.
Nie powiem, trochę nas zatkało. 
Wyjaśniając młodszym: 
"Dostać czarną polewkę" to frazeologizm oznaczający otrzymanie odmowy, zazwyczaj w kontekście starania się o czyjeś względy, zwłaszcza o rękę kobiety. 
Raczej nie podejrzewaliśmy Kolegi Inżyniera(!) o starania się o rękę Modliszki Wegetarianki, zwłaszcza po jego małżeńskich przejściach, ale cholera wie. Może się starał, a może nie, a trzeba było?... Nie dowiemy się, bo Kolega Inżynier (!) był i jest tajemniczy.
Przy okazji, receptura na czarną polewkę, gdyby ktoś się uparł i przebrnął przez współczesne możliwości zaopatrzenia i kulinarne.  
1/2 szklanki świeżej krwi kaczki, gęsi lub prosięcia, 1/2 szklanki octu 6-procentowego, podroby z kaczki lub gęsi, 15 dag mięsa wieprzowego, 10 dag łazanek, 1 marchewka (10 dag), 1 pietruszka (10 dag), 1 cebula (10 dag), 3 liście laurowe, 4 goździki, 4 ziarna ziela angielskiego, 10 suszonych... (zdziwienie i niezrozumienie moje).
 
"Ostateczne", telefoniczne rozstanie nastąpiło w sobotę, 14, czerwca. Samo to świadczy o tajemniczości Kolegi Inżyniera(!), bo do tej pory o tym nie wiedzieliśmy.
- Ale w lipcu, w zaplanowanym grubo wcześniej przez nas terminie, byliśmy razem w Edynburgu i było fajnie. - wyjaśnił, jeśli "wyjaśnił" jest adekwatnym słowem. Raczej zdrowo nam mieszającym w głowach. Podobnie jak fakt, że Modliszka Wegetarianka praktycznie codziennie dzwoni do Kolegi Inżyniera(!) Bo ja już do niej nie dzwonię.
W pracy u Kolegi Inżyniera(!) też się pokomplikowało, bo szef, a zarazem kolega, ze względów finansowych przymusił jednego z inżynierów, bliskiego partnera Kolegi Inżyniera(!), z którym ten miał świetnie rozdzieloną pracę i kompetencje, do zwolnienia się. Z kadry inżynierskiej został tylko Kolega Inżynier(!) i jego szef, też inżynier, którego teraz trzeba powoli i żmudnie z powrotem przyuczać do zawodu, bo jako szef już dość dawno temu odszedł od niego i odszedł od codziennych inżynierskich realiów.
- Czasami się czuję, jakbym był szefem mojego szefa. - Pyta mnie o wszystko... 
W rodzinie niby normalnie, ale z córkami kontakt słaby, zwłaszcza z młodszą, Krawacikiem.pl. Kolega Inżynier(!) nad tym mocno boleje. Zaś ze starszą, Stefanem Kotem Biznesu, niby kontakt jest, ale też niesatysfakcjonujący. W zbliżającym się roku szkolnym dziewczyna będzie w klasie maturalnej. Nie zdziwiła nas informacja, że siostry żyją ze sobą, jak pies z kotem.  
To widocznie taki czas czarnych polewek u Kolegi Inżyniera(!). Stąd nic dziwnego, że i my, niejako rykoszetem, dostaliśmy od niego czarną polewkę. Na nasze nieustające zaproszenie do Uzdrowiska odparł:
- Ostatnio to nie przepadam za ludźmi. - Może przyjadę na przełomie października i listopada, gdy wybiorę się na samotną wyprawę.
Rozumieliśmy go, bo od dawna wiemy, że ogólnie rzecz biorąc, ludzie to chuje! Taki swoisty paradoks tego gatunku.
 
