poniedziałek, 29 listopada 2021

29.11.2021 - pn - dzień publikacji
Mam 70 lat i 361 dni.

WTOREK (23.11)
No i jednak Szpital New Amsterdam odpada.
 
Wczoraj obejrzeliśmy 2 odcinki. Podobały się nam, nie mieliśmy zastrzeżeń, ale...
- No, powiedz, ale ostatecznie czym on się różni od dziesiątków "medycznych" seriali?
Musiałem przyznać rację. Ja mógłbym oglądać, ale może rzeczywiście byłaby to jakaś strata czasu.
Przed wyłączeniem telewizora Żona "niechcący" włączyła I odcinek Rancza.
- A pamiętasz, gdy oglądaliśmy drugi raz, to się nam dobrze oglądało. - Mogłabym ponownie. - Nie chodzi o fabułę, ale o poszczególne sceny i dobrą grę aktorską. - Poza tym miałabym z głowy ciągłe szukanie.
Nie wiem, czy chciałbym i nie wiem, czy nie chciałbym. Chyba irracjonalnie przeszkadzałaby mi w oglądaniu świadomość "braku" Kusego, czyli niedawnej śmierci Pawła Królikowskiego (2020). Zobaczymy, co przyniesie wieczór.

Przed południem pojechaliśmy do Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa robiąc po drodze w Powiecie zakupy, bardziej dla nich niż dla nas. Taki sąsiedzki układ.
Gdy wróciliśmy, ściąłem jedną taczkę nawłoci, narąbałem drewna i powiesiłem wreszcie karnisz nad tarasowymi drzwiami. Żona powiesi jakąś zasłonę i już ją nie będzie niepokoić "w dzień" przepastna czarna otchłań.

Wieczór niczego nie przyniósł, bo oglądałem mecz Dynamo Kijów : Bayern Monachium (1:2). Warto było dla samej kapitalnej bramki z przewrotki Roberta Lewandowskiego. Żona dość rączo poświęciła swój czas i wiedzę, przeszła przez meandry logowania i wykupiła mi za 40 zł miesiąc transmisji w Polsat Sport Premium 1. 
Gdzieś po 18.00 naszło mnie, że chętnie obejrzałbym ten mecz. Myślałem, że się uda w "zwykłej" internetowej telewizji, ale się zawiodłem.
- A ja już sobie takie plany robiłam na samotny wieczór... - Żona się również zawiodła.
Stąd ta jej rączość.
Przy okazji dotarło do mnie, jak jestem telewizyjnie uwsteczniony i nie zdaję sobie sprawy, na przykład, z faktu, ile jest Polsatów. Dawno się w tym pogubiłem, a teraz to już wcale tego nie śledzę.
Pamiętam, jak po ustrojowej zmianie, pojawił się Polsat Polsat, czyli kwintesencja ówczesnego jednego Polsatu, co wtedy było oczywistą sensacją. Zresztą co nią wtedy nie było.
Puszczali jakieś chałowate filmy dotychczas niedostępne, o fatalnej jakości obrazu, chyba w trybie (systemie? - nie znam się na tym) wideo, z lektorami ściągniętymi chyba prosto z ulicy i z reklamami, które ówcześni realizatorzy i technicy Polsatu ucząc się nowego reklamowego fachu puszczali dość brutalnie w trakcie jakiejś akcji lub dialogu, bo w pół strzału lub w pół słowa. Już wtedy było to mocno irytujące, ale wygłodniały naród, mimo że był to pewien obciach, oglądał nową telewizyjną ofertę.
Pamiętam, że podobnie  było z Biedronką. Gdy raz zajrzałem z ciekawości, długo potem ją/je omijałem szerokim łukiem. Przypominała najgorszy dyskont (Dyskont – sklep sprzedający towar w ograniczonym asortymencie i w obniżonych cenach. Główną strategią dyskontów jest przyciąganie klientów obecnością towarów o niskich cenach i agresywną polityką promocyjną skierowaną przede wszystkim na niskie ceny), chociaż wtedy jeszcze dokładnie nie wiedziałem, co to oznacza. Ale sam widok gór towaru złożonego na paletach, porozrywane folie, byle jak ułożony asortyment, ogólne wrażenie bałaganu odrzucały i przypominały bardziej targowisko niż sklep. Drażniło to moje poczucie estetyki, chociaż przecież byłem człowiekiem z komuny. 
A teraz? Kupuję tam Pilsnera Urquella.

Żona "odzyskany" wieczór wykorzystała na oglądanie MasterChefa. Wiadomo, że ze mną by się nie dało. Dawniej, w czasach naszowsiowych to była jej ulubiona rozrywka. Druga, zdecydowanie ważniejsza, w kategoriach "pasja",  to było oglądanie Grand Designs. Teraz już tego nie robi, bo mniej więcej od 19. lat ma własne Grand Designs. Poza tym nie ma już Kevina McClouda, a to nie pierwszy przypadek, kiedy obecność lub nieobecność danego człowieka czyni różnicę.
- Na Gesslerową jednak już patrzeć nie mogę. - Te jej miny, ubiory... - Interesują mnie ci wszyscy młodzi ludzie, którzy przygotowują fajne rzeczy. - wieczór podsumowała Żona.

Dzisiaj o 09.36 napisał Po Morzach Pływający.
W temacie marynarskim.
Wczoraj 22.12.22 pracę rozpocząłem o godzinie 0620, a zakończyłem ją dzisiaj 23.11.21 o godzinie 0240.
Jak zauważyłeś w niedzielę 21.11.21 rozładowywałem cement, a w poniedziałek czyli wczoraj załadowałem pszenicę.
Nie narzekam ostatnio na brak zajęcia.😉
Jest 0311 i....mimo zmęczenia nie mogę zasnąć.
Na dzień dobry, fotka z wczorajszego dnia
 
Chyba nawet przyzwyczaiłem się, a może i nauczyłem specyficznego podawania godzin. Nie wiem, czy wynika on ze współczesnego świata, gdzie na wszystko szkoda czasu, nawet na kropki, czy też jest to taki międzynarodowy marynarski sposób zapisu. Dobrze, że przy datach kropki były.
Wydawało mi się, że system rozszyfrowałem i za każdym mailem Po Morzach Pływającego nieźle się w nim poruszałem, ale przyznam, że po dzisiejszym trochę zgłupiałem. Bo chyba dobrze odczytałem, czytając od lewej do prawej, a nawet od prawej do lewej, że pracę rozpoczął 22. grudnia 2022 roku o godzinie 06.20, a zakończył ją 21 listopada 2023 roku lub 23 listopada 2021 roku o godzinie 02.40. Z kolei za chwilę pisze o rozładowywaniu cementu 21 listopada 2021 roku (czytając wte i wewte), więc zgłupieć można...
Wytłumaczenia tego stanu rzeczy mogłyby być dwa. 
Jedno niedorzeczne, mianowicie, że statek, nomen omen, poruszał się z prędkością świetlną i to by tłumaczyło w jakiś sposób dziwną czasoprzestrzeń. Ale skoro tak, to wraz z nim musiałaby się w ten sposób poruszać cała infrastruktura portowa, załadowczo-wyładowcza, a ona jest mocno i przyziemnie przytwierdzona do ziemi, która z kolei jest przytwierdzona do Ziemi. A ta z prędkością światła się przecież nie porusza. Tak więc metodą redukcji doszliśmy do absurdu takiego tłumaczenia.
Drugie jest ludzkie, przyziemne, wytłumaczalne rozumem. Przemęczenie, o którym pisze sam Po Morzach Pływający.
Trzeba by zacząć się martwić jego stanem. Pocieszeniem jest fakt, że niedługo stanie na twardym gruncie, nomen omen, przypłynie/przyleci/przyjedzie do domu, a Matka Natura pozwoli mu wrócić do pierwotnego rytmu ukształtowanego milionami lat.
Inna ciekawostka z maila jest taka i mocno mnie ona zastanowiła, że te same ładownie wożą a to cement, a to pszenicę. Wiem, że inaczej się nie da patrząc przez pryzmat ekonomii. I wiem, że ładownie są myte i glancowane na błysk, zwłaszcza że nadzoruje to Po Morzach Pływający, ale...  Ale jako chemikowi coś mi tu nie gra i zgrzyta, a poza tym, ilu na świecie jest takich Po Morzach Pływających?...
 
ŚRODA (24.11)
No i prawie z samego rana zabraliśmy się wreszcie za drukarkę. 
 
