poniedziałek, 26 marca 2018

26.03.2018 - pn
Mam 67 lat i 113 dni.


WTOREK (20.03)
No i z trudem adaptuję się do "nowej" metropolialnej rzeczywistości.

Okazało się, że na Wnuka-I, z jego zdolnościami matematyczno-analityczno-pamięciowo-wzrokowo-skanującymi, muszę uważać.
Najpierw, gdy dotarliśmy wczoraj po podróży do bloku na Naszym Osiedlu w Metropolii, sprowokowałem go mówiąc, że tak szybko wklepię kod na domofonie bramy, że nie ma szans go powtórzyć. Kazał mi zostać wewnątrz budynku, a sam będąc na zewnątrz bez problemu ją otworzył.
Z zaskoczenia kazałem mu to powtórzyć 4 godziny później, gdy wracaliśmy z kina. Spojrzał na mnie lekceważąco i za chwilę usłyszeliśmy dźwięk otwierającego się zamka.
A rano, przy śniadaniu, gdy zadzwonił mój telefon, powiedział, że może go odebrać. Odparłem, że nie da rady, bo najpierw trzeba wklepać mój(!) kod odblokowujący, który znam tylko ja.
Okazało się, że nie tylko! Widząc przyzwolenie w moich oczach wziął telefon, kilka razy go dotknął, po czym do mnie odwrócił. Blokady nie było! Nie wiem, kiedy podpatrzył ten szyfr, bo przez cały pobyt w Naszym Miasteczku wydawał się zawsze zainteresowany czym innym. Masakra!

Rano, przed pójściem do Szkoły, poszliśmy na drobne zakupy, żeby można było cokolwiek zjeść na śniadanie.               W naszym, męskim przypadku, to "cokolwiek" jest bardzo adekwatne. Wystarczyła bułka i jajecznica. Wysublimowana męska prostota.
Przy okazji zakupów pokazałem wnukowi, a mało kto o tym wie, geometryczny środek Metropolii, który mieści się na Naszym Osiedlu i jest specjalnie oznaczony.

Drogę do szkoły pokonaliśmy oczywiście piechotą. Mówiłem wnukowi co jakiś czas, jaki odcinek drogi w ułamkach aktualnie przebyliśmy, a on to przeliczał na procenty. Ot,  taka zabawa.
W Szkole Najlepsza Sekretarka w UE nie mogła się nadziwić, że wnuk przez godzinę czyta książkę, nie marudzi, niczego nie chce i nie gra na smartfonie. Po czym oznajmiła:
- Och, chyba idzie cała rodzinka!
I rzeczywiście nastąpił najazd Hunów.
(Hunowie - lud koczowniczy, barbarzyński, wywodzący się z Azji.  Przyczynił się do upadku Cesarstwa Zachodniorzymskiego. Twarze mongoloidalne. To chyba ja, mój Syn i Córcia.
Wandalowie - plemiona germańskie. To od nich, z racji ich postępowania, m.in. względem Cesarstwa Rzymskiego, wzięło się słowo "wandalizm". Co ciekawe, byli arianami, heretykami wg Kościoła Katolickiego, bo odrzucali, m.in. dogmat  Św.Trójcy).
Osobiście, na własny użytek, wyraźnie odróżniam Hunów od Wandali.
Dla mnie Hunowie to w sumie nawet sympatyczna grupa. Wpadnie taka do domu, lokalu, gdziekolwiek, narobi potężnego zamieszania, ale bez chamstwa i szkód. Po czym zniknie, jakby jej nigdy nie było. Żadnych śladów bytności.
Wandalowie podobnie, ale...zostawiają po sobie zniszczenia i odium ich chamstwa i bezmyślności.

Moi byli Hunami i przyjemnie było ich oprowadzać i patrzeć, jak różne rzeczy robią na nich wrażenie.  Głupio się przyznać, ale byłem dumny, że z Hunami mogę razem chodzić po szkole i się nimi chwalić.


PIĄTEK (23.03)
No i Hunowie o mało mnie nie wykończyli.

Wszystko przez to, że role się odwróciły i tym razem to ja byłem na ich terenie.
W środę wieczorem przyjechałem do Wnuków (już nawet nie ma co się chwalić, że bez samochodu swobodnie poruszam się po Metropolii i jej peryferiach). Było późno, więc "hunostwa" specjalnie nie odczułem.
Za to cały spędzony tam czwartek zrobił poważny wyłom w moich siłach. Tu muszę podkreślić fakt, że wnukowie cały dzień byli w domu, bo obejmuje ich domowy system nauczania, czyli nie chodzenie do klasycznej szkoły. A skoro byli    w domu, to dym był nieunikniony.
Synowa ze słuchawkami na uszach usiłowała pracować przy komputerze, Syn na kilka godzin się ewakuował do swojej matki, żeby mieć chwilę czasu na pracę i naukę, a ja, no cóż, ani słuchawek, ani ewakuacji nie miałem. Oczywiście to dobrze, bo ktoś musiał patrzeć lub słuchać, czy sobie jakiejś krzywdy nie robią.
Popołudniowe przybycie Córci zdecydowanie pomogło, bo wzięła na swoją klatę, jako ciotka, sporą część parcia wnuków na różnego rodzaju gry. A i tak wieczorem, bo Syn z Synową tradycyjnie mieli wychodne, przy kolacji, przy stole, musiałem lekko sterroryzować męskie bractwo i o dziwo chłopcy siedzieli jak trusie, a w domu panowała piękna cisza.
Wieczorem omówiłem z Córcią nasz poranny wyjazd, bo oboje mieliśmy się stawić w swojej pracy. Swoje trzy grosze chciał dorzucić Syn, który w dobrej wierze wymyślał inne warianty naszego wyjazdu z jego udziałem. Nie daliśmy się nabrać na te komplikacje, zwłaszcza ja, pamiętając o funkcji 3!  Stąd rano w prosty sposób, według 2!, już o 06.30 opuściliśmy Hunostwo.

