poniedziałek, 28 września 2020

28.09.2020 - pn
Mam 69 lat i 302 dni.
 
PONIEDZIAŁEK (28.09) 
No i w tym kończącym się tygodniu nie było kiedy załadować.

A każdy dzień zasługiwał na poważne potraktowanie, bo trochę się działo. Ale kolejny już raz po pierwsze, i po drugie, i po trzecie nie było armat. Żaden z mijających dni tego tygodnia nie pozostawiał chwili swobody i cienia złudzenia, że będę miał czas, aby coś wykrzesać. Stąd cały, nieutworzony wpis zostanie wciśnięty w przyszły tydzień, a i to nie wiadomo, czy się uda zrealizować zamierzenie, bo ten przyszły wcale czasowo-blogowo nie zapowiada się lepiej. Od imprezy do imprezy, od wyjazdu do wyjazdu.
Dzisiaj w Szkole, gdy "poskarżyłem się"  Najlepszej Sekretarce w UE i jednej z wykładowczyń (na razie no name), obie stwierdziły, że one też chcą pójść na emeryturę.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił siedemnaście razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 23.44.

poniedziałek, 21 września 2020

21.09. 2020 - pn
Mam 69 lat i 295 dni.
 
WTOREK (15.09)
No i dzisiaj był najzwyklejszy dzień w Metropolii.

W Szkole stwierdziłem z pewną zadumą:
- Wie pani, właśnie do mnie dotarło, że chodzę koło tych pierwszoroczniaków i w ogóle ich nie znam. - Są obcy.
- A oni nie znają pana. - Najlepsza Sekretarka w UE również kiwała głową w zadumie.
Tak to się porobiło po 26. latach.

Po "pracy" spokojnie zrobiłem zakupy i mogłem się ogarniać w Nie Naszym Mieszkaniu. Ale ogarniać nie było czego. Spokojnie zrobiłem sobie obiad - bezglutenowy makaron z kurkumą oblany zagęszczonym przecierem pomidorowym podgrzanym na gęsim smalcu i doprawiony oliwą i tabasco. Do tego obowiązkowo jedna lampka czerwonego wytrawnego wina.
Zrobiłem zdjęcie zestawu i wysłałem Synowi w rewanżu za jego  informacje. Otóż od czasu mojej ostatniej wizyty (ponad tydzień) nie je słodyczy, żadnego chleba (miał poprzestać na odrzuceniu białego, ale się rozpędził i bardzo dobrze), kupił tabasco i powoli przyostrza jedzenie, a owoce je tylko do południa. Budujące. 
W rozmowie przypomniałem mu, żeby ostatni posiłek jadł najpóźniej o 18.00 i żeby pomiędzy nie podżerał. Bardzo bym się cieszył, gdyby wytrwał i gdyby po miesiącu nastąpił leciutki spadek wagi. Ten trend by go niesamowicie zmotywował.

W ostatnim wpisie zapomniałem wspomnieć o Po Morzach Pływającym. To wspominam teraz, ale bez szczegółów, bo nic nie wiem. W ogóle się nie odezwał. Tak samo Hela. Czekamy na nią i nie chcemy się narzucać.
 
ŚRODA (16.09)
No i tak się złożyło, że miałem przez te dwa dni w nadmiarze Babcię Hamulcową.

Nie, żebym z tego powodu narzekał, zwłaszcza że byłem bez Berty, więc na "sympatyczne" poplątanie się smyczy na schodach nie było szans. Co tylko wychodziłem z bloku, albo doń wchodziłem, trafiałem na nią. A z Babcią Hamulcową nie da się nie porozmawiać, a nawet porozmawiać wypada.
- A co to, bez pieska? - zagadałem pierwszy raz, gdy akurat wczoraj rano wychodziła.
- Idę na rehabilitację. - odpowiedziała z uśmiechem. Bo trzeba powiedzieć, że tak pogodnej osoby to na Naszym Osiedlu nie ma. Przy czym natychmiast stanęła, co u niej nietrudno, bo porusza się o kulach z prędkością jakiegoś jednego jej kroku na 3 sekundy. A gdy się zatrzymuje, kule, zgodnie z prawami fizyki, które ona i każdy z nas odbiera intuicyjnie, atawistycznie, ustawia pod dużym skosem względem ciała, żeby nie upaść i mieć solidną podporę. A że rzecz odbywała się tuż przy drzwiach wejściowych, więc dostęp do nich został natychmiast zablokowany i moje zatrzymanie zrobiło się całkiem naturalne. A przeskakiwać nad kulami było jakoś głupio. Więc kontynuowałem.
- A piesek to tak sam bez problemów zostaje w domu?
- A wie pan, jaka to cholera? - znowu się uśmiechnęła. - Jak był młodszy, bo teraz to starowinka, 14 lat - spojrzała na mnie nagle zatroskana - to w życiu nie chciał zostać sam. - Nieźle dawał popalić sąsiadom. - A teraz tylko obserwuje, co robię. - Jak widzi, że zaczynam się krzątać do wyjścia, ale specjalnie się nie przebieram, to oznacza że idę do sklepu, czyli za chwile wrócę, więc patrzy spokojnie. - Ale wystarczy, że tylko otworzę drzwi do szafy z ciuchami. - Ooo!.. - To oznacza, że zniknę na dłużej i natychmiast zaczyna popiskiwać, bo to mu się kompletnie nie podoba. - Policjant w domu! - dodała ze śmiechem widząc, że się ubawiłem.
A dzisiaj, gdy wróciłem ze Szkoły, znowu się na nią natknąłem, jak wychodziła z bloku.
- Na rehabilitację? - zapytałem widząc, że nie ma pieska.
- Tak, dzisiaj drugi raz. - Mówię panu, po wczorajszym jestem cała obolała. 
- Dzisiaj powinno być już lepiej. - pocieszyłem ją i sprytnie przecisnąłem się do wejścia między kulami i żywopłotem grodzącym mały trawniczek przed bramą i zniknąłem w budynku życząc powodzenia. Specjalnie nie zapytałem, co rehabilituje, bo się spieszyłem, a wiem, że z chęcią wszystko by mi ze szczegółami opowiedziała. Przy następnych spotkaniach muszę uważać, żeby nie zadawać tego pytania, bo właśnie od nich może powiać zgrozą.
W Nie Naszym Mieszkaniu ogarniałem wszystko przed powrotem do Wakacyjnej Wsi. 
Spakowałem trzy prania szczegółowo przeszukując każdy zakątek mieszkania, żeby niczego nie przeoczyć, bo wszystko w nim - suszarka w łazience, co oczywiste, kaloryfery, klamki od drzwi, klapa od pralki, drabina, wieszak w przedpokoju, krzesła, kartony, wisząca lampa w pokoju i inne zmyślne elementy mieszkania i jego wyposażenie mające jakiś haczyk, wystający element, kant czy nadającą się powierzchnię były poobwieszane koszulami, spodniami, majtkami, skarpetami, sukienkami, bluzkami, ręcznikami, ścierkami i bóg wie, czym jeszcze. To wszystko przez dwa dni rotowałem, bo tak gęsto mokre pranie wszędzie było poupychane, że bez obracania na drugą stronę mogło zamiast wyschnąć skisnąć i się zaśmierdnąć, a na to Żona jest szczególnie uczulona, więc z jej ciuchami obchodziłem się szczególnie, jak ze zgniłym jajem, nomen omen. Bo mnie to ganc pomada. Założy się trochę zaśmierdnięte, za chwilę zmysł węchu się przyzwyczai, poza tym i tak wszystko przesiąknie swojskim zapachem ciała, a ponadto w Wakacyjnej Wsi wiatr przewieje i po krzyku.
Potem zabrałem się za standardowe pakowanie, wyrzucenie śmieci, zmywanie, zakręcenie wody i gazu i kilkukrotne wracanie w te same miejsca, jak w Dniu Świra, by "sprawdzić", czy abym czegoś nie przeoczył lub zapomniał. Na wszystkim zeszło mi jakieś pół godziny.
Ledwo za pierwszymi światłami skręciłem w lewo i "wbiłem się" w główną arterię Naszego Osiedla, po przejechaniu od Nie Naszego Mieszkania gdzieś z 300 m utknąłem w korku. Oba pasy były zakorkowane i nie umiałem sobie wytłumaczyć dlaczego, bo tam nigdy korków nie ma, a i pora dnia była typowo niekorkowa. Poza tym na drugiej nitce samochody śmigały w przeciwną stronę po dwóch pasach, że aż miło było patrzeć i zazdrość zżerała. Z oddali ujrzałem, że światła na przejściu dla pieszych zmieniały się wielokrotnie z czerwonego na zielone i analogicznie odwrotnie, a ci debile, kierowcy, jak stali, tak stali i nic się nie ruszało. Już miałem zacząć szpetnie kląć, gdy w tym momencie jakimś cudem zza aut zobaczyłem, że z przejścia dla pieszych wchodzi na chodnik Babcia Hamulcowa. A za chwilę kawalkada aut ruszyła.
Chyba pierwszy raz w życiu korek samochodowy mnie prawie wcale nie zirytował. Nawet wzruszył.
Z tego zdarzenia wyciągnąłem prosty wniosek. Jeśli przed wyjazdem natknę się na Babcię Hamulcową i okaże się, że idzie na rehabilitację, to mam dwa wyjścia, ale oba na zasadzie Jam wpod, jak w tym dowcipie.
Przychodzi juhas do bacy i mówi:
- Baco, jam wpod.
- A to mas dwa wyjścia. - mówi baca. - Albo sie łozenis, albo sie nie łozenis. - Jak sie łozenis, toś wpod! - Jak sie nie łozenis, to mas dwa wyjścia. - Albo cie wezmo do wojska, albo cie nie wezmo.- Jak cie nie wezmo do wojska, toś wpod! - Jak cie wezmo , to mas dwa wyjścia. - Albo cie wezmo na wojenkę, albo cie nie wezmo. - Jak cie  nie wezmo na wojenkę, toś wpod! - Jak cie wezmo na wojenkę, to mas dwa wyjścia. - Albo cie ubijo, albo cie nie ubijo. - Jak cie nie ubijo, toś wpod! - Jak cie ubijo, to mas dwa wyjścia. - Albo cie pochowajo w scyrym polu, albo pod sosenką. - Jak cie pochowajo w scyrym polu, toś wpod!- Jak cie pochowajo pod sosenką, to mas dwa wyjścia. - Albo cie zetno, albo cie nie zetno. - Jak cie nie zetno, toś wpod! - Jak cie zetno, to mas dwa wyjścia. - Albo cie pserobio na papier makulaturowy, albo na tualetowy. - Jak cie pserobio na papier makulaturowy, toś wpod!- Jak cie pserobio na papier tualetowy, to mas dwa wyjścia. - Albo cie bedo uzywać łot psodu, albo łot tyłu. - Jak cie bedo uzywać łot tyłu, toś wpod! - Jak cie bedo uzywać łot psodu, to tak jakbyś sie łozenił. 
 
Bo albo rzucę wszystko i wyjadę na łeb, na szyję, żeby "wyprzedzić" Babcię Hamulcową na przejściu dla pieszych,  albo spokojnie stracę dodatkowe pół godziny i przeczekam w Nie Naszym Mieszkaniu. 
I tak źle, i tak niedobrze. 
 
Tą wczorajszą notką o Heli musiałem ją "przywołać do tablicy", bo dzisiaj się wreszcie odezwała. Wysłała nam zdjęcie, które "znalazła", a na nim od lewej Hel, ja, po środku przyjaciel Hela - Artysta Malarz, po prawej Żona i Hela.
Pamiętam to spotkanie u Helowców. Hel z Artystą Malarzem snuli plany rzemieślniczej produkcji różnych soków według ich tajemnej receptury. Degustowaliśmy nawet jeden, z buraków, ze szklanych butelek, których kształt, jak również etykietę z logo opracował Artysta Malarz.
Ośmieleni napisaliśmy do Heli, a potem nawet umówiliśmy się na jutro na rozmowę telefoniczną i poczuliśmy dużą ulgę. Bo "jednak" jest wśród żywych.

Również dzisiaj smsem odezwał się Syn chwaląc się i potwierdzając "odkrycie Ameryki". Też chyba "przywołałem go do tablicy". Otóż w 1,5 tygodnia schudł 1,5 kg (Tato, takiej wagi to ja dawno nie miałem!). Całkowicie odstawił słodycze i pieczywo. To nie dość że Syn się podbudował i dostał poweru (pałeru?) do dalszego chudnięcia, to i ja bardzo się ucieszyłem i zbudowałem jego wynikami. 
 