Czyli za drukowanie.
Drukarka nie działała od ponad dwóch miesięcy, jak się okazało z powodu złego tuszu. Najpierw długo zwlekaliśmy  z wydrukiem różnych rzeczy, a jak już nas naszło, okazało się, że nowy tusz jest wadliwy. A z jego wymianą na nowy znowu czekaliśmy kilka tygodni. Zaległości narastały, aż w końcu osiągnęły wartość krytyczną i nagle musieliśmy gwałtem z samego rana drukować, bo się dłużej takiego stanu nie dało wytrzymać.
Publikacje blogowe zalegały od połowy września, brak też było wydrukowanych dowodów opłaty OC Inteligentnego Auta (jeździmy) i Terenowego (nie jeździmy) oraz wszelakich faktur i innych dokumentów. Zeszło nam na tym blisko dwie godziny. To otworzyło mi front biurowych prac po godzinie 16.00, kiedy o tej porze roku miało być już ciemno.
Za jasnego wyciąłem dwie ostatnie taczki nawłoci i żyłką opędzlowałem całe nabrzeże. W ten sposób na wiosnę, a będzie to już trzeci raz w Wakacyjnej Wsi, w pełni zapanuję nad tym co rośnie nad Stawem, w stosownych momentach, całkowicie na bieżąco, wycinając zbędne tryfidy.
Potem zabrałem się wreszcie za złamany konar, który swoje kilka tygodni odleżał dając świadectwo złego gospodarzenia. Sekatorem odciąłem wszystkie gałęzie, a stihlem pociąłem konar. Grubsze poszło na przyszłe ognisko, a drobnica wylądowała na górce. Przy okazji wyglancowałem cały podjazd przed Małym Gospodarczym.
Wieczór, czyli po 16.00, najpierw spędziliśmy na ciekawej kolejnej rozmowie o życiu i czekających nas w najbliższych dniach sprawach, a potem drugą i długą jego część przesiedziałem na porządkowaniu wydruków, wkładaniu ich w odpowiednie segregatory, czyli według Żony byłem w swoim żywiole. O tyle było to zgodne z prawdą, bo po tym, jak ona wydrukowała mi kartkę z napisem 3 BLOG EMERYTA, którą włożyłem w grzbiet kolejnego segregatora, trzeciego oczywiście, z lubością wpinałem do niego kolejne wydrukowane wpisy. 
Jeśli do tego dodam uporządkowanie całej naszej domowej buchalterii, to nic dziwnego, że zaczęliśmy oglądać film trochę przed 21.00. Jak na nas bardzo późno.
Amerykańska komedia z 2015 roku Przewodnik po życiu okazała się być filmem bardzo nieamerykańskim. Bliższym francuskiemu z pewną powolnością i delikatnym humorem trochę przypominającym filmy Woodego Allena. To wszystko spowodowało, że w połowie zacząłem zasypiać. To wcale nie oznaczało, że film mnie nie interesował, jednak brak "prostej" adrenaliny przy ogólnym zmęczeniu zrobił swoje. Z Żoną ustaliliśmy, że dokończymy jutro. I za jej namową nastawiłem smartfona na 08.00. Czekało mnie ponad 10 godzin snu. Było to mocno karygodne, bo według mojego Syna Starsi ludzie potrzebują coraz mniej snu, a ty?!... Zarzucał mi kiedyś ten haniebny postępek mocno zirytowany, że tylko bym spał i spał, na przykład o 23.00 lub później nie bacząc na różne moje uwarunkowania niezwiązane z wiekiem. Znowu wrzucał mnie do jakiejś szuflady.

CZWARTEK (25.11)
No i dzisiaj wstałem o 08.00.
 
Żona kusiła mnie, abym sobie pospał jeszcze dłużej, ale nie było szans, bo i tak czułem się wystarczająco nieswojo. Rano się zdziwiłem, bo mój smartfon odezwał się pierwszy, a za jakieś trzy sekundy żoniny, a oba były nastawione na tę samą godzinę. Ciekawe, bo przecież oba te urządzenia sterowane są tym samym cyborgowym zwierzchnikiem.
- To może pośpisz dalej?... - nie odpuszczała Żona.
Leżąc rozbudzony z postanowieniem wstawania coś mruknąłem pod nosem. W końcu się zebrałem.
- To jak ja mam teraz leżeć?... - zapytała zdezorientowana Żona. 
Nie dziwiłem się jej. Też chciała wstawać, ale razem, na trzy cztery, to jakoś tak głupio, za dużo porannego zamieszania, a ona tego rano nie lubi. A poza tym na dole nierozpalone...
Zeszła, gdy i w kuchni, i w kozie się paliło. Fizycznie to niczego nie zdążyło zmienić, ale dla psychiki było już cieplutko. Widok ognia, to trzaskanie drewna i buczenie w kominie...
Ze wszystkim byłem gotowy o 08.40. A "normalnie", ostatnio, o 07.10. Powiedziałem sobie po cichu i dla wzmocnienia efektu głośno, że to ostatni raz. Ale sytuację, mimo tak późnej pory, opanowałem.
Żona broniła dzisiejszego incydentu, więc stwierdziłem, że dobrze, raz na dwa lata może być.

Po I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu na drobne zakupy w świetle zbliżającego się dwudzionka. A po powrocie "zrobiłem" dolne mieszkanie oraz narąbałem górę drewna, żeby mieć dwudzionkowy spokój.
Wieczorem dokończyliśmy oglądanie filmu. Nie zawiódł nas i pozostawił ciepłe i sympatyczne wrażenie.
O 21.00, jak Pan Bóg przykazał o tej porze roku, już spałem.
 
PIĄTEK (26.11)
No i dzisiaj skończyłem z chorymi eksperymentami.
 
Wstałem o 05.30.
Dzień tkwiący jeszcze w nocy od razu zrobił się dłuższy. Prosta recepta. Dodatkową mobilizacją był dzisiejszy przyjazd gości do dwóch mieszkań, więc od rana trzeba było palić w kozach, żeby na wejściu mieli ciepło. Takie oczywiste standardy. Poza tym musiało być ciepło dla Żony, która też miała co tam robić.
Po wczesnym I Posiłku zabrałem się za górne mieszkanie, potem za nasze, a potem za siebie. Gdy goście przyjechali, jedni o 15.00, drudzy o 16.00, zrobił się luz, bo nie trzeba było pilnować kóz i do nich dokładać.
Po II Posiłku zrobiliśmy sobie kolejny wieczór z cyklu Rozmowy o życiu.
Wieczorem oglądaliśmy Tożsamość z Liamem Neesonem. Dreszczowiec z 2011 roku. Kraj produkcji złożony - Francja, Niemcy, USA, Wielka Brytania. Taki międzynarodowy miszmasz.
Film zaczynał budzić we mnie dreszcze, gdy Żona delikatnie uprzedziła, że "chyba" zasypia. W takich sytuacjach postanowiliśmy nie dyskutować i nie przekonywać się nawzajem. Po prostu wyłączyliśmy   laptopa i telewizor.
 
SOBOTA (27.11)
No i dzisiaj wykorzystaliśmy piękną pogodę na... obijanie się. 

Oraz na kolejne rozmowy o życiu. Wolę uczestniczenie w nich i specyficzne wówczas stany Żony, niż jej ostatni, sprzed kilku dni. Dla mnie przerażający.
Wracaliśmy bodajże z Powiatu, gdy, chyba ja, zacząłem o Cykliniarzu Angliku i jego pewnych zaległościach dotyczących Pół-Kamieniczki, które do tej pory nie zostały zamknięte. To od razu podkręciło nastrój w Inteligentnym Aucie w kierunku ostrawej i nieprzyjemnej dyskusji, by w końcu skisić humor na cały wieczór.
- Wiesz, przez ten wczorajszy wieczór - zaczęła Żona dzisiejszego dnia, gdy zeszła rano na swoje 2K+2M - spadło na mnie jakieś odium, że nawet myśleć mi się nie chce!
A to u niej oznacza co najmniej jak żyć mi się nie chce! Stąd moje przerażenie. Wpadłem w lekką panikę i w końcu ubłagałem ją, żeby myślała, że damy radę, że to był incydentalny przypadek, itd.
Starałem się jej stan zagadać i nie dopuścić do niej myśli, że ona nie myśli i chyba jakoś się udało, bo Żona zaczęła wracać do normy, czyli do życia.
Poza tym, gdzie i w czym ja znalazłbym swoją poranną przestrzeń, gdyby od rana Żona nie myślała i chciała od razu rozmawiać?... Aż strach pomyśleć. Taka zmiana po tylu latach.

Żeby całkiem jednak nie skisnąć, piękną pogodę wykorzystałem też na ogródek. Skopałem do końca cały teren nawiózłszy go uprzednio końskim obornikiem od Sąsiadów. Usunąłem resztki po dyniach, ostatnią, czyli drugą z tegorocznych plonów w końcu zerwałem (?) i przyniosłem do domu nie wiedząc, że jeśli ją zostawię bez uprzedzenia na stole w kuchni, to nieźle nastraszę Żonę, która, gdy weszła z salonu, została zaskoczona widokiem monstrum. Mogłem uważać dzień za zaliczony.
Wieczorem skończyliśmy oglądanie Tożsamości, a ponieważ trwało to zaledwie 40 minut, to zabrałem się za Safe House, amerykański thriller z 2012 roku z Denzelem Washingtonem i Ryanem Reynoldsem.
Żona miała dosyć, a ja bardzo szybko zorientowałem się, że już ten film oglądałem. Stąd po pół godzinie resztę przełożyłem na jutro.
 
NIEDZIELA (28.11)
No i niedziela była niedzielą, a nawet więcej.
 
Do południa nic się nie działo, oprócz padania deszczu. O 14.00 zaproponowałem Żonie, że na górze sam obejrzę pozostałą część Safe House, by na wieczór być gotowym na jej wybrane propozycje filmowe.
Leżałem sobie na łóżku, obok stał Pilsner Urquell a za oknem sypał pierwszy śnieg z deszczem. Było pięknie, zwłaszcza że mogłem sobie dość swobodnie ustawić głośność, żeby lepiej słyszeć strzały, gonitwy i bijatykę.
Humor miałem jednak nie najlepszy. Chyba najadekwatniej oddawał mój stan cytat tego tygodnia (poniżej). Stąd zasugerowałem Żonie, żeby na wieczór znalazła do obejrzenia taką lekką komedię, bez specjalnych ambicji, najlepiej francuską.
- Bo oni mają lekkie. - wyjaśniłem.
- Ciekawe skąd ci wezmę na zawołanie francuską komedię... - odparła bez specjalnej zgryźliwości.
Stanęło na wspólnym wyborze. Obejrzeliśmy amerykańską komedię (remake filmu z 1958) z 2003 roku Czego pragnie dziewczyna. Wśród wykonawców dostrzegliśmy nazwisko Colina Firtha, którego lubimy, cenimy i który dawał szansę, że film obejrzymy do końca. Tak też się stało. Mimo amerykańskiej głupkowatości pewnych scen, do przyjęcia biorąc pod uwagę konwencję filmu, dominował humor angielski (większość aktorów brytyjskich), a to nam zupełnie wystarczyło.