Wieczorem w pubie, bardzo relaksacyjnie, obejrzałem mecz Polska - Nigeria przegrany przez nas do jednego. Mecz towarzyski, drużyna sprawdzana wariantowo, wiadomo - przygotowania do mistrzostw. Mankamenty były, ale wydaje mi się, że wypadliśmy całkiem nieźle.


SOBOTA (24.03)
No i byłem na obiedzie u Teściowej.

Trzeba powiedzieć, że Mama się stara i mocno takie wydarzenie przeżywa. Toteż drobnymi akcentami staram się  je zauważyć,  podkreślić. A to marynarką z koszulą, a to jakimś drobnym prezentem.
Z takich okazji Mama bardzo często piecze sernik, lepszy od sernika byłego Teścia mojej Żony, który, gdy się był dowiedział o mojej opinii, wziął się był na mnie obraził i stwierdził, że jeśli chodzi o jego sernik, to mogę sobie pogwizdać, czyli że już nigdy mi go nie upiecze. I słowa, jak prawdziwy mężczyzna, dotrzymuje. Jak dotąd!
Chodzi o to, że sernik Teściowej jest grudkowy, czyli występuje kwintesencja sernikowatości w serniku, a sernik byłego Teścia Żony jest zhomogenizowany i nie ma tej grudkowatości, czyli kwintesencji!
Tak się nad tym rozwodzę, bo sernik w kategorii ciast to taki Pilsner Urquell w kategorii piw. Czyli najpierw sernik, potem długo, długo nic, potem makowiec, a potem reszta.

No więc na deser zżarłem kilka kawałków sernika, a o reszcie, żeby się nie obżerać, wyraziłem opinię, że chętnie bym zabrał ze sobą, żeby na przykład mieć do kawki rano w Szkole.
Po jakiejś godzinie, gdy ciągle siedzieliśmy przy stole, Teściowa stwierdziła:
- To może ja ci zapakuję ten sernik?!
Więc wstałem, ogarnąłem się i po godzinie i 10 minutach zakończyłem wizytę.
Podejrzewam, że tysiące zięciów zazdrości mi tej sytuacji, kiedy obie strony, konkretnie Teściowa-Zięć,  nie mają żadnych pretensji i rozstają się po tak krótkim czasie w sympatycznych nastrojach.


NIEDZIELA (25.03)
No i byłem w moim Rodzinnym Mieście.

Pojechałem pociągiem, tam i z powrotem. Oprócz normalnej podróży odbyłem sentymentalną, w czasie. Ostatni raz jechałem w taki sposób jakieś 25 lat temu, z moimi dziećmi, wówczas kilkunastoletnimi.
Na pierwszym roku studiów trasę tę przemierzałem w tę i we w tę raz na tydzień. W niedzielę wieczorem z ciężkim sercem wyjeżdżałem do Metropolii, który to ból był pogłębiany częstą wizytą Ojca na dworcu upierającego się, że mnie odprowadzi. Poczucie obciachu zostało mi do tej pory. Wtedy nawet słoiki z prowiantem od Mamy nie były w stanie go umniejszyć.
W sobotę z radością wracałem do Rodzinnego Miasta, do swoich śmieci, do swoich kumpli.
Od drugiego roku, aż do końca studiów,  już tylko raz na 2-3 miesiące,  z dużą niechęcią jechałem do Rodzinnego Miasta i z wielką radością i ulgą wracałem do Metropolii.
Wielki świat mnie wchłonął. Taki klasyczny syndrom młodych ludzi dodatkowo wzmocniony u mnie "dzięki" rodzicom,     a zwłaszcza Ojcu.

Teraz, po drodze, obserwowałem znane mi dobrze stacyjki.  Jedne znalazły się w XXI wieku, inne zostały w XX,           w komunie. Oczywiście najbardziej chłonąłem atmosferę "mojego"dworca.
Miałem na to czas w oczekiwaniu na opóźniony pociąg do Metropolii. Czułem przeszłość pomieszaną ze współczesnością z wyraźnym zgrzytem, dysonansem.
Przeszłość:
- te same pokrzywione płytki na peronach, po których chyba chodziłem 60 lat temu,
- połacie peronów pokryte gołębimi odchodami, że aż strach się poruszać w kontekście wizji wsiadania do pociągu        w obsranej kurtce, czapce, itp.,
- połacie dachu i ścian okalających perony z szarymi i brudnymi szybami z licznymi dziurami,
- szczekaczki, czyli nagłośnienie rodem z "Misia" - "po komunikacie i tak nic nie wiesz",
- różne prowizorki, załatania, podczepienia, zaklejenia, itp.,
- "standardowe" opóźnienia pociągów.
Współczesność:
- wszyscy oczekujący pasażerowie "przyklejeni" do smartfonów,
- drużyny konduktorskie w eleganckich uniformach,
- żółte linie wymalowane na krawędzi peronu oraz metr od niego na krzywych kafelkach,
- plastikowe foteliki w kolorach wrzosowo-różowych oraz niebiesko-granatowych,
- składy pociągów, takie aerodynamiczne, w żółtych kolorach, wydające dziwne dźwięki.
Ponadczasowość:
- pary młodych ludzi  przytulających się do siebie w obliczu czekającego ich rozstania (oczywiście jeśli nie są przyklejeni do smartfonów).

Brat czekał na peronie. Naprawdę fajnie i wzruszająco, chociaż takich uczuć w naszym rodzinnym domu specjalnie       w sobie wykształcić nie mogliśmy.
Razem pojechaliśmy na cmentarz. Właśnie minęła druga rocznica śmierci Mamy.
Jakiś tydzień wcześniej ubzdurałem sobie, że to już trzecia i naprawdę się przeraziłem.

W domu czekał na mnie obiad. Brat mieszka samotnie, a życie wypełnia mu wyłącznie praca. Nawet wyjście po mnie na dworzec jest dla niego atrakcją.
Gotuje sam i lubi to robić. Więc czekały na mnie, do wyboru: kotlety mielone, indycze żołądki i duszony kurczak. Do tego ziemniaki, surówka, a wcześniej pomidorowa na wołowinie. No i wódeczka. Wybrałem żołądki, bo nigdy takich nie jadłem.

