poniedziałek, 26 lipca 2021

26.07.2021 - pn
Mam 70 lat i 235 dni. 

WTOREK (20.07)
No i Polska, jak długa i szeroka, opanowana jest przez urlop. 
 
Spływają do nas z różnych stron wieści i zdjęcia.
Farmaceutka i Kolega Współpracownik są pod Szczecinem i się byczą na jakiejś motorowej łodzi. Z przesłanych zdjęć wynika, że to jacyś Carringtonowie z Dynastii. Podziwialiśmy, ale my nie wodniacy, więc nas to specjalnie nie rajcowało.
Krajowe Grono Szyderców jest w Pucku. Zazdrość nas zżerała i zrobiło się nam smutno, gdy zobaczyliśmy "nasze" mieszkanie, plażę, Stranda i Na Molo.
Z kolei Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający są z dziewczynami nad naszym morzem. Tu ogarnęła nas wielka ulga, że nas tam nie ma. Te wielkie spędy na plażach i na ciągach komunikacyjno-handlowo-chińskich.
Nawet Po Morzach Pływający jest na urlopie, bo tak należałoby traktować jego zejście ze statku. Napisał dzisiaj: Pozdrawiam z przepięknego Lasu. Trawy nie koszę ze względów humanitarnych. Pozwalam " bzykom" szaleć na kwiatach. Ogarnęła nas tęsknota na nimi i za ich miejscem. Minęły już dwa lata, jak się nie widzieliśmy.

Dzisiaj rano zdążyłem jeszcze przed przyjazdem Byłych Teściów Żony skosić trawę na kolejne 2 akumulatory.
Po Morzach Pływający w dzisiejszym mailu zdziwił się, że przejmuję się ich opinią. Więc mu wyjaśniłem, że tacy goście, którymi mogliby być również oni, gdyby do nas przyjechali, są świetnym katalizatorem i motywatorem do pewnych porządkujących działań odkładanych w nieskończoność, bo zawsze się znajdzie coś bardziej pilniejszego.
Przy dźwiękach piły, wkrętarki, wiertarki i młotka (Nowy Fachowiec z kolegą robili na dole zabudowę spiżarni wykorzystując zdartą na ganku boazerię, który to relikt postanowiliśmy częściowo zachować w dolnej części Domu Dziwa), siedzieliśmy najpierw przy kawie w klubowni, ale długo nie dało się wytrzymać i wyszliśmy w teren.
Byli Teściowie Żony należą do tej grupy osób, którzy z nami przebywają z sympatii, mówiąc bez fałszywej skromności. Dla nich czas wspólnie spędzony jest wartością dodaną. Czy muszę dodawać, że dla nas jest analogicznie odwrotnie? 
Poza tym interesują się naszymi sprawami nie(!) powierzchownie, orientują się na bieżąco, zwłaszcza że Były Teść Żony czyta bloga i schlebia mi używając często blogowych nazw i określeń. I donosi na bieżąco swojej wnuczce, co się dzieje aktualnie z prawnukami, gdy akurat są u nas. Bo Pasierbica bloga nie czyta. Widocznie jej to nie interesuje, ma ważniejsze rzeczy do zrobienia lub po prostu nie ma czasu. Podobnie jak Syn. Ale czy ja się za to obrażam?
Z Byłymi Teściami Żony łączy nas wiele spraw i tematów. Od rodzinnych, przez wszelakie społeczne, polityczne do światopoglądowych. Na dodatek mają poczucie humoru i swój... wiek, a z tego tacy mądrzy ludzie jak my wiele mogą wyciągnąć i skorzystać.
Tyle obustronnej laurki, bo zaczyna się robić przesadnie i nieprzyjemnie za słodko. W kierunku mdłości.
 
Już o 14.00 pojechaliśmy na szczupaka sous vide ustalając z fachowcami, że do czasu ich wyjazdu, do 16.00, powinniśmy wrócić.
Szczupaka sous vide w menu nie było. Ja wziąłem tołpygę, a oni, jak jeden mąż (dlaczego nie jak jedna żona a raczej jak jedna niewiasta?) karpia. Wszystko było pyszne, a przy deserowej kawie i lodach czas płynął wakacyjnie.
Wróciliśmy o 17.00. Fachowców oczywiście nie było. Przed wyjazdem skrupulatnie pozamykali dwie pary drzwi wejściowych do domu - na ganku (dostali na czas robót klucze) i tarasowe.
Dodatkowo zamknęli Mały Gospodarczy, który od czasu "powodzi" permanentnie się wentyluje.
Zachowali się więc niezwykle odpowiedzialnie, ale...
- A gdzie są klucze do drzwi tarasowych? - zadzwoniłem do Nowego Fachowca jednocześnie w lekkim szoku szarpiąc bezskutecznie i debilnie za klamkę.
- Wewnątrz, na schodach. - Od warsztatu też.
- To fajnie - nawet spokojnie odparłem. - To jak my się mamy teraz dostać do domu, skoro panowie "swoje" drzwi zatrzasnęliście?
Po drugiej stronie zapadła cisza z wyczuwalnym napięciem.
- Mógł pan do mnie zadzwonić, jak się zbieraliście, to byśmy ustalili co i jak.
Trzeba było się włamać, albo kazać mu przyjechać (50 minut drogi w jedną stronę).
- Dam panu znać, jaka jest sytuacja.
Obejrzałem cały ganek. Skrzydło jednego okna było idealnie usytuowane nad schodami prowadzącymi do piwniczki. Z zewnątrz zadaszonymi i ogrodzonymi ścianką z pleksi (jej dni są policzone), a więc niewidocznymi dla osób postronnych. Wprost idealne miejsce na włam.
Nad schodami zrobiłem pomost z długiej drabiny, wlazłem na nią i drągiem wybiłem dwie szyby (okna skrzynkowe). Żona i Byli Teściowie Żony obserwowali całą akcję z pewnej odległości i z pewnymi nerwami.
- No i teraz skoczy do środka i się skaleczy. - usłyszałem Byłego Teścia Żony w momencie, gdy po pięknym wyskoku 70. - letniego mężczyzny lądowałem wewnątrz ganku. Bez strat własnych. Pozostało mi tylko odblokować od wewnątrz zamek zatrzaskowy w gankowych drzwiach (gówniany amerykański wymysł), a od środka domu otworzyć drzwi tarasowe i dać gościom możliwość wyboru, którędy chcieliby wejść.
Wysłałem smsa do Nowego Fachowca, że już jesteśmy w środku. Zeszło z niego powietrze, bo już szykował się, żeby do nas jechać.
Czy mieliśmy do niego pretensję? W zasadzie nie. Nie dość, że obaj dobrze pracują, nie stwarzają z racji swoich charakterów żadnych problemów, to dodatkowo było wiadomo od wielu dni, że i tak, i tak te okna zostaną z ganku usunięte, bo ma się on stać piękną otwartą werandą. Poza tym zapewniliśmy dodatkową atrakcję Byłym Teściom Żony. Bo być świadkiem włamu i to do swojego domu, to rzadka rzecz.
Resztę wieczornego czasu spędziliśmy nadal wakacyjnie, na tarasie przy czytaniu książek.
Już przed 20.00 głowa leciała mi na boki. Trudno się było dziwić, skoro wczoraj poszedłem spać o pierwszej w nocy, najpierw przez późną publikację, a potem przez ogólne wybicie z rytmu i czytanie książki. Sen był już nie ten - krótki i nieożywczy.
 
ŚRODA (21.07)
No i dzień rozpocząłem od sprzątania po włamie.

Żeby nikt nie zrobił sobie krzywdy od rozsypanych wszędzie na ganku kawałków szkła.
A gdy przyjechali fachowcy omówiliśmy sprawę Gdzie zostawić klucze, gdyby sytuacja z jakichś względów się powtórzyła? Ciekawe, co jeszcze może wyskoczyć i czego jeszcze nie omówiłem z nimi pierwszego poranka, gdy pojawili się u nas?
 
Bardzo szybko rano ruszyliśmy w drogę do Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa wiedząc, że po drodze musimy załatwić wiele spraw. 
W Pięknym Miasteczku odebraliśmy dwie paczki nie zdając sobie sprawy, że od tygodnia działa drugi paczkomat, do którego nas wyjątkowo przekierowano. Piękne Miasteczko się rozwija.
W Powiecie w Bricomarche kupiliśmy kolejny pieprzony dywanik do Pół-Kamieniczki, ociekacz do szafki nad zlewozmywakiem i worki do odkurzacza, który, już trzeci w naszych zasobach, odkryłem w Małym Gospodarczym przy okazji jego osuszania.
Potem już tylko pozostał zakup farby, Biedra (suche dla niezliczonych kotów Sąsiadki Realistki i przy okazji Pilsner Urquell), dorobienie klucza do mojego zestawu (tak się po włamie zmotywowaliśmy, że postanowiliśmy wreszcie w kluczach zrobić porządek, czyli nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło), skrzynka Socjalnej, odbiór prania i już można było jechać do Naszej Wsi.
Wyjątkowo zajechaliśmy z drugiej strony i z daleka nie poznaliśmy naszego byłego domu. Na dachu nie było wióra osikowego tylko czerwona dachówka, nie wiadomo z czego, a zamiast okien połaciowych ujrzeliśmy cztery lukarny. Fajnie to wszystko wyglądało, ale było już nam zupełnie obce.
- Gdybym teraz remontowała, też mniej więcej tak bym zrobiła. - Żona zrobiła ukłon w stronę Szwedki i Szweda.
W drodze powrotnej zahaczyliśmy o Pół-Kamieniczkę. Żona rozłożyła świeżo kupiony pieprzony dywanik i rozpoczęła kolejne fotografowanie. Udało mi się nawet dwa razy przysnąć, mimo że Żona co rusz mnie budziła. W efekcie czułem się rozbity, bo nie zdążyłem się wyspać.
W Domu Dziwie czekało nas zaskoczenie. Na ganku nie było głównego okna, boazeria zniknęła całkowicie, "ładne i poręczne" szafki również. Ganek nagle stał się przestronny i zaczął być zadaszonym tarasem. 
Chodząc po terenie i czując pismo nosem odkryłem, że górka, o której myślałem, że jest etapem zakończonym, powiększyła się o kolejny gruz, a między Małym a Dużym Gospodarczym leżały sterty drewna - pozostała boazeria, okno i resztki z futryny. Otworzył się kolejny bezmiar sprzątania.

Na 18.00 byliśmy umówieni u nas z Gruzinem i Gruzinką. Mieliśmy do obgadania kilka spraw, w tym naszą prośbę o pomoc w znalezieniu jakiejś sensownej babki, która mogłaby przejąć od nas obowiązki przygotowania mieszkań dla gości, czyli szeroko pojętego sprzątania. Był najwyższy czas, aby pójść po rozum do głowy.
- Ale Gruzin, żadnej wódki! - wolałem telefonicznie uprzedzić. - Jutro od rana mam robotę i nie dam rady.
- Dobra, dobra! - Przyniosę piwo!
Nie pomogła moja uwaga, że piwo mam.
Najpierw oprowadziliśmy ich po naszej części domu, żeby przekonali się o naszych cygańskich warunkach życia, o trwającym remoncie i żeby zobaczyli, że gdy odmawiamy ich zaproszeniom, to mamy powody. 
Gdy zasiedliśmy nad Stawem, zaczęliśmy obgadywać Edka, z którym rano miałem pracować. Oni, jako tubylcy z krwi i kości, znali go bardzo dobrze, jego historię i warunki życia. Starali się go specjalnie nie obgadywać, ale raz zatrzymali się nad aspektami sanitarno-higienicznymi.
- Po co się myć? - Samo odpadnie! - Gruzin pokrótce przedstawił filozofię Edka. W jakimś sensie była mi ona bliska.
Później nad Staw dołączyła do nas Zadokładna. Nasza sąsiadka z Wakacyjnej Wsi mieszkająca parę domów dalej. Przyszła zainteresowana naszą ofertą przedstawioną jej wstępnie telefonicznie przez Gruzinkę. Zadokładna wtedy jeszcze tak nie mogła się nazywać, bo się praktycznie w ogóle nie znaliśmy. Ale te jej adekwatne cechy wyszły bardzo szybko, bo przy pierwszym sprzątaniu. I nie chodziło jej wówczas o pewną manifestację i pokaz. Po prostu taka była i jest.
Z rozmowy, którą my traktowaliśmy również jako informującą ich o Pół-Kamieniczce w Pięknym Miasteczku, natychmiast wyniknęło, że oni i nie tylko oni, po prostu wszyscy, czyli cała lokalna społeczność, od dawna wiedzieli, że to mieszkanie w Pół-Kamieniczce jest nasze. A przecież wcześniej nikomu na ten temat nawet słowem się nie zająknęliśmy. Taki los nowych w małych społecznościach.

Późnym wieczorem odezwał się Wielki Świat:
- Konfliktów Unikający potwierdził przyjazd w niedzielę całej ich czwórki, bo siostra Trzeźwo Na Życie Patrzącej pożyczyła im samochód,
- napisał Kolega Kapitan z Rodzinnego Miasta; proponował spotkanie Naszej Klasy 4. września. Rok temu się nie odbyło z wiadomych covidowskich względów,
- napisał Po Morzach Pływający: Jutro jadę do Bardzo Dużego Miasta (zmiana moja), ale możesz dzwonić kiedy będziesz miał ochotę i czas. Do domu wróciłem 16 lipca, a powrót do pracy zaplanowałem pod koniec sierpnia. W międzyczasie krótki wyjazd do rodziców, a tak to będę w Lesie.(pis. oryg.). Z Żoną ustaliliśmy, że spróbujemy ich namówić na przyjazd do wakacyjnej Wsi w drugiej połowie sierpnia. Inaczej minie kolejny rok. Żeby zwiększyć siłę naszej perswazji postanowiliśmy rozmawiać z Czarną Palącą.

Kończąc dzień w rozmowie z Żoną udało mi się dojść do ciekawych wniosków.
- Zauważyłaś, że dzisiaj panowie rozpoczęli drugi tydzień pracy?
Żona nie mogła tego zauważyć, bo ona takich rzeczy nie zauważa. Od tego jestem ja.
- A zauważyłaś, ile jest zrobione?
- No właśnie, tak mi się wydawało, że dużo... - Żona w milczeniu wyraźnie zaczęła nasuwać sobie przed oczy obrazy zmian, jakie zaszły w jednym tylko tygodniu.
- Nie chcę nic mówić, żeby nie zapeszyć. - dodała.
Oboje doszliśmy do niezwykłego spostrzeżenia - nic dziwnego, skoro dwóch fachowców pracowało regularnie dzień w dzień, od 08.00 do 16.00, a czasami i dłużej.
 
PONIEDZIAŁEK (26.07)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Miałem przebogaty plan i mocno uargumentowane postanowienie, że niczego innego nie będę robił, tylko pisał i pisał. Co z tego wyszło, widać. Atmosfera dnia była taka, że niby nic istotnego się nie działo, ale za to działo się mnóstwo nieistotnego. To powoli, niezauważalnie zabierało mi czas, motywację i chęci do pisania. Jeszcze wieczorem, jakbym niczego o sobie nie wiedział, wypiłem filiżankę kawy, by 10 minut później sam siebie stanowczo przekonać, że muszę iść spać. Argumenty, jakich wewnętrznie używałem, były słabe i czułem, że sam ze sobą jestem w nieporządku. Dopiero myśl, że jutro rano muszę być o 08.00 w Pół-Kamieniczce i wspólnie z Edkiem rozwalać jedną z pięknych szopek, dała mi hart ducha i spokój sumienia. Zwłaszcza, że miałem pracować z nadwyrężonym kolanem.
Also, jak mówią nasi bracia z zachodu, zaległości w przyszłym tygodniu. Weil Ordnung muss sein!
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwanaście razy.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz. I to dzisiaj. W zasadzie to odszczekała. Biedna dwunastoletnia cocker spanielka, która przyjechała dzisiaj po południu ze swoją panią i panem widząc takie bydlę, obłe i masywne, strasznie się zdenerwowała i ze strachu "zaatakowała" ujadaniem. To Berta nas zaskoczyła nie odpuszczając. Ale zadowoliła się jednym szczeknięciem, po czym obie sunie rozeszły się w przeciwne strony zajęte swoimi sprawami.
Godzina publikacji 20.24.

poniedziałek, 19 lipca 2021

19.07.2021 - pn
Mam 70 lat i 228 dni.
 