PONIEDZIAŁEK (29.11)
No i znowu się nic nie działo.
 
Czyżbym naprawdę wchodził w wiek emerytalny? 
Na kanwie tych myśli, dzisiaj rano, gdy Żona zeszła na swoje 2K+2M, poruszyłem temat nicniedzianiasię. Żona specjalnie tematu nie rozwijała, więc zaznaczyłem jej, zresztą nie po raz pierwszy, żeby w sytuacji przeciągającego się nicniedzianiasię zwracała mi każdorazowo uwagę i pilnowała mnie, gdybym w takiej sytuacji zaczął nagle chodzić "na narciarza" i zaczął mlaskać. Jak się nic nie dzieje, bardzo łatwo zdziadzieć.
Złośliwie zademonstrowałem Żonie przez sporo sekund chodzenie "na narciarza" i dopiąłem swego.
- Przestań! - Nie mogę na to patrzeć! - usłyszałem z satysfakcją.
Życie jednak wyciągnęło do mnie pomocną dłoń i wprowadziło pewne ożywienie. Zbliżał się początek grudnia, a z nim coroczne spotkanie z właścicielem mieszkania wynajmowanego dla Teściowej. Zawsze o tej porze rozliczamy czynsze i płatności za media oraz przystępujemy do negocjacji na nowy rok. Szykował się więc wyjazd do ukochanej Metropolii. 
Dodatkowo Żonę telefonicznie napadła firma, która koniecznie chce wymienić w Nie Naszym Mieszkaniu podzielniki ciepła. To się umówiłem na środę.
Żona zaproponowała, żebym jechał sam Bo trzeba przypilnować domu i po co Bertę wozić samochodem tam i z powrotem?

No i w prosty sposób otworzył się raj. Wprost nie mogę się doczekać metropolialnych korków i mojego złorzeczenia, miejskiego paraliżu z powodu obfitych opadów śniegu i zaskoczenia wszelkich antyśniegowych służb, wycia karetek po nocach i ich stania w środku nocy z migającym przez godzinę niebieskim światłem pod oknem pokoju (w którym śpię) Nie Naszego Mieszkania, wycia motocykli prowadzonych przez debili mknących jedną z głównych metropolialnych arterii 160 na godzinę, porannych stukotów szpilek pań spieszących do pracy, ciekawych rozmów przed windą i pod oknami mieszkania i wreszcie śmieciarzy. Wzruszyłem się na samą myśl. Życie od razu mi wróciło.
A ile czeka mnie niespodzianek. Chociażby ze strony samej firmy wymieniającej podzielniki ciepła. Nie do przewidzenia. O Teściowej to już głupio nawet wspominać, zwłaszcza że zaprosiła mnie na obiad.
 
Po I Posiłku (ja twaróg, Żona jaja na miękko, które przez ostatnie dni robię bezbłędnie, nomen omen) pojechaliśmy do Powiatu. Po standardowe zakupy. A gdy wróciliśmy, zabrałem się za przygotowanie fury drewna, żeby Żona pod moją nieobecność miała czym palić i grzać. Poza tym obdzwoniłem trzech dostawców drewna, bo te nasze zeszłoroczne 20 kubików powoli się kończy. Sąsiad Od Drewna zachorował na Covid-19, więc na niego nie można liczyć. Stąd skontaktowałem się z dwoma nowymi dostawcami, których zwizytuję w czwartek w drodze powrotnej z Metropolii. A potem podejmiemy decyzję - ile i za ile.

Miałem dzisiaj oglądać ceremonię wręczenia Złotej Piłki najlepszemu piłkarzowi, ale w ostatniej chwili doczytałem, że ta najgłówniejsza informacja wypłynie dopiero o godzinie 23.00. A na tak długie śledzenie gali i bicia piany mnie nie stać. Chciałbym, żeby to był Robert Lewandowski i uważam, że mu się należy, ale w tym względzie jestem pesymistą. Jednak jutro rano laptopa będę odpalał z drżeniem serca.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 18.50.

I cytat tygodnia:
Zamartwianie się nie usuwa jutrzejszych problemów, ale zabiera dzisiejszy spokój. - (anonim)


 
 
 
 

poniedziałek, 22 listopada 2021

22.11.2021 - pn - dzień publikacji
Mam 70 lat i 354 dni.
 
WTOREK (16.11)
No i z pomeczowych reminiscencji wychodzi mi, że najgłupszy jest PZPN. 

Chyba, że jeszcze Sousa, a może ktoś jeszcze. O tym nie dowiemy się nigdy.
Wygrana z Węgrami (wystarczał bodajże remis) nie dość, że dawała nam rozstawienie wśród drużyn przystępujących do baraży, to jeszcze możliwość grania pierwszego meczu u siebie, czyli wpływ z biletów (o wszelakich reklamach nie wspomnę) do kasy PZPN rzędu 10-15 mln zł. Oczywiście obecność Lewandowskiego w naszym składzie w tym meczu nie gwarantowała z automatu zwycięstwa, bo taka jest piłka, ale jednak...
W tej sytuacji, jak trafimy na Włochy, Portugalię, Szwecję lub Bóg wie kogo, o Katarze możemy sobie pomarzyć. Może to i dobrze, bo w przyszłym roku, w grudniu, Żona nie będzie musiała się denerwować, i to przed Świętami, z tego powodu, że ja się denerwuję oglądając występy naszej reprezentacji. I nie będzie musiała brzydko się wyrażać Ten zasrany sport! Nie to, że nie mam nadziei, ale trzeba znać miejsce w szeregu. Realia mówią, że nasze szanse na awans spadły gwałtownie.
Czułem się więc po meczu głęboko zniesmaczony.

Z samego rana Pasierbica przywiozła swoje ukochane dzieci. Tak wcześnie, bo musiała natychmiast wracać do Metropolii, żeby, mimo lekkiego spóźnienia, być w pracy.
I poranek oczywiście gwałtownie się zmienił. Zamiast zwyczajowej ciszy i powolności wszystko uległo przyspieszeniu z  równoległym wzrostem ilości decybeli. To dodatkowo dołożyło się do mojego kiepskiego pomeczowego  stanu (niewyspanie i zniesmaczenie), ale po jajkach na miękko trochę mi się poprawiło. Żona o sobie nic nie mówiła, ale oboje zgodnie stwierdziliśmy, że z dziećmi trzeba będzie gdzieś wyjść i przekierować ich energetyczny impet z nas na cokolwiek, jeśli chcemy przetrwać.
Ale póki co impet musieliśmy wziąć na klatę i zagrać mecz. Team Ofelia i ja przegrał z teamem Q-Wnuk i Babcia 9:10. 
Można by powiedzieć, że lwia część dnia stała pod znakiem Szlaku Lodowego (Szlakiem Lodów?, W Poszukiwaniu Lodów?), co miało okazać się dla nas mocno zbawienne. Najpierw w sąsiedniej wsi, tej, w której planujemy w 2023 roku zjazd moich koleżanek i kolegów ze studiów, wyposażonej w wypasiony lokal gastronomiczny, w sporej części z unijnych funduszy, zostaliśmy poinformowani, że lody są tylko w sezonie. Za to były różne ciasta, których dzieci nie chciały. Wszystkim to wyszło na dobre, bo cały ten czas mogliśmy spędzić przy pięknej pogodzie na dworze, zrobić wycieczkę wokół stawów z zabawą w zgadywanie, odwiedzić mini zoo i botaniczną ścieżkę edukacyjną, by wreszcie się wyszaleć na świetnym placu zabaw, na którym większość atrakcji była wykonana z przyjaznego drewna.
Dzieci jednak mają to do siebie, że główny cel wyjazdu nie schodzi im nigdy z pola widzenia, więc w końcu usłyszeliśmy A kiedy będą lody? Pojechaliśmy do Pięknego Miasteczka, do jedynej piekarnio-cukiernio-kawiarni, by usłyszeć Lody są tylko w sezonie. Dzieci oczywiście niczego innego nie chciały.
Pojechaliśmy więc do Powiatu, gdzie lody są zawsze. Jechaliśmy na pewniaka.
Było wszystko. I lody, i desery, a przede wszystkim miejsce dla dzieci z dotykowym ekranem i z interaktywnymi grami. Ktoś to naprawdę świetnie wymyślił. Dzieci nagle zniknęły. Zostały przywiązane, zakotwiczone, zamurowane w kącie sali. A my, dorośli, mogliśmy delektować się godzinnym relaksem. Zbawienne.
 