Gdy tylko wróciłem  do Wakacyjnej Wsi, już mieliśmy na głowie Szybkiego Stolarza.
- Akurat wszystkie ekipy wyjechały. - oznajmiła Żona otwierając mi bramę.
Nie było nam jednak dane zakosztować chwili ciszy i błogiego spokoju, bo Szybki Stolarz szybko wprowadził wir swoich spraw. Ale zdaje się, że go już rozszyfrowaliśmy. Podnosząc głos potrafiłem brutalnie przerwać jego nieprzerwany słowotok, którym forsował swój pomysł lub zamiar, przy czym musiałem to zrobić dwa razy, bo za pierwszym nie reagował.
- Aha, to tak państwo chcecie... - tu następował ułamek sekundy jego zacukania, kiedy usłyszawszy mój wrzask, docierało do niego, że chcielibyśmy wprowadzić korektę do jego pomysłu albo w ogóle się z nim nie zgodzić.
I niezrażony "leciał" dalej, ale już nowym lub zmodyfikowanym torem.
- Aha, to dobrze, to możemy to zrobić tak...
Kolejny mój wrzask wybijał go znowu na ułamek sekundy z jego szybkości.
- Aha, to tak państwo chcecie...
Generalnie bardzo pozytywnie się do  niego nastawiliśmy i wzbudził nasze zaufanie. Zwłaszcza że, gdy wyciągaliśmy jakiś problem realizacyjno-organizacyjny, od razu tłumaczył nam, jak się go rozwiąże. 
- Główne prace wykonam u siebie, ale resztę będę robił tutaj, na miejscu, bo rozmiary blatów i zabudowy szafy wyjdą wynikowo.
- To znaczy, chce pan powiedzieć, że będzie pan ciął i przycinał tutaj?! - i powiodłem wzrokiem po świeżutko pomalowanych pomieszczeniach. 
- Proszę pana - wyrzucił  z siebie z prędkością karabinu maszynowego - mam taką maszynę, że tu nie śmie osiąść żaden pyłek. - A muszę tak robić, bo rozmiary blatów i zabudowy szafy wyjdą wynikowo.
Nawet ja zrozumiałem, że w trakcie prac mogą wyskoczyć (a według jednego z praw Murphy'ego Jeśli mogą wyskoczyć, to na pewno wyskoczą) jakieś rozmiarowe niespodzianki i musiałem przyjąć do wiadomości, że lepiej będzie, gdy rozmiary wyjdą wynikowo.
Podpisaliśmy umowę, realizacja prac rozpocznie się 25. października. A z tym pyłem to zobaczymy.
A potem przypadkowo "przeszliśmy" do spraw prywatnych.
W trakcie spotkania Szybki Stolarz ciągle narzekał na ból w prawym łokciu Bo wczoraj szarpnąłem pralkę, żeby ją przesunąć i taka gula mi wyskoczyła.
Siedzieliśmy już na zewnątrz na tarasie.
- To dam panu taki płyn w aerozolu, na pewno pomoże. - zaoferowała Żona.
Wiedziałem o czym mówi. To ten Wojskowy Płyn, rzeczywiście świetny, który mi pomógł w kilku boleściach, o których już dawno zapomniałem. Dołączyłem się do przekonywania Szybkiego Stolarza, który zupełnie nie dawał się przekonywać jakby nie słysząc naszej propozycji i wyliczał szybko Czego to ja już nie wziąłem: ibuprom, ketoprofen, paracetamol, voltaren, apap, ketonal, traumon, nurofen, ibuprofen dając nam do zrozumienia, że co my tam możemy z naszą propozycją, skoro "nic" nie pomaga.
Być może nie wymienił aż takiej ilości, ale przy moim cytowaniu pozwoliłem sobie na lekkie "farmaceutyczne" rozpasanie, żeby chociażby samemu sobie unaocznić farmaceutyczną zgrozę i bezlik tego świństwa. To, co wymieniłem, stanowi kroplę w morzu jej oferty.
Niezrażeni jego oporem i wiarą w siłę farmacji  zaczęliśmy nad nim "pracować".
- Dam panu w prezencie. - zaproponowała Żona, a ja zacząłem mu wymieniać, na co mi pomogło i jak ma tego używać.
- Tylko niech pan weźmie kilka razy, bo najpierw będzie działać przeciwbólowo, ażeby leczniczo, to trzeba powtarzać i nie zaprzestawać, jak ból ustąpi. - dodała Żona.
Coś chyba do niego zaczęło docierać, bo dało się wyczuć, że jego opór zelżał. Do tego stopnia, że za chwilę się przyznał, że litrami pije Coca-Colę.
- Bo mam wtedy taki power przy pracy. - wyjaśnił ze śmiechem, ale chyba jednak z jednoczesnym lekkim zażenowaniem zdając sobie sprawę, jak głupio robi. Zwłaszcza przy jego cukrzycy.
No i o czym tu mówić?! Mechanizm widoczny gołym okiem. Wystarczy odrobina oleju w głowie i połączenie prostych faktów. Coca-Cola swoją natrętną i wszech obecną reklamą oraz wszech obecnością "pierze" mózgi, przyzwyczaja do cukru i danego bezmózgowca od niego uzależnia, a potem do akcji wkraczają firmy farmaceutyczne ze swoją natrętną i wszech obecną reklamą oraz wszech obecnością i, wsparte medycznym "guru", robią swoje.
Jedna sitwa, ale trzeba przyznać, że system działa bez zarzutu. A nawet lepiej, skoro klientów można liczyć w setki milionów, a może w miliardy.
W tej sytuacji o sposobie żywienia i papierosach Szybkiemu Stolarzowi nawet nie wspominaliśmy.
Przy okazji przypomniałem sobie Czarną Palącą i "jej" Pepsi-Colę (jeden pies) i papierosy (analogicznie i nawet tym razem "nie odwrotnie"). 

Jak Szybki Stolarz wyjechał, zabraliśmy się za życie. Na schodach, na półpiętrze, Żona zrobiła na grillu szakszukę. Ona siedziała na stopniu, ja na taborecie. Z góry mieliśmy widok budowlanej rozpierdziuchy, ale również zabudowania Wakacyjnej Wsi, drogę, a za nią Gruszeczkowy Las. Wprost pioniersko i romantycznie.
A potem poszliśmy spać w "nowym" mieszkaniu. Dla mnie to była pierwsza noc, dla Żony trzecia.
Oswajamy je codziennością życia i w ten sposób będziemy wiedzieć, jak w przyszłości będzie się w nim mieszkać naszym gościom.

CZWARTEK (17.09)
No i dzisiaj rano mogliśmy wreszcie porozmawiać z Helą. 
 
Zadzwoniliśmy do niej do pracy. Było super znów ją usłyszeć.
Hela pobyt w pracy znosi fatalnie, mówiąc prosto, pracuje jej się źle. Nie może się skoncentrować na sprawach służbowych, bo nie wiedzieć kiedy, myśli biegną w wiadomą stronę. Wszyscy są dla niej serdeczni, ciepli i wyrozumiali, ale jednak nie może sobie poradzić ze służbowymi obowiązkami. A ma taki charakter, że z tego powodu dodatkowo cierpi, bo jest uczciwa i nie umie, nawet gdyby dała radę, symulować pracę. W związku z tym myśli o wzięciu jakiegoś urlopu, żeby przynajmniej w tym względzie jakoś dojść do siebie. 
Drugą dużą sprawą, która ją psychicznie wyniszcza, jest mnogość wszelkich spraw koniecznych do załatwienia lub zamknięcia, a które pozostały lub powstały po śmierci Grzegorza. Najgłówniejszą są sprawy spadkowe. Grzegorz napisał testament (nie zdążył potwierdzić notarialnie), stosunki Heli z jego pierwszą żoną są dobre, z jego dwoma synami bardzo dobre, ale wiadomo, co to oznacza spotkać się u notariusza, rozmawiać o swoim zmarłym mężu, negocjować i ustalać.
Ponadto firma leasingowa będzie musiała zabrać dwa auta służbowe i w ten sposób robi się problem z dojazdami do pracy z HeloWsi do Metropolii. Pozostaje również wiele spraw do zamknięcia w firmie, którą Grzegorz prowadził, no i życie codzienne, które wydaje się w tym wszystkim z jednej strony najprostsze, a z drugiej najtrudniejsze.
Wiemy jednak, że Hela z tym wszystkim sobie poradzi, bo to twarda sztuka.
 
Po śniadaniu pojechaliśmy do Powiatu. Stwierdziliśmy, że idiotycznie jest mieszkać w mieszkaniu bez klamek u drzwi, zwłaszcza że nie jest to droga inwestycja biorąc dodatkowo pod uwagę fakt, że zamontuję je z prawdziwą przyjemnością sam. Uparłem się też, że sam zrobię półkę na czapki, szaliki, kurtki, itp. oraz zamocuję zmyślny, bo dwufunkcyjny drążek, wszystko za taką ścianką wymyśloną przez Żonę. Drążek miałby pełnić funkcję drążka szafowego, na wieszaki, a jednocześnie dawać drugi, istotny punkt zaparcia dla tej dość rachitycznej ścianki.
Żona zaakceptowała montaż klamek przeze mnie, ale już przy półce i drążku się zaparła i długo musiałem ją przekonywać.
- Zgadzam się tylko ze względu na ciebie, bo się uparłeś. - Normalnie to bym wszystko zamówiła w Internecie i sprawę uprościła. Moim zdaniem tylko by skomplikowała, bo zaraz by się zaczęło - nie te rozmiary, odległe terminy dostawy, dziwne konstrukcje, itp. A ja zrobię po swojemu, na wymiar i bez wodotrysków.
 
W domu natychmiast zabrałem się za klamki. Montowałbym je "z prawdziwą przyjemnością", gdyby drzwi były drewniane. Ale nie były i odmawiały swoją twardością wkręcenia załączonym wkrętom, badziewnym, bo tępym, o malutkim gwincie i główce wielkości szpilki. Mordowałem się klnąc i udało mi się zamontować raptem jedną parę. Dalej się nie dało, bo na 17.00 umówiliśmy się z Sąsiadem Muzykiem na wizytę u niego.
- Dziękuję bardzo, że Sąsiad zadzwonił. - zaczął w swoim stylu. 
Dziękować komuś za cokolwiek to normalna rzecz przyjęta w cywilizowanym, kulturalnym świecie. I używanie przepraszam również. Ale on to robi tak często, dziękuje i przeprasza za wszystko, że uczynił z tego swój rozpoznawalny styl.
- A dziękuję bardzo, że ktoś chce odwiedzić biednego, starego (dwa lata starszy ode mnie), samotnego  człowieka. - To zapraszam i już szykuję stół. - Brama otwarta! - zareagował w swoim stylu, gdy usłyszał, że się do niego wybieramy z powodu wczorajszej fasolki.
Wczoraj przyniósł z własnego ogródka naręcze świeżutkiej fasolki w strąkach, którą Żona ugotowała al dente, przyprawiła solą, czosnkiem i oliwą. Palce lizać.
- Przepraszam bardzo, czy jest ktoś w domu? - zadzwonił do mnie. - Bo mam przesyłkę.
Więc go poinformowałem, że jest Żona, a ja siedzę w Metropolii.
- A to przepraszam bardzo, że przeszkadzam. - A pies mnie nie zje?
Gruba Berta? - pomyślałem, a trwało to dosyć długo, bo nie mogłem jej w żaden sposób skojarzyć z tą psią, naturalną czynnością.

Wzięliśmy ze sobą cztery Pilsnery Urquelle, jednego dużego cydra i się stawiliśmy.
- O, dziękuję bardzo, że przyniósł pan piwo. - usłyszałem oczywiście. 
Sąsiad Muzyk "planował" spotkanie na dworze, ale stwierdził, że będzie za zimno. Stąd całe spotkanie przesiedzieliśmy w domu i przy Pilsnerach Urquellach obgadaliśmy wszystko, co się dało. Czyli remonty, koszty ogrzewania, fotowoltaikę, którą właśnie założył, uprawy roślin, różne ciekawostki z jego i naszego życia, zwłaszcza te z komuny i inne takie. Ale już nie dało się specjalnie poplotkować o sąsiadach. Tu w żelazny sposób był konsekwentny.
- Aaa, ... mieszkacie tutaj, to się dowiecie, na pewno wam powiedzą. - I o Pozytywnej Maryi i o Gruzinie, i o mnie także. - Wszystko powiedzą.
Na nasze dociekania i próby wyciągnięcia czegokolwiek usłyszeliśmy.
- Ooo, o Pozytywnej Maryi to by można napisać książkę albo nakręcić film. - Wszystkiego się dowiecie. - Wszystko wam powiedzą.
I tyle.
W tym względzie, ale praktycznie we wszystkim przypomina nam "naszego" profesora, Pół Polaka Pół Francuza (dzwonił ostatnio kilkakrotnie z Luksemburga, gdzie przebywa). Nie dość, że ma podobną posturę i wygląd, pichci w niestandardowy sposób, pije, to ma podobne poczucie humoru, sarkastyczny sposób bycia, podobny charakter wysławiania się z licznymi niedomówieniami, w których chyba w nieuświadomiony sposób liczy na inteligencję odbiorcy i niewyjawiania pewnych spraw, niekoniecznie i nie zawsze dotyczących wyłącznie ludzi na zasadzie Nie wiecie, to trudno, to wasz problem, to się nie dowiecie, bo o czym tu gadać... No i wszystko wie, a jeśli nie wie, to i tak wie lepiej.
Żona od samego początku przydzieliła go do tej grupy typów ludzkich Pół Polako-Pół Francuskich.
Słowem - Sąsiad Muzyk bardzo nam odpowiada.
Oczywiście za jakiś czas, w sposób naturalny, głównym tematem stała się sprawa sposobu żywienia  i ona już do końca zdominowała spotkanie. I tu trafiła kosa na kamień. Wszelkie oczywistości i standardy wypowiadane przez Sąsiada Muzyka spotykały się z żelazną logiką i argumentacją Żony. Jego argumenty lub pseudo argumenty odbijały się od niej niczym od ściany. 
- Bo naprawdę NIE MUSI pan tyle ważyć! - twierdziła, gdy on się upierał, że jest już za stary i nic już nic nie da, słowem, że musi. - I łykać tyle piguł!
- Ale ja sobie nie wyobrażam, żebym nie jadł chleba! - Sam go piekę! - spojrzał  rozrzewniony gdzieś w głąb domu, chyba tam, gdzie odbywa się jego uświęcony rytuał.
- Można! - Żona odpowiadała nieubłaganie. - Niech pan najpierw spróbuje...

W końcu stwierdził, że przyniesie nam coś specjalnego do jedzenia. Za chwilę pojawił się ze słoikiem fasoli, którą "sam zrobił". Podgrzał, rozdzielił i zaczęliśmy z ciekawością, a potem z apetytem wcinać.
- A do tego to by się przydała jakaś wódka... - rzuciłem, ot tak w przestrzeń.
Spojrzał na mnie badawczo, czy aby się nie wygłupiam, nie robię jaj i nie kpię, a w oczach miał jednocześnie nadzieję i ochotę. Coś jednak musiałem  mieć sensownego w oczach, bo sygnał odebrał właściwie. Zerwał się zza stołu ze słowami To ja zaraz coś przyniosę i za chwilę pojawił się z butelką i alkoholomierzem. Jako chemikowi nie trzeba było mi nic mówić. Zmierzyłem dwukrotnie - 96%.
Spojrzałem z podziwem i pytająco. To przyniósł do tego wodę i sok. Co jakiś czas polewał uzupełniając płyn wodą i dolewając do kieliszków soku. Robił się z tego taki jeden, poręczny, a raczej doustny strzał a la wściekły pies, tylko że bez tabasco, ale i tak dawał nieźle.
Żona w tej zgrozie nie chciała brać udziału poprzestając konsekwentnie i mądrze na swoim cydrze.
Impreza od razu się rozkręciła.  Nie mówię, że wcześniej wiało nudą i martwotą, ale jednak...
Żona dalej konsekwentnie wierciła Sąsiadowi Muzykowi "żywieniową", nomen omen, dziurę w brzuchu. Więc jak pokazywał nam swoją spiżarnię z różnymi własnymi wyrobami, w końcu nie wytrzymał i pękł.
- No dobra, kurwa! - Przestanę jeść pieczywo!
Na odchodnym dostaliśmy cztery słoiki - jeden tejże pysznej fasoli, dwa przecieru pomidorowego i jeden pikli ogórkowych, wszystkie z ogródka i własnej roboty.
- Dziękuję, że mnie odwiedziliście. - usłyszeliśmy na dobranoc.
 
Jeszcze przed wizytą u Sąsiada Muzyka  zadzwonił Szybki Stolarz z szybką informacją, że płyn jest FENOMENALNY!
 
Oczywiście pamiętam, co 17 września 1939 roku zrobili nam Ruscy.
 
PIĄTEK (18.09)
No i rano, gdy się zbierałem z łóżka, Żona, mocno przytomna, od razu mnie zapytała Jak się czujesz?
 
A jak ja mam się czuć po bimbrze, bo dobrze wiedziałem, że jej o to chodzi? FENOMENALNIE, jak by powiedział Szybki Stolarz.
Jak wstała za jakiś czas, ponowiła pytanie. Mógłbym odpowiedzieć parafrazując obrazoburczo tytuł książki Na Zachodzie bez zmian (Im Westen nichts Neues) Ericha Marii Remarque'a , ale nadal powtórzyłem FENOMENALNIE.
 