Nasza konwersacja polega na tym, że Brat zajmuje w niej jakieś 95% czasu, a ja resztę. Nawet mi to odpowiada, bo po pierwsze nie będę się kopał z koniem,  po drugie jest samotny, więc musi się wygadać, chociaż gdy nie był, też to miał, a po trzecie lubię obserwować, jak jest Ojcem II. To taki nasz wewnętrzny kod.
Ojcem I jest, o dziwo,  nasza Siostra (rocznikowo pomiędzy mną a bratem, przy czym ja jestem najstarszy), która nie przyjmuje, tak jak Ojciec, żadnych logicznych wywodów, wszystko wie najlepiej i powtarza różne kwestie dotyczące dowolnych spraw po dziesięć razy. Brat tak potrafi po pięć razy, ja po dwa. Oboje zgodnie twierdzą, że mam najmniej spośród nas cech po Ojcu, z czego się cieszę, ale to "najmniej" i tak jest przyczyną mojej życiowej goryczy i wielką walką, wspieraną i stymulowaną przez Żonę. Mam jednak świadomość, że jestem Ojcem III i że z tym walczę.
Tylko życia nie starczy.

Gdy wracam z Rodzinnego Miasta, ciągnę za sobą przyklejoną do mnie przeszłość i zawsze mi żal miasta, tak pięknego i tak zapyziałego.

I jeszcze ostatnia, banalna, ale wbrew pozorom,  ciekawa obserwacja z podróży.
W drodze powrotnej siedziałem niedaleko ubikacji i obserwowałem zachowanie ludzi chcących z niej skorzystać. Jakaś pani, lekko młodsza ode mnie,  starała się dostać do środka i naciskała bezskutecznie jakiś drobny element wystający    z drzwi.  Pospieszyłem z  pomocą widząc jej bezradny  wzrok skierowany ku mnie i otworzyłem drzwi zwyczajnie, za pomocą uchwytu-klamki.
Ciekawe, że ludzie tak poddają się wszech obecnej rzeczywistości przyciskowo-dotykowo-przesuwalnej, że do głowy im nie przyjdzie zastosowanie starych, prostych metod.
Bo wszystko jest i działa na dotyk. Niedługo jedzenie i picie będzie na dotyk, chociaż może, o zgrozo już jest, wydalanie na dotyk i seks na dotyk, chociaż to chyba jest zły przykład,  jeśli jeszcze do tego dodać przycisk i przesuw!


PONIEDZIAŁEK (26.03)
No i powoli, na razie mentalnie, szykuję się do powrotu do Naszego Miasteczka.  Taki live!

Ale jednak spisałem już odpowiednie pociągi i zrobiłem spożywczy remanent, żeby się nic nie zmarnowało. Bo marnotrawstwa jedzenia nie cierpię. Tak mi zostało z dzieciństwa, kiedy cierpiałem głód.
A na obiad zjadłem trzy kotlety zrobione przez Brata, które sprytnie, bez mojej wiedzy, zapakował do mojej torby pod pozorem wkładania czegoś innego. Oczywiście do kotletów, zgodnie z wytycznymi Żony, dodałem wyłącznie kiszoną kapustę ze świeżo pokrojoną cebulą, całość obficie skropiona oliwą z oliwek.

W tym tygodniu Bocian zadzwonił ledwie jeden raz.

poniedziałek, 19 marca 2018

19.03.2018 - pn
Mam 67 lat i 106 dni.

CZWARTEK (15.03)
No i jadę pociągiem po Wnuka-I.

Raptem 250 km od Naszego Miasteczka.
Mógłbym samochodem, ale co to za przyjemność?!
Ostatnio tak mi się porobiło, że jak słyszę gdziekolwiek szum kół pociągu lub dźwięk jego syreny, trąby(?), to budzi się we mnie natychmiastowa chęć wsiadania i jechania, obojętnie dokąd, byleby jechać. Jest to dziwne, bo takie pierwotne - czuję się wtedy, jakbym miał równie dobrze za chwilę wyć do księżyca. Nie umiem sobie tego wytłumaczyć, bo przecież pociąg jest wytworem cywilizacyjnym. Może odzywają się  instynkty, które zdążyły się we mnie wykształcić       w młodości, kiedy każda podróż odbywała się pociągiem i była wielkim przeżyciem.  Potem, z biegiem lat, różne rzeczy  powszednieją i przestają fascynować, a więc cieszyć. I jeśli się temu poddajemy, na to godzimy, nie walczymy, nie cieszą nas drobiazgi, potrzebujemy nowych, wymyślonych podniet, albo poddajemy się modzie lub snobizmowi, wchodzimy w etap życia, nieodwracalny raczej, który nazywam CIĘŻKOSRAJSTWEM.
Ale o tym za chwilę.

Z Synem robimy tzw. zlot gwiaździsty. On przyjeżdża z Wnukiem-I samochodem z ich Sypialni Pod Metropolią                i przekazuje mi łebka na dworcu w Innej Metropolii, do której właśnie jadę. I stamtąd, po 50 minutach przerwy podróżniczej,  wracam z wnukiem do Naszego Miasteczka.

Czy nam się chce robić takie ekwilibrystyki organizacyjno-podróżnicze, jest oczywiście pytaniem retorycznym. Nie należymy bowiem do grupy ludzi, których określam CIĘŻKOSRAJAMI. Jest to kategoria charakterologiczna umieszczona w moim Świętym Systemie Miar.
CIĘŻKOSRAJ może wystąpić w każdej narodowości, w każdej rasie, płci i wieku, i w każdym światopoglądzie. Słowem pod każdą szerokością geograficzną.
Ogólnie niewiele mu się chce, oprócz tak oczywistych czynności fizjologicznych, jak picie, jedzenie, spanie, wydalanie (bo musi), seksu (niekoniecznie, no chyba że do prokreacji, a to przepraszam, to jest święte) i oprócz niezbędnych lub koniecznych czynności zawodowo-rodzinno-towarzysko-światopoglądowych. Przeważnie nie ma w tym "iskry bożej",  odrobiny szaleństwa lub improwizacji, których niezmierzone pokłady siedzą w człowieku w młodości. Pozostają dzieci, rodzina, praca, ewentualnie kościół i tłumaczenie na różne sposoby, że inaczej się nie da lub nie można, bo... dzieci, rodzice, praca, kościół.
I koniec! Brutalne?!