Wieczorem, czyli o 17.00, po szarpanych posiłkach, bo wymieszanych z grami i ciągłym wymyślaniem A może zagramy?..., dzieci zajęły się sobą. Jest to zawsze wersja light ich pobytu, która oczywiście oznacza więcej ciszy i spokoju, ale wcale nie oznacza niezaangażowania dorosłych. Raczej jest to sytuacja, w której nie znasz dnia, ani godziny. Bo, na przykład, Q-Wnuk kolorował flagi różnych państw. Z racji swoich zainteresowań piłkarskich wiele znał i zrobił bezbłędnie, w wielu pomieszał kolory, a wielu nie znał i trzeba było sprawdzać w Internecie. A kto sprawdzał wyrwany z "nie znasz dnia, ani godziny"?
Nie powiem, samego mnie to interesowało. A na koniec, przy stojącym przy mnie Q-Wnuku, napisałem na blogu wiedząc co będzie Q-Wnuk pomylił kolory Belgii i Hiszpanii. Słyszałem tuż przy moim uchu, jak półszeptem składał sylaby i czytał. Po czym z uśmiechem i z niedowierzaniem patrzył na mnie. Żeby tak tu i teraz czytać o sobie?
Q-Wnuk zaczął czytać i widać, jak postęp lawinowo nabiera tempa. Nagle zaczęły otwierać się przed nim obszary, o których do tej pory nie miał pojęcia, a które zaczęły go fascynować. Za chwilę będzie płynnie czytać i trzeba będzie znowu uważać, ale inaczej, żeby mu coś nie wpadło do rąk i żeby nie zadawał "głupich" pytań.

Późnym wiejskim wieczorem, czyli o 19.00, Q-Wnuk oglądał I połowę finału Mistrzostw Świata z 2018  roku w Rosji Francja : Chorwacja (4:2). Czy przeszkadzał mu komentarz z angielskiej telewizji (taką wersję znalazłem)? Ofelia zaś na drugim laptopie oglądała bajki. Ich droga, wspólnego wieczornego oglądania bajek, rozeszła się jakiś rok temu i oboje przeszli nad tym do porządku dziennego. Żona czuwała na górze reagując na ofeliowe Skończyło się! włączaniem kolejnej bajki i na q-wnukowe Widziałaś, jaka akcja?! słowami mhm lub rzeczywiście! Ja zaś na dole w cudownej ciszy czytałem. Nie spodziewałem się, że wieczór może być tak piękny.
Czego dzisiaj nie zrobiliśmy i co musieliśmy przełożyć? 
Do Zaprzyjaźnionej Szkoły wysłaliśmy smsa, że zadzwonimy za parę dni w założeniu dając sobie trochę więcej czasu po wyjeździe Q-Wnuków, żeby dojść do siebie. 
Recenzja tekstu W Swoim Świecie Żyjącej również musiała poczekać.

O 21.00 wszyscy już spali. To się nazywa pogodzić wymysły cywilizacyjne z naturą i dobowym rytmem.
 
Dzisiaj już o 04.03 napisał Po Morzach Pływający.
Przeginasz z tą pracą.
Rozumiem potrzebę wykonywania różnych czynności, ale chyba powinieneś trochę zwolnić, a na pewno odpoczywać nawet wtedy kiedy wydaje się, że nie musisz. Przecież Ty nic nie musisz. Możesz robić co chcesz lub nic nie robić. Takie prawo Emeryta. Roboty nie przerobisz. Nie ma takiej opcji. Mieszkając w domu i prowadząc tego typu działalność zawsze jest coś do zrobienia, ale czesem trzeba sobie najzwyczajniej odpuścić.
Miłego dnia 🤗
(pis. oryg.)
Z treści przebija troska, to miłe. Ale co mam robić, skoro muszę i to z kilku powodów?
 
ŚRODA (17.11)
No i dzisiaj wstaliśmy trochę po 08.00. 
 
To znaczy my, nie dzieci.
Patrzyliśmy na siebie nic nie rozumiejącym wzrokiem.
- To chyba wstanę... - Żona nie wiedziała, co  z tym fantem zrobić. - Napiłabym się chociaż kawy. - dodała ciągle szeptem.
Czekaliśmy jeszcze trochę licząc na to, że w końcu przylezą. Cisza.
- To ja wstanę, rozpalę na dole i wrócę. - podjąłem męską decyzję. - Może wtedy przylezą.
Wszystko porannie zrobiłem tłukąc się jak zwykle i nadal nic. Wróciłem na górę, a tu Żona w łazience w pełnym rynsztunku.
- A co miałam zrobić?... - szeptem oznajmiła widząc mój niedowierzający wzrok. - Ofelia się nawet obudziła, ale przyszła tylko na siu-siu i z powrotem się położyła.
Zeszliśmy na dół. Udało się wypić sole i pierwsze kawy. Nawet zacząłem pisać, gdy usłyszałem za sobą drobne kroczki.
- Cześć dziadek. - Ofelia podeszła ze swoim tajemniczym uśmiechem. 
Przysunąłem twarz do jej buźki.
- Słyszałem, że już robiłaś rano siu-siu.
Przysunęła się jeszcze bliżej tak, że zdawało mi się, że zaglądam w głąb jej niesamowitych oczu.
- Doprawdy urocze... - pomyślałem.
- Kupe chce...
Doprawdy urocze.
Otrzeźwiałem wyrwany z zauroczenia zrywając się natychmiast. Z takim sformułowaniem, jak również z "Zaraz będę wymiotował/-a" u dzieci żartów nie ma. Przeważnie wtedy dorosły jest już o kilka sekund w niedoczasie , a to czyni różnicę.

Za jakąś chwilę Babcia zniosła Q-Wnuka. Przekładając jego wagę na identyczną, ale czegokolwiek innego, Żona nie byłaby w stanie, ot tak o prostu, znieść to cokolwiek z góry na dół. Ale to był Q-Wnuk...
Bolał go brzuszek i było mu niedobrze. Wszyscy się zgodziliśmy, że musi być szlaban na lody.
W tej sytuacji zbieraliśmy się długo, ale w końcu ponownie wyjechaliśmy do Powiatu. 
Główną atrakcją była wizyta w Muzeum Bombek. Jak widok tysięcy magicznych kształtów i kolorów działa na dzieci nie trzeba tłumaczyć, ale i dorośli nie mogą pozostać obojętni, bo zaraz, natychmiast, odklejają się im wszelkie magiczne wspomnienia z dzieciństwa.
Byłbym poszedł o zakład o duże pieniądze, że owszem bombki były piękne, ale piękniejszy był interaktywny ekran z grami. Stąd znowu dzieci nie było, a my mogliśmy odpoczywać. Im wystarczyły do towarzystwa dwie buteleczki z soczkami, a nam herbata i kawa.

Przed zmierzchem Babcia, Ofelia i Q-Wnuk rozegrali mecz. Ja nie. Dopiero pod koniec wystąpiłem w roli sędziego. Nawet nie pamiętam wyniku, ale na pewno wygrał Q-Wnuk.
Wieczór spędziliśmy przy grach planszowych, a potem była powtórka z rozrywki. Q-Wnuk oglądał II połowę meczu Francja - Chorwacja, Ofelia bajki, całość nadzorowała Żona, a ja na dole czytałem książkę.
 
Dzisiaj o 04.52 znowu napisał Po Morzach Pływający. Można powiedzieć, że był to taki marynarski meldunek ze zwykłego roboczego dnia.
Wczoraj
Pobudka 0250..... shifting do drugiego portu.. Kontynuacja załadunku cementu...... koniec załadunku... czyszczenie pokryw ładowni.... deszcz...... kontynuacja czyszczenie pokryw ładowni...zabezpieczenie całego sprzętu przed wyjściem na morze....mycie pokryw ładowni....końcowy DS.... dokumentacja....... 2030 ...mogę wziąć prysznic.
Poniżej ilustracja czyszczenie pokryw. Zdjęcia robione z gantry, a poniżej moja załoga.
Przynajmniej tyle dobrego z bycia" szeryfem":)
(pis. oryg.)
 
CZWARTEK (18.11)
No i dzisiaj dzieci wstały już normalnie, o 07.00. 
 
Wszyscy poruszali się w zwolnionym tempie, nawet dzieci. Wśród panującego wszędzie rozgardiaszu, na podłogach, stołach i krzesłach odnajdywały się swobodnie, ale w miarę cicho, co nam pozwoliło spokojnie przy kawie wejść w dzień. 
Przed wyjazdem do Metropolii nie mogło się obejść bez ostatniego meczu - Ja kontra Reszta Świata. Wygrała 10:9 Reszta Świata. Wszyscy bez wyjątku stwierdzili, że był to wspaniały mecz. Kilkukrotne zmienne prowadzenie, mnóstwo strzałów i niewykorzystanych sytuacji, no i bramki. Q-Wnuk strzelił siedem, Żona dwie, w tym ostatnią, zwycięską, a Ofelia jedną, ale jaką? Swoją pierwszą samodzielną bramkę w życiu.

Nad powrotem do Metropolii czuwał Q-Wnuk i pilnował, abyśmy tam dotarli przez Powiat. Jego ponownym celem było usiąść przed interaktywnym ekranem.
Nadrobiliśmy 10 km drogi, ale warto było. Zacząłem odpoczywać w przyspieszonym tempie. Żona również. Ale już w Inteligentnym Aucie Q-Wnuk jako Dyrektor wymyślił i zarządził ich przyjazd z rodzicami z Metropolii w najbliższą sobotę, a nasz z Wakacyjnej Wsi, a punktem zlotu miał być interaktywny ekran w Powiecie.
Zareagowałem alergicznie, Żona zaś łagodnie No, w ten weekend to nie, ale może w następny?...
 