Gdy zacząłem się męczyć z klamkami u drugich drzwi, Żona, wyraźnie już rozbudzona, stwierdziła, że "we wczorajszych" jedna z rozet umocowana jest krzywo. Nawet na tak prostym przykładzie można przeprowadzić ciekawą, naukową analizę przewrotności losu i charakteru kobiety, tu w szczególności Żony.
Zawsze, jak coś robię, w sensie montuję, konstruuję, robię to na 200-300%, pod linijeczkę, na eins, zwei, drei. I nie mogę przejść do porządku dziennego, jeśli coś jest odrobinę krzywo i/lub nierówno.
- Zostaw to, proszę cię. - Przecież tego nie widać. - I czy to będzie komuś przeszkadzało?- zawsze wtedy powtarza mi Żona. - Przypomnę ci powiedzenie, którego tak często używasz, że lepsze jest wrogiem dobrego.
A tu, w przypadku nieszczęsnej rozety, rozminęliśmy się całkowicie w fazie. Owszem, wiedziałem, że jest zamontowana lekko krzywo, ale Czy to będzie komuś przeszkadzać? Nawet nie po cichu liczyłem, bo Żona takich rzeczy po prostu nie zauważa, że się zwyczajnie wywinę. A tu proszę, jednak widziała. I przeszkadzało.
To mnie natychmiast też i z robotą musiałem wrócić do "wczorajszych" drzwi usiłując żmudnie i długo od nowa wkręcić w innych miejscach badziewne wkręty do twardych drzwi. A jak już się z tym uporałem i "niczego nie było widać", mordowałem się z tym samym, ale w drzwiach łazienkowych, gdzie trzeba było wypoziomować i scentrować taki metalowy pręcik o kwadratowym przekroju, żeby można było drzwi zamknąć od wewnątrz pokrętłem. Jazda i słownictwo były niezłe.

Po południu wybraliśmy się do Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa. Po to, co zwykle. Specjalnie ustaliliśmy telefonicznie, że przyjedziemy po ich obiedzie (jedzą tak nazwany posiłek, jak Pan Bóg przykazał, o 13.00-13.30), żeby im nie przeszkadzać. I robimy tak ostatni raz. Bo brakowało nam w rozmowie Sąsiada Filozofa, który był udał się na poobiednią drzemkę i tyle go widzieli.
Wracaliśmy lekko zdegustowani jego nieobecnością.
 
Pod wieczór rozpocząłem pierwsze prace nad półką i wieszakiem. Tymi, nad którymi "się uparłem". Cięcie, malowanie i pozostawienie do schnięcia farby.
 
SOBOTA (19.09)
No i dzisiaj musieliśmy zaakceptować fakt, że "sobota nie będzie sobotą".

Wczoraj wieczorem wzdychaliśmy, że dzisiaj rano, mimo że to sobota, przyjedzie Prąd Nie Woda.
Jak usłyszałem obce oznaki życia, zszedłem na dół. Prąd Nie Woda przyjechał z pomocnikiem.
Zapowiadało się nieźle, bo mieli wykonywać same ciche roboty. Ale na nieszczęście, a w sumie na wielkie szczęście, Prąd Nie Woda chciał omówić sprawę i pokazać mi wcześniej założony kabel, najgłówniejszy z głównych, czyli elektryczny capo di tutti capi, ten biegnący od głównej zewnętrznej skrzyni elektrycznej usytuowanej na ścianie budynku, do której nie ma dostępu zwykły śmiertelnik, w tym właściciel, do głównej skrzynki bezpiecznikowej w domu i do elektrycznego licznika.
Wprowadzenie takiego systemu, "zewnętrznego", wynika, jak przerażająca większość wszystkiego na tym świecie (policja, sądy, prawnicy, więzienia, ochrony, kamery i można by tak wymieniać w nieskończoność) z ułomności natury ludzkiej, a tu z potencjalnej i/lub rzeczywistej chęci kradzieży prądu. Skąd do tej skrzyni miał klucze Prąd Nie Woda, pozostaje jego tajemnicą, bo za cholerę nie chciał mi tego wyjawić.
Pomny słów Budowlańca Pamiętaj! Jeśli jakikolwiek elektryk chce na twoje zlecenie cokolwiek ci w domu lub wokół niego robić, nie pytaj i nie dociekaj, a robotę będziesz miał zrobioną dobrze i szybko.
Ta moja "pomność" wzięła się jeszcze z czasów Naszej Wsi, kiedy na początku wszelkich prac remontowych nie mogłem, jako inwestycyjny żółtodziób (byliśmy co prawda po remoncie Biszkopcika, ale tam zakres prac był znacznie mniejszy, a przez to wszystko było prostsze lub takim się wydawało, skoro się miało 20 lat mniej), wiedzieć i upierdliwie dociekałem. Ówczesny elektryk tak się wystraszył, że oznajmił, że on z tej roboty rezygnuje natychmiast i długo go błagałem, żeby wrócił i przekonywałem, że już więcej tak głupio nie będę dociekał. Efekt był taki, że potem, przez okres 14. lat, mogliśmy bezusterkowo korzystać z dobrodziejstw cywilizacyjnych, jakie daje prąd elektryczny.
W dolnej, starej łazience, "wykutej" do cna, tam gdzie mają być w nieokreślonej przyszłości dwie łazienki, jedna dla gości, druga dla nas, wszystko jak na górze, ujrzałem coś, co do tej pory nie mieści mi się w głowie i nigdy się nie pomieści, coś, co wprowadziło mnie najpierw w zdziwienie i niedowierzanie, potem w konsternację i osłupienie, by skończyć na niezłej irytacji i oburzeniu. Zwłaszcza, że pierwsze co powiedział Prąd Nie Woda, gdy się u nas pojawił kilka miesięcy temu, a co ja świetnie zapamiętałem, to właśnie, że "prąd nie woda".
Na wysokości około 60. cm od podłogi "biegł" sobie w pięknej bruździe elektryczny capo di tutti capi "przecinając" osiem(!) ciągów wodnych sporządzonych wcześniej przez dziwnego Hydraulika, które w przyszłości miały zasilać w wodę umywalki, sedesy, prysznice i bojlery. Prąd Nie Woda oczywiście starał mi się wytłumaczyć, że to nie ma znaczenia, bo tak rury wodne, jak i kabel są świetnie zaizolowane i że nic nie ma prawa się wydarzyć. 
Tra la la!
- Proszę pana! - kompletnie zignorowałem jego tendencyjny i głupi wywód. - Nawet ja, kompletny laik i elektryczny ignorant, wiem, że jest to zrobione niezgodnie ze sztuką. - Proszę kabel przełożyć pod sufit.
Więcej nie dyskutował. Tak więc zafundowałem nam dzisiaj, w sobotę, rozkuwanie tego, co zostało wcześniej ułożone i zaklejone, i nowe bruzdowanie, czyli rycie w ścianach. Ale wolałem tak, niż potem życie tutaj z okropną "elektryczno-hydrauliczną" świadomością, która prędzej czy później doprowadziłaby mnie do rozstroju nerwowego. A co by było, gdyby się Żona zorientowała, że przepuściłem taką fuszerkę?!... Nawet nie chcę o tym myśleć.
Żona tego "niespodziewanego" łomotu w sobotę nie wytrzymała i uciekła z Grubą Bertą do lasu, a ja kontynuowałem prace nad półką i wieszakiem. A gdy zadzwonił Sąsiad Filozof, żeby pogadać (niech się wypcha!), cała nasza trójka znalazła azyl nad Stawem. Piszę wyraźnie "Stawem", bo właśnie dzisiaj Żona stwierdziła, że to już nie jest Wyrobisko, tylko z powrotem Staw.
- Nawet nie myślałam, że te gołe brzegi tak szybko zarosną. - patrzyła z podziwem. - Myślałam, że może w przyszłym roku...
Sąsiadowi Filozofowi powiedzieliśmy, co o tym myślimy i że to już ostatni raz. Od teraz będziemy przyjeżdżać przed ich obiadem. Kompletnie niezrażony kontynuował rozmowę trzymając się przewodniego motywu, dla którego zadzwonił i który chciał obgadać.

Mimo Prądu Nie Wody sobotę uważam za sympatyczną i niemęczącą. Udało mi się zrobić mnóstwo "cichych", nieinwazyjnych dupereli, a Żona miała podwójną satysfakcję z górnej wiejskiej kuchni. Po pierwsze obroniła ją przed moimi wcześniejszymi zakusami, aby ją zburzyć (Dwie wiejskie kuchnie w domu to gruba przesada!), a po drugie dzisiaj po raz pierwszy w niej napaliła i przygotowała pyszny obiad. Teraz, po takim obiedzie, za tę kuchnię dałbym się pokroić, a dodatkowo odkryłem, że świetnie grzeje całą swoją powierzchnią i mocno rozgrzewa komin, który również oddaje ciepło. I ja takie cacko chciałem wyburzyć. To woła o pomstę do nieba.
Wieczorem, w łóżku, wróciłem do Kopalińskiego. Po wielu dniach, a może nawet kilku tygodniach. Powoli kończę J.
 
NIEDZIELA (20.09)
No i dzisiaj były pełne podstawy, aby "zrobić kulturę". 
 
Przez te kilka dni, od czasu gdy się sprowadziliśmy na górę, "do gości", żyliśmy na kartonach, walizkach i w ogólnym rozgardiaszu. Co prawda wszystkie pomieszczenia wcześniej odkurzyłem i starłem "na mokro", a każdą wnoszoną z dołu rzecz dokładnie wytarłem z kurzu, ale mieszkanie przypominało jedną wielką graciarnię. Więc dzisiaj się za nie zabrałem ostatecznie. Nie dość, że wszystko ponownie odkurzyłem i powycierałem, to każda rzecz znalazła swoje sensowne miejsce i od razu zrobiło się jaśniej i przestronniej. Stąd przyjemniej było zrobić kulturę, bo wcześniejsze usiłowania nikły w ogólnym bałaganie. 
Przeważnie robi ją Żona, bo wstaje później, ale tak czy owak pytanie Zrobiłaś/zrobiłeś kulturę? weszło na trwałe do naszych małżeńsko-rodzinnych powiedzeń.
A wszystko dzięki Koledze Inżynierowi. Na jakimś spotkaniu, wieki temu, stwierdziliśmy, że fajnie jest mieć oddzielną sypialnię, bo można ją zamknąć i nie trudzić się z pościeleniem łóżka, co bardzo Kolegę Inżyniera oburzyło.
- Nie wyobrażam sobie, żeby kulturalny człowiek nie pościelił po sobie łóżka!...
Stąd karnie ścielimy nie chcąc uchodzić za niekulturalnych, a jak się zdarzy komuś z nas zapomnieć, to to drugie natychmiast wykorzystuje sytuację mówiąc z udawanym oburzeniem Nie zrobiłeś/zrobiłaś kultury!
 
Dzisiaj zadzwoniła Hela. Przegadaliśmy wszystko, a zwłaszcza pobyt u notariusza i kupno auta. Obie sprawy potoczyły się gładko. Hela ma gdzie mieszkać, bo pierwsza żona Grzegorza i jego dwaj synowie nie roszczą pretensji do domu w HeloWsi szanując wolę zmarłego. A auto zostało kupione przy pomocy mamy Heli (wkład własny) i rozłożeniu pozostałej kwoty na raty. "Zrobiło się" z tego takie dwuletnie japońskie cacuszko. Nic więc dziwnego, że Hela po raz pierwszy od dłuższego czasu zaczęła przypominać nam tę "dawną" Helę.
Ciągle jesteśmy umówieni na spotkanie, ale dopiero w drugiej połowie października.

Dzisiaj miałem zamiar zakończyć malowanie półek i drążka i jutro wszystko zamontować. Ale przyszła Żona, co było dziwne, bo do Dużego Gospodarczego zagląda raczej rzadko.
- Ale te półki są szorstkie! - stwierdziła jeżdżąc po nich ręką. 
Ja niczego takiego nie wyczuwałem, a poza tym, czy to moja wina, że Żona ma delikatniejszą rękę od mojej?
- A pamiętasz, jak jeszcze w Biszkopciku, a potem w Naszej Wsi wyszlifowałam wszystkie drzwi i je potem pomalowałam?
Oczywiście, że pamiętałem , bo wyszło z tego cacuszko.
- To zostaw, ja skończę. - zaproponowała, na co skwapliwie się zgodziłem. Trochę rozsądku trzeba mieć i nie mierzyć się na siłę z delikatnością jej dłoni.
Z tej piątkowo-niedzielnej analizy wychodzi jeszcze taki wniosek - być może nasze drogi się rozchodzą. Ja, na stare lata jestem gotów powoli przepuszczać drobną lipkę, bo rzeczywiście Przecież tego nie widać, a Żona odwrotnie, chociaż przecież nie młodnieje.
Ile to można wysnuć różnych mądrości przy takich "głupich" klamkach i dwóch deseczkach.  
 
PONIEDZIAŁEK (21.09)
No i dzisiaj Żona stwierdziła, że się opuściłem.
 
A wszystko za sprawą Pilsnera Urquella, a raczej jego braku. Okazało się, że w domu nie ma ani jednej butelki, więc trzeba było specjalnie jechać do Powiatu. Żeby nie wyszło głupio, Żona stworzyła alibi i  wymyśliła, że podjedziemy do punktu naprawy telefonów i że może uda się naprawić (wymienić ekran-szybkę) jej ulubiony egzemplarz. Ale w Powiecie panuje Powiatowstwo, więc na drzwiach ujrzeliśmy kartkę z podanym numerem telefonu, pod który należało zadzwonić. Telefon okazał się głuchy.
Tak więc pozostał tylko zakup Pilsnera Urquella.
Jego obecność w domu była o tyle istotna, że po wielu tygodniach przerwy "wróciłem" do Stawu. Po wielotygodniowej stawowej epopei widok woderów powodował we mnie powstawanie odruchu wymiotnego, a myśl o robieniu czegokolwiek, wówczas przy Wyrobisku, czy w nim, mnie mierziła.
Ale po takim okresie odpuściło, więc dzisiaj wykorzystałem piękną pogodę, ciepłą wodę i wbiłem się w wodery. Podlewałem wcześniej posadzone na brzegach Stawu szuwary, dosadzałem nowe, a potem zabrałem się za kolejne wybieranie kamoli, a raczej potężnych betonów wrzuconych kiedyś do stawu przez kogoś, kto miał jakąś chorą wizję... Czego, nie jestem w stanie sobie wytłumaczyć.
Uharowałem się nieźle, a niektórym kamolom nie dałem rady i będę musiał szukać pomocy. Zbyt duży ciężar i zbyt wielkie zassanie w stawowym mule.
Czy muszę mówić, że przy takich pracach Pilsner Urquell był zawsze.