WTOREK (13.07)
No i dzisiejszy wtorek był taką prawdziwą niedzielą.
 
To wrażenie tkwiło we mnie i w Żonie od początku do końca dnia. Wszystko się układało i odbywało, jak w ten świąteczny dzień tygodnia.
Po pierwsze wszyscy wstaliśmy o 09.00. Z takim charakterystycznym niedzielnym spowolnieniem, kiedy nic nie trzeba robić, nic nas nie goni, wokół panuje cisza i chodzimy sobie w piżamach w nieskończoność.
Bez śniadania spędziliśmy sporo czasu nad Stawem. Na tę okoliczność Ofelia sama zdążyła się przebrać, ale wiadomo - to dziewczyna. Q-Wnuk miał inne priorytety, więc do upadłego paradował w piżamie.
Główną stawową atrakcją ostatnich dni były żaby. W śledzeniu ich i w nauczeniu wnuków, jak to robić, przodowała Żona. Przez dni ich pobytu kilka razy dziennie, gdy wracali ze Stawu, musiałem wysłuchiwać relacji - ile udało im się i gdzie wypatrzeć żaby, jakie były duże i jakiego koloru I,i,i,... jedna..., jedna..., jedna była odważna - to Q-Wnuk, I jetna pyła otfaszna - to Ofelia. Ciekawe, że ciągle hołubi bezdźwięczność spółgłosek dźwięcznych, a ciekawszy mechanizm jest ten, że sama siebie nie słyszy. Więc gdy do niej zagadałem i zapytałem chcąc się "utwierdzić" To jetna pyła otfaszna?, łamiąc sobie przy tym język, natychmiast mnie poprawiła słysząc, że przecież źle mówię.
- Nie, ciatek! - Jetna(!) pyła(!) otfaszna(!) - akcentowała każde słowo i poprawiała mnie z zapałem godnym swojego charakteru nie mogąc mi odpuścić takich błędów.
Na "niedzielną" okoliczność wymyśliłem im dodatkową atrakcję. Ponieważ Prąd Nie Woda zrobił z kolegą dwie zewnętrzne słupkowe stacje elektryczne, to do tej najbliższej Stawowi podłączyłem "na stałe" pompę i teraz do podlewania czerpałem z niego wodę, a do jego napowietrzania również stamtąd na zasadzie układu zamkniętego.
Kazałem Q-Wnukowi włączyć pompę i za chwilę z pistoletu woda sikała na środek Stawu. Było to już atrakcją samą w sobie, ale ta prawdziwa pojawiła się za chwilę. Słońce świeciło mocno, więc zadziałały prawa fizyki. Wystarczyło, aby któreś z ich wstawiło rączkę w bieg strumienia rozpylając wodę, żeby jak na zawołanie pojawiała się tęcza. I wystarczyło rączkę wycofać, aby tęcza znikała. A przecież nie każdy tak może, jak na zawołanie, "wytwarzać" tęczę. Więc końca nie było.
Niektóre były piękne, mocne i wyraziste, w pełnej półkolistej krasie, od jednego brzegu do drugiego, a często zdarzały się podwójne. Bardzo szybko Q-Wnuk odkrył w pistolecie różne funkcje dozowania wody, więc eksperymentom końca nie było. Trzeba było przerwać siłą, a, żeby było łatwiej, dodatkowo poszczuć lodami.
Bo po bardzo późnym śniadaniu pojechaliśmy znowu do Sąsiedniego Powiatu. Na cymbergaja, do fontanny i do kawiarni. Mały ruch samochodowy, tam i z powrotem, dodatkowo wzmacniał w nas wrażenie niedzielności wtorku. Temu wrażeniu nie przeszkodził nawet telefoniczny kontakt ze Szkołą - zgodnie z umową Najlepsza Sekretarka w UE informowała mnie, że od jutra będzie na tygodniowym urlopie, a Nowy Dyrektor zapraszał mnie na czwartek, abym dalej pracował nad dziennikami. 
Taką możliwość zasugerowałem mu za moim ostatnim pobytem tłumacząc, że będę w Metropolii w związku z odwiezieniem Q-Wnuków. Byłoby to sensowne połączenie przyjemnego z pożytecznym.
Przy czym pozbycie się po 5 dniach słodkich dzieci należałoby rozpatrywać zdecydowanie równolegle i równocennie w dwóch kategoriach - przyjemne i pożyteczne, pracę i pobyt w Szkole wyłącznie w kategorii pożyteczne, zaś pobyt w Nie Naszym Mieszkaniu wyłącznie i zdecydowanie w kategorii pożyteczne, gdyż w ten sposób moglibyśmy zabrać ładowarkę do laptopa, ruter i moje buty, które w amoku i panice, aby jak najszybciej wyjechać do Wakacyjnej Wsi, za poprzednim pobytem zapomniałem zabrać. Pożyteczność pobytu w Nie Naszym Mieszkaniu dodatkowo mogłaby wzrosnąć, bo Żona planowała zabrać jakieś ciuchy Bo przecież ja nic nie mam, a jak nawet mam, to nie mogę znaleźć!
 
Gdy wróciliśmy, znowu musiał się odbyć tęczowy seans.
Oczywiście tęcza i jej "wytwarzanie" było fascynujące, ale Q-Wnuk dobrze wiedział, choć tego nie definiował, że w gruncie rzeczy prawdziwe życie polega na czymś innym i jest gdzie indziej.
Mecz musiał się odbyć. Tym razem jego team przegrał 10:6, chociaż graliśmy na jego nowych zasadach - obie bramki były powiększone i takie same dla każdej drużyny, po pięciu następowała zmiana boisk, no i mieliśmy wprowadzone egzekwowanie rzutów rożnych, co w sytuacji polnego boiska uważałem wcześniej za bezsensowne, ale Q-Wnuk, jako dyrektor z charakteru, nie.
- Jutro "musicie" wygrać, żeby przed wyjazdem miał power. - szepnąłem po meczu do Żony.
Kiwnęła ochoczo głową, bo przecież tak z Q-Wnukiem nie można postępować. Małe to takie i biedne przecież. Zgadzałem się w jednym - że takie małe. Bo poza tym to żadne biedne - tylko zaciekłe z poważnymi odchyleniami na tle piłki nożnej, grające na "zabij się". Taki boiskowy pitbullterrier - ...idealny...do walki,... połączenie wytrzymałości, siły i odporności na ból...z zaciętością i szybkością...
Za dwa, trzy lata to strach będzie się z nim zmierzyć na boisku, bo tyleż lat mi przybędzie, a wraz z nimi większa podatność na urazy i łamliwość kości.
- Ale jak to zrobisz? - Żona była nadal niespokojna znając moje boiskowe zacietrzewienie i brak litości dla takich małych i biednych. 
Zapewniłem ją, że wiem.
- Ale będziesz pamiętał?
Kiwnąłem głową, ale nie wiedziałem, czy to Żonę uspokoiło.

Niedzielny wtorek trwał dalej, bo po prysznicu mogłem sobie na tarasie nawet spokojnie poczytać książkę. Wystarczyło tylko od czasu do czasu Q-Wnukowi lub Ofelii na ich pytanie odpowiedzieć 'tak" lub "nie" lub na jakiś ich komentarz albo uwagę wydać z siebie przekonujące "mhm", "aha", "och", a czasami wystarczyło tylko wiarygodne westchnienie.
Wtorkowo-niedzielna sielanka nie mogła trwać jednak wiecznie pomijając oczywisty fakt, że doba ma 24 godziny. Wieczorem zaczęło się we mnie pojawiać zdenerwowanie, a gdy ten stan skonsultowałem z Żoną, to okazało się, że u niej też. Dzwoniły w nas z daleka traumatyczne dzwonki - jutro mieli przyjechać fachowcy. Byłaby to już 14. ekipa, która przewinęłaby się przez Dom Dziwo (przypomnę, że jedną jesteśmy my).
A im bardziej było ku zmierzchowi, tym mocniej pojawiał się wtorek, mimo że oficjalnie się kończył.
W łóżkach okazało się, że to na pewno był wtorek. Dało się w nas odczuć pewne napięcie. Jutro rano, czyli tuż, tuż, miał przyjechać Nowy Fachowiec, a my od fachowców w jakiś sposób zdążyliśmy się odzwyczaić i nauczyć w ten zostawiony przez nich, niewygodny dla nas i niekomfortowy, sposób żyć. Teraz miał nastąpić powrót do obecności osób trzecich, do hałasu i syfienia. Pewnie, że już nie na taką skalę, jak przez ostatni rok, ale jednak. Powstał paradoks - i chcieliśmy, i nie. (paradoks <gr. παράδοξος parádoxos – „nieoczekiwany, nieprawdopodobny, zadziwiający”> – twierdzenie logiczne prowadzące do zaskakujących lub sprzecznych wniosków. Sprzeczność ta może być wynikiem błędów w sformułowaniu twierdzenia, przyjęcia błędnych założeń, a może też być sprzecznością pozorną, sprzecznością z tzw. zdrowym rozsądkiem... - pogrubienie moje).

A dlaczego "w łóżkach"? Bo trzecią noc spałem w klubowni sam, a Żona z Q-Wnukami w sypialni. Przypomnę powody: ndz/pn - finał Mistrzostw Europy, pn/wt - późna publikacja, wt/śr - wczesny przyjazd Nowego Fachowca, a jedynym, który w tym momencie mógł stać na baczność, byłem ja.
 
ŚRODA (14.07)
No i o 08.00 przyjechał Nowy Fachowiec z kolegą.
 
Obaj młodzi, około 35 lat (jeszcze się dokładnie nie dowiedziałem, bo nie wypadało tak od razu), sympatyczni i kulturalni.
Trzeba było ich wprowadzić we wszystkie niby drobne, ale istotne sprawy - gdzie jest toaleta, jak zamykać i które drzwi, gdzie jest złożone wyposażenie łazienki i różne materiały, jak dopilnować ze względu na gości i na Bertę zamykania i otwierania bram, pokazać, gdzie są bezpieczniki i wodne zawory. Było to istotne w kontekście naszego dzisiejszego wyjazdu do Metropolii. Poza tym musiałem  pojechać z Nowym Fachowcem do Pięknego Miasteczka do Zaprzyjaźnionej Hurtowni, żeby go pokazać i dać upoważnienie na samodzielne zakupy.
 
Panowie od razu zabrali się do roboty. 
Za każdym takim przypadkiem pcha mi się do analizy ciekawe dla mnie zjawisko socjologiczno-psychologiczne. Przy czym "ciekawe" wynika z tego, że ciągle, mimo upływu 30 lat od upadku komuny, podziwiam, że obecni fachowcy wszelakiej maści, wykonujący swoją pracę dobrze lub źle, od razu się do niej zabierają. Nie do pomyślenia w tamtej epoce, kiedy, na przykład, skrzętnie hołubiono szewskie poniedziałki. Komunie nie przeszkadzało, że swój rodowód wywodziły z tradycji religijnej, a konkretnie katolickiej (Dawniej tydzień był pełen rytuałów. We wtorek niczego się nie pożyczało, środa idealnie nadawała się na handel, czwartek - na sianie. Piątek był dniem postu i zadumy nad Męką Pańską. O radości i zabawie, takiej jak dziś, nie mogło być mowy. W sobotę należało wracać do domu przed zmierzchem, by nie paść ofiarą złych mocy. W niedzielę zaś nawet mycie było zakazane, bo szkodziło zbawieniu duszy. Dzień święty przeznaczano na mszę i wyjście do… karczmy. W poniedziałek wreszcie niczego nie wypadało zaczynać. I to jest zrozumiałe - bo kto ma głowę do roboty po hucznym święceniu niedzieli? Tak narodził się szewski poniedziałek, bo właśnie tym rzemieślnikom przypisywano największą skłonność do nadużywania napojów wyskokowych).
W komunie dodatkowo, przy okazji pracy, rozwinęło się szereg świeckich rytuałów, do których należały:
- poranne omawianie: - wczorajszego odcinka serialu, jedynego, który oglądała cała Polska, jak długa i szeroka, - wczorajszego meczu, itd., 
- oplotkowywanie kolegów, koleżanki lub szefa z pracy, 
- omawianie swoich lub cudzych problemów rodzinnych ze szczególnym uwzględnieniem chorób,
- celebrowanie licznych kawek, herbatek i jeszcze liczniejszych przerw na papierosa.
Ponadto trzeba było i można było w godzinach pracy:
- załatwić wszelkie zakupy Bo akurat rzucili papier toaletowy, cukier, mięso, pralki, czy lodówki, itd.,
- załatwić różne osobiste sprawy a to w urzędach, a to u lekarza, itd.
Stąd w prostym przełożeniu rozwinęła się idea Czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy.
 
Dzisiaj niebo było od rana zachmurzone, ale trzeba było udowodnić Q-Wnukowi, że bez słońca tęczy nie będzie. Wystarczyło tylko uruchomić pompę i stwierdzić brak tęczowego efektu. Nie trzeba było wchodzić w takie rozważania, że w zasadzie słońce mogłoby być niepotrzebne, żeby tęczę uzyskać. Wystarczyłaby lampa emitująca światło ciągłe, bez żadnych przerw w widmie, czyli z termicznym źródłem światła na przykład, o bardzo dużym natężeniu i tęczę w biały zachmurzony dzień też nad Stawem byśmy widzieli. Wolałem Q-Wnukowi o tym nie wspominać, nie dlatego że by nie zrozumiał, ale dlatego, że z pewnością "amenu w pacierzu" kazałby mi od razu taką lampę znaleźć i do Stawu przytargać (swoją drogą - rozumiem, że amen nie istnieje w liczbie mnogiej, bo jak coś jest na amen, to ostatecznie i nie może być w związku z tym kilka amenów, a więc jest nieodmienialny przez przypadki w liczbie mnogiej, ale nie rozumiem, dlaczego jest nieodmienialny w liczbie pojedynczej; można by przecież powiedzieć Mój los tak się potoczył, że byłem bliski amena albo Już prawie, prawie stykałem się z amenem).

Więc spokojnie mogliśmy rozegrać mecz. Team Q-Wnuka wygrał 10:8. Mógł 10:9, ale wolałem nie ryzykować. Przy stanie 9:9, w ferworze i zacietrzewieniu, które odbierają Q-Wnukowi zimną krew, mógłby strzelić samobója, co mu się prawie w każdym meczu zdarza, albo też Babcia-bramkarz mogłaby wykazać się gapiostwem lub brakiem refleksu, mimo że nie strzelałbym, tylko praktycznie podawałbym piłkę prosto w ręce, a Żona by ją przepuściła. Tak czy owak tragedia gotowa. I jak wtedy mógłbym spojrzeć jej w oczy, to znaczy nie tragedii, bo z tą dałbym sobie radę, ale Żonie.
Mecz od samego początku miał swoją dramaturgię.
Zacząłem bezwzględnie i prowadziłem już 2:0, dla podkreślenia i udokumentowania, że nadal nie ma ze mną żartów. To od razu zaniepokoiło Żonę.
- Ale pamiętasz?... - zapytała szeptem.
Kiwnąłem uspokajająco głową.
Potem zastosowałem prostą technikę umożliwiającą Q-Wnukowi łatwiejsze zrobienie mi siaty, czyli trochę bardziej rozstawiałem nogi. Przy swojej inteligencji i umiejętnościach wykorzystywał to bezwzględnie. Poza tym kilka razy nie dał się okiwać, a ponadto zaskoczył mnie strzałami, kiedy ja myślałem, że będzie kiwał.
Zrobiło się 8:4 dla nich. Wtedy dziadek pokazał lwi pazur i doprowadził do stanu 8:8. W Żonę znowu wkradł się niepokój, ale wystarczyła raz ślamazarność dziadka i jego niezgulstwo, a na końcu wspaniała akcja Q-Wnuka, żeby eksplodowała nieokiełznana radość. No i oczywiście teatralny smutek przegranego.