U Krajowego Grona Szyderców się nie zasiedzieliśmy. Pasierbica musiała zawieźć Q-Wnuka na piłkarski trening. Na tę okoliczność przebrał się i wyglądał bardzo profesjonalnie. Mnie w jego wieku nie przyszłaby nawet do głowy myśl, że tak można piłkarsko wyglądać idąc na trening. Podejrzewam, że jemu chyba też nie przychodzi, że można by wyglądać inaczej, to znaczy nie mieć tego całego ekwipunku. 

W Domu Dziwie zastaliśmy pustkę i ciszę. Zawsze w takich razach miotają nami ambiwalentne uczucia.
Wieczorem wróciliśmy do codziennego rytuału. Obejrzeliśmy 2 i 3 odcinek Angielskiej Gry.
 
PIĄTEK (19.11)
No i dzień od rana rozpoczęliśmy dość intensywnie.
 
Żeby zdążyć przygotować dom na sobotę dla Lekarki oraz Wojskowego. To znaczy na ich wizytę, która miała być rewizytą. Nie mogliśmy wszystkiego zostawić na sobotę, bo po pierwsze prawie na pewno nie zdążylibyśmy, a po drugie wypadało mieć kondycję i dobry nastrój na ten towarzyski wieczór. Poza tym przecież były jeszcze inne sprawy, między innymi związane z ich odwiedzinami. Bo przyjmować gości i demonstrować wersję "o suchym pysku" nie wypadało. 
Stąd po porządkach pojechaliśmy najpierw do Powiatu, a potem do Sąsiedniego Powiatu dysponującego większą ofertą handlową. Zamierzaliśmy, niejako tradycyjnie, po zakupach wylądować w naszej kawiarni, w której rodzą się nowe pomysły, ale w trakcie krążenia po jednokierunkowych ulicach Żona powiedziała:
- Jeśli chodzi o mnie, to dzisiaj nie musimy tam jechać. - Możemy wracać do domu.
Jakby czytała w moich myślach, bo zdawałem sobie sprawę, że akurat nowych pomysłów nie mamy, wyczerpały się, a poza tym, ile można?! Nawet my o tym wiedzieliśmy.
W pierwszej chwili obrałem kierunek na drogę wylotową do Powiatu, ale za chwilę, i to było niezależne ode mnie, coś we mnie pękło.
- Ale wiesz, jeśli tam nie pojedziemy, to jednak będzie mi smutno.
- To trzeba było tak od razu mówić - skomentowała Żona. A gdy już dochodziliśmy na miejsce, dodała:
- Wiesz, zmieniłeś się.
Takie słowa w jej ustach? Bez moich nacisków i dociekań? Chyba rzeczywiście się zmieniłem. 
Przy zamawianiu zrobiłem drobne odstępstwo. Zrezygnowałem z kawy na rzecz czarnej herbaty, nie udziwnionej, jak zaznaczyłem pani przyjmującej zamówienie. W ramach zmian ostatnio piję kawę gdzieś o 30% mniej niż dotychczas. To nic nadzwyczajnego, jeśli realizować zwykłą zasadę Słucham się swojego organizmu, a on mi mówi, że więcej kawy mi nie smakuje. Bardzo proste.
Żona zamówiła pyszną herbatę rozgrzewającą z wiśniówką i pomarańczą.
Jakież było moje zaskoczenie, gdy zamówienie przyniosła inna kelnerka. Ta, która poprzednio trochę się zdziwiła moim pytaniem A co mam z tym zrobić?, i której dyndałem, za przeproszeniem, przed oczami mokrą ociekającą herbacianą torebką. Teraz od razu przyniosła mały spodeczek, żebym mógł bez problemów pozbyć się, za przeproszeniem, mokrej torebeczki.
- Od razu wiedziałam, że to pan, gdy koleżanka przyniosła do kuchni zamówienie. - pani się śmiała.
To miłe mieć taki znak rozpoznawczy u kelnerów - dwie gałki lodów waniliowych, posypka z różnych orzechów, polewa z advocata i lekkie pyknięcie bitej śmietany z dodanym przeze mnie każdorazowo zastrzeżeniem Jak będzie jej za dużo, to nadmiar zgarnę łyżeczką i wyrzucę!
- No proszę, można?! - Żona skomentowała fakt przyniesienia dodatkowego spodeczka. - Jeden zrozumie od razu, drugi wcale, a trzeci się obrazi...
Celność i oczywistość tej uwagi nieźle mnie ubawiła, tym bardziej więc czas spędziliśmy sympatycznie, relaksacyjnie, nie wymyślając nic nowego.  

Po powrocie się odgruzowałem. Same korzyści z zapraszania gości. Dom wysprzątany, człowiek ucywilizowany.
Wieczorem obejrzeliśmy 4 i 5 odcinek Angielskiej Gry. Znowu przesunęliśmy rozmowę z Zaprzyjaźnioną Szkołą. Nie mieliśmy sił i werwy, żeby czerpać z niej przyjemności, którą zawsze nam daje.
 
SOBOTA (20.11)
No i pierwsza część soboty stała pod znakiem dalszych przygotowań do przyjęcia gości. 

Zakłócił ją tylko jeden moment, gdy o 11.00 musiałem pojechać do Pięknego Miasteczka, żeby kolejnym oglądaczom pokazać Pół-Kamieniczkę. Zaczyna mi się już robić niedobrze od tego ciągłego pokazywania, za przeproszeniem. Ale Żona by powiedziała Taka praca.
 
Punktualnie o 17.00 przyszli Lekarka i Wojskowy. Otwierając im furtkę miałem takie dziwne, a zarazem sympatyczne uczucie - byli drugimi tubylcami (chociaż do końca jeszcze ich nie można tak nazwać), których gościliśmy w Wakacyjnej Wsi, a pierwszymi w Domu Dziwie. 
Co tu dużo mówić - ponad pięć godzin przesympatycznego czasu, gdzie obie strony czuły się swobodnie, chociaż to było raptem nasze drugie spotkanie. W dalszym ciągu poznawaliśmy się wzajemnie, pojawiały się nowe zachowania i cechy, a to humorystyczne, a to trochę szokujące i zaskakujące. Ale jak już wcześniej mówiłem - z tej mąki powinien być chleb.
 
NIEDZIELA (21.11)
No i niedziela była niedzielą.
 
Może przez fakt, że musieliśmy odespać wczorajszą wizytę. 
Wstałem dopiero o wpół do dziewiątej i być może przez to miałem dodatkowe wrażenie "niedzielności". Na dodatek wydawało mi się, że cofnięto zegary o godzinę, a to przecież odbywa się zawsze z soboty na niedzielę. Taki zabawny stan.
Żona została w łóżku, bo musiała odcierpieć zjedzone wczoraj różnego rodzaju sery, przed którymi z łakomstwa wyjątkowo nie mogła się powstrzymać. Raz na jakiś czas. Ale w okolicach południa wróciła do normy.  
Ja za bardzo nie miałem do czego wracać, bo towarzyszył mi tylko lekki kacyk, który przepędziłem cichą, niedzielną pracą. Wyciąłem nad Stawem kolejny fragment zarośnięty przez nawłoć kanadyjską.
A po przerwie na drzemkę wyczyściłem ognisko z nadmiaru popiołu. I gdy zbierałem się przed zmierzchem do domu, okazało się, że kolejnych oglądaczy naszło niespodziewanie na oglądanie Pół-Kamieniczki. To pojechałem. Trójka bardzo młodych ludzi, każde  z nich mogło skończyć ledwo 25 lat. Sympatyczni, kulturalni, inteligentni, kumaci i z poczuciem humoru. Rzadkość. 
Wieczorem wreszcie udało się spokojnie i bez pospiechu porozmawiać z Zaprzyjaźnioną Szkołą. Brakowało tego. Rozmowa zrobiła nam bardzo dobrze.
A później obejrzeliśmy 6 i ostatni odcinek Angielskiej gry. Cóż, trzeba powiedzieć, że Anglicy potrafią robić filmy z tamtej epoki. "Przymuszony" co nieco tym serialem poczytałem o historii piłki nożnej w Anglii i w Szkocji. Sporo dowiedziałem się o dwóch głównych postaciach filmu, piłkarzach z różnych sfer. Takie postacie faktycznie istniały i zasłużyły się dla rozwoju piłki nożnej. Lektura dla takiego kogoś jak ja niezwykle interesująca.
 
Dzisiaj o 08.35 napisał Po Morzach Pływający.
A u mnie jak to zwykle w niedzielę...
Spokojnego dnia (pis. oryg.)
Na załączonym zdjęciu widać potężny luk ładunkowy i... cement.
 
PONIEDZIAŁEK (22.11)
No i trzeba powiedzieć, że poniedziałek był normalnym poniedziałkiem. 