Wieczorem ucywilizowałem się usuwając pod prysznicem z ciała bagnistą, poszuwarową czarną maź oraz obcinając paznokcie, bo jej czerń pod nimi była nie do przyjęcia. Jutro rano jadę do Metropolii.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwanaście razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 22.27.

poniedziałek, 14 września 2020

14.09.2020 - pn
Mam 69 lat i 288 dni.

WTOREK (08.09)
No i dzisiaj, na urlopie, wstałem o 09.30.

Był to ten jeden rzadki, z kategorii niezwykłych, przypadek, kiedy Żona wstała przede mną. Niezwykłość ranka w Pucku, bo trudno byłoby to nazwać porankiem, polegała na tym, że po pierwsze Żona sama z siebie zaproponowała, że ona wstanie pierwsza i żebym spał dalej, a po drugie, że ja w ogóle nie zaprotestowałem. Urlop to urlop.
A spałbym nawet do dziesiątej, gdyby mi się nie pomieszało, bo myślałem, że nastawiłem budzenie właśnie na tę godzinę. Ale smartfon zadzwonił 0,5 godziny wcześniej, o co ani do niego, ani do siebie, ani do życia nie miałem pretensji. I tak było pięknie, nie czułem w sobie żadnej irytacji, bo przecież położyłem się spać po północy (publikacja!), a nowego dnia nie musiałem się zrywać i nie miało nic nade mną wisieć i nic popędzać.
Ale i tak życie nie odpuściło. Do 13.00 odebrałem blisko dziesięć telefonów dotyczących Szkoły, z którą przecież formalnie nie jestem już związany. Przez to wydawało mi się, że jestem w poniedziałku, które zawsze przez te wszystkie "szkolne" lata charakteryzowały się tym, że spadała na mnie cała kumulacja spraw w dziwny sposób tworząca się w poprzedzających je weekendach, jakby ludzie, zamiast w ich trakcie odpoczywać, "produkowali" nowe sprawy i problemy i tylko czekali, żeby nimi mnie zarzucić właśnie w poniedziałki.
A więc były telefony od kandydatów (?) do Szkoły, kilka razy dzwoniła Najlepsza Sekretarka w UE (ta miała moje upoważnienie) i raz Księgowa I, co było samo przez się zrozumiałe, skoro trzeba wygasić działalność, a to się sprowadza przede wszystkim do wymiksowania się z ZUSu i USu.
Księgowa I przepraszała, że przeszkadza na urlopie. I dopiero Pasierbica w rozmowie, gdy będąc z Żoną na późnym śniadaniu, formalnie według PuckGlasu na breanchu, relacjonowałem jej różne dzisiejsze telefoniczne smaczki w sytuacji, kiedy przestałem być dyrektorem Szkoły, mnie uświadomiła.
- A jak możesz być na urlopie, skoro ty nie pracujesz? - zapytała.
Ta prosta logika tak mną wstrząsnęła, że przez krótką chwilę zaniemówiłem, a potem pękałem ze śmiechu. Przecież ja mam już teraz urlop cały czas. Ale potem przyszło otrzeźwienie. Bo skoro jestem cały czas na urlopie, to przecież to nie jest urlop, a to mi natychmiast przestało odpowiadać. Więc po dłuższej dyskusji ustaliliśmy z Żoną, żeby się lepiej poczuć, że jednak(!) jesteśmy na długo oczekiwanym urlopie, a to że "tylko" tym razem od remontów, to już inna sprawa.
 
Późno, ale jednak przed brunchem oczywiście, poszliśmy z Bertą na klif. Każdy szczególik, każde miejsce przypominały nam spacery z Bazysią, ale zachowanie Berty, jej wyraźna radość ze swobody, z przestrzeni, bieganie i aktywność, pozwoliły nam cieszyć się ze wspólnego przebywania. 
Na końcu klifu, gdzie zawsze dochodziliśmy "do końca świata", gdzie było dziko i gdzie lubiłem sobie postać i patrzeć na Hel, raz lepiej, raz gorzej widoczny, czekała nas niespodzianka w postaci "pięknego" miejsca do zabaw dla dzieci urządzonego według obecnych standardów z wymuskaniem, ogrodzeniem i bezpieczeństwem. Sąsiednie osiedle budowane stopniowo przez te lata zaanektowało teren, postawiło ogrodzenia i cały romantyzm, dzikość i naturalność miejsca szlag jasny trafił.
Zresztą to cywilizacyjne uładzenie spotkaliśmy w innych miejscach Pucusia. Szereg domów, tych najbardziej zapyziałych, zostało odremontowanych, na ścieżkach rowerowych porobiono stacje wypoczynkowo-edukacyjne i ma powstać w Rynku kolejna restauracja.
- No, dobrze, dobrze. - Fajnie, że Pucuś się rozwija. - stwierdziła Żona. - Byleby nie za dużo.
Baliśmy się myśleć, co by się stało, gdyby "nagle" stał się takim nadętym miejscem, wypucusiowanym, jak wszystkie inne i ściągającym tłumy. Pocieszaliśmy się, że najwyżej tak może być tylko w lipcu i w sierpniu, bo poza sezonem to tu przecież nic nie ma. I całe szczęście.

Późnym popołudniem poszliśmy do Na Molo. Spotkało nas, a przynajmniej mnie, pewne rozczarowanie. Po pierwsze nie było żadnego kelnera z "tamtych czasów", a tych poprzednich lubiliśmy, no i przede wszystkim wzajemnie "się znaliśmy". Więc za każdym razem wracaliśmy jak do siebie. A dzisiaj było jakoś tak obco. Może to odczucie się zmniejszy, kiedy pójdziemy drugi raz. Chociaż nie zobaczyliśmy tam zbytnio dużego zadatku na kelnerski materiał, który i sensownie porozmawia, i doradzi. Wszystko jakieś takie młode, spięte, jeszcze z różnymi brakami dotyczącymi ich profesji. Po drugie drastycznie zmieniło się menu. Niby były jakieś nowości, ale one mnie drażniły i raczej wyglądały mi na pic. Reszta dorównywała szablonom, coś na kształt: schabowy, frytki, surówka.
Po trzecie nie było Bazysi, a ona czuła się tam, jak ryba w wodzie. Wszystkich znała i lubiła z wzajemnością i była rozpieszczana miską z wodą i zawsze jakimś smakołyczkiem. Była jak u siebie w domu, więc nic dziwnego, że raz nawet obszczekała grupę "podejrzanych" Czechów. Jej obraz koło stołu mieliśmy tak mocno zakodowany, że jej brak tchnął taką zimną pustką.
Berty nie chcieliśmy ze sobą zabierać, bo nie znamy jej z tej strony i nie wiemy, jak się ewentualnie zachowa. To znaczy wiemy, nadal będzie takim spokojnym, pokornym cielęciem, ale nie wiemy, czy ta sytuacja nie będzie jej za mocno męczyć i stresować. Spróbować jednak będziemy musieli, bo ta pustka przy stole jest nienaturalna i deprymująca.

Wieczorem poszliśmy na Dziki Zachód i atmosfera wreszcie była taka, jak za poprzednich pobytów.

Dzisiaj rano miał zadzwonić Szybki Stolarz. Do końca dnia tego nie zrobił. Może jednak nie jest taki szybki. Wysłałem mu smsa.

SPOWOLNIENIE pierwszego dnia urlopu(!) oceniłbym na 5 (nie mylić ze szkolną oceną bardzo dobry).
 
ŚRODA (09.09)
No i rano Szybki Stolarz jednak zadzwonił.

Zaczęliśmy negocjować zakres robót i cenę. Wieczorem temat mamy domknąć.

Na spacerze po Dzikim Zachodzie marudziłem Żonie, że jednak przez 26 lat byłem w Szkole zakotwiczony, że to było moje życie na dobre i złe, i że działało na mnie, jak narkotyk. A z nim zerwać, jak wiadomo, tak od razu jest ciężko. Więc Żona, mimo że cały czas była skupiona na Bercie, przypominała mi różne trudne chwile, stresy, sytuacje i moje złorzeczenia Mam już dosyć!
- Dobrze, dobrze. - mówiłem. - Mów tak i mi przypominaj.
Ale po powrocie jednak nie wytrzymała, gdy siedząc przed laptopem narzekałem, że nie ma żadnego telefonu, na poczcie żadnej wiadomości i żadnego ruchu na koncie. Martwota.
- Weź ty się albo napij Pilsnera Urquella, albo połóż się spać!
Kryzys przetrzymałem może dlatego, że tą uwagą mnie lekko rozśmieszyła. Wie, co mi może pomóc i z powrotem postawić na "psychologiczne" nogi.

To poszliśmy w ramach SPOWOLNIENIA do Stranda. To miejsce kojarzy się nam teraz z Teściową i ze Skrycie Wkurwioną, Kolegą Inżynierem i ich córkami. I oczywiście z Sunią, ale z nią kojarzy się nam cały Puck.
Zadzwoniła Pasierbica. Stwierdziła ze śmiechem, że teraz to ona będzie dzwonić do nas codziennie, bo tęskni za Pucusiem. Tak się porobiło, że o Pucku "możemy" porozmawiać tylko z Krajowym Gronem Szyderców, Teściową, Skrycie Wkurwioną i Kolegą Inżynierem oraz z Problemów Nierobiącą, bo tylko te osoby są w stanie zrozumieć, o czym mówimy. Przy czym Problemów Nierobiąca była z nami chyba dwa i pół roku temu, w Święta Wielkanocne, a pół roku później przy okazji umawiania się na "kolejny" Puck problem zrobiła (być  może ona uważa inaczej) i od tej pory ani się widzimy, ani słyszymy. Nie za bardzo wiadomo, o co chodzi lub chodziło, ale o Pucusiu siłą rzeczy nie da się porozmawiać.
W Kamienicy Pod Złotym Lwem dalej marudziłem Żonie, żeby mnie wspierała, żeby warczała na mnie, bo to jest potrzebne, żeby od czasu do czasu wybić mnie z ckliwego stanu, w jaki wpadam, ale żeby robiła to jednak nie za często, żeby mnie rozumiała Bo dzwoniłem do Zastępcy Dyrektora (Dyrektora obecnie) z pytaniem, czy coś potrzeba, a on odpowiedział, że nic!... 
- Oczywiście, że będę cię wpierała i cię rozumiem, bo podobnie miałam z Naszą Wsią. - Nagle żadni goście niczego ode mnie nie chcieli. - Problem jednak leży w tym, że to jest sprzeczne z moimi innymi uczuciami. - Mianowicie cholernie ci zazdroszczę! - Że jesteś na emeryturze, dostajesz emeryturę i możesz mieć wszystko w dupie! - Też bym tak chciała!
Problem jest taki, że na razie, mimo emerytury, niczego nie mam w dupie i się z tym męczę.
 
Wczoraj ze strony Żony padł pomysł, żeby w czasie tego naszego pobytu w Pucusiu pociągiem wybrać się do Gdyni do Centrum Handlowego Riviera i w Heliosie obejrzeć jakiś film. Jazda samochodem odpadała, bo korki w Redzie i Rumii są ciężko strawne i myśl, że po to przejechaliśmy kawał Polski, by mieć nawet gorzej niż w Metropolii, skutecznie nas odrzuciła. Poza tym jazda pociągiem stanowi dla nas atrakcję tym bardziej, że do stacji w Pucku mamy jakieś 7 minut piechotą, a w Gdyni do Riviery gdzieś tyle samo.
Ale gdy tak rano siedzieliśmy sobie niespiesznie przy kawce, z okien pokoju widzieliśmy puckowy Rynek i niebieskie niebo z białymi chmurkami obojgu nam się odechciało i stwierdziliśmy, że ta korelacja rozkładu jazdy pociągów z terminami seansów plus konieczność dopasowania do tego rytmu całego dnia całkowicie zniszczy nam dzienne SPOWOLNIENIE, to znaczy może ono wtedy spaść do wartości, np. cztery albo i jeszcze bardziej, gdyby po drodze powstały nieprzewidziane komplikacje. Od razu zrobiło się nam lżej.

Na obiad poszliśmy do naszej restauracji czyli do Pod Złotym Lwem. Już wczoraj krótko spotkaliśmy się tam z "naszą" młodą kelnerką. Poznała nas od razu, chociaż słowo poznała jest tutaj bez sensu. To tak, jakbym ja po roku i trzech miesiącach "poznał" Teściową (dlaczego akurat na myśl przyszła mi Teściowa?).
Karta dań była zbędna. Młoda Kelnerka wyrecytowała:
- To co zawsze? - Dla pana czarne tagliatelle z 10. krewetkami, podwójny ser, obecność czosnku i mocno na ostro, dla pani 10 małż i tagliatelle z cukinii, czosnek, papryczka chili i oliwa.
Śmialiśmy się kiwając głowami. Byliśmy u siebie. Do tego zamówiliśmy Cono Sur Bicicleta Chardonnay, białe chilijskie wino, a na deser Złotego Lwa (owoce leśne w sosie  zabajone ze słonymi lodami orzechowo-waniliowymi), jednego, bo nie chcieliśmy się tak czuć, jak kiedyś w Pszczynie, gdy zachłannie pożarliśmy dwa desery Księżnej Daisy - chałwowe parfait. Starczyłby jeden na dwie osoby. Z łakomstwa było nam aż niedobrze.
Niestety, bo to jednak cukier, oba desery są u nas na samym szczycie naszych deserowych smaków i jak na razie mają niezagrożoną niczym pozycję. U mnie co najwyżej mogłyby z nimi konkurować lody waniliowe z posypką z orzechów i polewą z advocata, ale ze względu na stosunkową powszechność i łatwość dostępu, raczej nie mają szans.
 
Słowo o Młodej Kelnerce.
Ledwo ją poznaliśmy. To oczywiście przez durnowatą maskę, ale też od razu musieliśmy wyrzucić z siebie Ale pani zeszczuplała!
- Nie jem cukru od roku. -wyjaśniła. - Na początku było ciężko, ręce, o tak, mi latały. - zademonstrowała. - Ponadto stres w związku z weselem. - Koronawirus "narzucił" określoną liczbę gości weselnych, potem ją "zmienił", potem zmienił jeszcze inne zasady, więc w końcu, przez to że do końca nie wiedzieliśmy, kogo trzeba będzie, a kogo jeszcze można zaprosić, nawet przez chwilę myśleliśmy, żeby ślub przełożyć na przyszły rok. - Ale ile można przekładać? - Sala, zaproszenia, sami państwo wiecie... - A poza tym wiadomo, co będzie z koronawirusem w przyszłym roku?
Chciałem dodać, żeby zapytać o to polityków, ale mogłaby nie zrozumieć.
- Menu - narzucone, nakrycie - talerze, sztućce, ich ilość, również. - Nawet przyprawy. - Tu spojrzała na nasze. - Nawet teraz w zasadzie  nie powinniście państwo otrzymać "oddzielnej" oliwy i przypraw w tych małych miseczkach.
Młoda Kelnerka ma 22 lata, jej partner 32. Chodzą ze sobą od sześciu lat (na początku jej matka załamywała ręce, teraz jest zadowolona), od trzech żyją ze sobą w jednym domu (mieszkaniu?). To po jaką cholerę im ślub i ten stres? Przecież oba mogą sobie zafundować później, w bardziej sprzyjających okolicznościach.
Z tego wszystkiego najważniejsze było Bez cukru!. Bo czy komuś zaszkodził związek bez ślubu, gdy dwoje ludzi się kocha i chce być ze sobą? 
A cukier?
Syn wysłał kilka długich smsów. Pokłosie naszych  ostatnich rozmów o sposobie, trudno powiedzieć, odżywiania się, raczej pożerania wszelkiego świństwa. Na razie wszystko kręciło się wokół cukru, słodyczy i jego teściowej, która każdorazowo faszeruje nasze wspólne Wnuki Nutellą.
...Jakoś nie widziałem nigdzie sprzecznych badań dotyczących np Nutelli, chyba wszystkie mówią jasno ze to syf!
I dalej:
... Tłumaczyłem sto razy. Nie dość ze to olewa to jeszcze focha strzela i rzuca teksty typu "na coś trzeba umrzeć". 
I dalej:
1. Książka się czyta...
...2. Słodycze odstawione całkowicie - to na początek. Podobnie biale pieczywo,...(pis. oryg.)
Więc może zasiane ziarno?...