Specyficzną grupą CIĘŻKOSRAJÓW jest grupa, która imituje NIECIĘŻKOSRAJSTWO. Wobec otoczenia werbalnie głosi postawę nieciężkosrajstwa, czyli aktywności, wyłamania się ze schematów, różnych spontanicznych chęci, ale gdy przyjdzie co do czego, szydło (:) wyłazi.
Dlatego z Żoną od dawna nie prowokujemy pewnych sytuacji, niczego nie staramy się organizować (bo jak nie my, to kto?!), żeby spotkać się z ludźmi, których lubimy i przebywanie z którymi daje nam towarzyską i intelektualną przyjemność i satysfakcję. Zawsze kończy się to dla nas frustracją, nieporozumieniem, a czasami nawet pretensjami do nas, bo przecież nie tak to zorganizowaliśmy.

Teraz staramy się podejść do tego inaczej. A więc są priorytety:
- nasze: nie zużywajmy na darmo naszej energii i nie popadajmy we frustrację,
- naszych znajomych i przyjaciół: ich życie, ich sprawy.

Więc umawiamy się w układzie wyłącznie dipolarnym, 2! (silnia), co daje tylko 1x2=2 kombinacje. Najprościej, jak można. Jeśli do umawiania się są już trzy podmioty, to robi się 3!, czyli 1x2x3=6 kombinacji. Ile wtedy musimy zużyć energii?! A co powiedzieć przy czterech podmiotach?! Oczywistym jest, że jeśli  wśród podmiotów pojawia się Teściowa, to nawet funkcja "silnia" nie wystarcza, aby opisać złożoność i ilość współzależnych czynników.

Nie muszę mówić, że ustalenia dotyczące przyjazdu mojego Wnuka-I są wynikiem funkcji 2! A i tak nieźle się działo!


SOBOTA (17.03)
No i Wnuk-I (ma prawie 12 lat) jest z nami, w naszej codzienności, która oczywiście ze względu na niego i przez niego jest inna niż zazwyczaj.

Czas w piątek do południa nazwaliśmy "Szlakiem Marketów Naszego Miasteczka". Jak zwykle w godzinę obskoczyliśmy kilka sklepów, w tym Rybny, EKO, Biedronkę i Intermarche.  Wnuk miał lekcję ekonomii, marketingu         i znajdowania się w nowej rzeczywistości, czyli jak zaplanować zakupy w świetle "niehandlowych niedziel".  Co rusz       w kolejnym sklepie głośno(!) kierowałem do Żony paniczne pytanie:
- Ale słuchaj, czy przypadkiem ta najbliższa niedziela nie jest niehandlowa?! - Przecież my nic nie mamy i do tego przyjechał wnuk!
Tu omiatałem wzrokiem potężną kolejkę mając w oczach pytanie i panikę (w domu oczywiście w Moim Świętym Kalendarzu mam zapisane wszystkie, w tym najbliższą, niedziele niehandlowe do końca roku, bo na kogo, jak na kogo, ale na Żonę w tym względzie  na pewno nie mam co liczyć).  
Więc wszystkie panie zapewniały mnie na wyścigi, że ta niedziela jest niehandlowa, a gdy nie... wierząc(!) upewniałem się, czy aby na pewno, na niektórych twarzach pań odczytywałem święte oburzenie pomieszane z litością dla durnowatych mężczyzn. Bo przecież im się mówi, a oni śmią podważać tak fundamentalną wiedzę, jak znajomość niedziel niehandlowych. Zaś panowie z kolejki z pełnym zrozumieniem, mimo moich "wątpliwości", spokojnie mnie uspokajali.
W tych momentach Żona odsuwała się ode mnie na bezpieczną, nie kojarzącą Ją ze mną odległość, ale ja i tak z racji specjalnie zdjętej czapki, żeby okazać siwe włosy i ogrom bezradności starszego mężczyzny i z racji dobrego aktorstwa,  byłem poza wszelkimi podejrzeniami. Dodatkowo uwiarygadniał mnie stojący obok wnuk, który na szczęście milczał i nie zwracał Dziadkowi uwagi z bezlitosną logiką i krytycyzmem nastolatka, że przecież o to pytałem już            w poprzednim sklepie.

Te sytuacje kolejkowe, ta atmosfera wyzwoliły we mnie falę wspomnień z komuny. Ileż było inicjatywy w człowieku, ileż znajomości, ileż satysfakcji ze zdobytego towaru! Ech, łza się kręci w oku.

Po południu, ja przy Pilsnerze Urquellu (pracuję konsekwentnie i z dobrymi skutkami nad wszystkimi czterema wnukami, że Dziadek nie pije piwa, tylko Pilsnera Urquella), a Wnuk-I przy soczku, zagraliśmy w szachy. Wnuk ma IV kategorię i wcześniej dawał mi nieźle w kość,  i nawet cukier do kawy mi wówczas nie pomagał!  Jednak sprawę zaniedbał, stąd moje szanse wzrosły.
Wynik 1:1 - trzeba  dodać, że każdy z nas wygrał swoją partię grając białymi. Więc nie jest  źle!
A pomyśleć, że nauczyłem tej gry Syna, z którym od dawna nie mam szans, a on z kolei nauczył swojego.