Wyjazd do Metropolii mieliśmy rozpracowany w szczegółach - kiedy i jakie pakowanie się w kontekście naszym i Q-Wnuków, godzinę posiłku i wyjazdu. Żona jednak w ostatniej chwili stwierdziła, że trzeba by wyjąć z kilku worków i kartonów namoknięte rzeczy Bo tak zostać nie mogą.
Słusznie oczywiście, tylko dlaczego  akurat teraz?
Przez ostatnie burze i deszcze w Małym Gospodarczym na podłodze nie wiedzieć w jaki sposób pojawiła się wilgoć ze wskazaniem w kilku miejscach na wodę. Problem zbagatelizowałem, bo mało mam roboty? Stać mnie było tylko na drobne śledztwo i stwierdzenie, że zawinił od zachodniej strony  rachityczny system dziurawych rynien i popękana podmurówka oraz na uspokajające moje sumienie sformułowanie Coś z tym w przyszłości trzeba będzie zrobić
Ten rachityczny system dziurawych rynien i popękana podmurówka oczywiście musiały się zbiec w swoim usytuowaniu z zachodnimi wiatrami w Polsce, które zdecydowanie przeważają.
Raz tylko, pamiętam jak dziś ze względów, które opiszę poniżej, miały nadejść burze i deszcze znad Związku Radzieckiego, znad Syberii chyba, a nie, jak zwykle, znad Atlantyku. O tym wszystkim wiedzieliśmy od ulubionego przez telewidzów Wicherka, Czesława Nowickiego, prezentera prognozy pogody w Programie I Telewizji Polskiej (później dodali mu Chmurkę - Elżbietę Sommer). Wicherek pod koniec programu spointował fakt odmienności kierunku wiatru słowami Tak więc, jak państwo widzicie, od wschodu  nie czeka nas nic dobrego. Następnego dnia już go nie było, a może jeszcze ostatni raz był, dobrze nie pamiętam, ale jakiś taki nieogolony, smutny, bez swojej ikry i charyzmy, dzięki którym za pomocą tablicy i kredy, bez tablic ledowych i blue boxsów (teraz to zdaje się są green boxsy), robił prawdziwe show.
A był to rok 1972. Cenzura była wszędzie, nawet w prognozie pogody.

Zaczęliśmy więc z Żoną wyjmować i opróżniać namoknięte kartony i worki z wszelkimi rzeczami, które stały tam "bezpieczne" przez ponad rok, to znaczy od czasu naszej przeprowadzki z Naszej Wsi.
Zrobiło się potrójnie śmiesznie. Najpierw podnoszone kartony z książkami nie dawały się podnieść, bo spody były tak nasiąknięte, że się urywały. "Dolne" książki były oczywiście też namoknięte. Potem wyjmowane z worków ciuchy były mokre, a z niektórych wprost kapała woda. Na koniec trzeba było gwałtem znaleźć miejsce, żeby to wszystko jako tako rozłożyć i rozwiesić. Musiałem reaktywować dwa ohydne sznury do suszenia bielizny, wykorzystać wszelkie kobyłki, drabiny, drążek do kosiarki i gwoździe w malarni, żeby to wszystko porozkładać i porozwieszać. Gwoździ było za mało, więc w ruch poszedł młotek. Całe szczęście, że malarnia, w okropny sposób dobudowana do Małego Gospodarczego, była cała z drewna, więc takich nowych gwoździowych stanowisk utworzyłem bez liku i wszystkie wykorzystaliśmy.
Mogliśmy jechać.
Opóźnienie względem planu wyniosło tylko1,5 godziny, ale i tak w Nie Naszym Mieszkaniu byliśmy sporo przed czasem, to znaczy przed 18.00. O tej porze Krajowe Grono Szyderców po pracy miało już być w swoim domu gotowe odebrać dzieci.
Trzeba było jakoś zająć Q-Wnuki, a te 40 minut wolnego czasu to był taki ni pies, ni wydra. Nic się nie opłacało.  Ani rozkręcić jakąś grę, ani pójść na spacer do parku, stąd zastosowaliśmy prostą i skuteczną metodę w pełni i z entuzjazmem przyjętą  przez Q-Wnuki i przeze mnie i zaakceptowaną przez Żonę.
Lody na Naszym Osiedlu w Metropolii.
Gałka kosztowała prawie 6 zł. W Pięknym Miasteczku i w Powiecie taka sama gałka, tylko obficiej nałożona, kosztuje 3 zł, a w Sąsiednim Powiecie 4.
I jak tu żyć, panie premierze, jak tu żyć?

Wieczorem w Nie Naszym Mieszkaniu miałem jeszcze siły, aby poczytać. A Żona padła. Siłą rzeczy Q-Wnuki ją więcej kosztowały niż mnie Bo Babcia, jako babcia z krwi i jako kobieta, jest bardziej przejmująca się.
 
CZWARTEK (15.07)
No i wstałem o 05.30. 

W Szkole byłem o 06.50, by już o 07.00 zasiąść do dziennika i tak tkwić nad nim do 15.00. Non stop nie licząc krótkich przerw spowodowanych chęcią Nowego Dyrektora do licznego konsultowania wielu spraw, które opracowywał na nowy rok szkolny. Ale, wyczerpany i z lekkim bólem głowy pod koniec pracy, asertywnie odmówiłem mu pochylenia się nad dwoma dokumentami, które przygotował.
Zaproponowałem, że to przecież możemy zrobić w sierpniu i że czekam na jego decyzję.
 
Uważam, że w jego sytuacji tygodniowy urlop Najlepszej Sekretarki w UE jest dla niego prawdziwym darem niebios. Będzie musiał siedzieć w Szkole "od do" i odpoczywać od swojej przeprowadzki. Na dodatek będzie miał alibi w sytuacji, kiedy jego teściowie po 10 latach postanowili wrócić z Anglii do Polski i zamieszkać właśnie w tym mieszkaniu, zresztą pierwotnie ich, odgrażając się, że je najpierw wyremontują. Co to oznacza dla jedynego zięcia będącego pod bokiem, wiadomo.
Na fali entuzjazmu "obiecał" mi, że teraz on zrobi cztery dzienniki od maja  do czerwca ( ja zrobiłem pięć od września do kwietnia). Ubłagałem go, żeby robił to systematycznie i konsekwentnie, bo jeśli w którymś rozgrzebanym momencie stwierdzi, żebym to jednak ja robił, to nic tylko się zastrzelić.
 
Żona chciała zostać w Nie Naszym Mieszkaniu i nie wracać do Domu Dziwa.
- Tutaj wszystko mam, co jest potrzebne. - A tam?! - Brak zlewu, brak normalności... - Nawet nie mogę mieć do ciebie pretensji o to, że nie rozumiesz mojego stanu, bo jak miałbyś zrozumieć?...
Na wszelki wypadek zgodziłem się.
Przez to moje długie pracowanie i żonine ociąganie się z powrotem rozminęliśmy się z fachowcami. Może to i dobrze, że wróciliśmy do pustego domu? Dodatkowo dobrze nam zrobił widok ścianki w korytarzyku przed dolną  łazienką (między nami a gośćmi) - pogrubiona i akustycznie wyizolowana sprawiała, że bardziej czuliśmy się u siebie i nie musieliśmy już rozmawiać ze sobą szeptem. 
 
Żeby podreperować morale Żony, przedstawiłem jej Jak to będzie wszystko wyglądać do końca września? Zna mnie, więc od razu się ożywiła.
- Do końca lipca będzie gotowy dół. - zacząłem zaznaczając, że planuję z dużym naddatkiem czasowym. - Do połowy sierpnia góra. - I pod koniec sierpnia wreszcie normalnie mieszkamy.
A na deser dodałem:
- A we wrześniu jedziemy gdzieś na tydzień. - i podałem możliwe kierunki.
Żonie zaczęła wracać energia.
- Ale w weekend 17-19 września jest zjazd twojego rocznika ze studiów - To może ja nie pojadę?... - Pojedziesz sam?
Uważałem to za sensowne rozwiązanie w tej całej naszej sytuacji.
Zjazd miał się odbyć w tamtym roku, ale się nie odbył ze względu na covid. Miejsce przez nas zarezerwowane i opłacone, poza oficjalnym, zjazdowym, ze względu na przyjmowanie psa, miało na nas czekać. Ale oczywiście nie bezwarunkowo. Okazało się, że w tym terminie jest zajęte. Gdyby Żona nie jechała, doszlusowałbym jako singiel, dodatkowo bez psa, do całej reszty.
- Poza tym przypilnowałabym gości...
Zgodziłem się i natychmiast zadzwoniłem  do koleżanki ze studiów, głównej organizatorki. Omówiliśmy mój jednoosobowy przyjazd i ustaliliśmy szczegóły.
- Ale tak łatwo i szybko się zgodziłeś. - nagle usłyszałem Żonę. - Nawet nie protestowałeś i mnie nie namawiałeś, żebym jednak pojechała. - A kiedy ja ich znowu zobaczę?... - Może za pięć lat, a może będzie znowu jakiś inny zasrany covid, a może... - zaczęła się wzruszać.
Bo od dawna i od samego początku polubiła moje koleżanki i kolegów, a oni ją.
Zgłupiałem, osłupiałem i mieliłem w myślach. Bo u mnie to albo w lewo, albo w prawo, hejta albo wiśta, bez bicia piany i akademickich dyskusji lub operowych śmieszności i konwencji.
- Ale to przecież nie jest przesądzone. - zareagowałem, gdy doszedłem do siebie. - Możesz pojechać, przecież wiesz, że zawsze lubię z tobą jeździć. - To może od razu zadzwonię do koleżanki i odwołam. - Powiem, że jednak przyjeżdżamy we dwoje...
- Nie, nie, poczekajmy do jutra, na spokojnie się zastanowimy.
Musiałem już zdążyć całkowicie dojść do  siebie, bo zastanowiła mnie ta liczba mnoga.
Ale humor wyraźnie się Żonie poprawił.
To się nazywa bezwiedna manipulacja przez kobietę prostym męskim organizmem, nomen omen. Chyba nawet Pan Bóg nie przewidział takich implikacji, skoro w końcu w nieskomplikowany sposób tworzył z żebra Adama...
 
Wieczorem lubię sobie pójść do skrzyń i do ogródka. Nie ma już upału, można powoli  i z dużą przyjemnością popatrzeć sobie jak rośnie to, co posadziłem lub posiałem. A ponieważ obok jest kilka krzaków czarnej porzeczki, naszej ulubionej, i jest właśnie sezon, żeby stanąć przy krzaku i jeść jak małpa kit, nie mogąc oderwać się i przestać, to tak właśnie w skupieniu zrobiłem.
- A przyniesiesz mi trochę?... - usłyszałem z okna.
Przyniosłem cały pełny duży kubek.
- O, tak dużo... - To zostawię sobie na jutro.
Za pięć minut po czarnych porzeczkach nie było śladu. I już "nie było" smuteczków nad rzeczką...
A potem oboje bardzo szybko zapadliśmy w kamienny sem.

PIĄTEK (16.07)
No i rano Nowy Fachowiec wysłał smsa. 

Że będą trochę później, bo najpierw muszą być w hurtowni. 
Nie przeszkodziło to im jednak dać nam listę zakupów na niezbędne dla nich drobiazgi, gdy dowiedzieli się, że jedziemy do Powiatu. Nie wiem, dlaczego dałem się w to wmanewrować, bo po pierwsze od razu, w tracie ustaleń naszej współpracy, zastrzegłem, że materiałów kupować im nie będę, a po drugie świetnie pamiętałem remont Biszkopcika w Metropolii. Często z Żoną sobie nawzajem i wszystkim fachowcom cytujemy rozmowę z tamtych czasów (2002 rok).
Fachowiec kładący nam kafle wysłał mnie po coś do Castoramy, a ja karnie, bez słowa, pojechałem. Takiego czegoś, według sprzedającego, nie było, o czym telefonicznie poinformowałem naszego fachowca i usłyszałem w odpowiedzi:
- Powiedz mu pan, że jest idiotą!
- Niech sam mu pan powie - odparłem z refleksem i podałem telefon (wtedy to jeszcze był telefon) sprzedawcy.
Od tego czasu unikałem zakupów dla fachowców. A dzisiaj spadła na mnie jakaś niemoc i oczywiście w sklepie musiałem się nasłuchać zdziwień i uwag sprzedającego na temat naszego fachowca. Zdecydowałem się kupić to, co sugerował sprzedawca uspokojony przez niego, że w razie czego towar mogę zwrócić. O dziwo, na miejscu, w domu, wszystkie kupione przeze mnie rzeczy pasowały. Czy można coś z tego zrozumieć?
 
W Powiecie kupiliśmy wodę socjalną. Dowiedzieliśmy się o niej w... rowerowym sklepie, w którym rok temu kupiliśmy dwa rowery. Zaprzyjaźniony sprzedawca poczęstował nas butelką - Staropolanka, gazowana, 0,3 l. Taka zgrabna buteleczka. 55 gr za sztukę plus na początek kaucja za skrzynki i zwrotne butelki. Wzięliśmy od razu ze względów organizacyjnych trzy skrzynki (60 butelek) i zapłaciliśmy trochę ponad 60 zł. Z prostych obliczeń wyszło nam, że będziemy pić wodę dokładnie trzy razy tańszą niż dotychczasowa Cechini z DINO. Stąd robocza nazwa tamtej - Socjalna.
Powstaje pytanie - dlaczego w sklepie rowerowym? Otóż zajrzeliśmy tam po instrukcję Jak napompować koła w rowerze? Kupioną u nich super pompką, taką małą i zgrabną, nie byłem w stanie tego zrobić. Inni rowerzyści, nagabywani przez nas na ostatniej naszej rowerowej wycieczce, też nie.
Okazało się, że wszedł nowy system wentyli, a więc i pompek. Pamiętam, że zanim właśnie w tym rowerowym sklepie zostałem dopuszczony do tajemnej wiedzy, z zazdrością patrzyłem na innych rowerzystów i ich rowery ze starymi wentylami. Wiedziałem, że tam podołałbym. Kilka machnięć pompką i po krzyku. No, ale trzeba ulepszać, chociaż w tych naszych wentylach ja specjalnie tej "lepszości" nie widziałem. Co więcej, jak było widać, powietrze po pewnym czasie schodziło tak samo, jak w tych starych.
 
Po południu zdążyłem jeszcze żyłką skosić trochę trawy. Na 1,5 akumulatora, czyli przekroczyłem normę trzęsienia się i drgawek rąk wynoszącą jeden 2 Ah (dwuamperogodzinny) akumulator.
Poskarżyłem się Żonie.
- Jakbyś miał je niewłasne... - Żona dobrze zdefiniowała stan, gdy jej opisałem moje odczucia względem rąk.
A dlaczego zdążyłem. Bo wieczorem zawitali do nas niespodziewani goście. Żona znała jego jeszcze z czasów dzieciństwa, kiedy obie rodziny były bardzo blisko, a rodzice obu stron byli dla "drugich" dzieci wujkiem i ciotką,  a nawet ciocią. 
Żona w zasadzie nie widziała go 40 lat, a jego żony nigdy. Dobrze rozumiałem jej stan. To było coś takiego, jak moje spotkanie po 50 latach niewidzenia się z Kanadyjczykiem II.
Dodatkowo rodzina kolegi zapadła jej w pamięć z innych powodów. W epoce komuny wykupiła ona wczasy, ale z jakichś powodów nie mogła z nich skorzystać. Żeby nie przepadły, zaprzyjaźniona rodzina zaproponowała wyjazd rodzicom Żony.
- Ale pamiętajcie! - Żona co jakiś czas w swych opowieściach cytuje swoją matkę, która upominała ją i jej brata.  - Gdyby ktoś was pytał, jak się nazywacie, to się nie nazywacie Iksińscy, tylko Igrekowscy.
To, młode dziewczę, przyszłą Żonę, fascynowało i straszyło jednocześnie.
I jak można zrozumieć komunę, jeśli się w niej nie żyło?
A gdzie były te wczasy? I te ośrodki? 1,5 km od nas, od Domu Dziwa, w miejscu, gdzie nadal ośrodki są, tylko sprywatyzowane i gdzie często jeździmy na rybkę. Co można dodać więcej?

Dzisiaj, i nie wiedzieć dlaczego dzisiaj, dotarło do mnie ni z gruszki, ni z pietruszki, że przespałem jedną majową rocznicę. Opisałem, jak rok wcześniej Bas i Baryton rozpoczęli u nas remont, jak rok wcześniej pojawiła się u nas Berta, ale o rocznicy ślubu nawet się nie zająknąłem. Gdy to do mnie dotarło, organizm mój natychmiast wytworzył przeciw takiemu wykroczeniu mechanizm obronny, bo błyskawicznie obliczył, że była to 13. rocznica naszego ślubu, więc chyba lepiej było o niej nie wspominać. Czuwała nad nami opatrzność remontowo-budowlana.
A jednak wspominam, bo zawsze i ciągle zastanawiam się, co nas z Żoną łączy, skoro nie rocznicowy bukiet kwiatów, świece, wino i uroczysta kolacja, wzdychanie przy trzymaniu się za ręce i patrzenie sobie sztucznie w oczy? Oczywiście wiem, bo wielokrotnie o tym przy różnych okazjach rozmawialiśmy - suma plusów przewyższająca zdecydowanie sumę minusów.
 