Wieczorem poszliśmy z Bertą na Dziki Zachód. Natknęliśmy się na parę tubylców z labradorem. Stosunkowo wcześnie musieliśmy się pożegnać i się rozstać, bo psy nie znały umiaru w zabawie. Labradorowi było w to graj, Bercie też, ale było widać, że za chwilę nasz durnowaty pies zejdzie na serce. Musiałem przypiąć ją do smyczy, co zdaje się przyjęła z wyraźną ulgą. 
W mieszkaniu, po chwilowym leżeniu w legowisku, przeniosła się sama, z własnej woli, niczym nie zachęcana (no chyba że, a raczej na  pewno, tym wykańczającym wyhasaniem) na chłodne kafelki w łazience. Po raz pierwszy zachowała się w takiej sytuacji normalnie - poczuła się z nami u siebie i samodzielnie podjęła decyzję. Po 4,5 miesiącach wspólnego życia.
 
Dzisiaj SPOWOLNIENIE oceniłbym na 6. A więc wzrosło. Nic dziwnego, skoro ze strony Szkoły nikt nic ode mnie nie chciał.
 
CZWARTEK (10.09)
No i już drugi dzień wstaję o 07.30.

Czy to późne wstawanie jest naturalne i zdrowe? Nie wiem. Zobaczę, jak będę się z tym czuł za kilka dni. Pocieszam się, że gdy wrócimy do Wakacyjnej Wsi, fachowcy nie pozwolą na takie wylegiwanie się i z powrotem już od 06.00 będą stawiać mnie do pionu.
 
Rano poszedłem sam(!) z Bertą na Dziki Zachód. To tylko świadczy o tym, jak mocno wzrosło do mnie zaufanie Żony po tym niefortunnym incydencie, kiedy to Gruba Berta wybrała wolność i prysnęła przez niezamkniętą przeze mnie bramę na Wakacyjną Wieś. 
Spacer w pojedynkę z psem, to jeszcze inna przyjemność. Było super, jak zawsze, gdy przez lata rano wychodziłem najpierw z Psem, a potem z Sunią.
 
W południe poszliśmy z Bertą "na pożegnalnego" Stranda. Postanowiliśmy ją cywilizować i przyzwyczajać do wspólnego przebywania w różnych, nietypowych dla niej warunkach. Jak na pierwszy raz, można powiedzieć, było idealnie, na tyle że przy stoliku, przy którym leżała lub siedziała mogliśmy się całkowicie zrelaksować. Na samym początku tylko nas zaskoczyła swoim sprytem i zwinnością, gdy przedarła się pomiędzy dosyć gęstymi linami na drugą stronę ogrodzenia wyraźnie wtedy nie akceptując terenu restauracji. Ale potem było ok.

A późnym popołudniem poszliśmy z nią w ramach tej samej akcji Na Molo. Dzięki temu Na Molo odzyskało swoją "utraconą" atmosferę, zwłaszcza że zaczęliśmy się zaprzyjaźniać z kelnerką, z jedną z nowych. Tu leżenie Berty i jej odpoczywanie było naturalne i ułatwione, bo po drodze natknęliśmy się na Jowisza, potężnego młodziaka (2 lata) rasy cane corso, takiej jak nasz Pies, Sunia i teraz Berta. Psy bawiły się świetnie, ale kilka razy Berta musiała dać odpór potężnemu natrętowi - pojedynczo, chrapliwie szczekała, żeby ustalić co i jak, i to wystarczało, żeby Jowisz odskakiwał. Do następnego razu. Zawsze powtarzam, że to jest teatr za darmo.
 
Wieczorem zadzwonił Szybki Stolarz. Ustaliliśmy, że zabudowę kuchni zrobimy w wersji okrojonej i ustaliliśmy cenę.
- To jeśli pan akceptuje, możemy się umawiać na podpisanie umowy. - podsumowałem sprawę.
- Ale wie pan - zaczął szybko swoim lekko chrapliwym głosem (cukrzyca i papierosy) - jest taka sprawa. - Ledwo mogę usiąść, tyle roboty! - Wróciłem właśnie od takiej jednej baby. - Jak się wkurwię, to zostawię ją z tym wszystkim i niech sobie robi, co chce! - Umowa podpisana, rysunki zrobione, a teraz jej nic się nie podoba! - Mówię panu, ileś stolarzy od niej uciekło! - To nie wiem, czy dałbym radę przyjechać jutro...
Gdy mu współczułem, musiał wyczuć w głosie, że jestem autentyczny (mieliśmy przecież i w Naszej Wsi, i w Szkole klientów i wiemy, co potrafią), bo się trochę uspokoił, a jak mu powiedziałem, że teraz nas nie ma, bo jesteśmy na urlopie i Umówmy się dopiero na środę, wyluzował się całkiem.
- A gdzie pan jest na urlopie?
- W Pucku. - Wie pan, gdzie to? - Zapytałem w sumie bez sensu, a z drugiej strony tyle razy spotkaliśmy się z Żoną ze zdziwieniem znajomych i rodziny, które zawierało w sobie albo pytanie Gdzie to jest?, albo Po co tam? z podtekstem Przecież tam nic nie ma, że musiałem zapytać tak idiotycznie.
- A wiem, wiem. - odpowiedział całkiem normalnie. - Mój znajomy tam jeździ. - A jaka jest teraz temperatura wody? - zaskoczył mnie pozornie bezsensownym pytaniem.
- A niech pan poczeka - odpowiedziałem nagle zaciekawiony. - Jestem właśnie przed takim dużym wyświetlaczem.
Zawsze go Na Molo widziałem - czerwony tekst informujący o temperaturze powietrza i wody, ale nie zwracałem na niego specjalnej uwagi.
- Teeem...pee...ra...tuura poo...wiee...trza - czytałem w miarę pojawiania się liter - 13 st., Teeem...pee...ra...tuura wooo...dy 25 st. - nie wierzyłem własnym oczom i głosowi.
- No, właśnie! - Znajomy mi mówił, że we wrześniu jest tam najcieplejsza woda w całym roku. 
W życiu bym nie przypuszczał, że dowiem się o tym od Szybkiego Stolarza. Bo gdzie Rzym, a gdzie Krym
"Dzięki" Szybkiemu Stolarzowi wyczytałem, że dawniejsze powiedzenie brzmiało Gdzie Rzym, gdzie Krym, Gdzie Karczmy Babińskie? (Wincenty Pol). Przy czym Rzym nie jest tutaj nazwą stolicy Włoch, lecz nazwą karczmy - tej samej, w której to Mefistofeles miał się upomnieć o duszę Twardowskiego. Karczma ta leżała na szlaku wiodącym na Krym. Czterdzieści wiorst od niej stały niegdyś trzy karczmy babińskie.
A tyle razy byliśmy w Pucku.

PIĄTEK (11.09)
No i dzisiaj, dla poprawy samopoczucia, wstałem o 07.00.

Wczoraj, albo jeszcze w środę, zaplanowaliśmy jeden wyjazd do Juraty. Pociągiem na Hel. Miało to być dzisiaj. Ale dzisiaj stwierdziliśmy, że nie pojedziemy. Z tego "bezruchu" napucusiowaliśmy się Pucusiem na maksa. W końcu nie byliśmy tutaj ponad rok i trzy miesiące. Wszystko nam się ułożyło. Pogoda była idealna - ciepło, czasami wiał mocniejszy morski wiaterek, a gdy padało, to może ze dwa razy i to w nocy. Rankami zawsze wprost w nasze okna świeciło słońce.
Udało się nam też z Bertą. Śmialiśmy się, że jest to kolejne stworzenie, które "łyknęło" puckową atmosferę. Wyraźnie się ożywiła i, np. dawała nam znaki, że chętnie by wyszła na spacer. Wcześniej tego typu forma aktywności nie wchodziła w rachubę. A a nim wyraźnie czuła swobodę i morską atmosferę tworząc jednocześnie z nami stado. O wyhasaniu się z psami nie wspominam. A jeden pobyt z nią  Na Molo wystarczył, by z powrotem do niego "wrócić". Dzisiaj byliśmy ostatni raz, bez niej, tym razem na zylcu (rodzaj galarety po kaszubsku), Żona z pstrąga, ja z wieprzowiny. Było już, jak za "starych, dobrych czasów".
Z Na Molo się pożegnaliśmy, by po południu zrobić to samo z Pod Złotym Lwem. Jadłem oczywiście dokładnie to samo, co dwa dni wcześniej, ale Żona już nie. 
- Żeby była jasność - uważała, że trzeba wyjaśnić i zaznaczyć widząc mój pytający wzrok - małże mi wcale "nie obrzydły", nadal mi bardzo smakują, ale chciałabym spróbować czegoś innego.
Zamówiła więc dwie przystawki, jedną na zimno - tatar z łososia, drugą na gorąco - krewetki w sosie czosnkowo-masełkowym. Ale w deserze oboje wprowadziliśmy "zmianę". Każde z nas zamówiło oddzielną, własną porcję Złotego Lwa. Jak się żegnać, to się żegnać.
Wieczorem we troje byliśmy ostatni raz na Dzikim Zachodzie. Kiedy będziemy w Pucku następnym razem, tego nie wiemy, ale mamy w tym względzie pewne przemyślenia. Żeby nie było za bardzo smutno, trzeba było wyznaczyć sobie jakąś czasową perspektywę.
 
SOBOTA (12.09)
No i dzisiaj rano, kierowany jakimś impulsem, spojrzałem w Internecie na szkolne plany zajęć.

Zobaczyłem, który rok jakie ma dzisiaj zajęcia i jakoś tak to dobrze mi zrobiło. Tak zwyczajnie, bez żalu i smutku.

To był nasz ostatni poranek w Pucku. Wracaliśmy do domu, ale nie od razu. Postanowiliśmy podzielić sobie podróż na dwie części, stąd jeden nocleg w Dworku Mysinku pomiędzy Pelplinem a Starogardem Gdańskim. A dlaczego tam? 
Dwa lata temu, jak byliśmy w tych terenach na jednym z naszych "polskich" wyjazdów, na parę godzin wpadliśmy do Gniewu (sprawdziłem - obie formy do Gniewu i do Gniewa są poprawne, ale mieszkańcy używają tej pierwszej). Miasteczko nad Wisłą, ze swoim krzyżackim zamkiem, bardzo nam się podobało, ale wtedy cały Rynek i okolice były rozkopane, więc stwierdziliśmy, że spróbujemy przyjechać za dwa lata. I się udało.
Gniew jest mały (niecałe 6,5 tys. mieszkańców, więc nadaje się do dowcipu o Mośku i Salci Wielkie mi miasto...), po rewitalizacji jeszcze bardziej urokliwy. Posiada świetne logo - napis Opanuj Gniew na tle zarysów zamku.
 
NIEDZIELA (13.09)
No i Opanuj Gniew bardzo nam pomógł.

Gdy wróciliśmy do domu i zobaczyliśmy to, co zobaczyliśmy, czyli świetny zaczyn do kłótni, sformułowanie Opanuj gniew albo Opanowałem gniew bardzo szybko rozładowało napiętą atmosferę, a potem nas rozbawiało.
A o co poszło?
Połowa dolnej części Domu Dziwa, ta w której jeszcze jakiś czas mieliśmy przebywać, czyli "na bieżąco" żyć i spać, była w kurzu. A miała nie być. Miała być tylko ta druga, gdzie pod naszą nieobecność Bas z Barytonem pospołu z Dziwnym Hydraulikiem harcowali używając ciężkiego sprzętu do burzenia ścian i do rycia w pozostałych. Co z tego, że drzwi odgradzające jedną część od drugiej były szczelnie oklejone? Kurz to taka franca, że przenika. Więc przeniknął, a potem osiadł na stołach, krzesłach, pościeli i całej prymitywnej, cygańskiej garderobie.
Na tym tle, a właściwie na metodologii, czyli sposobie podejścia do kurzu, o mało nie wybuchła awantura, ale właśnie przez ten Opanuj gniew nie osiągnęła apogeum i rozeszła się bardzo szybko po kościach. Kto co mówił, naprawdę nie pamiętam (zmęczenie podróżą, stres i "opadnięcie rąk" na widok kurzu, czekający mnie wyjazd na dwa dni do Metropolii), ale pamiętam, że Żona miała rację. Ostatecznie rozbroiłem ją jednym strzałem w powietrze mówiąc, że jutro nie pojadę, wszystko przesunę o jeden dzień i że spokojnie będziemy mieć czas, aby sytuację opanować. 
Żona rozpuściła się z wrażenia, jak masełko. Jeszcze parę miesięcy temu taka moja postawa byłaby nie do pomyślenia.
To najpierw spokojnie zamontowałem deskę sedesową. Trochę mi zeszło, bo po jej zamontowaniu zorientowałem się, że nie założyłem takich ozdobnych gówienek maskujących mocowanie. Usiłowałem deskę z powrotem "oderwać" od sedesu, a nawet bezpośrednio na chama oderwać, skoro żadne inteligentne sposoby nie pomagały i czułem, jak unoszę ciężki sedes, kamionkowy, do góry, ale na szczęście w porę się opamiętałem i po długim namyśle No, przecież to niemożliwe, żeby nie można było, ot tak, zwyczajnie zdemontować...wyczaiłem prosty mechanizm, taki, który za naciśnięciem guziczka, "uwalniał" ją od sedesu, czyli że z tym myśleniem miałem rację. Na szczęście Bas z Barytonem podłączyli go  nam na górze, w łazience, w przyszłej "gościnnej" części, na razie prowizorycznie, więc szkód specjalnych nie narobiłem.
Podłączyli nam również pękniętą umywalkę w komplecie z szafką z dolnej łazienki, za to na stałe, porządnie, elektryczny bojler i prysznic. Pławiłem się z rozkoszy stojąc w obszernej kabinie zaprojektowanej i wykonanej z luksferów (jak w Naszej Wsi) pod strugami ciepłej wody i nie mogłem się nadziwić, że z kranu również leci ciepła. Na dodatek wszystko działało. Po czterech i pół miesiącach od pierwszego gwizdu gumówki i skrzypienia "zatwardziałego" gwoździa wyrywanego brechą.
Nic więc dziwnego, że nie przeszkadzał mi zakurzony stół "tam na dole". Łokciem starłem jego połowę, żeby móc położyć Mój Święty Segregator, który za chwilę, gdy wezmę całkowity rozbrat ze Szkołą, straci wszelkie znamiona świętości. I gdy kładłem się spać, nie przeszkadzała mi kurzowa omasta. Spałem jak zabity. Ale w nocy siku poszedłem na dwór. Parter, a raczej przyziemie, ciepło, cykanie świerszczy, choć to połowa września, w górze Wielki Wóz. I ten ogarniający ciało i umysł atawizm. Opłacało mi się iść na górę pokonując ileś drzwi i innych cywilizacyjnych wymysłów? I żeby na dodatek płacić za wodę i ścieki? Owszem, gdybym się jednak wybrał na górę, mógłbym zaoszczędzić i spłukiwać, np. co drugi raz, czyli w nocy nie i dopiero rano, jak "się nazbiera", ale ten sposób odpada od czasu, kiedy pewnego razu Żona w nietypowy dla siebie sposób rano poszła pierwsza do łazienki i odkryła ten zbrodniczy proceder głośno dając wyraz swojemu oburzeniu. Więc zaprzestałem, ale i tak Żona, po tamtym ciężkim wstrząsie, do tej pory rano bardzo ostrożnie podnosi deskę i podejrzliwie ogląda wnętrze.
 