Szachy przypomniały mi sytuację sprzed 14. lat.  Zarząd Metropolii ( było coś takiego) zamówił u mnie opracowanie pewnego programu nauczania w szkołach podstawowych i gimnazjach. Przedstawiałem w nim korzyści, jakie wypływałyby z nauki w szkole gry w szachy, brydża i z nauki fotografii. Projekt wylądował w koszu bez cienia reakcji nie mówiąc o zwykłym "dziękuję". Taka urzędnicza arogancja.
Nie dziwiłbym się, gdyby taka reakcja była teraz, przy obecnym rządzie. Trudno byłoby wprowadzać "moje" fanaberie, skoro jest zbyt mało czasu na matematykę, fizykę, itp., bo przecież musi zmieścić się religia. W szkołach jest ona teraz dominującym przedmiotem, obecnym w każdym roku nauki i posiadającym największą liczbę godzin w całym cyklu kształcenia. Tylko patrzeć, jak będzie na maturze, bo według "elit": "skoro jest w programie?..."
Gdyby jakimś cudem szachy, brydż i fotografia znalazły się w programie szkół średnich, do głowy by mi nie przyszło, żeby stały się one przedmiotami maturalnymi. No bez jaj!...Że co, że tak nie można porównywać. Można i trzeba. A jeśli nie, to dlaczego?!

Wieczorem, w ramach rozwoju intelektualnego, zagraliśmy we troje z Żoną w 3-5-8 (karty!) i w ramach tego rozwoju dała nam ona miażdżącego łupnia.


NIEDZIELA (18.03)
No i trwa dalszy ciąg edukacji Wnuka-I.

Dzień wczorajszy i dzisiejszy stały pod znakiem trzyosobowych lub trzyosobowo-psich wycieczek z przemycanymi elementami edukacyjnymi. A więc była:
- część biologiczna - oglądanie borów bagiennych z torfowiskami oraz żurawi, które nagle i hurmem się wszędzie objawiły, ptaków drapieżnych i saren,
- część geograficzna - oglądanie meandrów małego strumyka, który u ujścia okazywał się być całkiem sporą rzeką      (28. w Polsce pod względem długości) i analiza oraz łażenie po pięknych, pofałdowanych terenach polodowcowych,
- część historyczno-patriotyczna - oglądanie pomnika upamiętniającego śmierć polskiego dowódcy w randze podporucznika, który zginął w walkach dowodzonych przez niego polskich oddziałów z hitlerowskim korpusem SS oraz oglądanie czołgu, armat, pojazdów gąsienicowych i różnych wojskowych aut z Muzeum Oręża Polskiego w związku       z rocznicą zaślubin Polski z morzem,
- część kulturalno-towarzyska - pobyt w kawiarniach i zdobywanie umiejętności zamawiania deserów (dominowały lody  i soki), zachowania się w takim środowisku i obcowanie z dobrą muzyką i książką.
W domu zaś odbywała się część poza wycieczkowa, czyli towarzysko-hazardowa.
Obiecałem wnukowi, że jeśli raz(!) wygra ze mną w warcaby, to dostanie dwie dychy. Po 5:0 dla mnie spasował, ale pod koniec "turnieju" zaczął grać zdecydowanie lepiej, więc będę musiał ten numer powtórzyć. No chyba że rodzice zabronią!
Wieczorami zaś, znowu we troje, graliśmy w kierki i grę tę,  jak zresztą różne inne, Wnuk-I pojął błyskawicznie. Było dla niego oczywiste na przykład, że "trzeba dawać do koloru", którą to zasadę nie mogła opanować mieszkająca z nami przez jakiś czas w Naszej Wsi Quasi-Gospodyni, lat 69, mimo że zawsze się zarzekała, że rozumie! W takich razach, ponieważ wszelakie gry i to na różnych poziomach wiekowych traktuję śmiertelnie poważnie, zabić to za mało.

Poza tym drobne luki danego dnia wypełniały posiłki, kolejne skoki oraz wybrane bajki.



PONIEDZIAŁEK (19.03)
No i wróciłem z Wnukiem-I do Metropolii.

Wspólna jazda pociągiem to kolejna kopalnia wiedzy. Znalezienie właściwego numeru wagonu i przedziału, śledzenie rozkładu jazdy i opóźnień (oczywiście!), przejście do WARS-u przez cały skład pociągu przy dużych emocjach - śmiem twierdzić, że te wszystkie dni tyle go nauczyły, ile "normalna" szkoła nie uczyni tego w rok.

Po opanowaniu sytuacji w Nie Naszym Mieszkaniu poszliśmy do kina do Wielkiej Galerii na film animowany b.o. wieku   z polskim, jak zwykle idiotyczno-dla-debili-tłumaczonym  tytułem, czyli na "Gnomeo i Julia. Tajemnica zaginionych krasnali". Cały film w ogóle nie był o krasnalach, za to niespodziewanie i przyjemnie zaskoczyła mnie muzyka, zwłaszcza Eltona Johna, i nawiązania do różnych filmów nieanimowanych. Więc razem z wnukiem mieliśmy swoje przyjemności, każdy inne.

Po tych wszystkich dniach, nie było siły, żeby Wnuk-I nie padł.
Padł do łóżka nie chcąc jeść, ani pić. To się nazywa szkoła!


W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy, w tym raz podszył się pod inkasenta prądu.

poniedziałek, 12 marca 2018

12.03.2018 - pn
Mam 67 lat i 99 dni.


PIĄTEK (09.03)
No i do tej pory od czasu powrotu z Wielkiego Świata nie mamy chwili luzu.