SOBOTA (17.07)
No i dzisiaj przeszedłem samego siebie.
 
Mówię o wykonanych pracach. 
Takie koszenie zapuszczonej trawy - 5 akumulatorów na żyłkę i 2 na kosiarkę. I po tym nic mi się nie trzęsło. Organizm się przyzwyczaił?
Przygotowanie dla gości dolnego mieszkania było przy tym fraszką. Za to zrobienie wykopu dla kabla, którym w poniedziałek Prąd Nie Woda wraz z kolegą mają zasilić w prąd Mały Gospodarczy już nie.
Groziła mi katorżnicza praca - przecinanie gumówką i wykuwanie litego betonu, krok po kroku, żeby kabel ten mógł dotrzeć pod ziemią do ściany Małego Gospodarczego.
Ale przyjrzałem się okolicy, jak nie ja, i tym razem zaprzeczyłem ulubionemu powiedzeniu Żony Robota kocha głupiego. Wyszło mi, że ominę ten beton, jeśli podkop zrobię pod Malarnią. Co prawda bardzo szybko natknąłem się znowu na beton, ale ten nie był lity. Wystarczył 5. - kilogramowy młot, łom i szpadel. Wykopanie litej ziemi stanowiło już samą przyjemność. Jednocześnie bardzo symbolicznie rozpocząłem rozbiórkę Malarni. Za pomocą brechy i młotka zlikwidowałem jedną przeszkadzającą półkę. Na razie musi to wystarczyć. Malarnia jest niezbędna, zwłaszcza że ostatnio stała się suszarnią.
 
Wieczorem padłem o 20.00. Bez wstrząsów i drgawek. Żona ponoć tłukła się jeszcze długo, ale mnie było to bez różnicy.
 
NIEDZIELA (18.07)
No i dzisiaj rano spałbym i spałbym.
 
Ale  smartfon obudził mnie o 06.00 i nie próbowałem z nim dyskutować. Samodyscyplina.

Rano, przed I Posiłkiem, pojechaliśmy do Pół-Kamieniczki. Wieszać zasłony i firany, czyli tworzyć taki pic pod zdjęcia, żeby wreszcie coś umieścić na stronach. Praca była fajna i dwuetapowa. Pierwszy etap - wieszanie przy dwóch osobach stanowił bułkę z masłem, a drugi przeszedł sam siebie. Gdy Żona dokładnie obfotografowywała sypialnię, ja leżałem sobie bykiem na kanapie w pokoju. A gdy zaczęła pokój, przeniosłem się na łóżko w  sypialni. Przy czym uczciwie zaproponowałem, że mogę się nie przenosić i stanowić taki sztafaż "wypoczywającego turysty" z zasłonięciem całą ręką twarzy, co tylko by uwiarygodniało głębokość wypoczynku.
Niestety Żona mnie przegnała. Ale i tak miałem dobrze, bo fotografowała jeszcze dokładniej ciągle od nowa kadrując, zmieniając perspektywę i światło oraz aranżując wnętrze na wiele sposobów.
Byłem w pracowniczym niebie, zwłaszcza że "miałem przed sobą" jeszcze kuchnię i łazienkę. Niestety zawsze musi się znaleźć łyżka dziegciu. Akumulator w aparacie się wyczerpał i było po II etapie mojej pracy.

Gdy wróciliśmy, przygotowywaliśmy górne mieszkanie, a potem znowu kosiłem. Na dwa akumulatory. Więcej czasu nie miałem, bo musiałem przywrócić do życia pompę. Od tego pompowania wody ze Stawu w zamkniętym obiegu, od tęczowych eksperymentów całkowicie zamulił się na ssaniu filtr i pompa "pracowała w miejscu" mieląc wodę. A potrzebowałem jej do niechybnego podlewania.
Gdy wszystko wyczyściłem, odżyła. Pięknie podawała wodę ze studni. Tak więc stawowy eksperyment się zakończył.
Wieczorem dalej udrażniałem teren pod przyszły kabel w Małym Gospodarczym. Tym razem we wnętrzu, po drugiej stronie ściany względem Malarni. Stał tam solidny zespół krawędziaków, półek i drzwiczek, wszystko przymocowane do ścian długimi śrubami i zbite między sobą chyba hufnalami. Bez łańcuchowej piły nie miałbym szans. Przecinałem nią drewno, kawałek po kawałku, systematycznie osłabiając konstrukcję, po czym dobierałem  się do niej niezawodnym zestawem - brechą i młotkiem. Wyczyściłem wszystko do imentu.
 
Wieczorem nie byłem wcale zmęczony i nawet trochę poczytałem.

PONIEDZIAŁEK (19.07)
No i po co ja udrażniałem Mały Gospodarczy, skoro Prąd Nie Woda nie przybył? 

Tłumaczył się, że za tydzień, bo teraz musi pomóc znajomemu.
Za to przybył cykliniarz. Znaleźliśmy go z tablicy przed jego domem, kilometr od nas. Przez ponad rok jeździliśmy tą drogą średnio dwa razy dziennie i nigdy tej tablicy nie widzieliśmy aż do ostatniego miesiąca. Nie dzwoniliśmy jednak od razu. Najpierw do cyklinowania pchał się, jak gdyby nigdy nic, Cykliniarz Anglik, ale to musiałaby być dla nas ostateczna ostateczność związana z odruchami wymiotnymi. Z portalu kojarzącego fachowców i inwestorów nikt się nie zgłaszał. 
Jaką taką nadzieję dał nam Nowy Fachowiec mówiąc, że ma kolegę cykliniarza i że popyta. Ale okazało się, że kolega cykliniarz do końca sierpnia jest zajęty w jakiejś szkole. Dostał lukratywny kontrakt i trudno mu się dziwić, że nie będzie sobie zaprzątał głowy jakimiś 30. metrami. Tam ma hurt, hektary, o prostych liniach i prostych kątach, bez wydziwiana dyrektora/dyrektorki o jakimś bejcowaniu i podwójnym kładzeniu oleju.
Zadzwoniliśmy do cykliniarza z tablicy w piątek. Podał termin - pod koniec sierpnia. Ale wymiękł, gdy dowiedział się, że chodzi tylko o 30 m2 i że miejsce pracy oddalone jest od niego o kilometr.
- To nie wcisnąłby pan nas gdzieś tam po drodze? - zapytałem.
- Zadzwonię w sobotę do południa. - obiecał.
Zadzwonił w niedzielę tłumacząc się jakimś weselem. Umówiliśmy się na dzisiaj na około 13.00, a to dawało już nam dużą nadzieję.
Do tej godziny trochę pędziliśmy. Ja skosiłem trawę na 2 akumulatory, a potem z Żoną pakowaliśmy w Inteligentne Auto poduszki, kołdry, pościel, ręczniki, lampki nocne i stół, aby wszystko zawieźć do Pół-Kamieniczki i znowu fotografować. Opróżnianie Dużego Gospodarczego, wyrzucanie zbędnych kartonów i porządkowanie pozostałych miało okazać się za kilka godzin palcem bożym.
A ponieważ do tego zestawu brakowało jakiegoś pieprzonego dywanika, to najpierw musieliśmy pojechać do Powiatu do Bricomarche.
Tym razem nie miałem tak dobrze. Gdy Żona fotografowała, ja wszystko znosiłem z auta i to w odpowiedniej kolejności, żeby Żonie nie zaburzać kolejnej aranżacji.

Cykliniarz okazał się być jednocześnie muzykiem (akordeon i klawisze) grającym na weselach z kolegą i z siostrą.
- Wie pan - oznajmił mi - gdy wcześniej grałem z bratem, to całkiem dobrze dało się z tego wyżyć. - Ale brat zachorował na białaczkę i teraz trochę jest gorzej, ale nie narzekam.
Po obejrzeniu całości nie widział problemu, żeby nam tę podłogę zrobić.
- Może nawet zacznę pod koniec tego tygodnia.
Jeśli wziąć pod uwagę, że nie dość że różne dodatkowe prace konieczne do wykonania przed cyklinowaniem miał wykonać w cenie usługi (Cykliniarz Anglik życzył sobie za to oddzielne wynagrodzenie) i że był tańszy o 5 zł na metrze, to jeszcze mu dobrze z oczu patrzyło. Czyżby karta się dla nas odwróciła?
Dlaczego tej tablicy nie widzieliśmy wcześniej. Uniknęlibyśmy Cykliniarza Anglika i całej tej parszywej sytuacji. Gdyby... Gdyby ... sratatata!

Ledwo Cykliniarz Muzyk odjechał, a już Nowy Fachowiec zażyczył sobie, żeby opróżnić kuchnię, bo oni muszą mieć udostępniony front robót. 
W pierwszej chwili mnie zatkało, bo planowałem popołudnie zupełnie inaczej. A z drugiej strony sami zabieralibyśmy się do tego tygodniami. A tak po dwóch godzinach było po wszystkim. W miejsce zwolnione po wywiezionych rzeczach do Pół-Kamieniczki złożyłem maksymalnie co się dało, a wszystkie podręczne - cydry, Pilsner Urquell, ciemny Kozel i Socjalną w skrzyniach złożyłem na tarasie. Jednocześnie go sprzątnąłem i nagle i kuchnia, i taras przejrzały.
Aż było miło zjeść na nim II Posiłek.
 
Pozytywny nastrój wzmocnił fakt, że dzisiaj pralka z górnej łazienki wylądowała na swoim ostatecznym miejscu, czyli w dolnym korytarzyku, przed dolną łazienką. Panowie ją znieśli, podłączyli i sprawdzili. A ja w górnej łazience, w zwolnione miejsce, przestawiłem zmywarkę, podłączyłem ją i nagle łazienka zrobiła się przestronna według schematu Koza-Rabe.
Jednak zaplanowane na 2 akumulatory popołudniowe koszenie szlag trafił.
Dlaczego pędzę tak z tą trawą, skoro miesiącami sobie rosła nieskoszona osiągając wzrost siedzącego psa?  Czytający bez problemu mógł zauważyć, że na jej tle nagle mi odbiło.
To proste. Na jutro zaprosiliśmy Byłych Teściów Żony.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwadzieścia jeden razy i wysłał jednego smsa, w którym ujawniał różne ciekawe możliwości mojego samodzielnego i rozsądnego postępowania.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 23.54.

poniedziałek, 12 lipca 2021

12.07.2021 - pn
Mam 70 lat  i 221 dni. Takie zdublowane oczko.

WTOREK (06.07)
No i o 06.10 byłem już na nogach.
 
Znowu chętnie bym sobie pospał, ale Nie Nasze Mieszkanie ma swoje brutalne prawa. Jednak nie przyszło mi do głowy narzekać i rzucać inwektywami.
Po prysznicowym otrzeźwieniu kontynuowałem odgruzowywanie mojej osoby - drastycznie skracałem brodę i obcinałem stwardniałe od skrobania farb i brudu, postrzępione i zrogowaciałe robotnicze paznokcie. Robiłem się na takiego pizdusiowego, metropolialnego dupka. Trochę broniły mnie przed tym wizerunkiem niestandardowe jak na 71. - latka zestawy ubraniowo-kolorystyczne.
Na nogach miałem sandały, ale wsuwane, nie zapinane jak u równolatków i bez skarpet tak skwapliwie w tym letnim zestawie przez nich noszonych. Różniłem się też spodniami. W kontraście do ich  wyprasowanych w kant spodni, chyba z elany (w połączeniu z bawełną jako elanobawełna czy wełną jako elanowełna nadawała się doskonale do produkcji ubrań, płaszczy i sukienek. Odporna na ścieranie. Uchodziła za niezgniatalną. Stosowana do koszul typu "non-iron" <ang.: nie prasować>, modnych w okresie PRL, zwłaszcza w latach 70), ściśniętych mocno na brzuchu paskiem, na tyle mocno, że zawsze powoduje to dziwne i przykre ich nadymanie się wokół bioder i tyłka z jednoczesnym i nieuniknionym tworzeniem się swoistego balonu (ma tu chyba również wiele do powiedzenia krój spodni rodem z lat z ubiegłego wieku), ja miałem na sobie jasne, krótkie bawełniane spodnie, lekko za kolana, takie z wieloma kieszeniami. Jedynie, co mnie w tym momencie łączyło z tymi dziadami, to pasek. Musiałem go mieć i to zapinany na kolejną dziurkę, bo inaczej spodnie "spadywały" i cały efekt natychmiast szlag jasny trafiał.
Ale hitem dopełniającym całości był t-shirt, że powiem po polsku, w kolorze jaskrawo żółtym, kupiony za 12 zł w naszym ulubionym sklepie bhpowskim w Powiecie. On z kolei stał w opozycji do koszul noszonych przez starych dziadów, koniecznie w paski i z długimi rękawami.
Czy muszę mówić tutaj o przemożnym wpływie Żony i jej wieloletniej organicznej pracy? Na tyle przemożnym, że będąc bez jej nadzoru już sam się pilnuję, żeby nie ubierać się, jak stary dziadyga.
Słyszę już jej słowa: Na całe szczęście jesteś otwarty i się nie betonujesz w wielu sprawach. 
Bo wiadomo, że z kolei w wielu jestem betonem.
 
Po tej orgii przystąpiłem do drugiej - posiłkowej. Na śniadanie zrobiłem sobie jajecznicę z pięciu, a do Szkoły twaróg z makrelą. Doposażony przez Żonę w wiktuały mogłem komponować i szaleć. Dysponowałem smalcem, jajkami, pieprzem, solą, oliwą, szczypiorem, cebulą, twarogiem, makrelą, kurczakiem pokrojonym w kostkę i makaronem oraz wodą "ze szkła" i Pilsnerem Urquellem.
Od czasu rzadkiego odwiedzania Nie Naszego Mieszkania zmieniliśmy organizację moich wyjazdów i teraz każdorazowo wszystko ze sobą zabieram, bo w zasadzie w Nie Naszym Mieszkaniu już nic nie ma oprócz 1/3 Luksusowej, więc i ale nie narzekam.
Czy ktoś w tym zestawie zauważył ślady jakiegokolwiek pieczywa?

Już o 09.20 byłem w Szkole. Przypomnę tylko, że sam dojazd o tej porze zajmuje mi 10 minut. To tylko obrazuje, jak rano robiłem wszystko niespiesznie i z pewną satysfakcjonującą mnie przesadą i celebrą. I było mi z tym bardzo dobrze.
Z Najlepszą Sekretarką w UE najpierw zrobiliśmy rozliczenie dotacji za I półrocze, a potem Informację Zbiorczą - kolejne kretyńskie zestawienia wzięte o tej porze roku w sporej części z sufitu. Ale skoro urzędnicy chcą. Zajęło nam to niewiele czasu. Taka bułka z masłem.
Resztę dnia spędziłem nad kolejnym dziennikiem.
 