PONIEDZIAŁEK (14.09)
No i dzisiaj od rana mieliśmy Armagedon.

Taki, jak lubię. Walka sił Dobra ze Złem. Nie wiadomo było, co było Złem, a co Dobrem, ale najważniejsze, że były cztery ekipy, a nawet cztery i pół. Bas z Barytonem, Prąd Nie Woda, Dziwny Hydraulik, Ciu Ciu i zięć Barytona, który robił za tę 1/2 i zrywał wokół Domu Dziwa "piękne" polbrukowe kostki, których musieliśmy się pozbyć jako elementu nieprzystającego do naszej wizji. 
Każda ekipa "wydawała" swoje dźwięki - pracowały różnego rodzaju bruzdownice, gumówki i mieszadła. Na tym tle zwykły, miarowy stukot młotka wykuwającego z piasku polbruk jawił się niezwykle kojąco. 
Ale i tak staraliśmy się odpocząć chociaż na chwilę. Pretekstem stał się zakup pralki. Ta dotychczasowa, Bosch, kilkuletnia, owszem prała, ale przez ostatnie miesiące wymagała dodatkowej infrastruktury w postaci pomieszczenia z centralną kratką ściekową. Gdy pobierała wodę, jej część w dziwny sposób oddawała, za przeproszeniem, spod siebie, co powodowało, że do kratki lał się taki brejowaty strumyk. Za "pierwszym" pobytem Dziwny Hydraulik "odkrył", że gumowy płaszcz wokół bębna jest pęknięty i że koszt usunięcia tej awarii, jeśli to w ogóle będzie możliwe, będzie bliski zakupowi nowej. Czy muszę dodawać, że pralka nie była już na gwarancji?
Nam taki system pracy pralki specjalnie nie przeszkadzał, chociaż zużywała ona więcej wody, a co za tym idzie produkowała więcej bardzo drogich ścieków, ale ten model pracy w nowej, górnej i w ogóle w żadnej łazience "otrzymanej" po remontach odpadał. 
Pędem pojechaliśmy do Powiatu. U naszego pana (wcześniej dostarczył nam lodówkę i zmywarkę; nie mówię o jeszcze wcześniejszych dostawach do Naszej Wsi) do wyboru, z takich nowoczesnych i nadających się, były po jednym egzemplarzu Boscha i Samsunga. Żona, niepomna pękniętego gumowego płaszcza w poprzednim Boschu, przez chwilę się przy nim upierała, ale ostatecznie zgodnie kupiliśmy Samsunga.
Gwałt z pralką, jak się okazało, był zupełnie niepotrzebny. Dziwny Hydraulik spokojnie, czyli w swoim stylu, oznajmił, że żadnej pralki na górze na razie nie da się podłączyć, bo on najpierw na dole musi wszystko rozpiąć, żeby potem wszystko spiąć. Jest to zupełnie zrozumiałe. Na takiej samej zasadzie przebiega rozumowanie, np. Żeby wyjąć, trzeba włożyć.
Stąd całe popucusiowe pranie zapakowałem do jednego kartonu z zamiarem zabrania go do Metropolii.
Całe popołudnie nosiłem rzeczy zalegające na dole na górę. Żmudnie, step by step, nomen omen. Tej nocy Żona miała jako pierwsza (samotnie!) spać w przyszłym apartamencie dla gości, czyli w jakimś sensie miała przeprowadzić próbę generalną. Razem z Bertą, która wybrała sobie zaciszny kącik i chyba najchłodniejszy.
Z domu udało mi się uciec o 19.00. Gdy dojeżdżałem do Metropolii było już mocno ciemnawo.
Natychmiast nastawiłem jasne pranie wiedząc że czekają mnie jeszcze dwa. A potem kąpiel i pisanie, pisanie, pisanie. I pranie, i pranie, i pranie. Kończy się właśnie trzecie - ręczniki, ścierki, elementy pościeli.
Po takich dwóch dniach dzisiaj kończyłem pisać i publikowałem na "ostatnich nogach". A w zasadzie "na ostatnich praniach".
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił czternaście razy i wysłał dwa smsy, że dzwonił.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu. Nie mogę niestety, ku lekkiemu oburzeniu Żony, zaliczyć jej szczekania na Jowisza. Było to ewidentne odszczekiwanie, a więc zupełnie inna kategoria.
Godzina publikacji 23.57.

poniedziałek, 7 września 2020

07.09.2020 - pn
Mam 69 lat i 281 dni.
 
WTOREK (01.09)
No i dzisiaj ołów nadal wisiał w powietrzu.
 
Ciekawe, bo miał tę wredną właściwość przenoszenia się wraz ze mną. I nie ważne było, czy akurat znajdowałem się w klatce samochodu, czy na otwartych przestrzeniach. To wrażenie odpowiadało jednej z moich wizji piekła, do której nie roszczę sobie  żadnych praw autorskich. Trudno, żeby przede mną albo równolegle ze mną nikt jej na świecie nie wymyślił.
Oto po śmierci staję się innym bytem, czyli jednak non omnis moriar, ale nadal rozumnym i świadomym, wyłączonym jednak zupełnie ze standardów świata ziemskiego. Moim jedynym zadaniem, sposobem "na życie", jest przebywanie z własnymi myślami bez możliwości pozbycia się ich lub jakiejkolwiek modyfikacji czy "udoskonalania". Ich zasób jest ograniczony, bo wzięty z przeżyć, doznań i doświadczeń życia ziemskiego. Mózg, ostatecznie obumarły, ale w przedziwny sposób funkcjonujący, nie ma już jednak zdolności tworzenia snów dających ulgę, tylko posługuje się zgraną, wyświechtaną, wziętą z ziemskiego życia płytą. Myśli te mają tę cechę, że wracają do mnie na okrągło w różnych konfiguracjach, a ja się nie mogę ich pozbyć i od nich uwolnić przeżywając ciągnącą się w nieskończoność męczarnię. A nawet gdyby były związane wyłącznie z przyjemnymi wspomnieniami, to i tak niosłyby ze sobą poczucie utraty na zasadzie Bo to było i nigdy nie wróci i się nie powtórzy. 
"Całe szczęście", że funkcjonowałem w życiu ziemskim, a ono swoją zbawienną prozą nie pozwalało non stop towarzyszyć myślom o Grzegorzu i ciągłym roztrząsaniu "tego samego".
 
Dzisiaj, 1.września, rozpoczął się 27. rok działalności Szkoły, formalnie już beze mnie. Dziwne uczucie, bo ciągle tkwiło we mnie poczucie odpowiedzialności i mechanizmy wyrobione przez tyle lat. Jednocześnie naprzemiennie wracały myśli o Helu i o Heli. Męczyło mnie to, że z nikim na ich temat nie mogę porozmawiać. Z Żoną nie za bardzo się dało, bo "dawno", jeszcze za życia Hela, "wszystko" przegadaliśmy, a w ostatnich godzinach od jego śmierci, z jakiej byśmy nie zaczęli strony, dopadała nas beznadzieja i bezsens, zwłaszcza Żonę, która nie mogła się pogodzić z jego odejściem Bo przecież można było inaczej, o czym zawsze była głęboko przekonana.
Tak przez te lata się ułożyło, że nie mieliśmy żadnych namiarów do różnych znajomych Helowców, nawet do "najbliższej" nam mamy Heli, która dwa razy była u nas jako gość w Naszej Wsi, a raz mieliśmy okazję z nią przebywać na spotkaniu w mieszkaniu Helowców, jeszcze w Metropolii (to wtedy, kiedy Toska wylizywała mój talerz), bo nie było takich możliwości i potrzeby. Owszem spotkaliśmy ich licznych, tak ze strony Hela jak i Heli, rok temu na 50. Grześka, ale wtedy wszystkie kontakty siłą rzeczy musiały być więcej niż pobieżne. Nad jedną parą  na imprezie "zatrzymaliśmy się" trochę dłużej, znajomymi akurat ze strony Hela, artystami sztuk plastycznych. On malarz, ona zdaje się grafik (graficzka?).
W Szkole stwierdziłem, że psychicznie nie wytrzymam i że muszę z kimś porozmawiać o Helu i Heli, a z nią o tym, co się stało, rozmowa nie wchodziła w rachubę. Ledwo miała siły i mobilizację w sobie, żeby powiadomić smsem nas i wszystkich o śmierci swojego męża. Z Malarzem widzieliśmy się raz u Helowców, a raz przypadkowo spotkałem go w Metropolii, w knajpce, gdzie delektował się piwem i gdzie uciąłem sobie z nim pogawędkę. Mój wybór padł więc w sposób naturalny na niego. Żonie podałem jego imię i za niedługą chwilę otrzymałem nazwisko i numer telefonu. Czary, czy hakerstwo, bo ani o jedno, ani o drugie Żony nie podejrzewałem?
Zadzwoniłem i z ulgą stwierdziłem, że to on, a jeszcze większej doznałem, gdy stwierdziłem, że mnie "rozpoznał".
Okazało się, że Hel od tygodnia leżał w szpitalu w stanie ciężkim, ale chyba nikt, oprócz Heli i jej mamy, o tym nie wiedział. W niedzielę, gdy Hela była przy nim, zmarł. Gdy pielęgniarka ze szpitala zadzwoniła do Malarza To od razu wszystko wiedziałem. - Proszę przyjechać i odebrać żonę zmarłego, bo nie jest w tej chwili samodzielnie funkcjonować. - cytował mi słowa.
Helę zabrał do nich do domu i dopiero, gdy przyjechała jej mama, oddał ją pod jej opiekę. Więcej nie umiał mi nic powiedzieć, ale ponieważ porozmawialiśmy sobie przez chwilę jak chłop z chłopem, bez żadnych ogródek, rozmowa przyniosła mi pewną ulgę.
Do domu wracałem w deszczu. No cóż, historia, jakieś wydarzenie, potrafią się czasami ułożyć w zgrabną całość.
Wieczorem Hela wysłała smsa do wszystkich, jak się domyślaliśmy, że pogrzeb będzie w środę, o 13.00 w ich HeloWsi. W przedziwny sposób "ucieszyliśmy się" z tej informacji. Bo nie dość, że ostateczne, nomen omen, postawienie kropki nad i miało się odbyć "natychmiast" bez kosztownego dla wszystkich, zwłaszcza dla Heli, rozdrapywania czasu, to jeszcze Grzegorz miał być pochowany w jego ukochanej wsi, z przeprowadzki do której tak się cieszył i z której, krótko co prawda, ale jednak, czerpał tyle radości. Bo "baliśmy się", że może zostanie pochowany w Metropolii.
 
Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający.
Spieszę wyjaśnić na jego Jeśli wszystko dobrze zrozumiałem to jesteś lub zostałeś Emerytem ZUS.
Będziesz uczył czy tylko Wyrobisko i Wakacyjna Wieś?, że formalnym emerytem jestem od 2016 roku, ale od 2015 pobierałem przez rok 1/2 należnej mi emerytury, bo wówczas nie wiedziałem, tak jak zresztą teraz, ile jeszcze pożyję, a nie mogłem darować Państwu chociażby grosza, skoro tyle lat mnie okradało i to w majestacie prawa. A skończywszy lat 66 rozpocząłem chwalebne i zasłużone pobieranie całej, czyli mojego 100%. Uczyć nie będę, bo tego nie robię oficjalnie już od dawna nie posiadając stosownych kompetencji (zmiana programu, stare technologie poszły w odstawkę,  a razem z nimi i ja).
Pozostaje Wyrobisko, ale ono w którymś momencie nim przestanie być przekształcając się z powrotem w Staw. Tym specjalnie się nie smucę, a nawet cieszę, bo do takiego stanu chciałem go przecież doprowadzić. Natomiast wiem, że Wakacyjna Wieś, jako NADBYT zawsze dostarczy mi zajęć, co było zamierzeniem Żony dbającej o mnie, żebym nie zgnuśniał i przez to przedwcześnie nie zszedł z tego emerytalnego padołu. To, plus blog, plus książki, plus Wnuki szeroko pojęte, przyszli goście, nasze wyjazdy i różne niespodzianki przynoszone przez życie wystarczą na pewno aż nadto. Na tyle, że może nie być czasu na słodkie nicnierobienie, czyli zaistnienie nowej jednostki psycho-fizycznej, tj. ilości "mania" w dupie wszystkiego na jednostkę czasu. Droga podzielona na jednostkę czasu to prędkość, więc ta nowość mogłaby się nazywać SPOWOLNIENIEM.
Tak więc od teraz na blogu i nie tylko wprowadzam właśnie nowe pojęcie. Jak wyżej. SPOWOLNIENIE będzie mierzone i podawane w skali od 0 do 10. Przy czym 10 będzie oznaczać maksimum, kompletny bezruch, coś na kształt zera absolutnego (-273 st. C), czyli całkowity zanik energii, to znaczy śmierć i wtedy nie należy się spodziewać po mnie kolejnego wpisu na blogu, zaś 0 pełną aktywność, dotychczasowe nie "manie" niczego w dupie, czyli przejmowanie się, często oczywiście niepotrzebne lub zbędne. Myślę, że takim "zdrowym" obszarem SPOWOLNIENIA na tej skali będzie zakres od 3 do 7, czyli że wtedy i wilk będzie syty i owca cała.