Ta sytuacja całkiem nas zaskoczyła, bo podświadomie zakładaliśmy, że gdy już przyjedziemy do Naszego Miasteczka, to z oczywistych, a jak się okazało złudnych, względów będziemy mieć mnóstwo wolnego czasu.
Ale rzeczywistość przywołała nas do porządku - sprawy Szkoły, Naszej Wsi, Naszego Miasteczka i organizacji kilku najbliższych miesięcy pod względem zawodowym, świątecznym i towarzyskim, gwałtownie się skumulowały.
Dość powiedzieć, że nie miałem czasu się ostrzyc i ogolić, i powoli, nieuchronnie troglodyciałem.
Żona widząc moje "wicherki" na głowie stwierdziła:
- O, niedługo będziesz miał tak długie włosy, że zrobisz sobie na żel zaczeskę do tyłu!
Była to jednoznaczna aluzja do sytuacji sprzed lat, gdzieś dwudziestu. Wtedy to całkowicie zgoliłem swoją Świętą Brodę, która urosła w więzieniu, w czasie internowania w 1982 roku. Do tego przez dwa lata włosy czesałem do tyłu, "na żel". Ponoć wyglądałem okropnie...
- Załóż jeszcze okulary "telewizory", sweter z placu we wzory, spodnie od garnituru, białe skarpety, mokasyny i ... możesz się wyprowadzać! - dodała.
W sumie nie wiem, czego się czepia, bo nigdy w takim zestawie nie chodziłem. Owszem nosiłem "telewizory", ale kto ich w owym czasie nie nosił i przyznaję, że miałem krótkie przygody z mokasynami, swetrem we wzory i białymi skarpetami. Ale żeby tak wszystko jednocześnie?!
Teraz, z perspektywy czasu, muszę się zgodzić, że był to obciach, a najgorszy z tymi białymi skarpetami. Brrr!
Po tych dwóch latach słabości nikomu nic nie mówiąc poszedłem do fryzjera i "ściąłem się na łyso".
Córa, wówczas kilkunastoletnia, doznała szoku - całe szczęście, że z powrotem zapuściłem brodę.
I tak już "chodzę" dwadzieścia lat. Żona twierdzi, że w swoim życiu z takim emploi wyglądam najlepiej. To że straszę swoją mongoloidalną facjatą różnych ludzi, ostatnio ośmiomiesięczną Quasi-Wnuczkę, gdy byliśmy u Zagranicznego Grona Szyderców, nie stanowi problemu.


SOBOTA (10.03)
No i mijają dwa tygodnie, kiedy podstępnie pozbawiono mnie cukru.

Było to w przeddzień naszego powrotu do Polski. Powszechnie wiadomo, że przy takich poważnych podróżach "jadę" już dzień wcześniej.  Społecznie, towarzysko i rodzinnie jestem wtedy nieobecny i zdekoncentrowany, bo przed oczyma mam cały czas przyszłą trasę i takie tam różne. Żona o tym doskonale wie, więc wykorzystała chwilę słabości                 i przemyciła poranną kawę bez cukru. A skoro raz się zdarzyło,  to, już w pełni świadomie, postanowiłem  "pociągnąć temat".
W Szkole, przy okazji omawiania nadchodzącego pleneru, odniosłem się, jako opiekuńczo-cyniczny dyrektor, do sposobu żywienia się młodych ludzi, zwłaszcza w takich okolicznościach, czyli swoistego "zerwania się z łańcucha",  podkreślając i wymieniając jako główne ich menu chipsy, colę, orzeszki i piwo.
- A nieprawda! - odważnie zaprotestowała jedna ze słuchaczek. - Ja się odżywiam zdrowo! - A pan po jakimś czasie się przyzwyczai i kawa bez cukru będzie panu smakować!
I rzeczywiście tak jest. Może ta młodzież nie jest taka głupia?
Oczywiście Żona od dawna "poruszała" temat cukru,  ale "zanim to wszystko, co mówię, przebije się przez te twoje grube powłoki..."
Korzyść jest jeszcze taka, oprócz zdrowotnej i finansowej, że gdy prosiłem o kawę i cukier(!) u Czarnej Palącej,  musiałem wysłuchiwać ciężkich westchnień i oglądać "przewracanie oczami". Z drugiej strony szkoda,  że tego nie będzie. Trzeba coś wymyślić...

Wyczytałem, że cukier jest potrzebny organizmowi, oczywiście jak wszystko w rozsądnych ilościach, a jego brak powoduje obumieranie mózgu. Święcie w to wierzę, bo doświadczyłem na sobie.
Drogę powrotną do Polski znam na pamięć i to na wiele sposobów,  nie potrzebuję żadnej nawigacji, "żeby mi brzęczała w samochodzie i gadała głupoty!". Więc mimo protestów Żony się uparłem, ale wtedy jeszcze nie wiedziałem, o tym obumieraniu. A proces musiał się już rozpocząć, skoro w niedzielę rano, tuż przed wyjazdem, wypiłem w swoim życiu po raz drugi kawę bez cukru.                                                                                                                                                W czasie pierwszego etapu drogi,  zanim się dobrze zorientowałem, już jechaliśmy jakąś inną autostradą niż zwykle       i wylądowaliśmy na przedmieściach dużego miasta. Trzeba było zawracać.
Potem nie wiedzieć jak, za Berlinem, znalazłem się na autostradzie w kierunku na Szczecin, zamiast na Frankfurt nad Odrą. Znowu zawracanie i w sumie strata blisko godziny czasu.

Ten wstrząs organizmu spowodowany spadkiem ilości dostarczanego cukru mógłbym oczywiście zminimalizować, np. za pomocą zwiększonej dziennej dawki Pilsnera Urquella, który na pewno zawiera w sobie cukier (ponoć ta biała śmierć jest wszędzie) sprytnie schowany za pyszną goryczką, ale nie jest to takie proste, bo Żona nie ustaje w wysiłkach          i ambitnie zwiększa listę płynów. Ostatnio wprowadziła kolejną modyfikację do mojego dziennego Planu Pitnego             i pojawiło się coś, co  nazwałem płynem "Z zaskoczenia". Polega to na tym, że gdy sobie wyluzowany czytam, piszę lub oglądam, czyli gdy odpoczywam(!), pojawia się ni stąd, ni zowąd z kubkiem jakiejś cieczy i nie jest to niestety Pilsner Urquell. Wypijam więc to coś szybko, żeby nie psuć sobie relaksu.
Wszystko odbywa się pod hasłem "Dzięki temu będziesz mniej jadł i będziesz zdrowszy!"
Przypomina mi to pewną przypowieść o Cyganie i koniu. Otóż Cygan, ze względów oszczędnościowych, postanowił stopniowo odzwyczajać konia od jedzenia. Codziennie zmniejszał mu racje żywnościowe i wszystko szło zgodnie            z planem, bo koń jadł coraz mniej. I prawie się udało, tylko koń jakoś się nie poznał na eksperymencie i  "na końcu wziął i zdechł".