Nowy Dyrektor wpadł tylko na chwilę, jak to prawdziwy dyrektor. W końcu zajęć już nie ma, to po co będzie siedział w Szkole, skoro jest Najlepsza  Sekretarka w UE i ja. Ale mu nie zazdrościłem. Właśnie w tych dniach jest w ogniu przeprowadzki do domu, który wspólnie z żoną wybudowali. I który mamy kiedyś odwiedzić. W jakim są oboje stanie, co tam się dzieje, to kto może wiedzieć lepiej jak nie my.
Nie chcę się powtarzać i podawać, ile to razy przeprowadzaliśmy się wspólnie z Żoną, a ile wcześniej każde z nas oddzielnie, ale przy okazji uzmysłowiłem sobie, że przecież do tego trzeba doliczyć przeprowadzki szkolne.
Pierwsza, w 1995 roku, była romantyczna, pionierska, bez żadnego wysiłku.
Po roku działalności zrobiło się bardzo ciasno. Gołym okiem było widać, że uruchomienie Szkoły to strzał w "10" i że warunki, jakie proponuje mi moja pierwotna państwowa szkoła, w której wynajmowałem pomieszczenia, nie wystarczą i natychmiast zahamują rozwój i rozpęd. Znalazłem więc inną, gdzie dyrektorka miała większe możliwości wynajmu.
Jakiż ja mogłem zebrać dobytek przez rok działalności, skoro wszystko finansowałem z wpłat pierwszego rocznika słuchaczy? Drobniejsze rzeczy zmieściły się w samochodach osobowych, które obróciły kilka razy, a większe zostały przewiezione przez słuchaczy, którzy cieszyli się z poprawy warunków i rozwoju Szkoły. Szli kilka razy przez kawałek Metropolii, tam i z powrotem, pchając przed sobą lub ciągnąc za sobą taki dwukołowy wózek na rowerowych kołach, bardzo poręczny do przewożenia większych rzeczy, których było śmiesznie mało. 
I było po przeprowadzce i po krzyku.
Druga odbyła się po siedmiu latach, w 2002 roku. Ta już była poważna, profesjonalna, ale zarazem łatwa. I ciągle jeszcze w romantycznym duchu. Bo Szkoła miała swoją markę, a więc finanse, a jednocześnie nowa siedziba od starej mieściła się o 7 minut drogi piechotą, więc ciągnęły kawalkady słuchaczy, którzy nieśli zapomniany przez zamówiony transport różnoraki sprzęt.
Przeprowadzkę tę przeżyliśmy już wspólnie z Żoną, ale oboje jej specjalnie nie odczuliśmy. Działała adrenalina związana z nowym miejscem i rozwojem.
Trzecia przeprowadzka, w 2012 roku, była koszmarem. Przerosła nas w każdy możliwy sposób - logistyczny, organizacyjny, finansowy i dydaktyczny. Były to już czasy zaawansowanego kapitalizmu i wyrachowania.
Nowy właściciel budynku, jakiś szemrany deweloper ze stolicy, uparł się, żebyśmy go opuściliśmy do końca czerwca, zamiast do końca sierpnia, do czego mieliśmy prawo. Problem polegał na tym, że nie mieliśmy się gdzie przeprowadzić. Nie znaleźliśmy do tej pory nowej siedziby, która by odpowiadała naszym standardom i potrzebom.
Zaproponował, że opłaci nam dwa miesiące składowania i przechowywania w wynalezionych przez nas magazynach naszych wszystkich rzeczy oraz koszty ich przewozu oraz dał nam do dyspozycji na okres lipca i sierpnia swoje wypasione biura w centrum Metropolii, mało powiedzieć, tuż przy Rynku i podłączył nam dotychczasowy szkolny numer telefonu. Gdybyśmy mieli je komercyjnie wynajmować, poszlibyśmy z torbami.
Do dyspozycji dostaliśmy całe I piętro, jakieś 7 czy 8 sal, z grubymi wykładzinami na podłogach, ze ścianami przeszklonymi ogromnymi taflami przyciemnionego szkła, bez okien, z klimatyzacją oczywiście i z portierem-ochroną w garniturze, koszuli i krawacie.
Do pracy wykorzystaliśmy dwa. W jednym urządziliśmy prowizoryczny sekretariat, żeby móc jako tako funkcjonować i prowadzić nabór, a w drugim złożyliśmy na podłodze całą wieloletnią dokumentację dydaktyczną, księgową i kadrową.
W czasie tych dwóch miesięcy cierpieliśmy z powodu kiepskiego naboru, do którego, oprócz przeprowadzki, dołożyła się kolejna zmiana przepisów oświatowych i musieliśmy pokonać jedną próbę wykiwania nas na kilkadziesiąt tysięcy złotych. Taki oszukańczy kwiatek.
W spadku po poprzedniej szkole, państwowej, zostało nam mnóstwo starych mebli, ławek i wszelakiego badziewia, które słuchacze pod nadzorem kilku nauczycieli zrzucali z okien wykorzystując prawa fizyki i w ten łatwy sposób przystosowując je do utylizacji. Firma przeprowadzkowa zabrała wszystko i odstawiła do firmy utylizacyjnej, po czym któregoś dnia szefowa tej pierwszej zjawiła się w biurze celem rozliczeń.
Z jej relacji wychodziło, że odstawiliśmy do utylizacji jakąś niebotyczną ilość odpadu, co mnie zszokowało i od razu było śmierdząco podejrzane. Liczba ton pomnożona przez jednostkową stawkę dawała do zapłaty 36 tys. zł. Siedząc za biurkiem doznałem wstrząsu i autentycznie zrobiło mi się słabo.
- Proszę do nich zadzwonić i zapytać, gdzie oni trzymają nasze odpady.
- Leżą zrzucone na ich terenie. - zrelacjonowała mi zaraz po rozmowie z tamtym szefem.
- To proszę mi powiedzieć, ile będę musiał pani zapłacić za odstawienie wszystkiego do Naszej Wsi? - Złożę wszystko na jakąś naszą łąkę i zobaczę co dalej. - dodałem oburzony i zdesperowany.
Obliczyła, ile to mogłoby być kursów razy kilometry i razy coś tam jeszcze i wyszło jej 7 tys. zł.
- Proszę zaraz zadzwonić do tamtego szefa i powiedzieć mu, że cały odpad zabierze pani z powrotem i że ja niczego nie zapłacę.
Zadzwoniła przy mnie.
- Ten pan - usłyszałem o sobie - kazał mi natychmiast zabrać cały odpad. - Ile może zapłacić?... - To ile może pan zapłacić? - zwróciła się do mnie mając jednocześnie tamtego na linii.
- 7 tys. zł!
- 7 tysięcy! - rzuciła do słuchawki.
- Dobra, niech będzie... - usłyszałem głos tamtego na tyle głośno, że pani nie musiała już nic powtarzać.

Ale naszym najpoważniejszym problemem był ciągle brak nowej siedziby, a nowy rok szkolny zbliżał się wielkimi krokami. Dwa tygodnie przed rozpoczęciem nauki udało się nam znaleźć obecną siedzibę Szkoły dzięki kumatemu facetowi z biura nieruchomości. I zaczęła się jakby druga przeprowadzka.
Z magazynów własnymi samochodami, ale z konieczności również transportem firmy przeprowadzkowej, która kazała nam oczywiście za to płacić, zwoziliśmy cały nasz dobytek zapełniając nim wszystkie sale aż po sufit (bez przesady; wysokość pomieszczeń - 5 m). Tylko jedną zostawiliśmy pustą, żeby ekipa remontowa ją wymalowała i nadała przyzwoitego sznytu i tam rozpoczęliśmy 1. września nowy rok szkolny. Przez długi czas prowadziliśmy wyłącznie zajęcia teoretyczne, a  równolegle ekipa pracowała oddając kolejne wyremontowane i zaadaptowane do naszych celów pomieszczenia. 
26 października (tak w głowie utkwiła mi ta data) nastąpiła oficjalna uroczystość otwarcia nowej siedziby szkoły. Pamiętam ją jako niezwykle sympatyczną i imponującą. Pod koniec, gdy słuchacze wzięli w całkowite władanie kilka pracowni, siedziałem sam w fotelu, pamiętam w sali 15, bezmyślnie oglądałem na ekranie jakiś zapętlony filmik i zmaltretowany, niezdolny do żadnej aktywności, dopuszczałem tylko myśl, że to już koniec i jestem wreszcie u siebie.
Więc powtórzę -  kto mógłby lepiej zrozumieć Nowego Dyrektora jak nie my? 

Po południu zrobiłem spore zakupy związane z takimi towarami, których raczej nie doświadczy się w Powiecie. A i w Sąsiednim Powiecie często o nie trudno - ser kozi, tabasco, cydr niefiltrowany lub Antonówka, wino chilijskie z serii Cono Sur, ciemny Kozel, ocet jabłkowy i balsamiczny, itd.
Wieczór miałem z poczuciem swobody. To ten wtorkowy moment, po publikacji, na dodatek w Nie Naszym Mieszkaniu i przed meczem.
O 21.00 obejrzałem na normalnym telewizorze I półfinał Włochy : Hiszpania (1:1). Była dogrywka, która niczego nie zmieniła i rzuty karne. Hiszpanie jak zwykle strzelali fatalnie i odpadli. Włosi zostali pierwszym finalistą.
 
Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający. Docenił mój niezły wykład z poprzedniego wpisu.  Przysłał ze stosownym zdjęciem pozdrowienia zza koła polarnego, więc w naturalny sposób skojarzyło mi się to z mrozem. A on w drugim dzisiejszym mailu mnie zszokował. Dzisiaj plus 27 stopni, ale trochę śniegu jeszcze jest.
Nawet koło polarne potrafi teraz, panie, zejść na psy.
 
ŚRODA (07.07)
No i w Szkole byłem przed Najlepszą Sekretarką w UE. 

Jeden dziennik robiłem do 14.30 mając już od cyferek mroczki i początki bólu głowy. Stąd w Nie Naszym Mieszkaniu musiałem odreagować i wcale nie przystąpiłem od razu do pakowania się.
Wyjeżdżając z Metropolii napisałem do Żony proponując od razu po przyjeździe spotkanie nad Stawem z... Pilsnerem Urquellem.
Znowu obgadywaliśmy i nicowaliśmy naszą przyszłość chociażby w takim kontekście, że Bas jednak nam odmówił.
Przed meczem obejrzeliśmy ciekawsze fragmenty 9. odcinka Rządu i cały ostatni, 10. 
Znowu, tak jak po serialu The Crown, zostaliśmy osieroceni.
O 21.00 oglądałem II półfinał Anglia - Dania (2:1). Miał swoją dramaturgię. Była dogrywka, ale na szczęście obyło się bez karnych, chociaż one przecież zawsze są emocjonujące.
Na szczęście, bo ten zasrany sport mnie wykończy. W czasie dogrywki podsypiałem budząc się co chwilę z bólem karku, bo głowa latała mi na wszystkie strony.
 
CZWARTEK (08.07)
No i dzisiaj z premedytacją wstałem o 08.00. 
 
Mógłbym spać jeszcze dłużej, gdybym mógł. Żona była wyrozumiała i nie wstała razem ze mną.
- To pobądź trochę sam ze sobą, a ja sobie "posłucham" książkę. 
 
Rano porządkowałem papiery, bo to, co się działo na stole (biurka nie mam, a nawet gdybym miał, to słowo "biurko" by nie padło - Żona zabroniła mi go używać), pobudzało we mnie odruch wymiotny i było w opozycji do moich cech dyrektorsko-księgowych. Potem już w sposób bardzo uporządkowany przygotowałem Żonie comiesięczne płatności. Pilnuję tego ja, a Żona dostaje na kartce odpowiedni zestaw płatności, które realizuje przez Internet.

Dzisiaj w Powiecie objechaliśmy praktycznie wszystkie warsztaty samochodowe i żaden nie mógł lub nie chciał podjąć się naprawy Terenowego. Kolejny raz błagaliśmy Zaprzyjaźnionego Warsztatowca, żeby w końcu coś z tym zrobił, tym bardziej, że to on kilka miesięcy temu zaproponował rozwiązanie. Obiecał że...

Żona znalazła na jakimś portalu komunikującym fachowców wszelakich branż z inwestorami gościa spoza naszego powiatu, do którego zadzwoniłem. Był zainteresowany przedstawionym mu wcześniej zakresem prac i umówiliśmy się na jutro, na 09.00. Serca zaczęły nam bić mocniej.

Wieczorem postanowiliśmy przezornie wysprzątać i przygotować górne mieszkanie dla gości, chociaż w najbliższych dniach nic nie wskazywało, żeby tam miał ktoś przyjechać. Za to okoliczności mówiły, że na pewno jutro Krajowe Grono Szyderców podrzuci nam do środy Q-Wnuki, a to mogło oznaczać jedno - kompletny paraliż wszelkich funkcji Domu Dziwa, Wakacyjnej Wsi i Pół-Kamieniczki. A jeśli nie paraliż, to funkcjonowanie na zasadzie zachowania podstawowych funkcji naszych organizmów i trzech wyżej wymienionych sprowadzone do słów: Przetrwać, Dotrwać, Przeżyć.
 
Dzień obył się bez filmu i jakiegoś nowego serialu, chociaż pewne zakusy były. Rozsądek jednak zwyciężył.
 
PIĄTEK (09.07)
No i całą noc deszcz przeplatał się z deszczem i grzmotami.
 
Spać się specjalnie nie dało. 
Rano "nowy" fachowiec wysłał normalnego w takich razach smsa Dzień dobry. Właśnie pompuję wodę po zalaniu piwnicy. Postaram się dojechać do 10 godziny.
Niby wszystko normalnie, ale w mojej głowie natychmiast zadźwięczały traumatyczne dzwonki.
Przyjechał, jak napisał. Młody (37 lat), sympatyczny, kulturalny i inteligentny. Z wyważonym poczuciem humoru. Na dodatek dobrze mu patrzyło z oczu.
Do wszystkiego miał rzeczowy, konkretny stosunek i budził w nas nadzieję. Tylko który to już raz?
- Powiedz, co myślisz? - zapytałem błagalnym tonem Żonę, gdy już pojechał.
- Ja już nic nie będę mówiła...  - Mało się nagadałam zawsze na samym początku, a potem...
Oboje co chwilę wzdychaliśmy i wznosiliśmy oczy do nieba.
- Boże, może na sam koniec się nam poszczęści?...
Umówiliśmy się, że jeszcze dzisiaj, najpóźniej jutro rano, przyśle nam mailem wycenę prac i jeśli się dogadamy, to będzie mógł rozpocząć już w najbliższą środę o 08.00.
 
Oczywiście od tego wszystkiego, przez emocje i wyższy poziom adrenaliny, rozbolała mnie głowa. Organizm mój mówił mi, że muszę się czegoś napić. I mówił, że nie może to być Pilsner Urquell, wino, wódka, cydr, kwas, kawa ani woda z solą lub z miętą i cytryną. Mówił mi, że musi to być moja ulubiona herbata waniliowa. A ja go zawsze słucham.

W deszczu i burzy przyjechało Krajowe Grono Szyderców. Rodzice jechali na wesele, a Q-Wnuki zostały. Wesele oczywiście nie miało trwać do środy, nie te czasy, ale Żony specjalnie nie dopytywałem, skąd ta środa. Nie chciałem jej umniejszać radości z kontaktu z Wnukami, a poza tym ponoć wszystko wcześniej ze mną ustaliła. Może mi coś mówiła, a ja tylko potakiwałem, bo przez ten zasrany sport...  
Trzeba było natychmiast sobie powiedzieć - lekko nie będzie. Ledwo rodzice wyjechali, a już Q-Wnuk zarządził mecz w teamach: ja kontra on i Babcia. Wygrałem 10:7. Na szczęście trawa wyschła, bo inaczej mógłbym sobie zrobić krzywdę, gdyż w takich razach daję z siebie wszystko i nie odpuszczam i nie pobłażam wyrostkom i prowodyrom. Nawet nie mam litości dla Żony, która wkłada całe swoje serce, żeby Q-Wnuk wygrał, a przy okazji i ona.

Wieczorem długo leżałem w łóżku Q-Wnuków i dogorywałem, podczas gdy oni u nas, na naszym, oglądali bajki. Coś z tym trzeba będzie zrobić.
 
SOBOTA (10.07)
No i o 04.30 zerwał mnie z głębokiego snu tętent bosych stóp Q-Wnuka.
 
A za chwilę jego tłumiony wrzask.
- Babcia!!! - Będę wymiotował!
W ułamku sekundy zerwałem się na równe nogi ze słowami "Pędem do łazienki!". Nieprzytomny, ale jednak widziałem oczami wyobraźni podłogę w sypialni (oby tylko, bo nie wiedzieć czemu wołając Babcię stał nade mną niebezpiecznie blisko), gdyby zdać się na Babcię. Oczywiście cudów nie mogłem dokonać i w połowie drogi do łazienki był pierwszy rzyg, zaś drugi udało się już donieść do sedesu.
Za godzinę nastąpił drugi tętent. Tym razem Babcia stanęła na wysokości zadania, bo chyba przez tę godzinę nie zdążyła ponownie zasnąć. 
Po wszystkim nastąpiła roszada. Q-Wnuk spał z Babcią, a ja przeniosłem się do Ofelii. Zdumiewało mnie przez resztę nocy, że tak małe ciałko może tak głośno i "słodko" chrapać. 
Ofelia miała lekki katar, który przytykał jej mały nosek i stąd to chrapanie. Przy tym wszystkim we śnie uparła się leżeć na wznak i bardzo blisko mojej głowy (czytaj - ucha) wbijając mi jednocześnie w żebra małe łokietki, znowu, o dziwo, niezwykle szpiczaste. Nieliczne chwile ciszy, kiedy leżała na boczku i przez to chrapanie ustawało, starałem się wykorzystywać do natychmiastowego zaśnięcia. Ale nie dość, że były nieliczne, to bardzo krótkie.
- Dziadek! - Pić! - wypowiadała mi szeptem nad uchem, trzeba powiedzieć kulturalnie i z wyczuciem.
Chwile te wykorzystywałem na wydmuchiwanie noska (potrafi już to robić i w ciągu dnia przychodzi z tym tylko do mnie) mając płonną nadzieję, że to coś pomoże. Mnie nie pomagało, jej dawało niewątpliwie ulgę.
Oczywiście mogłem ją przy każdorazowym chrapaniu przewracać na boczek (z Q-Wnukiem zrobiłbym to brutalnie w ułamku sekundy), ale nie śmiałem. Tak to, cholera, jest od samego początku z babami.
I w ten sposób oba łóżka dotrwały do 09.30. Dobre i to w kontekście przerywanej nocy.
 