Po Morzach Pływający pisał dalej:
U nas kolejny etap budowy  mamy za sobą. Wschodnia granica działki osiągnęła swoją pełną gotowość operacyjną ,a pisząc po ludzku ogrodzenie jest gotowe.
Piękny , niczym nie zasłonięty widok na kolejny kawałek lasu.
Wracając na chwilę do " bab" ostatnia z
nich (zmiana moja) wyjechała, ale za to przyjechała inna ...,  niestety nie gotuje, ale jest bardzo przyjemną osobą.
Uwielbia nasz Las ponieważ może w spokoju i ciszy uprawiać jogging lub jak kto woli  poranne bieganie.
I na koniec taka ciekawostka.
Zmieniam nazwę ... na Dom Wampirów lub Siedlisko Wampirów.
Dlaczego?
Otóż większość z naszych gości oraz większość domowników wstaje o Zachodzie Słońca, a idzie spać  tuż przed jego Wschodem!!!
Czuję się trochę nieswojo i zastanawiam się czy nie wystrugać kilku osikowych kołków i odlać trochę srebrnych kul do muszkietu. O wodzie święconej nie wspomnę.
 
W tym wszystkim nie zapomniałem dzisiaj, co zrobili nam Niemcy, a w zasadzie co zaczęli robić 81 lat temu.

ŚRODA (02.09)
No i rano zawitała do nas kolejna ekipa.
 
Ósma, a może dziewiąta od czasu rozpoczęcia remontu Domu Dziwa. Muszę to kiedyś spisać, tak dla statystycznej ciekawości, bo póki co się gubię. 
Tym razem rozpoczęło się rycie w okolicznym terenie, czyli między Domem Dziwem a Dużym Gospodarczym, Dużym Gospodarczym i Wyrobiskiem i Dużym Gospodarczym a Małym Gospodarczym. Koparka ryła w ziemi tworząc powoli rów, do którego Prąd Nie Woda miał wkładać specjalny kabel elektryczny w peszlu. W świetle wymiany "dziwnej" instalacji elektrycznej w całym domu stwierdziliśmy z Żoną, że będzie sensownie mieć "normalny" prąd w obu gospodarczych i czerpać z niego przyjemność i korzyści bez utraty zdrowia lub życia (szczególny przypadek utraty zdrowia), a ponadto mieć go "podciągniętego" aż do Wyrobiska, żeby nie ciągnąć za sobą co rusz albo doraźnie niebezpiecznych przedłużaczy. Moim pomysłem było "wybudowanie" na tak długim odcinku dwóch stacji elektrycznych, takich szafek zabezpieczonych bezpiecznikami, z których mógłbym czerpać prąd do woli i bezpiecznie.

O 08.00 byłem już w Powiecie w warsztacie. Poprzednia diagnoza mechanika Proszę się nie martwić (to po mojej wzmiance, że w niedzielę mamy jechać do Pucka), wystarczy na poczekaniu usztywnić obudowę wentylatora, żeby się nie telepała okazała się niewłaściwa, a ta właściwa mówiła, że jednak to wentylator tak się telepie na wyrobionych łożyskach, że w pewnej chwili może się z osi wyrwać, rozsypać się na kawałki, a one z kolei rozharaczą chłodnicę Inteligentego Auta, co było bardzo budujące w ogóle, a w kontekście wyjazdu szczególnie, i że trzeba go wymienić. 
- To my zamówimy nowy, ale raczej zrobimy dopiero w poniedziałek. - Ale na pogrzeb pan może jechać, tylko proszę nie gnać i nie włączać klimatyzacji. - Wentylator się wtedy nie włączy. - uspokajano mnie.
Wykorzystałem niespodziewaną nadwyżkę czasu, pojechałem do Naszej Wsi po jaja i twarożki, a w drodze powrotnej kupiłem okolicznościową wiązankę kwiatów. W domu szykując się do wyjazdu zadzwoniłem do Szefowej Pod Złotym Lwem i przesunąłem nasz przyjazd z niedzieli na wtorek i o tyle samo wyjazd. Nie było problemów, bo w Pucusiu nigdy ich nie było.
Od rana było wiadomo, że Żona nie pojedzie. Pomijając koparkową ekipę, której jednak przecież nie można było zostawić, nie chciała uczestniczyć w zbiorowym pożegnaniu Grzegorza. Potrzebowała to zrobić na swój sposób, indywidualny, tak jak czuła i jak chciała zmierzyć się z tą stratą.
Reprezentowałem więc nas dwoje.
Czułem się dziwnie. W miarę zbliżania się do HeloWsi świadomość, że jadę na pogrzeb znikała, a pojawiała się mocniejsza, że oto zaraz, tak jak wiele razy, podjadę pod ich dom i ujrzę ich oboje, jak podchodzą do furtki, żeby wylewnie a jednocześnie naturalnie się przywitać i żeby od razu wprowadzić tę "naszą" atmosferę. Jednocześnie z tym narastającym we mnie stanem w miarę zbliżania się pogoda robiła się coraz piękniejsza, wyszło słońce, a ja, pomny uwag mechanika, jechałem bez klimatyzacji przy otwartych szybach w jakimś sensie zazdroszcząc Grzegorzowi. Też chciałbym kiedyś, żeby "u mnie", tak jak "u niego", była piękna pogoda, żeby wszyscy przybyli mogli podziwiać niesamowite położenie cmentarza względem okolic HeloWsi, żeby spokojnie mogli kontemplować uroczystość i zwyczajnie poświęcić się zadumie i się smucić, a nie szczękać z zimna z zębami i/lub walczyć z parasolem wyrywanym przez wredny zimny wicher wspomagany przez deszczową, lodowatą siekaninę. I zamiast się modlić, ci wierzący, o to, żeby Pan Bóg przyjął mnie do niebios i do swojego raju, modliliby się, żeby wreszcie wrócić do domów i czegoś się napić. A ci niewierzący też chcieliby już wrócić do domów po to samo, ale już bez modlitw. W pełni bym to zrozumiał, nawet zza grobu, i nie miałbym cienia pretensji, co najwyżej trochę tylko byłbym zafrasowany tym moim pogodowym faux pas. No cóż, nie wszystko jest nam dane. Zarówno w życiu, jak i po śmierci.
No, ale Grzegorz "programowo" kochał ludzi, bo miał takie charakterystyczne swoje buddyjskie zacięcie, więc energia do niego wróciła. Czasami nawet za bardzo nie było wiadomo co z tym robić, gdy pisał, nawet przy jakiejś błahostce, że jesteśmy kochani albo wspaniali. 

Ale zanim dotarliśmy na cmentarz, w kościele katolickim odbyła się Msza Święta w obrządku katolickim (Hela jest katoliczką) z równoczesnym uczestnictwem pastora, bo Grzegorz był baptystą.
W pierwszej ławce siedziała Hela, a obok niej jej mama. Na środku stała trumna, a przy niej czarno-białe zdjęcie Grzegorza, takiego, jakiego pamiętałem. I patrząc na nie wbrew wszystkiemu nie wierzyłem.
Gdy podszedłem do Heli, wstała. Bez słowa się objęliśmy i długo trwaliśmy w bolesnym uścisku. A potem objąłem jej mamę, która wyraźnie się tego nie spodziewała i szepnąłem jej do ucha Dobrze, że pani jest. Kiwnęła głową i znacząco spojrzała mi w oczy.
Na końcu przyjaciel Grzegorza odczytał z trudem, łamiącym się głosem, jego list skierowany do nas wszystkich obecnych, do żony, teściowej, siostry, do bliskich przyjaciół i mieszkańców HeloWsi. I do swojego najlepszego przyjaciela, labradora Winyla, "dzięki" któremu poznał swoją żonę Z którą spędziłem najlepsze lata swojego życia.
 
Wyjechałem dziwiąc się jeszcze bardziej niż, gdy przyjeżdżałem. Wbrew wszystkiemu, co zobaczyłem i co przeżywałem. Opuszczałem HeloWieś po prostu jak zwykle wyjeżdżając z ich domu żegnany przez nich obojga.
W domu zrelacjonowałem Żonie całą uroczystość, a na koniec nie wytrzymałem i powiedziałem, że
dopada mnie w tym wszystkim zwykłe wkurwienie. Żona wytłumaczyła, że ona też tak ma i że to jest z bezsilności. No więc tak, bezsilność...
A wieczorem musiał dopaść nas kryzys. Pogrzeb, teren zryty przez koparkę, stolarz do zabudów się nie zgłosił, mimo że kolejny raz się z nim umówiliśmy, nie było wiadomo, jak będzie z naprawą Inteligentnego Auta, swoje dołożyła Szkoła, bo przecież nie da się tak, ot jednego dnia, odciąć od problemów z nią związanych. Słowem było aż nadto i gęsto, żeby móc spokojnie na siebie warczeć. Ale jakimś cudem powiedzieliśmy sobie, że musimy wiedzieć, że takie dni będą się pojawiać, tzw. kumulacyjne i żeby wtedy się starać jednak na siebie nie warczeć. I nie warczeliśmy.

Grzegorz już tego nie przeczyta, a przecież by nam kibicował i w sprawie Szkoły, i w innych.
 
CZWARTEK (03.09)
No i od rana byłem na usługach Prądu Nie Wody.
 
W krótkich odstępach czasu musiałem jeździć dwa razy do tej samej hurtowni. Raz po żarówki i oprawki, bo Bas "przycisnął" Prąd Nie Wodę i stwierdził, żeby ten się nie wygłupiał (stosuję oględne słowo) i wreszcie, prowizorycznie co prawda, "zrobił" na górze prąd, czyli żeby w każdym pomieszczeniu "świeciło" i dało się podłączyć jakiekolwiek urządzenie do jakiegokolwiek gniazdka.
A potem "biedny" Prąd Nie Woda nie miał właściwej kostki, żeby to prowizoryczne podłączenie na dole zrobić, więc gnałem drugi raz. Pytanie, dlaczego nie jechał on, tylko ja, pozostawiam bez odpowiedzi. Korzyść z mojej dyspozycyjności była taka, że podłączenie "zrobiło" się możliwie dla tych warunków najszybciej, jak tylko się dało, a poza tym elektrycznie się doedukowałem.
 
Około południa warsztat telefonicznie nas poinformował, że wentylator jeszcze nie dotarł i że nie wiadomo, kiedy dotrze i czy w ogóle dzisiaj. A po 10 minutach zadzwonił, że jednak właśnie go mają i że trzeba przyjechać z Inteligentnym Autem natychmiast, to zrobią jeszcze dzisiaj, bo inaczej to dopiero w poniedziałek. To na wariata pojechaliśmy, ja Inteligentnym, Żona Terenowym, by za pół godziny wrócić do Wakacyjnej Wsi i szykować się do zaplanowanego wyjazdu do Wnuków.
Potem wszystko poszło zgodnie ze zmodyfikowanym na chybcika planem. Żona znowu zawiozła mnie do Powiatu, skąd ruszyłem do Metropolii, a ona wróciła do domu.
W Nie Naszym Mieszkaniu nastąpił standardowy proces cywilizacyjnego odgruzowania i lekko po 19.00 byłem u Wnuków.
Ledwo się rozpakowałem, a już zaczęliśmy grać w 3-5-8. Ja w parze z Wnukiem-IV daliśmy łupnia Wnukowi-I i III. Wnuk-II miał oczywiście ciekawsze zajęcia, co nikogo nie dziwi, bo najczęściej z nich wszystkich zaszywa się na górze i alienuje.
Późnym wieczorem, gdy chłopaki poszli spać, Syn sprowokował rozmowę na temat sposobów odżywiania się, bo ostatnio męczy go refluks i robi to, co ja mniej więcej do 60. roku życia, czyli na wieczór pije taką zasadową papkę neutralizując kwas żołądkowy robiąc przy tym podstawowy i ogromny błąd. 
Ale najpierw, żeby było o czym gadać, poszliśmy się zważyć. Ja 71,5 kg, czyli waga się ustabilizowała, Syn 85, czyli o mniej więcej 5 kg za dużo, co sam zauważył, w sensie nadmienił i zauważył, bo mu się pewne guziki nie zapinają, co go niezmiernie wkurza. Nie dziwię się, bo mnie swego czasu podobne zjawisko na moim brzuchu również wkurzało.
A potem zaczęliśmy rozmowę z Synem i Synową na temat "diety", czyli o tym, czego pierwotny człowiek nie znał i nie przyszłoby mu tak to nazwać, nawet gdyby umiał. "Diety", czyli normalnego, rozsądnego, pierwotnego jedzenia (com znalazł lub upolował, tom żarł, rzadko kiedym się przejadał, najczęściej chodziłem głodny) lub "diety", czyli normalnego jedzenia bez cywilizacyjno-farmaceutycznych wymysłów, które usunie z organizmu to cywilizacyjne gówno, nomen omen,bez ubocznych skutków, które na pewno by powstały przy stosowaniu piguł, jak nie jednych, to drugich, a najlepiej trzecich lub czwartych "poprawiających" skutki działania poprzednich. W Naszej Wsi swego czasu widziałem ze zgrozą, jak Kanadyjczyk I (lekarz weterynarii co prawda, ale jednak lekarz!) rano wykładał na stół baterie kilkunastu (naliczyłem pod dwadzieścia) różnych piguł. Naprawdę wiało zgrozą. A co "najśmieśniejsze", to wszystko potrafił zapić Luksusową, którą serwowałem, na szczęście nie od razu, tylko kilka godzin później. Ale jednak! Nie widział w tym paranoi!
Pod koniec rozmowy obiecałem Synowej i Synowi, że jutro na kartce zapiszę kilka podstawowych zasad i norm przy żywieniu, bo inaczej ta nasza rozmowa rozlezie się po kościach.
 
PIĄTEK (04.09)
No i od rana graliśmy w kierki.
 
U Wnuka II i III emocje sięgały zenitu, gdy przyszło do kolejnej rozgrywki, rundy, w której można było w charakterze świni podrzucić przeciwnikowi króla kier i to było dla podrzucającego dobrze albo go od przeciwnika otrzymać, a to było dla podrzucanego bardzo źle, albo do rozgrywki "siódma i ostatnia" lub do rozbójnika.  Znowu wygraliśmy z Wnukiem-IV, a potem wszystkich wygnało na górę i nastąpiła błogosławiona cisza.
Wykorzystując luz ustaliłem z Żoną, co dokładnie mam na tej "dietetycznej" kartce napisać i to tak, żeby temat sposobu odżywiania się i postępowania z własnym organizmem ująć w karby kilku prostych, jasnych i oczywistych punktów, bo za długa lista mogłaby Synową i/lub Syna wystraszyć, a przynajmniej zniechęcić.
Dopiąłem swego, bo oboje przeczytali, a Syn nawet rzucił uwagę Nie jest tak źle.
 