Doszło do paradoksu.
To ja pilnuję dziennego Planu Pitnego! Żona z racji swojej cechy, jednej z kilku charakterystycznych,  zwanej "zakręceniem" zapomina o czasie. Po czym stara się go nadrobić usiłując mi zaordynować w jednym momencie kilka cieczy, które wizualnie, smakowo i gęstościowo są względem siebie w jawnej sprzeczności, a na pewno względem Pilsnera Urquella, którego sobie właśnie "zaplanowałem" i miałem wypić. Więc, żeby GO wypić z przyjemnością i ze smakiem, czyli żeby nie odwalić codziennego rytuału, sam dopominam się o płyny.
I rzeczywiście, zauważyłem, że jem mniej i raczej nie umieram.

Po powrocie do Polski zabierając po drodze Sunię z Naszej Wsi od razu wylądowaliśmy w Metropolii...


NIEDZIELA (11.03)
No i męczy mnie ten powrót do Polski.

W życiu nie myślałem, że kiedyś tak napiszę.
Jak zwykle po dłuższej nieobecności w danym miejscu musimy się na nowo zorganizować. Tak było również po powrocie do Nie Naszego Mieszkania. Mieliśmy przecież siedzieć w Metropolii przez tydzień.
Robiliśmy zakupy w Kauflandzie. Niemiecka firma, polska obsługa.
- Czy może mi pani wydać pięćdziesiątkę drobniej? - poprosiłem panią przy kasie, bo potrzebowałem dziesięciozłotówkę.
- Nie!
- A dlaczego? - To ta moja ciemna strona.
- Bo nie mam! - Odburknęła pani bez odrobiny uśmiechu.
- Ale widzę, że pani ma! - Znowu moja ciemna strona, tym razem po ostentacyjnym zajrzeniu do kasetki z banknotami.
- Mam, ale nie mogę! - Padła odpowiedź, oczywiście bez uśmiechu.
- Chyba jest różnica między "nie mam", a "nie mogę"?! - Odparłem niezrażony.
- Nie musisz się tłumaczyć! - Sąsiednia kasjerka ucięła sprawę wspierając koleżankę i ostentacyjnie ignorując mnie wzrokiem.
Wiadomo - klient nasz wróg!
A inna pani w tym samym sklepie na prośbę Żony, żeby jej pokroiła rybę na trzy kawałki, odparła bez cienia uśmiechu, wyjaśnienia, czegokolwiek:
- Pokroi sobie pani w domu!
Jest to strasznie przykre i smutne zwłaszcza, gdy się było przed chwilą w tamtej części Europy. Bo potem człowiek się przyzwyczaja, niestety. Chyba uruchamia się w ten sposób mechanizm samoobronny.
Staram się zrozumieć te panie i tłumaczę sobie,  że taka ich postawa bierze się ze skali makro, czyli z kształtowania naszej, polskiej mentalności przez blisko 150-letni okres zaborów i przez blisko 50-letni sowiecki drenaż mózgów, i ze skali mikro, czyli z frustracji wynikającej z niskich zarobków (chyba?) i braku bezpieczeństwa socjalnego. Ale przecież to nie może być usprawiedliwienie.
Wśród pań kasjerek jest jedna, do której, gdy ją zobaczymy, zawsze ustawiamy się w kolejce. Ma wygląd starej Fiony ze Shreka, ale gdy się odezwie, uśmiechnie, przydaje jej to blasku i odchodzimy w dobrych nastrojach.
A tam, zastrzegam na terenach dawnej RFN (NRD-owo było tak samo zsowietyzowane, jak my, więc mam obawy oparte na moich, skromnych co prawda doświadczeniach), takich Fion jest bez liku, żeby nie powiedzieć wszędzie. Każda przy byle kasie, stoisku, przy układaniu towaru, chętnie pomoże, uśmiechnie, zażartuje, a na koniec życzy miłego dnia lub schones Wochenende.
A samochody w mieście jadą wolno, nie mam w sobie stałego, nieprzyjemnego uczucia "gwizdu" i śmigania, nie mam na plecach natręta, który siedzi mi na zderzaku (jak w kolejce w sklepie, gdzie osoba za tobą napiera na ciebie               i czasami cię popycha, żebyś co, no właśnie co?), a na przejściu dla pieszych czuję się zrelaksowany i spokojny. I nikt na nikogo nie patrzy bykiem lub ze zdziwieniem pomieszanym z pukaniem się po głowie, gdy obcej osobie mówię "cześć" lub "dzień dobry", tylko spotykam się z uśmiechem i życzliwością.
I piszę to ja, a przecież Niemcofilem nie jestem.


Jak to zwykle będąc w Metropolii staraliśmy się załatwić wiele spraw prywatnych, służbowych, towarzyskich                   i rodzinnych. I, o dziwo,  udało się.