Następne godziny były napięte.
- To kiedy pojedziemy nad zalew?! - słyszeliśmy co 5 minut.
Obiecaliśmy im to wczoraj, a dzieci mają to do siebie, że są bardzo pamiętliwe. 
Musieliśmy gwałtem przygotować dolne mieszkanie. Poprzedni goście wyjechali z rana, a nowi, dwie panie, uparły się ze względu na swojego pieska, że musi to być to samo mieszkanie.
Lataliśmy z Żoną na zmianę. Gdy jedno z nas pracowało, drugie starało się różnymi grami zagłuszyć i wyprzeć to wstrętne i namolne pytanie Q-Wnuków. Ale niewiele to dawało, więc ręce się nam trochę trzęsły.
W końcu wyjechaliśmy gdzieś dopiero przed 14.00, więc łatwo obliczyć, ile razy padało to wpieniające pytanie. Ale pobyt zapowiadał się ciekawie i rozpoczął się fajnie, bo lodami i przejażdżką gokartami napędzanymi siłą mięśni kierującego.
Potem jednak od momentu plażowania i kąpieli mojej i Q-Wnuka Ofelii już nic się nie podobało. Widocznie miała inne wyobrażenia wynikające ze słowa "zalew".
- Ja chcę do domu! - pochlipywała cicho i teatralnie.
Brat i ja w ogóle nie wykazywaliśmy się empatią i współczuciem. Odwrotnie niż Babcia, która pamiętała, że była taka sama - wrażliwa, nie poddająca się ogólnym pospolitym trendom i Nikt mnie nie rozumiał! Więc wzięła wnusię na ręce i poszliśmy coś zjeść. Ofelia od razu usnęła na kolanach Babci, a potem jeszcze długo spała po przyjeździe do domu. Może rzeczywiście jest bardzo wrażliwa, tylko o  co jej chodziło? Już się martwię o jej przyszłego męża, który może często słyszeć Bo ty mnie nie rozumiesz! i może tego nie wytrzymać.
Korzyść z wyjazdu jednak była. Udało się nam mimo wszystko po nerwowym początku dnia zrelaksować, a poza tym będziemy teraz wiedzieć, o czym mówimy, polecając gościom wyjazd nad zalew.

Po południu Q-Wnuk pilnował swego. Tym razem wygrałem z nimi 10:8. A wieczorem Żona wpadła na genialny i prosty pomysł. Przeflancowała telewizor z sypialni do klubowni, gdzie Q-Wnuki mogły spokojnie oglądać bajki, a my z powrotem wieczorem mogliśmy się cieszyć z naszej "samotności".
 
Nowy Fachowiec zgodnie z obietnicą przysłał wycenę. Była bardzo obiecująca.
 
NIEDZIELA (11.07)
No i noc przeszła nad podziw spokojnie. 

I cały poranek również. Chyba zaadaptowaliśmy się już do sytuacji związanej z obecnością Q-Wnuków i udało się nam obniżyć poziom ich inwazyjności z 10 na 8. Duży sukces, który mnie na przykład pozwolił w miarę spokojnie przyjrzeć się dokładniej wycenie Nowego Fachowca. Wysłaliśmy do niego smsa, że potrzebna nam będzie telefoniczna rozmowa, dzisiaj lub jutro, aby domówić i wyjaśnić parę szczegółów. Ale ogólnie wycena była do przyjęcia i kolejny raz wstąpiła w nas nadzieja.

Po śniadaniu, bo w przypadku Q-Wnuków I Posiłek takim się stał i po grach planszowych pojechaliśmy do Sąsiedniego Powiatu. Ma on zdecydowanie bardziej liczną, a przede wszystkim bardziej wyrafinowaną ofertę kawiarniano-cukierniową. Stąd bez problemu nasza stała kawiarnia, do której najczęściej jeździmy, spełniła oczekiwania i każde z nas mogło wybrać coś dla siebie bez marudzenia, narzekania i wydziwiania.
Potem atrakcją stała się fontanna w Rynku, gdzie nawet ja i Żona przelatywaliśmy pomiędzy strzelającymi strugami wody. Na koniec rozegrałem mecz z Q-Wnukiem na takim elektronicznym (elektrycznym ?) cymbergaju, po naszemu to cymbergaj stół air hokej, gdzie dwa grzebienie były zastąpione dwoma odbijakami, monety zastępował krążek, a powierzchnię stołu lub ławki szkolnej gładka metaliczna powierzchnia otoczona  bandami. Bramki były na stałe wmontowane w konstrukcji i nie trzeba było scyzorykami na dwóch przeciwległych krawędziach niczego wyrzynać i zaznaczać, jak to się działo ze szkolnymi ławkami.
Obaj za 2 zł się nieźle wyżyliśmy. 
Po południu czekaliśmy, aż słońce zajdzie na tyle, żeby pole gry w piłkę nożną się zacieniło, bo oczywiście Q-Wnuk nie odpuścił. Tym razem znowu wygrałem z teamem Q-Wnuk - Żona 10:8, chociaż miałem silne postanowienie, żeby dać im łupnia do dwóch. Tak się nie stało. Zaobserwowałem u Żony zdecydowaną poprawę w każdym elemencie (emelencie) piłkarskiego kunsztu - obrona na bramce w kilku beznadziejnych dla nich sytuacjach, w tym łapanie piłki ręką, rozgrywanie i podania oraz strzelanie bramek. 
Q-Wnuk tak się rozochocił, że zakomunikował, że jutro Przegramy z dziadkiem już tylko 10:9, a pojutrze wygramy.
 
Wieczór przed finałem Mistrzostw Europy organizacyjnie był prosty, bez żadnych kłótni i wrzasków. Ponieważ  Q-Wnuk miał ze mną oglądać mecz, więc cztery zwyczajowe wieczorne bajki do oglądania wybrała wyłącznie Ofelia. Normalnie każde wybiera po dwie i wydawałoby się, że w ten sposób problem staje się prosty, a nawet jeszcze bardziej - że go nie ma. Ale co z tego, skoro każde z nich zawsze ingeruje brutalnie w wybory siostry lub brata.
Q-Wnuk bez problemów dotrwał do 00:30. Ten fakt nie dziwi skoro Piłka nożna to moje życie.
Wynik finału Anglia - Włochy w normalnym czasie obstawiłem prawidłowo - 1:1. Zakładałem jednak, że w dogrywce Włosi strzelą drugą bramkę i w ten sposób zdobędą tytuł Mistrzów Europy. W tym względzie się nie pomyliłem, ale kwestia tytułu rozstrzygnęła się dopiero po konkursie rzutów karnych, bo dogrywka wyniku nie zmieniła. Sam konkurs miał dramaturgię i panowała w nim niezła huśtawka nastrojów.
Po raz pierwszy w życiu kibicowałem Włochom, chociaż, jak pisałem, to piłkarscy oszuści, kombinatorzy i prowokatorzy. Ale jednak w przekroju całych mistrzostw zaprezentowali najciekawszy futbol. 

Przy okazji uderzyła mnie znowu jedna językowa rzecz. Dlaczego mówi się "konkurs rzutów karnych", skoro w nim nikt niczego nie rzuca, a na pewno nie piłki. Jest to bowiem piłka nożna. A więc powinien to być "konkurs kopań karnych", albo "konkurs kopów karnych", albo może najlepiej "konkurs nożnych karnych".

Przy okazji transmisji odkryliśmy z Żoną nową metodę na spanie z Q-Wnukami. W czasie przydługiego meczu Żona spała z Ofelią w naszej sypialni, a po nim dołączył do ich Q-Wnuk. Sytuacja dodatkowo wytworzyła się w sposób naturalny, bo ja jutro miałem zamiar wstać o 07.00, napić się kawy zrobionej w hałaśliwym ekspresie i pojechać do Pół-Kamieniczki.

PONIEDZIAŁEK (12.07)
No i przed ósmą byłem w Pół-Kamieniczce.

Nikogo nie budząc i nie przeszkadzając. Pierwotnie miałem być o 07.00, ale wynegocjowałem z Prądem Nie Wodą tę godzinę później ze względu na wczorajszy mecz.
Mieli pracować w Pół-Kamieniczce tydzień temu, ale wcześniej zadzwonił Prąd Nie Woda, że jego kolega na śmierć zapomniał, że ma w rodzinie wesele. 

Siedzieliśmy razem przez sześć godzin. Oni nad tworzeniem trzech nowych obwodów elektrycznych, ja nad czyszczeniem dwóch ostatnich okien w mieszkaniu.
Wiemy z doświadczenia, że wspólne przebywanie z fachowcami w czasie ich pracy i słuchanie, a raczej podsłuchiwanie ich rozmów na temat mnożących się problemów, które oni przecież w końcu rozwiążą, nie działa najlepiej na system nerwowy inwestora. Stąd po tym czasie bolała mnie głowa. Ale być musiałem, bo parę razy pojawiły się elektryczne problemy, w rozwiązaniu których ja musiałem podjąć decyzję, a nie oni.

Dosyć wcześnie Q-Wnuk przymusił nas do meczu. Gdy przegrywali 8:2, mecz został przerwany. A dlaczego, to Q-Wnuk płacząc wyjaśnił na boku babci.
- Bo dziadek ciągle gada, komentuje, nabija się i prowokuje!
Wyszło na to, że zachowuję się niesportowo. Pokajałem się, pobiłem się w piersi i obiecałem, że tak robić nie będę. Omówiliśmy jeszcze raz zasady i rozegraliśmy mecz do sześciu. Wygrałem 6:3, ale nikt już nie robił tragedii, zwłaszcza że dziadek trzymał gębę na kłódkę i zachowywał się sportowo, a Żona nauczyła się kolejnych elementów (emelentów) piłkarskiego rzemiosła podnosząc swój kunszt o kolejny level.

Wieczorem, wykorzystując wczorajszy system spania, mogłem w klubowni swobodnie pisać, podczas gdy obok Q-Wnuki oglądały bajki, a potem przy Babci błyskawicznie zasnęły.


 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił osiemnaście razy, wysłał jeden normalny, życzliwy list oraz grożącego smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 23.32.

poniedziałek, 5 lipca 2021

05.07.2021 - pn
Mam 70 lat i 214 dni.

WTOREK (29.06)
No i dzisiaj powinienem był wstać głęboko nieprzytomny.

Ale tak nie było i tego nie rozumiałem. 
Wczoraj do późna pisałem. Do późna to mało powiedziane. Tak mnie wciągnęło to podglądanie meczu Francja - Szwajcaria, że nie byłem w stanie poświęcić się pisaniu i po raz pierwszy zrobiłem oszukańczy myk. Chcąc "spokojnie" obejrzeć dogrywkę i rzuty karne opublikowałem wpis przed północą, tyle że niekompletny, bo bez niedzieli i poniedziałku. Po czym po meczu skorzystałem z możliwości "aktualizuj" i spokojnie dopisałem te dwa dni. Wpis stał się kompletny, bez zaległości. Oszustwo i kształtowanie rzeczywistości na całego. Nie wiem, czy przez to nie stracę wiarygodności.
Oczywiście to nie ta skala, ale pamiętam słynną aferę ze zdjęciem egipskich piramid na okładce National Geographic. Jakiś tamtejszy magik, obeznany dobrze w Photoshopie, na zdjęciu je "ścieśnił", przysunął do siebie, bo mu się bezczelnie nie mieściły w kadrze, to znaczy w określonej konkretnymi wymiarami okładce. A jakiś sprytny czytelnik to wyczaił, bo coś mu te piramidy były za blisko niż w rzeczywistości. I wybuchła afera.
W obecnym świecie niczego nie można być pewnym. Z wyjątkiem śmierci i podatków oczywiście.

Tak mi ten mecz i oszustwo podniosły poziom adrenaliny, że nie chciało mi się iść do łóżka. Do 01.00 czytałem Świat bez końca, drugą książkę z trylogii Kena Folletta. A potem, wybity z biologicznego rytmu, nie mogłem zasnąć. Jeśli dodam, że wstawałem w nocy, bo wcześniejszym emocjom towarzyszył mi druh, Pilsner Urquell, a z łóżka zwlokłem się o 06.30, to trudno się mnie dziwić, że się dziwiłem, że jestem przytomny.
Oczywiście tylko stworzyłem sobie bombę z opóźnionym zapłonem, bo było wiadomo, że organizm, wcześniej czy później, upomni się o swoje.
Upomniał się w sam raz, w 1/3 dnia, kiedy nie za bardzo było wiadomo, co z tym fantem robić. 
Na początku funkcjonowałem normalnie. 
O 08.00 byłem już w Pół-Kamieniczce, gdzie czekali na mnie Prąd Nie Woda i jego kolega. Mieli dokonać pomiarów obwodów elektrycznych, bo Prąd Nie Woda odmówił mi (słusznie oczywiście) dostawienia, tak na elektryczne oko, jednego gniazdka w kuchni, gdy się zorientowaliśmy, że za bardzo nie będzie gdzie podłączyć elektrycznej kuchenki. Zostawiłem ich, a sam wróciłem do domu.
Gdy przyjechali, zdali relację. A zaczęli od złych wiadomości. Że według naszej wizji rozmieszczenia sprzętu AGD i grzejników elektrycznych, narzuconej nam w dużym stopniu przez układ istniejących i zastanych gniazdek, na jednym obwodzie będziemy mieli trzy grzejniki, kuchenkę ceramiczną, czajnik i podgrzewacz wody. I że nie ma siły - będzie wywalać. Trzeba więc będzie dostawić dwa obwody. 
Rycie w ścianach odpadało, więc z Żoną zastosowaliśmy metodę Czego nie da się ukryć, należy to uwypuklić. Postanowiliśmy pociągnąć kable na wierzchu, takim systemem loftowym - czarne kable w czarnych uchwytach. Widzieliśmy takie rozwiązanie między innymi u Córci, przy czym ona z Zięciem poszli na całego montując w całym systemie drogie jak cholera czarne bakelitowe gniazdka i włączniki.
Prąd Nie Woda stwierdził, że takie kable na wierzchu będą pasować do mieszkania w Pół-Kamieniczce.
Była to chyba obiektywna opinia.
Dobra wiadomość, to taka, że jest to nowa instalacja i że po tym całym zmodyfikowaniu spokojnie pociągnie.
Ostatecznie umówiliśmy się w Pół-Kamieniczce na najbliższy poniedziałek, na 07.00. Będą siedzieć tego dnia do oporu, dopóki nie zamkną całości. 
A u nas dzisiaj zlikwidowali w kolejnym pomieszczeniu stary system elektryczny. W piwniczce, gdzie zawsze panuje przyjemny stały chłód, miejscu zaworów wodnych i potężnego hydroforu nieużywanego od lat, zamontowali włącznik, gniazdko i oświetlenie. Przez ponad rok współpracy z Prądem Nie Wodą nauczyłem się, że są to dwa punkty elektryczne. A jak przyszło do zaliczkowych rozliczeń, Prąd Nie Woda policzył za trzy. Wiedziałem, o co mu chodzi, ale dla zasady zapytałem:
- Czy ja może mam coś z oczami, bo przed chwilą widziałem tam dwa?
- Niech mi pan wierzy, trzy! - odpowiedział ze śmiechem.
Nie dyskutowałem również się śmiejąc. Nie zdążyłem bowiem dobrze rozprostować ciała po tym, jak w trakcie dokonywania odbioru stałem w piwniczce zgięty w pałąk uważając, żeby się nie walnąć w łeb. A mam przecież wzrost siedzącego psa. Panowie zaś byli i są słusznego wzrostu i chyba musieli pracować na kolanach.