Ale trzeba przyznać, że jak to on, czyta bloga i interesuje się naszymi sprawami. Był na bieżąco dopytując o szczegóły, których, siłą rzeczy, nie mogłem na blogu umieścić. Miłe.
Na koniec zapytałem, czy wszystko to mogę opisać. 
- Zawsze ci powtarzam... - usłyszałem. - Pisz, bylebyś pisał prawdę. - Może to sobie zapisz na jakiejś kartce?... 
Stwierdziłem, że po tych mocnych wiadomościach zapisywać nie muszę, bo tak mną wstrząsnęły, że instrukcja wdrukowała się już na amen. Problem  jest tylko jeden, że, jak mówią górale, są trzy rodzaje prawdy - świnto prawdo, tys prawdo i gówno prawdo. Postanowiłem niczego nie wnosić od siebie, nie interpretować, tylko pisać zgodnie ze "świnto prawdo". 
Rozmawialiśmy 46 minut. Nie dziwne to. Pisałem, że jest tajemniczy? 

Wieczorem skończyliśmy wczorajszy odcinek serialu Prawnik z Lincolna i rozpoczęliśmy kolejny, mimo moich sugestii, żeby na tym poprzestać. Żona się jednak uparła. Po dwóch trzecich oglądania brutalnie włączyłem światło. Patrzyła na mnie półprzytomna.
- Bo jak mam obejrzeć cały odcinek, gdy dany zawsze zaczynam w połowie? - przytomniejąc odezwała się tonem pytającym i wyjaśniającym podszytym pretensją. 
 
NIEDZIELA (10.08)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.
 
Znowu organizm wiedział swoje, bo nie chciał wstać na alarm o 06.00. 
Od rana krótko siedziałem przy onanie sportowym, a potem zabrałem się za pisanie.
W zaawansowanym poranku napisałem długiego smsa do Kolegi Inżyniera(!). Elaborat, jak stwierdziła Żona. Oprócz mojego słowotwórstwa i elementów (emelentów) natury filozoficznej zawierał on konkretne pytanie dotyczące czasu trwania partnerskiego związku Kolegi Inżyniera(!) z Modliszką Wegetarianką. Ja stawiałem na 4 lata, Żona na trzy.
Na angielskiej ziemi wylądowałem po raz pierwszy 2 kwietnia 2022 roku..., - zaczął niczym Ryszard I Lwie Serce, gdy wrócił do Anglii po trzeciej wyprawie krzyżowej. - ... a zaczynem był SMS z życzeniami wysłany 1 stycznia tamtegoż roku. Czyli mniej-więcej 3,5 roku - tak, że w zasadzie oboje macie rację... (pis. oryg.)
 
Panie z góry wyjechały przed 11.00. Obie tej samej krwi, siostry, były w dalszym ciągu oszczędne w słowach eufemistycznie mówiąc. Przy pożegnaniu dominowały pojedyncze słowa "dziękujemy", "do widzenia" i "... takie lato", gdy odważyłem się zagadać "Miały panie pogodę w kratkę". "Konwersację" zamknąłem standardowym "szerokiej drogi", by z wnętrza auta usłyszeć kolejne "dziękujemy". Na górze zostawiły błysk łącznie ze zdjętą pościelą ułożoną w kostkę, jakby wyszła prosto z pralni.
Za sprzątanie zabrałem się po I Posiłku celebrowanym w ogrodzie przy nowej książce. 
Nowi goście  przyjechali o 15.00. Para, przed czterdziestką, z czternastolatkiem. Złego słowa nie mógłbym rzec, ale nie nasi goście. Ta olbrzymia, czarna i agresywna Audica...
 