Z wszelkimi aspektami poniedziałkowatości. 
Już o 09.00 byłem w Pięknym Miasteczku, aby pokazać kolejnemu oglądaczowi Pół-Kamieniczkę. Sympatyczny gość, budowlaniec, młodszy ode mnie o 9 lat. Wykazywał spore zainteresowanie Ale rozumie, pan, następnym razem będę musiał przyjechać z żoną. Rozumiałem. Ale ona wraca do Polski dopiero na początku stycznia. Nadal rozumiałem.
Przy okazji dowiedziałem się co nieco o charakterze naszej nacji, co mnie nie zaskoczyło, ale wzruszyło i rozbawiło w połączeniu z pewnym poczuciem dumy. Otóż jego córka mieszka w Kanadzie i on właśnie świeżo od niej wrócił do Polski.
- To musiał pan mieć zaświadczenie o szczepieniu i nie wiadomo co  jeszcze?... - zawiesiłem głos.
- No pewnie, inaczej by mnie tam nie wpuścili! - Panie, my tu narzekamy, a tam dopiero jest komuna!... - Nie ma się nic do gadania. - Za nieprzystąpienie do testów nakładają kary, nawet kilka tysięcy dolarów, a za brak szczepień mogą wywalić z pracy!
- Ale to jest niezgodne z konstytucją! - wkurzyłem się z mety. 
Oczywiście, że nie znam konstytucji Kanady, ale nie wydaje mi się, żeby w demokratycznym kraju aż tak, konstytucja i Kanada, ograniczały wolność swoich obywateli.
Facet jakby czytał w moich myślach.
- Proszę pana, tam jest społeczeństwo wielonarodowe i wszyscy chodzą karnie, na łańcuchu. - Nikt nie podskoczy. - Jedyną nacją, która fika i się buntuje są tamtejsi Polacy.
Od razu zrobiło mi się ciepło na duszy. Nasza słowiańska, antyzaborowa krew! 
 
I Posiłek był mocno skomplikowany. Nie tak w treści, jak w formie. Treść była prosta. Żona robiła dla mnie sadzone na boczku, z czterech jaj, a ja jej, za przeproszeniem, na miękko, też cztery. Przy czym moje wyszły na twardo. Nie przyłożyłem się, bo równocześnie rozmawiałem z Sąsiadką Realistką omawiając nasz jutrzejszy przyjazd. A efekt przy moim braku podzielności uwagi mógł być tylko jeden.
- Nie mogłeś porozmawiać z nią później? - Tak marzyłam o mazistym żółtku...
- Nie, nie będę tego jadła. - kategorycznie stwierdziła za chwilę, gdy pierwszy kęs potwierdził jej najgorsze przeczucia. - Najwyżej zrobi się z tego sałatkę.
Podświadomie użyła formy bezosobowej, bo przecież ona żadnych sałatek nie robi. Za żadne skarby!
Normalnie zjadłbym te cztery twarde gnioty i to ze smakiem, ale przecież czekały na mnie sadzone. Więc ileż można?
- To może ugotuję jeszcze raz? - zaproponowałem.
- Ugotuj. - odparła zezwalająco-zołzowatym tonem.
Ta zwięzłość odpowiedzi najlepiej świadczyła, jak była zawiedziona i wkurzona. Ale ją udobruchałem następną partią. Żółtka były maziste. Nic dziwnego, skoro przez cały czas stałem przy kuchni na baczność z sekundnikiem w ręce nie spuszczając z oczu garnka nawet na sekundę. Strach pomyśleć, co by się działo, gdyby jaja ponownie wyszły na twardo. Bo ile można jeść tej sałatki, zwłaszcza że u nas nie ma kto jej zrobić? No chyba że ja na święta, ale to jeszcze daleko.

W dobrych ostatecznie nastrojach wyruszyliśmy więc w dzień. Znowu wyciąłem trzy taczki nawłoci kanadyjskiej. Zostały mi jeszcze trzy. I gdy jeszcze przygotowałem trochę drewna do kóz, można było powiedzieć, że dzień się skończył, chociaż była dopiero16.00.
Po omówieniu sprawy z Żoną zacząłem pierwsze przygotowania do imprezy związanej z moimi urodzinami. W grudniu minie rok od tamtej, słynnej. Nie mam zamiaru jej powtarzać w tym samym stylu i planuję zachować się godnie i przyzwoicie. Ale i tak pierwsi zapraszani słysząc moje obietnice, że wódki od 14.00 pić nie będę, dopytywali To znaczy od 15.00?
 
Wieczorem zaczęliśmy oglądać Szpital New Amsterdam, amerykański serial z 2018 roku.
Najpierw Żonie zaproponowałem, żeby na wieczór znalazła jakiś film. Od razu skoczyła na mnie.
- A co ty myślisz, że to tak łatwo?! - A poza tym zaraz się zacznie - ten nie, ten ci się nie podoba, w tamtym za mało dla ciebie akcji... - Co to, nie znam cię?! - Rzygać mi się chce od tego stałego szukania. - A serial znajdę i spokój.
No chyba, że się nie spodoba, ale wolałem tej myśli nie wyrażać głośno.
Już spory czas temu sugerowałem Żonie właśnie ten serial, ale mocno się opierała.
- Bo będą tylko stali nad łóżkami chorych, kołysali się i jęczeli.
Ale dzisiaj zaproponowała sama, a to ma znacznie większą moc, niż gdybym zrobił to ja. Zaśmiałem się.
- A bo piszą, że jest pogodny. - Żona znalazła wytłumaczenie i alibi.
Zgodnie stwierdziliśmy, że w takim razie damy serialowi szansę.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz. Jej szczek nas dobiegł, gdy domagała się wejścia do domu, a my bezczelnie się tego nie domyślaliśmy zajęci Lekarką i Wojskowym.
Godzina publikacji 19.02.

I cytat tygodnia:
Nie bój się iść wolno do przodu, obawiaj się jedynie stania w miejscu.” - przysłowie chińskie 




poniedziałek, 15 listopada 2021

15.11.2021 - pn - dzień publikacji
Mam  70 lat i 347 dni.
 
WTOREK (09.11)
No i znowu dzień po publikacji.
 
Tym razem satysfakcjonujący.
Nadal w Wakacyjnej Wsi. 
Noc była krótka i rozbita.  Jak to po późnej publikacji. 
Żona przeczytała wpis i zwróciła uwagę na jedną nieścisłość. 
- Na ognisku piecze się pianki, a nie żelki. - A swoją drogą ciekawe, jak taki żelek by się zachował... - Chyba by ściekł w postaci płynnej galaretki. - śmiała się.
Dla mnie jeden pies i wymysł.
 
Stać mnie było tylko na wstępne  przygotowanie mieszkań (kozy, drewno, szczapy), bo zaraz po tym, więc stosunkowo szybko, dopadło mnie złe samopoczucie - nieprzytomność i ból mięśni, którego nie mogę się pozbyć od jakiegoś czasu. Przez to dalej psychicznie źle się czułem.
W międzyczasie usiłowaliśmy w końcu uruchomić drukarkę, ale bezskutecznie. Nie drukowała, a raczej drukowała śladowo, mimo że wymieniłem tusze.
Dalej źle się czułem. Żona stwierdziła, że podprogowo przemycam swoje stany, jakieś pretensje, uwagi i żale, wszystko w nieuzasadniony sposób. Taka różnica zdań między nami, nie wiem, czy do pogodzenia. W końcu nie mogąc mnie znieść poszła na górę robić porządki i tłuc się. Mnie to nie przeszkadzało. Położyłem się na godzinę. Wstałem jakby lepszy, z mniej obolałym ciałem.
O 18.30 mieli przyjechać oglądacze Pół-Kamieniczki. Jechałem w pierwszych poważnych jesiennych mgłach. Okazała się nimi młoda ukraińska para. Najsympatyczniejsza ze wszystkich dotychczasowych, zwyczajna. Mocno zainteresowana kupnem. Ale dopóki nie jest podpisany akt notarialny...
Humor zdecydowanie mi się poprawił.
 
Wieczorem obejrzeliśmy 2 ostatnie odcinki z drugiej części Lupina. I mamy z głowy. Zostawianie jednego na jutro nie miało sensu, bo trzeba było od razu dowiedzieć się, jak cała  rzecz się skończyła. Co innego wiedzieć widząc, a co innego wiedzieć domyślając się przewidywalnego scenariusza i myśląc o tym i tłukąc się z własnymi domysłami w łóżku w nocy.
Ostatnimi odcinkami i samym zakończeniem byłem trochę rozczarowany. Ale zdawałem sobie sprawę, że nie wiem, jak mógłbym to zakończyć, więc nie będę się wymądrzał.
 
Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający.
Się ma.
Faktycznie" zapierdalam" i nie mam czasu na nic, ale to nie do końca prawda. Doba ma 24 godziny, a ja średnio pracuję 16 godzin dziennie przy.  dozwolonych 14, ale...
Tym samym mam 8 godzin odpoczynku z których 2 godziny muszę poświęcić na dokumentację, 30 min na opracowanie harmonogramu prac na następny dzień, 30 minut na jakiś posiłek, pranie 20min, prysznic 10 min i zanim pójdę spamam tylko 5.5 godziny , a przepisy mówią....po 14 godzinach co najmniej 10 godzin odpoczynku w tym 6 bez przerwy.
Mając 5.5 godziny do dyspozycji muszę jeszcze odjąć co najmniej 40 min zanim zasnę i obudzę się czyli zostaje 4 godziny 50 min. Jeżeli sąsiad zza ściany nie będzie " gadał" przez telefon, albo słuchał muzyki to powinienem obudzić się w miarę przytomny i o 0400 rozpocząć poranną wachtę. Jeżeli w tym czasie nie wchodzimy do portu to jest szansa, że o 1030 położę się spać, żeby wypocząć przed popołudniową wachtą. Jeżeli wchodzimy do portu to.....patrz wyżej.
Jeżeli jakikolwiek marynarz powie Wam, że to nieprawda co napisałem to znaczy , że po prostu kłamią.
Przepisy to jedno, a praca to drugie. Jest tyle niewiadomych, że trudno o jakiś rozsądny wynik. W Swoim Świecie Żyjąca
(zmiana moja) napisała prawdę.
Teraz płyniemy do Irlandii. I ..... wszystko zaczyna się od początku ponieważ wchodzimy wcześnie rano, szybko rozładunek --- 600t/h --- i ....lecimy dalej.
Trzymaj się zdrowo
PMP 
 