Po I Posiłku pojechaliśmy z Żoną do Pół-Kamieniczki montować lampy. Żona w charakterze pomocnika, żeby było szybciej. 
W istniejących lampach, wspartych dwiema nowymi, kupionymi, miała nastąpić całkowita roszada w celu realizacji, dopasowania i unifikacji w każdym elemencie (emelencie) mieszkania wymyślonego dla niego przez Żonę stylu vintage. Nawet się nie obrażała, gdy na samym początku jej pomysłu wypsnęło mi się określenie Od Sasa do Lasa, a potem raz niezły wizualny bajzel.
Montaż lamp okazał się niewypałem. Jeszcze nowy kinkiet dał się w miarę łatwo przymocować do łazienkowej ściany z cegły, ale już sufitowy plafon nie. Stara lampa była przymocowana według starych systemów montażowych polegających na tym żeby się tylko trzymało i nie odpadło z zastosowaniem trzech rodzajów wkrętów - do cegły, drewna i do regipsu. A do tego nie byłem przygotowany. I się natychmiast załamałem. Zeszło ze mnie powietrze i organizm upomniał się o swoje, bo natura nie toleruje próżni. Dopadło mnie potworne zmęczenie.
Żona starała się ratować sytuację i sama z siebie zaproponowała po gałce lodu i relaks na ławeczce.
Nic mi to nie dało. Siedziałem wykończony i dogorywający.
W końcu odstawiłem Żonę z powrotem do domu i wróciłem uzbrojony w powiększony zestaw kołków. 
Gdy powiesiłem plafon, i to bez specjalnych trudności, zmęczenie odeszło jak ręką odjął. Złapałem tutejszy system mocowania lamp i reszta poszła gładko. Powiesiłem wszystkie.
 
Dostałem tak pozytywnej energii, że postanowiłem nadrobić wszystkie imieninowo-urodzinowe zaległości.
Najpierw zadzwoniłem z życzeniami do Wnuka-I.  Chłop w październiku kończy 15 lat, więc można było już pogadać z odpowiednim filingiem. Chociaż późniejsza rozmowa z Wnukiem-III też była zabarwiona luzem, wygłupami i poczuciem humoru. No, ale oni spośród całej czwórki mają je największe.
Najwięcej oczywiście dowiedziałem się od Wnuka-I. 
Naukę zakończył, ale świadectwa jeszcze nie odebrał.
- A z czego i jaki dostałeś najgorszy stopień? - zapytałem.
- Trójkę - odparł po chwili wahania. - Z chemii. - dodał śmiejąc się od razu, bo wiedział, jaka będzie moja reakcja. Moje Co?!!! jeszcze bardziej go rozbawiło. Za to z biologii dostał szóstkę.
- Bo wiesz dziadek, jakoś tak sama mi wchodzi...
Wymieniliśmy się doświadczeniami. Poinformowałem go, że będąc w jego wieku i później biologia była najbardziej przeze mnie nielubianym przedmiotem.
Pozostali też naukę skończyli. Wszyscy w lipcu jadą na skautowe obozy, a potem całą rodziną nad morze.
- To może w sierpniu się zobaczymy?... - zawiesiłem głos.
- Dziadek, a dlaczego teraz nie przyjeżdżasz?
Byłem przygotowany na to pytanie.
- Bo tata się na mnie obraził. - postanowiłem mówić prawdę. - A poza tym mam ciągle problemy z niezakończonym remontem i nie daję rady.
Wnuk-I trawił przez chwilę tę informację.
- A dlaczego? - zapytał naturalnie.
- Widocznie uważa, że jestem złym ojcem.
Nie komentował, ale dało się wyczuć, że z tej informacji specjalnej tragedii nie robił. Całkiem jak ja, chociaż dzieli nas taka różnica wieku i kierują nami inne motywy i świadomość.
Wnuk-III na swój sposób, czyli cały czas się śmiejąc i chichocząc (potrafi dostrzegać w różnych sytuacjach ich komizm, absurdy i ma do nich dystans) opowiedział mi ze szczegółami (też jego cecha), dlaczego jeszcze nie odebrał świadectwa.
- Bo nie oddałem książki.
- No to oddaj, jaki problem?...
- Ale nie mogę jej znaleźć. - wybuchnął śmiechem.
Na moje dociekania wyjaśnił mi szczegółowo, jakie są rozwiązania w tej sytuacji.
- Można kupić taką samą książkę i ją oddać albo za nią zapłacić. - Ale będę jeszcze szukał.
Znając go i znając jego braci może być tak, że tego świadectwa nie odbierze nigdy.

Potem zadzwoniłem do Bratanicy kajając się i składając spóźnione życzenia z okazji jej 24. urodzin.
Bratanica ma w sobie taką niezwykłą cechę, którą podziwiam, że z niczego nie robi problemu i nad sprawami przechodzi do porządku dziennego. Nie ma pretensji, żalu, nie obraża się, nie wypomina.
- Wujciu, przecież ja wiedziałam, że ty do mnie w końcu, nawet za dwa tygodnie, zadzwonisz.
Taka jej cecha od razu ułatwia życie, dalszą rozmowę i wzajemny kontakt. 
Od razu przekazała mi informację dnia, a raczej dwutygodnia.
- Partner mi się oświadczył. - Szykujcie się na ślub w przyszłym roku. 
Teraz zrozumiałem, dlaczego Brat i Partnerka Brata odwiedzili w niedzielę Bratanicę. Wobec nich i wobec Partnera Matki Bratanicy (ona sama była jeszcze w Niemczech) odbyły się oficjalne oświadczyny. 
- Partner Matki Bratanicy się popłakał. - dodała w swoim stylu, bez ochów i achów, bez emfazy.
Taka jest. Tym większe wywarła na mnie wrażenie, gdy stojąc nad trumną swojej babci, a mojej Mamy, ryczała jak bóbr (płakać jak bóbr - powiedzenie z bajki Ezopa).
 
O 18.00 obejrzałem mecz Anglia - Niemcy (2:0). Zapowiadał się hit, a wyszły dramatyczne nudy. Ale wytrwałem. 
Po tym meczu Gary Lineker (były reprezentant Anglii, kat Polaków) odwołał swoje słynne słowa, które przeszły do historii piłki nożnej, wypowiedziane w 1990 roku. Wtedy w półfinale Mistrzostw Świata we Włoszech Niemcy ograli reprezentację Anglii po rzutach karnych. Po spotkaniu powiedział:
- Futbol to prosta gra: 22 mężczyzn biega za piłką przez 90 minut, a na koniec i tak wygrywają Niemcy.
 
Wieczorem obejrzeliśmy 5. odcinek Rządu. Nadal nie chciało mi się spać. Może zmutowałem przez ten zasrany sport. Ale mecz Szwecja - Ukraina (1:2) sobie odpuściłem.

W ostatnich dniach dominują upały z przerwami na zelżenie, nomen omen. Sami, w pierwotny sposób, czujemy jak danego dnia i nocy jest, bez termometru, którego nie mamy. Do tego dochodzą dwa probierze idealnie uzupełniające naszą wiedzę. 
Gdy Berta nocą dyszy, sapie,
Upał musi być dokuczliwy.
Gdy z lubością w nocy chrapie,
Wiedz, że panuje chłodek miły. 
 
Gdy kokosowy olej pływa w pojemniku,
Temperatura letnia musi być po byku!
Gdy zaś dostrzegasz jego zestalenie,
Wiedz, że nadeszło spore ochłodzenie.
 
ŚRODA (30.06)
No i dzisiaj mija połowa roku. 

Czyli z górki. Dzień jest już krótszy od najdłuższego w roku o 4 minuty. Niedługo będziemy obchodzić Święta Bożego Narodzenia. 
Zapowiada się pięknie - szare niebo, chłodek.
 
Wczoraj odłożyliśmy sobie na dzisiejszy poranek galopik związany z zakończeniem przygotowania mieszkania dla gości. Zapytali, czy mogą przyjechać już o 10.00. Wypadało się zgodzić, tym bardziej że mieli w krótkim odstępie czasu pojawić się już drugi raz. Musiało się im u nas spodobać.
 
Po I Posiłku pojechałem do Pół-Kamieniczki. Zabrałem się za sypialnię łagodząc sobie ten przykry wysiłek przerwą na gałkę lodów i ławeczkę. I na to napatoczył się Edek, ten od pakowania tłucznia do worków. 
- Panie Edku - zagaiłem bez zbędnych wstępów. - Będzie robota.
- Jaka? - odpłacił mi tym samym.
- Trzeba będzie z podwórka posprzątać gruz i inne rzeczy po budowlańcach. - Da się zrobić?
- Czemu nie? 
- Ale nie dzisiaj! - wolałem się zastrzec, bo tak mi się wydawało, że już był gotów od razu.
- No pewnie, że nie dzisiaj. - obruszył się i dalej zagadał filozoficznie.
- Miałem taką sąsiadkę, starsza kobieta, Emilia jej było.
- Edek narąb mi szybko drewna! - poganiała mnie ciągle.
- Ale co się pani tak spieszy?! - mówię jej. - Ma pani 4 tony węgla, ileś kubików drewna, na dwie, a może i na trzy zimy wystarczy.
- Nie i nie, narąb mi i już! - I co? - popatrzył na mnie.
Nie wiedziałem co.
- Tydzień później patrzę, a na tablicy na naszej świetlicy wisi... - pokazał dwiema rękami charakterystyczny prostokąt.
Wobec takich argumentów i prostoty filozofii umówiłem się spokojnie na sobotę, na 08.00. Bez pośpiechu i gwałtu.
Pokazałem mu miejsce sobotniej pracy.
- Trzeba jakiś samochód... - zawiesił głos oddając mi inicjatywę.
- Nie mam. - przerzuciłem piłeczkę.
- Jakiś się znajdzie. - zamknął temat.

W domu, stojąc nad skrzyniami, stwierdziłem, że pomidorom całkowicie odbiło. Miały być niskopienne, a są wysoko. To znaczy są nisko ze swojej istoty, ale tak mają dobrze, że bujnie wyrosły i poszły w liście i ciągłe tworzenie  kwiatów. Muszę temu postawić kres, bo one zdają się nie wiedzieć, że to nie ta strefa klimatyczna. Że te późne pomidorki, które powstaną z właśnie tworzonych kwiatów nie zdążą dojrzeć. I cała robota na nic. Choć są niskopienne i nie wymagają z definicji żadnej pracy oprócz podlewania, zostaną częściowo ogołocone z liści i usunę im dzikie pędy, czyli wilki. Basta!

Dzisiaj zadzwonił Nowy Dyrektor upewniając się, czy przyjadę do Szkoły, bo jest taka potrzeba. A Żona już zdążyła kombinować, jakby tu zrobić, żebym nie pojechał. Ale skoro się poprzednim razem umówiłem... Poza tym sam czułem, że taka potrzeba jest, więc przyjazd potwierdziłem.

Wieczorem obejrzeliśmy 6. odcinek Rządu.
 
CZWARTEK (01.07)
No i dzisiaj wstawałem przy miłym chłodku i zachmurzonym niebie.
 
Naprawdę dobrze mi to zrobiło.
Żona chyba tak samo odczuwa, bo wczoraj mnie zaskoczyła śmiejąc się.
- Wiesz, ja już marzę o jesieni i żeby dni były krótsze. 
Śmiała się wiedząc, że ciężko się zdziwię. Nie z faktu jesieni, bo od zawsze wiem, że tę porę roku po prostu kocha. Ale krótkich dni nie cierpi i tej ciemnicy już o 16.00 nienawidzi. Wiedziałem, że nie o takie skrócenie jej chodzi. Już dawno ustaliliśmy między sobą, że najfajniej byłoby, gdyby rano około 06.00 zaczynało jaśnieć, by o 07.00 następował w pełnym rozkwicie dzień, a wieczorem "powinno" o 19.00 szarzeć, by o 20.00 zapadał całkowity mrok. A to się zdarza dwa razy do roku - pod koniec marca i września.

Rano, przed I Posiłkiem, dokończyłem sprzątanie sypialni w Pół-Kamieniczce. Jak mogę lubić tę pracę, skoro ileś czasu spędziłem na drabinie i wyciągniętymi drętwiejącymi rękami żmudnie oczyszczałem z kurzu i z farby pierdolone kółeczka na podwójnych karniszach.
Stąd wyjazd do Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa jawił się w kategoriach mini urlopu. Okazało się, że Sąsiad Filozof kosił w samo południe łąki, czego o tej porze dnia w tej porze roku (trzeba kosić najlepiej do południa), ze względu na suszę, nie należy robić. W kosiarce zerwały mu się paski klinowe, rozgrzane oczywiście, od których zapaliła się trawa. Przyjechały aż trzy jednostki strażackie, bo groził pożar sąsiednich łąk i pól ze zbożem, o pobliskich lasach nie wspominając. 
Nie komentowałem tego wyczynu i nawet się nie zająknąłem pomny, że Sąsiad Filozof lepiej wie lepiej niż ja.

Po południu wróciłem do Pół-Kamieniczki. Żeby odreagować pierdolone kółeczka od karniszy, w sypialni zamontowałem jeden grzejnik elektryczny. Myślałem, że w pokoju zamontuję od razu drugi, bo przecież to proste, ale To co wydaje się być proste, takim nie jest. Na pierwszym nauczyłem się wiele, ale na jego montażu musiałem poprzestać. W perfidny sposób, utrudniając mi życie, zabrał iskrę bożą, i  na drugi tego dnia już nie mogłem patrzeć. Ale gada zamontowałem perfekcyjnie.
Za to przy pomidorach odreagowałem całkowicie. Prześwietliłem je haracząc wiele liści i usunąłem wszystkie wilki. Nie pozostaje im teraz nic, jak dojrzewać. Bo zielonych pomidorów jest już sporo i z Żoną nie możemy się doczekać.
 
Wieczorem obejrzeliśmy 7. odcinek Rządu.
 
PIĄTEK (02.07)
No i rano od razu pojechałem do Pół-Kamieniczki.
 