Zacząłem ponownie oglądać filmik instruktażowy, czyli po naszemu tutorial, dotyczący zastosowania wałka do ćwiczeń i do pozbycia się bólu. I po raz pierwszy zacząłem ćwiczyć na materacu. Wałek nieźle dał mi w kość, a w zasadzie w pośladki, a w zasadzie w mięsień gruszkowaty. Poczułem ulgę, nie powiem, tylko że ona w ostatnich tygodniach tak czy owak przychodziła po południu. Więc jutro rano się zobaczy. 
W pewnej jednak euforii wybrałem się z Żoną i z Pieskiem na wieczorny spacer do Uzdrowiska Wsi.
Po drodze dowiedzieliśmy się od dwóch sąsiadów, oldboyów, że trzeci przetarg na remont Orlika doszedł do skutku i że boisko będzie otwarte w... październiku. Szkoda, że nie w listopadzie albo w grudniu.
- Będzie remontowana płyta boiska? - zapytałem, bo taki rodzaj remontu sam się nasuwał.
- Nie!... - panowie się uśmiali. - Ogrodzenie i oświetlenie... 
- Ale przecież dotychczasowe jest w porządku, to po co?... - zdziwiłem się, chociaż nadmiar pieniędzy w Uzdrowisku powinien mnie już przestać dziwić.
- Dostali jakieś fundusze... - panowie wzruszyli ramionami wyraźnie się ze mną zgadzając.
Jednak jest to pewnego rodzaju paranoja. 
 
Wieczorem dokończyliśmy wczorajszy odcinek serialu Prawnik z Lincolna. I dalej mieliśmy się nie rozpędzać zgodnie z sugestią Żony. Taka była umowa. Lecz, gdy odcinek się skończył, stwierdziła, że mogłaby chętnie obejrzeć kolejny. Wyrwałem brutalnie z gniazda wtyczkę od rutera i drugą, od telewizora z uwagą, że się nie dam nabrać.
- Ale ja jestem w dobrej formie i chętnie  obejrzałabym następny!... - upierała się.
- Nic z tego!
- Ale to jest nie do przyjęcia! - zareagowała gwałtownie między innymi dlatego, że zastosowałem technikę działań brutalnych, a nie łagodno-perswazyjno-tłumaczącą, że przecież... - Gdybym wiedziała, że tak będzie, to bym została na dole, a ty sobie możesz spać! - Bo co ja teraz będę robiła?...
- Poczytaj sobie, czyli posłuchaj, a spać trzeba iść z kurami. - To zdrowo. - Trzeba się wysypiać.
-  Ja się wysypiam. - A przecież dopiero jest dwudziesta, to bez przesady. -  Na przyszłość mnie uprzedź, to zostanę sobie na dole. 
O 20.30 oboje już spaliśmy. 
 
PONIEDZIAŁEK (11.08)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Od rana od razu zabrałem się za onan sportowy. 
Ból w pośladkach był może minimalnie mniejszy niż ostatnio. Mogła to być jednak autosugestia. Jakieś wnioski będzie można wyciągnąć dopiero po kilku dniach ćwiczeń. Zabrałem się za nie jeszcze przed I Posiłkiem.
Spociłem się, jak mysz, zwłaszcza w momentach, gdy według filmiku instruktor-fizjoterapeuta zalecał "znalezienie na wałku miejsca bólu i "jeżdżenie" na nim pośladkiem dokładnie w tym miejscu przez 1,5 - 2 minuty. Ból był sakramencki. Pot również. Dotrwałem może do minuty.

A potem pisałem. O dzisiejszym dniu publikacji skrzętnie przypomniał mi Po Morzach Pływający i to w swoim stylu, bo już o 05.23. Człowiek nie ma czasu zipnąć...
I Posiłek zjadłem w ogrodzie. Od kilku dni pogoda jest jak drut. Rano temperatura +9 - +15 stopni, a w dzień ciepło, ale nieupalnie, niemęcząco, z błękitem nieba. Stąd dzisiaj nastąpiła historyczna chwila i po pozytywnej opinii Żony zerwałem pierwszego pomidora. Swoją wielkością był zaprzeczeniem gatunku "bawole serce", bo kubaturowo mógł być z pięć razy mniejszy niż jego normalni pobratymcy. Ale poza tym niczego mu nie brakowało. Żona zrobiła mi do jajecznicy taką sałatkę - pokrojony delikwent wymaczany w sosie winegret z musztardą, z dodatkiem oliwy, octu, soli, pieprzu, wyciśniętego czosnku i pokrojonej cebuli. Palce lizać.
 