Wieczorem przeprowadziliśmy okrutną, bo umoralniającą rozmowę z wszystkimi Wnukami na temat ich obowiązków. Dziadek, na prośbę Syna (Słuchajcie, co Dziadek mówi!) opowiadał o prehistorycznych i nudnych wydarzeniach z początku lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia, kiedy "nic" się nie działo, bo nie było Internetu, smartfonów i komputerowych gier. Gdy był kilkunastoletnim chłopcem, najstarszym z trojga rodzeństwa, dzień w dzień po powrocie ze szkoły robił zakupy, nastawiał obiad przeważnie z ziemniakami, które trzeba było naobierać i sprzątał mieszkanie (zamiatanie podłogi i jej ścieranie na mokro ohydną dużą szmatą). Rodzice po pracy "wszystko" mieli gotowe. A raz w tygodniu, w sobotę, musiał  szpachelką czyścić gołębnik zdrapując z podłogi 5. centymetrową, tygodniową warstwę guana, której to pracy i charakterystycznego smrodu i pyłu nienawidził i która została mu w postaci traumy.
Chłopaki cierpiąc katusze co rusz, na wyrywki, jeden po drugim pytali, czy już mogą odejść od stołu, ale rodzice byli twardzi i konsekwentni. A ja na koniec zagroziłem, że jeśli nie zmienią postępowania względem swoich domowych obowiązków (wykłócanie się, przekładanie, byle jakie wykonanie, zapominanie), to za każdym razem będę im opowiadał o nudnych latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia, a oni nie będą mogli odejść od stołu, tylko słuchać i słuchać.
Po cichu mam nadzieję, że wobec takiej groźby będą na wyścigi wyrywać sobie talerze, kubki i sztućce, żeby, np. zapakować zmywarkę, a potem wypakować ją i pochować wszystko do odpowiednich szafek.
 
SOBOTA (05.09)
No i dzisiaj była główna uroczystość urodzinowa Wnuka-IV. 

Parę dni temu skończył 7 lat.
Byli dziadkowie od strony mamy i taty i ciotka, czyli Córcia z Wnuczką. W sumie 12 osób. Panował, jak zwykle w takich razach urodzinowo-rodzinny harmider z gaszeniem świeczek na torcie, wręczaniem wspólnego prezentu (olbrzymie klocki Lego; swoją drogą, aż dziwne, że do tej pory twórcy nie dostali nobla - tyle lat, tyle pokoleń, a każde dziecko i, zdaje się, dorośli chcą się nimi bawić) oraz z sesją zdjęciową, którą zarządził Syn upierając się, że jest to rzadka okazja, gdy razem są wszyscy dziadkowie i wszystkie wnuki.

Przy stole, pożerając drugi kawałek tortu i wypijając tego dnia trzecią kawę, sypankę, opowiadałem, dlaczego schudłem posiłkując się wczoraj przygotowaną dla Synowej i Syna listą. Wszyscy kiwali z fałszywym zrozumieniem i podziwem głowami Tak, tak, no oczywiście...z jednoczesnym dyskretnym pukaniem się po głowie lub stwierdzeniem No nie wyobrażam sobie, żebym nie mogła codziennie... i tu padały nazwy różnych produktów szkodzących zdrowiu. Dotarcie więc z argumentacją do pewnych osób właściwie było niemożliwe, bo i tak wiedziały lepiej, a poza tym Na coś przecież trzeba umrzeć, ale u Synowej i Syna ziarno zostało zasiane. Wiem to na pewno. Nie musiałem przekonywać Córci, bo ta z Zięciem od dawna mądrze się prowadzi.
 
Po południu rozpętała się burza, a ja wieczorem miałem wracać do Wakacyjnej Wsi. Żona podsunęła mi smsem myśl, abym jeszcze dzisiaj spokojnie przenocował w Nie Naszym Mieszkaniu, a jutro rano w lepszych warunkach wrócił do domu, na co ochoczo przystałem, bo nie dość że nie  lubię jeździć po nocy, to jeszcze w deszczu...
W tej sytuacji musiałem się wybrać do delikatesów na Naszym Osiedlu, żeby przynajmniej kupić na śniadanie jakieś jaja.
Na drzwiach wejściowych widniała duża żółta kartka z napisem Prosimy klientów o wchodzenia na sklep z maskami. W środku, "na sklepie", raptem dwie, trzy osoby, bo niedziela i pora późna. Stąd nudząca się młoda dziewczyna "na kasie", o różowych włosach, z przyjemnością się do mnie uśmiechnęła, gdy zacząłem się zbliżać, w masce oczywiście.
- Wie pani - zacząłem po obopólnym dobry wieczór - mam taką nietypową sprawę.
Dziewczyna nadal się uśmiechała wyczekująco.
- Bo na drzwiach wisi kartka "prosząca", żeby klienci wchodzili na sklep w maskach... - zawiesiłem głos dając jej szansę na skojarzenia i reakcję. Ale jedyną reakcją był nadal uśmiech, co samo w sobie jest zawsze miłe, i wyczekujące spojrzenie połączone z niezrozumieniem. A jednocześnie potakiwała głową, że tak i Co w związku z tym?
- Nie uważa pani, że to trochę głupio prosić klientów, żeby wchodzili na sklep? - podniosłem głowę do góry w stronę sufitu i niewidocznego dachu.
- To nie ja pisałam. - poinformowała mnie klasycznie się tłumacząc. Ale jej wyobraźnia zadziałała, bo jednocześnie zaczęła się uśmiechać szerzej z mojego "dowcipu" widząc przed oczami wyimaginowany obraz starych dziadów, takich jak ja, mozolnie gramolących się na sklep. Sam bym się uśmiał, gdybym nie był zirytowany. Na szczęście polityczna pandemia (czytałem długą wypowiedź jakiegoś lekarza, wirusologa ze Śląska, który na pytanie pacjentki Panie doktorze, jak pan myśli, ile jeszcze potrwa ta pandemia? odpowiedział Nie wiem , proszę pani. Jestem lekarzem, nie politykiem...) zakryła maską moją wredną minę, więc dziewczyna nie musiała być narażona, nomen omen, na większy stres.
- Ale mogłaby pani powiedzieć szefowi, żeby zmienił kartkę. 
Do tych delikatesów chodzę od czasu do czasu, więc wiem skądinąd, że jest szef, a nie szefowa.
Kiwnęła głową, że tak zrobi. Już odchodziłem od kasy, gdy dodałem:
- Oczywiście będzie jak zawsze... - dziewczyna z powrotem zaczęła patrzeć na mnie pytająco - pani szefowi nie powie, bo po co, szef kartki nie zmieni, bo czy to w końcu komuś przeszkadza?... - I czy to ważne? - dodałem.
Dziewczyna się uśmiechnęła do mojej błyskotliwej analizy i normalnego podejścia do życia kiwając skwapliwie głową.
- No tak... - zawiesiłem głos. - To ja to sobie sfotografuję i wyślę do Teleexpressu. - dorzuciłem na do widzenia.
Bardzo się speszyła, a przecież to nie ona pisała i nie ona była tutaj szefem. Co to znaczy siła mediów! Zwłaszcza Narodowych! Ale jedni i drudzy to cholerni niedouczeni analfabeci.
Wizyta w delikatesach miała jeszcze tę dobrą stronę, oprócz jaj, nomen omen, że kupiłem sobie bardzo przytomnie butelkę wody "w szkle". Miałem z czego zrobić Płyn Nocny, a rano mogłem się napić wody z solem, przepraszam z solą (nie chcę wyjść na cholernych niedouczonych analfabetów).
 
NIEDZIELA (06.09)
No i co z tego, że niedziela, skoro już przed szóstą rano "nosiło" mnie w łóżku.

W końcu mnie z niego wyniosło. 
Przy Nocnym, potem przy wodzie z solą i wreszcie normalnie, przy kawie mogłem spokojnie pisać.
A po jajecznicy spakowałem się i tuż po 09.00 byłem w domu.
Cała niedziela zachowała swój niedzielny charakter, czyli wszystko co chcieliśmy lub musieliśmy zrobić, robiliśmy niespiesznie. A więc niespiesznie pakowaliśmy się do naszego jutrzejszego jednak wyjazdu do Pucka (była to już bodajże trzecia wersja), ogarnialiśmy różne sprawy i niespiesznie opuściliśmy ostatecznie połowę dolnej części Domu Dziwa, tę naszą sypialniano-"garderobianą".
Piszę "ostatecznie", bo od jutra ta część "na wieki" przestanie być naszą i stanie się gościnną. Plan jest taki, że w trakcie naszej nieobecności Bas z Barytonem zamkną szczelnie tę część domu i "kurzowo" odgrodzą ją od pozostałej dolnej, w której dzisiaj zgromadziliśmy cały nasz dobytek i w której postanowiliśmy przed podróżą spać "na walizkach". Całkiem zgrabnie nam to wyszło, udało się przenieść ciężkie łóżko, a Żona sprytnie na oknie zamontowała grubą zasłonę. 
W zbliżającej się nocy przewiduję tylko jeden mały problem - cała przestrzeń jest otwarta, ja piszę i słyszę, jak Gruba Berta chrapie. A to dopiero jest preludium. Bo dodatkowo potrafi w nocy wyleźć z legowiska i się zdrowo wytrzepać, a ma co i czym, zjeść dopiero drugą dawkę dziennego, tu nocnego, posiłku, i napić się wody. Nigdy nie wiem, co jest gorsze? - jej chrapanie, trzepanie się, chrupanie jedzenia, czy faflowe odgłosy przy piciu wody. Żona mnie uspokoiła, że najważniejsze jest, abym usnął Bo potem to już niczego nie będziesz słyszał. A jakby Berta chrapała To cicho zagwiżdżę i to pomoże...
Ciekawe, co Żonę upoważniło do sformułowania Bo potem to już niczego nie będziesz słyszał. Skąd niby wiem o tych wszystkich nocnych, bertowych ekscesach? A nadmienię, że przez cztery miesiące wspólnego życia z Grubą Bertą w nocy dzieliła nas olbrzymia przestrzeń dolnej części Domu Dziwa i fakt, że obie strony kosztowały nocnego wypoczynku na jej biegunach.
Ale tuż przed natychmiastowym zaśnięciem Żony, oboje zdążyliśmy się pocieszyć, że w Pucku się wyśpimy. Tam są dwa pokoje, w naszej sypialni drzwi, więc Bertę na noc będzie można "wygłuszyć".

A co będą robić Bas z Barytonem w "kurzowo" odgrodzonej dolnej części domu? Ano to samo, co przez 4 miesiące w górnej. Zaczną od wykucia olbrzymiej dziury w ścianie, która w przyszłości połączy kuchnię gości z ich salonem. A potem dobiorą się do łazienki, z której nic nie zostanie oprócz gołych ścian i podłogi. Dopiero potem dobiorą się do tych pomieszczeń Prąd Nie Woda i Dziwny Hydraulik.
Ciekawe do czego wrócimy? A mamy zamiar nie myśleć o niczym i "wypoczywać".

Niespiesznie nie dało się dzisiaj zrobić tylko jednej rzeczy. O 14.00 przyjechał kolejny stolarz od zabudów kuchennych i wnękowych, bo ten poprzedni, po dwóch czy trzech miesiącach rozmów i obietnic, zdaje się wystawił nas do wiatru. A ten jeszcze wcześniejszy przestraszył się wszystkiego i  wycofał od razu. Ten nowy zaś był tak wiarygodny, szybki w ogóle, sypiący pomysłami, kreatywnością i doradztwem, gadający jak pistolet maszynowy i niedopuszczający do głosu, że po jego odjeździe opanował mnie ból głowy i na pół godziny musiałem zalec. Ale potem poczułem się zregenerowany, nawet bez pomocy Pilsnera Urquella, który w takich wypadkach pomaga 100 na 100.
Szybki Stolarz, jak na niego przystało, szybko ma nam dać wycenę, czyli najpóźniej jutro rano.

PONIEDZIAŁEK (07.09)
No i dzisiaj przyjechaliśmy do Pucusia.
 
Po roku i trzech miesiącach od naszej ostatniej wizyty, co dla nas stanowiło ogromną czasową przepaść biorąc pod uwagę, że w dobrych czasach potrafiliśmy do niego przyjeżdżać co dwa, trzy miesiące.
Rano ustaliliśmy precyzyjnie z Ciu Ciu i z Basem i Barytonem zakres ich prac i kompetencji (do wszystkich kluczy dostęp otrzymał wyłącznie Bas, jak również upoważnienie pod naszą nieobecność na pilnowanie całej remontowej logistyki i organizacji) i ruszyliśmy w drogę, zwłaszcza że Bas z Barytonem jeszcze przy nas, bez litości zaczęli na dole demolkę, na co nie byliśmy w stanie patrzeć. Można by powiedzieć, że symbolicznie została przekroczona połowa remontu.
 
Po sześciu godzinach podróży wjeżdżaliśmy do Pucka. Z jednej strony wypełniała nas radość i niecierpliwość, żeby od razu wszystko zobaczyć i pozaliczać, a z drugiej irracjonalna obawa, co też może nas czekać, co się zmieniło i jak my po takiej długiej przerwie się odnajdziemy.
A odnaleźliśmy się oczywiście w możliwie najprostszy sposób, bo po prostu od razu byliśmy u siebie i nic się nie zmieniło. 
Z jednym wyjątkiem. Nie było z nami Suni, która towarzyszyła nam w Pucku od "niepamiętnych" czasów i jej nieobecność zaczęliśmy natychmiast boleśnie odczuwać. Bo wszystkie wspomnienia, sytuacje i miejsca w jakiś sposób się z nią kojarzyły.
- Chyba bym się nie odważyła tutaj przyjechać, gdyby nie Berta. - "Sama" nie dałabym rady. - odpowiedziała Żona, gdy inauguracyjnie wybraliśmy się na obiad do Stranda.
W ten sposób skomentowała mój smutek, o którym  musiałem jej opowiedzieć. Zresztą i bez tego rozumiała wszystko bez słów.
Późno wieczorem wspólnie, we troje, a było to bardzo istotne, żeby zaleczyć smutek i znaleźć się w "nowej" sytuacji, wybraliśmy się na Dziki Zachód. To dało wszystkim pierwsze lecznicze efekty, bo Berta zachowywała się, jak "normalny" pies, ożywiona, zainteresowana, wywęchująca (to akurat zawsze robi), pijąca, chyba smaczną, wodę z zatoki, a my z tego czerpaliśmy radość jednocześnie zdając sobie sprawę, że Berta będzie zawsze innym psem i że tak musi być.
Analizowaliśmy też fakt, że tej "zmiany" psów w ogóle nie przechorowaliśmy w Wakacyjnej Wsi. Dla nas było to nowe miejsce i było oczywiste i w jakimś sensie normalne, że jest tam inny pies. Ale ciekawe, że w Nie Naszym Mieszkaniu w ogóle nie cierpieliśmy z powodu obecności Berty zamiast Bazylii, chociaż ta ostatnia przebywała tam z nami dziesiątki razy i miejsce to powinno się nam z nią mocno kojarzyć. A tu prawie nic. Berta od razu, jakby płynnie, zajęła jej miejsce.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił osiem razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 23.58