Postanowiłem zastosować metodę klinem klina i od razu zabrałem się za karnisze i kółeczka w pokoju. I okazało się, że nie taki straszny diabeł, jak go malują. I kółeczka nie były tak pierdolone, jak te poprzednie.
Poszło mi nad podziw sprawnie i ostatni drewniany karnisz świecił czystością.
To już bez żadnych zahamowań po I Posiłku wróciłem i błyskawicznie, korzystając z doświadczenia, zamontowałem drugi grzejnik. Bez żadnej wtopy i Waterloo. 
Jadąc na fali zabrałem się za odtworzenie i przywrócenie funkcji ikeowskiej kanapy, takiej składanej z doczepioną na spodzie skrzynią na pościel.
Kanapa ta ma swoją oddzielną historię.
Kupiliśmy ją w 2015 roku. Stała w moim gabinecie w Szkole i służyła nam do spania. Był to akurat dół głębokiego kryzysu, z którego za chwilę (pół roku) mieliśmy wychodzić. Przyjeżdżając do Metropolii nie za bardzo mieliśmy się gdzie podziać. Oczywiście do dyspozycji pozostawały hotele, ale cotygodniowy dwu-, trzydniowy pobyt puściłby nas z torbami. Nocowaliśmy więc w Szkole, Żona rzadziej, ja zawsze. Żona mogłaby zostawać w Naszej Wsi, ale ze względu na Q-Gospodynię wolała wyjechać, żeby nie przebywać w jej obezwładniającym i zabierającym intelektualne siły towarzystwie.
Powiedzieć, że warunki do nocowania w Szkole były trudne, to nie powiedzieć nic. System, który od zawsze wprowadziłem, umożliwiał słuchaczom wynajmowanie pracowni, w tym w godzinach nocnych. Często więc byliśmy odcięci od toalety, a nienaturalny, nienocny hałas przeszkadzał spać. 
Rano trzeba było wcześnie wstawać, przed przyjściem pracowników, i zacierać wszelkie ślady nocnego przebywania. Działo się to mniej więcej około godziny 06.00. Ta mordercza godzina i brak toalety (do dyspozycji mieliśmy kibelek i umywalkę) Żonę dręczyły straszliwie, ale wolała te męki od wspólnego przebywania (beze mnie) z Q-Gospodynią.
Zresztą dłużej i tak nie dawało się pospać, bo okoliczne firmy zaczynały pracę właśnie o 06.00 i hałas samochodów, rozmów i nawoływań robiły swoje.
Potem przyszedł koniec roku 2015 i rok 2016. Kryzys minął. Prawem serii wszystko zaczęło się zmieniać. Stać nas było na wynajęcie podwójnego gabinetu. Pierwsza część była moja, dyrektora, druga, rzadziej odwiedzana, Żony. I u niej stała ta kanapa. Żadne z nas już jednak nie musiało nocować w Szkole. Bo w lipcu 2016 roku pojawiło się Nie Nasze Mieszkanie. Więc tylko na tej kanapie codziennie w okolicach 14.00 drzemałem pół godziny według zasady Szef nie śpi, szef regeneruje siły. Najlepsza Sekretarka w UE wiedziała, że o tej porze nie należy mnie niepokoić i natrętnym słuchaczom, wykładowcom, innym pracownikom oraz interesantom podawała wcześniej przez nas ustalone wykręty. Ale wiedziała, że mam do tego prawo, skoro w szkole potrafiłem przebywać 11-12 godzin.
Z rokiem 2017 za sprawą polityki ministerstwa i jego urzędników kryzys zaczął powracać i z gabinetu zrezygnowaliśmy. Kanapa pojechała do Naszej Wsi. Służyła jako miejsce do spania Q-Gospodyni, a podczas jej krótkich nieobecności naszym prywatnym gościom. 
Gdy rozstaliśmy się z Q-Gospodynią i sami wyjechaliśmy na dwa lata do Naszego Miasteczka kanapową schedę przejęli Szamanka i Ten Który Dba O Auto. Korzystali z niej do czasu naszego powrotu.
Potem jeszcze służyła nam przez pół roku, dość sporadycznie, by w 2020 razem z nami wyemigrować do Wakacyjnej Wsi.
I tu najpierw zyskała niesamowitą rangę. Spaliśmy na niej przez 4 miesiące na nieruszonym po Pozytywnej Maryi dole, w jej byłej sypialni, gdy na górze działy się za sprawą Basa i Barytona dantejskie sceny. A potem, gdy oni zaczęli uprawiać to samo na dole, my z kanapą przenieśliśmy się na górę, do przyszłego mieszkania dla gości, gdzie znowu spaliśmy na niej przez 4 kolejne miesiące. Dopiero decyzja o przeniesieniu się do naszej góry kanapę całkowicie zdegradowała. Woleliśmy od niej niesamowicie duże i wygodne łóżko, spadek po Naszym Miasteczku. 
Kanapa bez litości wylądowała na balkonie poddawana w różnym stopniu wpływom atmosferycznym. I tak trwała 5 miesięcy. 
 
Samej jej konstrukcji oraz materacowi nic się nie stało. Wystarczyło je w Pół-Kamieniczce odkurzyć i porządnie umyć. Za to skrzynia ucierpiała. Nie tak jej krawędzie, chociaż w niektórych miejscach farba zaczęła się łuszczyć, ale jej dno z płyty pilśniowej "wygło się" i wyglądało ohydnie.
Pojechałem w tej sprawie do Stolarza Właściwego. Płyty takiej nie miał Bo ja pracuję tylko  w drewnie. Ale zadzwonił do kolegi z sąsiedniej wsi oddalonej o 3 minuty jazdy. Gdy dotarłem, przycięta na wymiar, czekała na mnie gotowa.
- No, trzeba by dać z 25 zł... - odpowiedział na moje pytanie, gdy zapytałem, ile się należy.
Do domu wracałem jak na skrzydłach.
- A to będzie pasować? - zapytała Żona nie chcąc wierzyć swojemu szczęściu.

Wieczór upłynął mi na obejrzeniu dwóch ćwierćfinałowych meczów. Najpierw o 18.00 Hiszpania grała ze Szwajcarią (1:1 w normalnym czasie, 1:1 po dogrywce), a o 21.00 Belgia z Włochami (1:2).
Szwajcarzy przez długi czasu grali w dziesiątkę, a rzuty karne wykonywali jak nie oni. Fatalnie. Z kolei Hiszpanie wykonywali je jak oni, czyli fatalnie, ale o jeden mniej fatalniej niż Szwajcarzy.
Włosi mi zaimponowali, chociaż z definicji nigdy im nie nie kibicuję. Bo oszukują, uprawiają niesmaczny teatr starając się wywrzeć presję na sędziego i ciągle są biedni i pokrzywdzeni. 
Dzisiaj grali znakomicie i chyba do końca, mam nadzieję do finału (po drodze półfinał z Hiszpanią) będę im kibicował.

W takcie pierwszego meczu zadzwoniła Żona Dyrektora z Zaprzyjaźnionej Szkoły. Starałem się być miły i spokojnie wytłumaczyć, że właśnie oglądam mecz Jeden z dwóch dzisiejszych! i że Jutro też(!) o tej porze będą dwa mecze! Umówiliśmy się na rozmowę w niedzielę do południa.
 
SOBOTA (03.07)
No i ranek zacząłem od maila Po Morzach Pływającego.
 
Przyznaję, że mnie rozbawił, a przez to zwiększył poziom dobrego humoru, który miałem od poranka.
Wysłał go o 06.08 z tytułem Jakość.
Więcej nie znaczy ciekawiej. Krótkie teksty Emeryta zmieniają charakter całości. Stają się zwyczajną kroniką dnia codziennego. Zanika ten " urquellowski" pazur.
Rozbawił mnie (bez moich kpin!) troską i wnikliwą analizą zgodną z moim częstym krytycznym nastawieniem do mojego pisania i do danego wpisu.
Pozwolę sobie rozłożyć ten króciutki tekst na czynniki pierwsze, oczywiście żeby Po Morzach Pływającemu wyjaśnić, ale żeby przede wszystkim wyjaśnić samemu sobie i wytłumaczyć się przed sobą oraz przedyskutować problem  często pojawiającego się we mnie dylematu ujętego w punkt przez Po Morzach Pływającego.
 
PMP - Więcej nie znaczy ciekawiej.
Banał, z którym każdy rozsądny człowiek musi się zgodzić, w tym ja, chociaż ja często pozostaję w sprzeczności z rozsądkiem. Schodząc level(!) niżej zatrzymałbym się na słowie więcej. Otóż według mnie ja nie piszę ani więcej, ani mniej. Piszę w sam raz. Czyli o tym, co się wydarzyło i przy okazji, czy to coś wzbudziło we mnie serca granie (skojarzenia, retrospekcje, komentarze, analiza, humor sytuacyjny, cytaty, szukanie w zakamarkach nieograniczonej wiedzy, itp.). Jeśli go nie ma, wpis robi się zwyczajny, jeśli jest, pojawia się "urquellowski" pazur (spodobała mi się ta definicja!).
Żona często stawia problem Czy ty musisz pisać o wszystkim? No, więc muszę, nie potrafię inaczej. Co więcej, nie chcę. Problem ten często poruszał nieżyjący Hel, ale zawsze każdą swoją wypowiedź w jakiejkolwiek formie kończył jednakowo Ale to jest twój blog...
 
PMP - Krótkie teksty Emeryta zmieniają charakter całości.
Wydaje mi się, że to zdanie jest w sprzeczności z pierwszym. Słowo więcej oznacza tutaj be, a za chwilę krótkie też oznacza be. Nie rozumiem. Może jestem ograniczony? To znaczy na pewno jestem, ale nie ma to znaczenia, bo Po Morzach Pływający na pewno miał dobre intencje, a ja być może zakłócam jakiś kontekst.
 
PMP - Stają się zwyczajną kroniką dnia codziennego.
Bo jest to zwyczajna kronika dnia codziennego. I jak to w życiu, raz ciekawsza, raz mniej. Od początku założyłem, że tak będzie, zwłaszcza że zwyczajną codzienność hołubię. Założyłem właśnie, że będzie to taka forma kroniki, pamiętnika, zgodna z definicją nazwy BLOG, o której często wspominała Żona, a do której (definicji) nigdy nie dotarłem, aż do dzisiaj.
Blog (ang. web log – dziennik sieciowy) – rodzaj strony internetowej zawierającej odrębne, zazwyczaj uporządkowane chronologicznie wpisy. Blogi umożliwiają zazwyczaj archiwizację oraz kategoryzację i tagowanie wpisów, a także komentowanie notatek przez czytelników danego dziennika sieciowego. Ogół blogów traktowany jako medium komunikacyjne nosi nazwę blogosfery. W blogach najważniejszą funkcję komunikacyjną pełni tekst językowy, choć pojawiają się także materiały graficzne czy nagrania video...
Blog od wielu innych stron internetowych różni się zawartością. Niegdyś weblogi utożsamiano ze stronami osobistymi... Dziś ten pogląd jest nieaktualny, wciąż jednak od innych stron internetowych blogi odróżnia bardziej personalny charakter treści: częściej stosowana jest narracja pierwszoosobowa, a fakty nierzadko przeplatają się z opiniami autora...
(wytłuszczenia moje).
 
Od pierwszego wpisu tę zwyczajną codzienność rejestruję przede wszystkim dla Żony. Często jej powtarzam, że najpierw piszę dla niej (Jak mnie już nie będzie, będziesz mogła sobie wrócić wspomnieniami - mówię od czasu do czasu bez łzawości, ckliwości i głupawych wzruszeń), potem dla siebie, bo lubię, potem dla pozostałych czytających, na końcu pro memoria.
To tyle. I pomyśleć, że wystarczyło delikatne poranne trącenie struny przez Po Morzach Pływającego.
Dalej napisał "normalnie":
Po marokańskim słońcu, chłodny szkocki poranek daje chwilę oddechu.
Spokojnego i chłodnego dnia.

Przed 08.00 byłem już w Pięknym Miasteczku. Edek czekał wyluzowany oparty o jakąś elektryczną skrzynkę.
- Jest pan sam?... 
Kiwnął potakująco.
- A kolega?
- Jeszcze nie wrócił z Niemiec.
- To kiedy wróci?
- Może w poniedziałek. - odparł cały czas na tej samej fali niczym niezmąconego spokoju.
- To chodźmy, pokażę panu o co chodzi.
- Najlepiej wziąć kontener i wszystko wywieźć do PSZOKu (Punkt Selektywnej Zbiórki Odpadów Komunalnych). - wymyślił na miejscu.
Nie dyskutowałem z nim, bo też nauczyłem się Powiatowstwa i wiem, że sprawę da się załatwić inaczej, sensowniej i taniej. A rozwiązanie przyjdzie samo, byleby się nie spieszyć i nie robić niczego pochopnie.
Umówiliśmy się na za parę dni.

W Pół-Kamieniczce zmontowałem skrzynię z nowym spodem. Całość wyglądała niespodziewanie bardzo dobrze. Paliłem się, żeby efekt pokazać Żonie. 
Po I Posiłku wróciliśmy razem do Pół-Kamieniczki. Żona widząc kolejne pozytywne klocki w tej całej zabrudzonej i zakurzonej układance zaczynała powoli wierzyć, że może to być wreszcie normalne mieszkanie. 
Ażeby je jeszcze bardziej unormalnić, w kuchni i w łazience przymocowaliśmy wspólnie przyczepy pod metalowe karnisze. Po czym podziękowałem Żonie i odwiozłem ją do domu. Po co miała się nudzić. Wiadomo, że z tego mogłyby powstać same komplikacje. Drżenie moich dłoni przy dalszym montażu byłoby z nich najmniejsze.
Późnym popołudniem wreszcie zacząłem wyprowadzać się z Pół-Kamieniczki. Wyniosłem wszystkie możliwe narzędzia (było tego trochę, bo nie chciałem się dać zaskoczyć brakiem jakiegoś głupiego śrubokręta), skrzynki, kartony, worki i mieszkanie po raz pierwszy przejrzało. Przestało być terenem remontu.

O 18.00 rozpoczął się trzeci ćwierćfinał - mecz Czechy - Dania (1:2). Kibicowałem 51% Czechom, 49% Duńczykom. Spodziewałem się lepszego meczu. Dobrą stroną był brak dogrywki. Więc przed drugim meczem obejrzeliśmy 8. odcinek Rządu.
W meczu Ukraina - Anglia (0:4) kibicowałem Ukraińcom. Liczyłem, że się Anglikom postawią. Ale ci byli dojrzalsi, skuteczni i bezlitośni. Przy stanie 0:3 wyciszyłem głos, zacząłem czytać książkę, a mecz tylko podglądałem. I tak bez emocji dotrwałem do końca.
Wieczorem, jeszcze przed drugim meczem, nieugięcie postanowiłem spać jutro do oporu. W końcu niedziela. Ale na wszelki wypadek smartfona nastawiłem na 09.00, żeby nie przesadzić.
 
NIEDZIELA (04.07)
No i dzisiaj obudziłem się o 06.30.  

Rozpaczliwie próbowałem spać dalej przewracając się przez pół godziny z boku na bok. W końcu wstałem. Żona, która wczoraj od razu kibicowała mojemu desperackiemu postanowieniu, tylko ciężko westchnęła.
 
Rozmawialiśmy dzisiaj z Zaprzyjaźnioną Szkołą. Liczyli, że może uda się nam do nich przyjechać. Ale jak to mieliśmy zrobić? Bardzo chcieliśmy wspólnie z nimi uczestniczyć w jubileuszach pracy dydaktycznej i działalności artystycznej Męża Dyrektorki, ale to były mrzonki. Namawialiśmy się na ich przyjazd do nas w okolicach połowy sierpnia.
Oczywiście nadal konstruktywnie z i pełnym zrozumieniem i zaangażowaniem rozmawialiśmy o sprawach szkół, jakby u nas od roku nic się nie zmieniło.

Po południu długo ociągałem się z wyjazdem do Pół-Kamieniczki. Świadomość niedzieli robiła swoje - działała destabilizująco, podkopywała morale i likwidowała w zanadrzu wszelki wątły zapał. Co z tego, że wiedziałem, że jadę, aby robić tylko pierdoły - wyczyścić dwie lampy i drzwi.
W końcu z ciężkim sercem pojechałem. Pierdoły zajęły mi dwie godziny. Zostały mi jeszcze do wyczyszczenia dwa okna. Wiem, że nie są to pierdoły.

Wieczorem rozpocząłem pierwsze przymiarki do jutrzejszego wyjazdu do Metropolii. Dość nietypowo, bo podlałem wszystkie rośliny, w tym brzozy. Ostatnio Żona zaczęła się nimi denerwować, bo u niektórych dostrzegła żółte liście. No cóż, dziewczyny walczą. Starają się pogodzić ukorzenianie z zewnętrznym życiem, a to na tym etapie nie jest proste i jakieś straty muszą być. Dopiero w przyszłym roku będą całkowicie u siebie, a liście pożółkną prawidłowo dopiero jesienią.

"Pożegnalnie" obejrzeliśmy 9. odcinek Rządu. Były zakusy, żeby obejrzeć 10., ostatni z 3.sezonu, i bodajże ostatni w ogóle. Ale przytomnie postanowiliśmy zostawić go sobie do mojego powrotu.
 
PONIEDZIAŁEK (05.07)
No i dzisiaj rano dotknęła mnie przewrotna złośliwość.
 
Z racji wyjazdu do Metropolii nastawiłem smartfona na 06.00. Czekało nas bowiem jeszcze wiele spraw do załatwienia, a wyjechać chciałem w miarę wcześnie, żeby uniknąć koszmaru godzin szczytu, chociaż w tak dużych miastach w wakacje jest on znacznie mniejszy.
Gdy zadzwonił, obudził we mnie, nomen omen, gwałtowną chęć dalszego spania. Ale nie mogłem sobie na to pozwolić. Paranoja.

Bez I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu pozałatwiać kilka drobnych, ale pilnych spraw. Po powrocie wystawiłem worki z segregacją i mogłem zacząć się odgruzowywać. Ale tylko częściowo. Żona mnie ostrzygła. Resztę zostawiłem na Nie Nasze Mieszkanie.
Mimo zrobienia po drodze zakupów w Leclercu udało mi się dotrzeć przed korkami. Znowu byłem od razu u siebie i od razu rozpocząłem tutejsze życie - urządzanie się i poniedziałkowe pisanie.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwadzieścia razy i wysłał dwa smsy.
W tym tygodniu Berta ponoć szczekała do Talesa, psa naszych gości. Tak twierdziła Żona, ale ani ona, ani ja przy tym nie byliśmy.
Godzina publikacji 22.20.