Na bazie tego opisu "dnia pracy" dwie rzeczy od razu przyszły mi na myśl. Jak niewiele wiemy o specyfice zajęć innych ludzi, co za nią stoi, jakie są  problemy i wyzwania. I oczywiście trudno, żebyśmy byli w stanie wiedzieć. Czyli, zacytuję samego siebie, Nic, co wydaje się proste, takim nie jest.
Druga to fakt, że opis ten w oczywisty sposób skojarzył mi się ze słynnym dialogiem:
- Ja to proszę pana mam bardzo dobre połączenie. Wstaję rano, za piętnaście trzecia. Latem to już widno. Za piętnaście trzecia jestem ogolony, bo golę się wieczorem, śniadanie jadam na kolację, więc tylko wstaję i wychodzę.
- No ubierasz się pan...
- W płaszcz jak pada. Opłaca mi się rozbierać po śniadaniu?
- Aaaa...fakt.
- Do PKS mam pięć kilometry. O czwartej za piętnaście jest PKS.
- I zdanżasz Pan?
- Nie, ale i tak mam dobrze, bo jest przepełniony i nie zatrzymuje się. Przystanek idę do mleczarni, to jest godzinka. Potem szybko wiozą mnie do Szymanowa. Mleko, wiesz pan, ma najszybszy transport, inaczej się zsiada. W Szymanowie zsiadam, znoszę bańki i łapię EKD. Na Ochocie w elektryczny, do Stadionu. A potem to mam już z górki, bo tak:119, przesiadka w trzynastkę, przesiadka w 345 i jestem w domu. To znaczy w robocie. I jest za piętnaście siódma. To jeszcze mam kwadrans.To jeszcze sobie obiad jem w bufecie.To po fajrancie już nie muszę zostawać, żeby jeść, tylko prosto do domu i góra 22.50 jestem z powrotem. Golę się, jem śniadanie i idę spać.

Ten tekst od dawna mam wydrukowany, ale z oczywistych względów skorzystałem z Internetu na zasadzie kopiuj - wklej. Wziąłem pierwszy lepszy, ale wizualnie coś mi nie grało. Dopiero po wstępie umieszczającego ten tekst i jego komentarzach i po przeczytaniu dialogu(?) zorientowałem się, że na pewno musiał to być jakiś młodziak, który wiedział lepiej i poprawiał. Więc poprawił z Aaa...fakt na Fakt oraz z I zdanżasz pan? na I zdążasz pan? Szkoda słów.
 
ŚRODA (10.11)
No i dzisiaj od rana humor miałem zdecydowanie lepszy.
 
Mimo stosunkowo krótkiego snu. Mięśnie bolały mnie zdecydowanie mniej, chyba dlatego, że wczoraj w zasadzie fizycznie się oszczędzałem. Zacząłem poważnie się zastanawiać i wyszło mi, że w ostatnim okresie (miesiąc, półtora?) naprawdę się przesiliłem, do całego organizmu wpuściłem taki słodkawy mięśniowy ból, który codziennie od rana mi towarzyszył od razu negatywnie nastawiając mnie do życia. Poza tym od podobnego czasu bolą mnie staw łokciowy i barkowy prawej ręki i to wcale nie słodkawo tylko kłująco. Już sam nie wiem, co lepsze. Na dodatek zaczęły się pojawiać w środku dnia lekkie bóle głowy podobne  albo takie same do tych, gdy jestem niewyspany i z tego  tytułu trochę nieprzytomny
Ale znowu dzisiaj zauważyłem w trakcie porannej gimnastyki, że kłuło jakby mniej. Czyżby zaczął działać Płyn Wojskowy, którym Żona smaruje newralgiczne miejsca?

Ale gdy już jechaliśmy po I Posiłku do Powiatu, ogólny "stan słodkości" i obolałość wróciły. Musiałem w końcu o tym opowiedzieć Żonie, czyli się przyznać. Słuchała z wielkim zainteresowaniem i uśmiechała się. A gdy dodałem ból głowy i ewidentne ostatnio braki w koncentracji, była w domu. Wiedziałem, co to oznacza. Oto pojawiło się kolejne interesujące poletko, aby zmierzyć się z problemem w sposób niemedyczny i niefarmaceutyczny. POZASYSTEMOWY! A Żona uwielbia być poza wszelkimi systemami.
Wytłumaczyła mi, co mi jest. Z diagnozy zrozumiałem tylko cztery słowa, po kolei: przymiotnik rodzaju nijakiego , rzeczownik odsłowny (odczasownikowy), spójnik współrzędny i rzeczownik w liczbie mnogiej, który najbardziej mnie zaniepokoił. A były to: OGÓLNE OSŁABIENIE I NIEDOBORY. A później jeszcze BOR. Przy czym słowo  to popieprzyło mi się z BROMEM, co najlepiej świadczyło o moim stanie, skoro jestem chemikiem.
- No, to jak połączymy mój wiek z bromem, to już będzie całkowita kaplica! - skomentowałem spanikowany.
Żona parsknęła śmiechem. Na szczęście szybko do mnie dotarło, że mówiła o borze. I jak z kapelusza natychmiast, jeszcze na przedmieściach Powiatu (chyba nie ma takowych, bo od razu zaczyna się Powiat i to z każdej strony świata), wyciągnęła z Internetu opis działań tego pierwiastka i jakie ma on znaczenie dla dobrego funkcjonowania każdego organizmu, nie tylko mojego, mimo że występuje w ilościach śladowych.
Wszystko się jej zgadzało, więc jeszcze bardziej była rozradowana. Ja też. Wszystko, tylko nie brom! Jak w tym dowcipie, nie wiem, czy z przedszkola, czy z podstawówki, a może już z liceum, bo wyższych lotów.
Dwie mężatki wymieniały się informacjami i doświadczeniami na temat różnych przymiotów mężów. W końcu jedna z nich podsumowała:
- Nawet mógłby być bez rąk, bez nóg, byleby nie był kaleką. 
 
W drodze powrotnej z Powiatu, na kanwie tych moich wynurzeń i przyznania się do złego samopoczucia oraz reakcji Żony, naszły mnie myśli dotyczące natury i specyfiki charakterów ludzkich. Zadawałem sobie durnowate pytanie, jak to jest, że ja mógłbym być (oprócz chemika) ogrodnikiem, stolarzem lub księgowym (nie policjantem lub wojskowym wbrew temu, co sądzi Żona), a ona architektem, architektem krajobrazu, filozofem i medykiem (znachorem, uzdrowicielem, bo na pewno nie lekarzem).
 
Po południu kończyliśmy przygotowywać dolne mieszkanie. Wcześnie też rozpaliłem w kozie, bo co prawda goście mieli przyjechać dopiero o ok. 20.00, ale to byli ci jeszcze z Naszej Wsi, ci, którzy "napadli" nas w Nowym Kulinarnym Miejscu i dziękowali, że w poważnym stopniu przyczyniliśmy się do tego, że odkryli i pokochali Piękną Dolinę. W Wakacyjnej Wsi mieli być pierwszy raz.
Oboje byli zachwyceni ciepłem bijącym od kozy, a pani głaskała ściankę z luksferów w łazience i zachwycała się pomarańczowym kolorem narożnika.
- Tak jak w Naszej Wsi...
To miłe, że goście jeżdżą po świecie naszymi śladami.

Wieczorem oglądaliśmy amerykański film akcji science fiction Niepamięć z 2013 roku z Tomem Cruisem. Science fiction było, ale akcji nie za bardzo, więc w połowie zaczynałem zasypiać, bo nic mnie nie emocjonowało.
- Ale piszą o nim dobrze i ma ponoć sympatyczne zakończenie. - Żona mnie pocieszała. - Bo on jest taki malarski...
- Ja bym tam wprowadził jakiś motocyklowy gang... - zawiesiłem głos. - Ale oczywiście, że jutro obejrzymy, bo jestem ciekaw zakończenia.

Dzisiaj Trzy Siostry Mająca ukończyła 50 lat. Żona wysłała życzenia na FB, a ja mimo że pamiętałem cały dzień, zapomniałem zadzwonić. Braki w koncentracji.
 
CZWARTEK (11.11)
No i dziś jest Święto Narodowe.
 