W trakcie, gdy sobie jadłem, wyjechali goście z dołu. Zajęła się nimi Żona. Miło, zwłaszcza że do pożegnań z nimi się nie paliłem. Ale Żona stwierdziła, że na "do widzenia" bardzo sympatycznie sobie z nimi porozmawiała.
W kontekście 15. sierpnia, które to święto jakoś umknęło mi z tego tygodnia, pojechałem do pralni zawieźć i odebrać pranie. Za chwilę będzie spory ruch, spora rotacja gości i z pościelami moglibyśmy się obudzić z ręką w nocniku. 
Po drodze zajrzałem do biblioteki. To takie nasze bibliotekarskie powiatowstwo. Pani zadzwoniła, że dwie z książek, o które poprzednio dopytywała się Żona, wróciły od czytelników i że ona je blokuje dla nas i że można je wypożyczyć. Nie przeszkadzał fakt, że na naszym stanie były już cztery wypożyczone za poprzednim pobytem.
 
No i wpadłem do DINO. W mięsnym obsługiwał pan, któremu poprzednio powiedzieliśmy, że bardzo nam odpowiada, gdy on jest na mięsnym i że wtedy poprawia się nam humor. Trudno, żeby nas nie zapamiętał, zwłaszcza że ucięliśmy wtedy sympatyczną pogawędkę.
- Jeśli w ladzie nie ma szynki, to znaczy, że nie ma w ogóle, czy może jest na zapleczu? - głośno zapytałem krzątającego się pana.
- Stój pan! - Jest, tylko nie zdążyłem przynieść. - A ile pan potrzebuje?
- Cztery kilogramy.
- Jest! - Stój pan!
Ten prosty dialog ożywił pięcioosobową kolejkę. Niektórzy ze stojących, oczywiście ci starsi, sugerowali, że towar dostanę spod lady.
Gry przyszła moja kolej, pan przyniósł kawał zwalistej szynki, 6 kg, i precyzyjnie odważył 4.004 kg.
- Tu ma pan kawałek na pieczeń, a tu...
- A nie, nie! - przerwałem mu. - To wszystko jest dla pieska! - ręką pokazałem jego potężną masę, żeby usprawiedliwić te 4 kilogramy.
Pan, jak i pięć pań za mną się zdziwili, więc pospieszyłem z wyjaśnieniem. 
-  Żona kocha pieska, więc karmi go szyneczką. - A mąż... - machnąłem ręką - zje to, co ona mu da. 
Panie się ubawiły starając się po sobie nie dać poznać, że się duszą ze śmiechu. 
- O?! - To by chyba trzeba zmielić? - zasugerował pan.
- A nie, nie... - natychmiast zareagowałem. - Ostatnio Żona wymyśliła, że lepiej pieskowi będzie smakować krojone. - Więc na dodatek wszystko kroję ja, bo Żona nie cierpi tego krojenia.
Panie nadal się dusiły. 
 
Gdy wróciłem, natychmiast zabrałem się za sprzątanie dołu. Nowi goście mieli przyjechać o 15.00. Byli punktualnie. Co za para! Młode małżeństwo, lat około 25. Kontaktowi, kulturalni, bezpretensjonalni, otwarci, inteligentni i ciekawi. Oni sami i ciekawi świata. Tak chciało się porozmawiać, że naprawdę zdrowo musiałem się hamować. Ona uczy w przedszkolu i zajmuje się dziećmi upośledzonymi, on jest... rybakiem i pływa na kutrze. Oboje byli zachwyceni, że znamy ich tereny. Rozumieliśmy się w lot w wielu aspektach. Jak to możliwe przy takiej różnicy wieku? 
 
Potem już, przed II Posiłkiem i po nim, pisałem. Na plecach czułem oddech Po Morzach Pływającego.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz i raz się skarżył smsem, że próbował się do mnie dodzwonić. Biedny taki...
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.36.
 
I cytat tygodnia:
Zauważyłem, że im ciężej pracuję, tym bardziej sprzyja mi szczęście... - Charles Kettering (amerykański rolnik, nauczyciel, mechanik, inżynier, naukowiec, wynalazca i filozof)