W Szkole prowadzę akcję, która obejmuje słuchaczy, nauczycieli, Najlepszą Sekretarkę w UE i Kolegę-Współpracownika. Nazwałem ją UŚWIADAMIANIE.
Ameryki nie odkrywam, ale w ostatnim czasie stwierdziłem, że przez brak informacji tworzy się dezinformacja, mijanie się z faktami, powstają plotki, a to nie służy nikomu.
Na wielu spotkaniach wyjaśniałem szereg spraw,  informowałem o oczywistościach, które dla drugiej strony, jak się okazywało, takimi  nie były.  Za każdym razem, bez względu na układ adwersarzy, spotkania były bardzo rzeczowe, wzbogacały jedną i drugą stronę, a mnie dawały dużo satysfakcji. Zwłaszcza jedno,  z moim, a raczej naszym, bo          w spotkaniu brała udział Żona, Kolegą-Współpracownikiem. W dyskusji, raczej jako fakt a nie zarzut, powiedział, że jestem zaborczy. Żona to od razu dobrze rozszyfrowała i stwierdziła mówiąc do Kolegi:
- Ale, coś ty! To jest dla niego duży komplement! - I spojrzała na mnie jak na osobę trzecią.
- To prawda! - Odparłem. - Sprawiłeś mi, chyba raczej nieświadomie, dużą przyjemność, tylko szkoda, że nie widziałeś mnie w akcji 15 - 20 lat temu. No cóż, wyraźnie się starzeję i łagodnieję. Kolega,  za chwilę i zupełnie niepotrzebnie, starał się wszystko obrócić w żart.
Mylił się w podstawowej kwestii - zaborczy to byłem. Teraz jestem wręcz oazą spokoju i buddyzmu...

W tym czasie udało mi się również być u Wnuków. Umowa jest taka, że gdy przyjeżdżam, Syn i Synowa mają wychodne, z czego najczęściej korzystają. Kiedy jest już późno, po łomotach i wyciach na górze, po bajce, mam zazwyczaj chwilę wolnego czasu. Ale nie tym razem.
Wnuk-III, 7-latek, wielokrotnie wcześniej sygnalizował, że się stęsknił za dziadkiem. Więc co rusz schodził na dół, wymyślał różne swoje potrzeby i mnie zagadywał. W końcu zgodziłem się zagrać z nim w Farmera, którą to grę poznałem ledwie trzy godziny wcześniej.
W czasie gry tak szybko wymieniał zające na owce, te na świnie i dalej na krowy i konia, że zgłupiałem. Więc zaprotestowałem i zabroniłem mu stosować metody na skróty. Miał robić wszystko po kolei, żebym nadążał. Nie na wiele się to zdało, bo i tak dał mi łupnia.
To wszystko chyba przez te braki cukru.

Rzutem na taśmę udało nam się też odwiedzić Przyjaciół -  Córki na Komunię Posyłającą i Konfliktów Unikającego oraz Byłych Teściów Mojej Żony, czyli Dziadków mojej Pasierbicy.

Ale całym tym pobytem w Metropolii rządził mróz.
Raniutko jechałem sam do Szkoły, po czym wracałem do Nie Naszego Mieszkania, gdzie jadłem śniadanie przygotowane przez Żonę, po czym oboje wracaliśmy do pracy. Żona nie marzła, ja miałem pyszną strawę. Cierpiało tylko Inteligentne Auto, które w przeciągu góra 7. minut jazdy nie miało szans się ogrzać i cierpliwie zbierało stałe, niespalone cząstki na swoim katalizatorze. Dlatego w drodze powrotnej do Naszego Miasteczka, zamykając blisko trzytysięczny tour po Europie, dałem czadu i wszystkie stałe cząstki szlag jasny trafił, a Inteligentne Auto w zamian przyjaźnie mruczało, grzało nas i połykało kilometry.


PONIEDZIAŁEK (12.03)
No i jest akcja "Przyjazd Wnuka-I do Naszego Miasteczka".

W ostatnim tygodniu Bocian zadzwonił tylko raz.





poniedziałek, 5 marca 2018

05.03.2018 - pn
Mam 67 lat i 92 dni.

PONIEDZIAŁEK (05.03)
No i od wczoraj jesteśmy w Naszym Miasteczku.

Gdy weszliśmy do Naszego Mieszkania, uderzyły mnie dwie rzeczy.
Na stole leżała kartka, a na niej dwa tygodnie temu rozpisany przeze mnie cały nasz wyjazd, który właśnie się był zakończył. Wyglądała jak jakieś wykopalisko archeologiczne. Zawierała różne informacje i plany dotyczące naszych miejsc pobytu w okresie tych tygodni i, co najważniejsze, powodowała gwałtowny i błyskawiczny nawrót  wszystkich odczuć i doznań z tego okresu. Było to mocno nierealne, bo Ja-Teraz wróciłem do przeszłości, do Siebie-SprzedDwóchTygodni, który ten plan opracowywał i obserwowałem samego siebie sprzed dwóch tygodni, i Ja-Teraz wiedziałem, że ten plan został  zrealizowany, o czym Ja-SprzedDwóchTygodni  nie mogłem wiedzieć.

Może od tej ciągłej zmiany miejsc odbywającej się w krótkich interwałach czasowych, co jest w wyraźnej sprzeczności    z powolnym przemieszczaniem się w czasie i przestrzeni człowieka pierwotnego, a co w drodze ewolucji ukształtowało jego psychikę, powoli wariuję i dostaję swoistego fiksum-dyrdum. Dowodem na to może być fakt, że mimo iż jestem inżynierem, to nikt mi nie powie, że jest to normalne, że Coś ważące kilkadziesiąt tysięcy ton pływa po wodzie lub Coś ważące kilkaset ton lata w powietrzu. Wiem, wiem - Archimedes i takie tam...

Druga rzecz, która mnie zawsze uderza po dłuższej nieobecności, to wielkość Naszego Mieszkania.                        Hektary, przestrzeń, swoboda.
Nawet Sunia, która, gdy jest z nami w Metropolii w Nie Naszym Mieszkaniu, z racji swoich gabarytów wszędzie przeszkadza, tutaj "gubi się" i jest na swoim miejscu.
Kiedyś będzie nam ciężko się odzwyczaić, gdy sprzedamy Nasze Mieszkanie, a takie są plany.

Cały dzisiejszy dzień poświęciliśmy na reorganizację, uzupełnienie zapasów i aklimatyzację. I wszędzie, gdzie nie byliśmy, od nowa uderzała w nas ta specyficzna atmosfera Naszego Miasteczka.


Bocian zadzwonił dwa razy, a raz nawet, dzięki naszemu Sołtysowi z Naszej Wsi, udało się mu mnie wzruszyć.