103 lata temu odzyskaliśmy niepodległość.
Chciałbym bardziej, śledząc media, uczestniczyć w tym święcie i je przeżywać. Ale przy obecnej opcji rządzącej po prostu się nie da. Ocieka jedyną słuszną narodową papką i przez to wszystko, co narodowe, w tym samo słowo "narodowe", zaczyna irytować i być podejrzane. Powoli się dewaluuje. A to w sumie smutne. Ta świadomość niebezpieczeństwa zawłaszczenia przez pewne grupy. I świadomość historii. Jak powiedział Edmund Burke (irlandzki filozof i polityk, 1729-1797): Do triumfu zła potrzeba tylko, aby dobrzy ludzie nic nie robili. Bez sensu jest się wymądrzać i pytać, co by było, gdyby dobrzy Niemcy (Dobry Niemiec to martwy Niemiec - ulubione powiedzenie Sąsiada Filozofa) coś robili i nie dopuścili Hitlera do władzy. 
I powiedział również o rozbiorach Polski: Żaden mądry ani uczciwy człowiek nie może pochwalać tych rozbiorów i nie może przyglądać się im, nie przepowiadając, że w jakiejś przyszłości wyniknie z nich wiele nieszczęścia dla wszystkich państw. To a propos dzisiejszego naszego święta.
Więc co robić? Najrozsądniejszym wydaje się i najbardziej możliwym brać udział w głosowaniu. To o tej grupie społeczeństwa, 50-40. %, nie chodzącej regularnie na wybory, zdawał się mówić Irlandczyk.  
Za chwilę dojdzie do tego, że przestanę używać określenia "reprezentacja narodowa", tylko będę mówił wyłącznie "reprezentacja Polski". Może takim dobrym momentem stanie się jutrzejszy mecz między narodową reprezentacją Andory a reprezentacją Polski? Zdziwię się, gdy narodowe media będą jutro na 99,9999% (i 9 w okresie) mówić o naszej reprezentacji "narodowa", skoro wszystkie znaki na ziemi i na niebie mówią, że zagra w niej po raz pierwszy nieczysty narodowo Matty Cash. Gołym okiem widać, a raczej dużym narodowym nosem czuć, że powinien śmierdzieć narodowcom, tym ogolonym i z karczychami, skumplowanym z PIS-em, a raczej i nawet odwrotnie. A skoro tak, to i narodowej telewizji. Z Matty Cashem w składzie dziennikarze w studiu i sprawozdawcy z boiska nie powinni więc używać nazwy "narodowa", skoro nie dość, że jego ojciec jest Anglikiem, to sam piłkarz na gwałt uczy się hymnu nar..., przepraszam, państwowego, to znaczy Mazurka Dąbrowskiego, żeby wypaść choć trochę na Polaka. Bo o narodowcu to nie ma co marzyć.
Ciekawe, co zrobiłaby obecna ekipa - PIS, narodowcy (łysa głowa i karki + konieczny tatuaż) i biedni dziennikarze i sprawozdawcy, gdyby w obecnych czasach w reprezentacji Polski grał Emmanuel Olisadebe. Nie znał słowa po polsku, więc o śpiewaniu hymnu państwowego nie było mowy. To akurat dałoby się wytłumaczyć sprawozdawcom, bo i teraz zdarza się, że rdzenny, "aryjski" reprezentant Polski nie śpiewa, bo zdaje sobie sprawę, że przy obecnych możliwościach techniki i podsuwaniu pod nos wysokoczułych mikrofonów w trakcie śpiewania zostałby zapamiętany przez kibiców jako ten, który jeszcze przed meczem doprowadził ich i do łez, i do bólu, i do śmiechu, zależałoby od wrażliwości danego kibica.
Ale jego czarnego, hebanowego koloru skóry już nie. Nawet przy współczesnych możliwościach techniki. Oczywiście wiem, co by zrobiła obecna ekipa. Zrobiłaby tak, że taki czarnuch(!) do narodowej reprezentacji nie zostałby powołany. I co z tego, że strzelił (lub strzeliłby) mnóstwo goli w ekipie Jerzego Engela walnie przyczyniając się po 16 latach do awansu Polski na Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej w 2002 roku w Korei Płd i Japonii?
Chyba jednak byłby powołany. Bo doczytałem, że pochodzący z Nigerii "Oli" był praktykującym katolikiem i wielbicielem Jana Pawła II. Więc tutaj kościół miałby najwięcej do powiedzenia, oczywiście w ramach rozdziału państwa od kościoła. Ale jako piłkarski sprzedawczyk musiałbym przyznać, że w tym sportowym względzie nie miałbym nic przeciwko, gdyby kościół akurat się "wtrancał".

- A czy dzisiaj nie należałoby wywiesić flagi? - zapytała Żona, gdy wyjechali oglądacze.
Patrzyła na mnie prowokująco-wyczekująco stojąc przed tarasem i uśmiechając się w specyficzny sposób, wiedząc co za chwilę będzie. Zatrzymałem się, jak rażony piorunem.
- To najlepiej świadczy, jak się w ostatnim czasie wyluzowałeś i odszedłeś od wielu bieżących, kiedyś mocno absorbujących cię spraw... - nadal stała i się uśmiechała.
Może miała i rację, na przykład w sprawie Szkoły, o której myślę coraz mniej, można powiedzieć sporadycznie. Ale w sprawie flagi na pewno nie. Jedynym wytłumaczeniem mojego niedbalstwa i patriotycznego niedopatrzenia była podprogowa (ostatnio ulubione słowo Żony - nie wiedziałem, że tyle rzeczy jest podprogowych) niechęć do wszystkiego, co narodowe.
Zakląłem szpetnie i zacząłem samego siebie wyzywać od najgorszych, rzuciłem wszystko i poleciałem, ku nieskrywanej uciesze Żony, do Dużego Gospodarczego po flagę. Z pietyzmem i z dumą ją powiesiłem. A potem z dużą wdzięcznością kilka razy dziękowałem Żonie. Jak bym się, na przykład, jutro czuł, gdybym nagle sobie uzmysłowił, że wczoraj nie wywiesiłem flagi? A jakbym się czuł, gdyby ta świadomość dotarła do mnie akurat tuż przed meczem? Jak zdrajca? Nie oglądałbym meczu w ramach pokuty? Strach pomyśleć. 
Żona mnie uratowała. Postanowiłem, że flaga powisi sobie jeszcze jutro cały dzień, a zdejmę ją po meczu, w sobotę rano.
 
Wspomniałem coś o oglądaczach? Wielkie mi halo... Owszem, byli i oglądali przez blisko 3 godziny Wakacyjną Wieś. Widocznie im się spodobała. Nawet nie chcieli ani kawy, ani herbaty. Tak na sucho.
Oglądacze chyba mają prawo oglądać, skoro są oglądaczami. Nawet Wakacyjną Wieś. Od razu dzięki nim spojrzeliśmy na wszystko świeżym okiem, zwłaszcza nad tymi miejscami lub momentami nad którymi wzdychali z zachwytu lub racjonalnie i trzeźwo pozytywnie oceniali.
Przyjechali w pięcioro aż  z Bardzo Dużego Miasta. On, 43 lata, ona troszeczkę młodsza, trzech synów - 9, 8 i 3 lata oraz duża sunia lat 3, Milka z racji swoich czarnych łat na białej sierści. Byli pierwszy raz w Pięknej Dolinie i jej nie znali.
Dzieci i psy od razu atawistycznie  poddały się słonecznej pogodzie i przestrzeni. Hasaniu i zabawom nie było końca. Oczywiście komicznie było obserwować najpierw Milkę, która do tej pory nie znała stawu ani innego podobnego akwenu, więc pierwszy raz wpadłszy z impetem do wody i zobaczywszy, że to jest mokre, zimne i pryska, dostała szajby z kolejnym wpadaniem i wyskakiwaniem z wody oraz ostrymi biegami wzdłuż Stawu z gwałtownymi, praktycznie w miejscu, nawrotami. A gdy się tak wyszalała, bawiła się z Bertą. Kino, teatr za darmo. Wszystko w wersji komicznej.
Chłopaki odkrywali TAJEMNICE  terenu, hamak i wysokie trawy, ale i tak numerem jeden były gonitwy między skrzyniami. Tyle możliwości.
Dorośli gadali i gadali. W końcu oglądacze pojechali. Jakie były korzyści z ich wizyty?
Pierwsze, towarzyskie niewątpliwie. Spodziewałem się ludzi troszkę innego pokroju, takiego na pograniczu korporacyjności, ale na ich widok i naturalnego sposobu bycia, ich synów oraz psa i lekko pokiereszowanego samochodu od razu stwierdziłem, że są normalni. Ten czas z Żoną spędziliśmy bardzo sympatycznie.
Po drugie, dzięki nim spojrzeliśmy na wszystko, do czego już zdążyliśmy się przyzwyczaić, od nowa, o czym pisałem wyżej.
Po trzecie, jeszcze kilka takich wizyt i dom będzie na glanc. Żona od rana tłukła się na górze. Sprzątała. A zabierała się do tego od kilku miesięcy. Oczywiście o 2K+2M mowy być nie mogło. Nawet nie siadła na kanapie, tylko obok mnie przy stole i spojrzała mi w oczy.
- Ale nie będziesz im serwował kawy kuloodpornej i... nóżek?! 
- Oczywiście, że nie! - oburzyłem się. - Gdybym tak każdemu oglądaczowi, to co by nam zostało?! - Bez przesady!
- Już ja cię znam. - Tylko załapiesz jakiś kontakt, a już samo poleci...
Oczywiście, że mnie zna. I że samo by poleciało, gdyby chociaż znalazł się jakiś ciekawy temat o kościele, PIS-ie lub szczepieniach. Ale nie poleciało! Nie było na to czasu.

Po wyjeździe gości najpierw dokładnie omówiliśmy ich całą wizytę, a potem zabraliśmy się do życia. Żona za II Posiłek, ja za drewno. Półtorej taczki stanowiło dzisiaj cały mój wysiłek fizyczny. Zauważyłem, że ostatnie oszczędzanie się i druga dawka boru zdecydowanie poprawiły moje samopoczucie. Mam nadzieję, że to nie autosugestia.

Po południu zadzwoniłem do Trzy Siostry Mającej. Akurat wybierała się na spotkanie. Musiałem wołami wyciągać z niej każdą informację. Na dane pytanie odpowiadała w sobie charakterystyczny sposób, czyli pojedynczymi słowami, ale w końcu dowiedzieliśmy się, że jedzie autobusem do kawiarni na spotkanie z trzema siostrami, jak przystało w związku z jej urodzinami i z jej blogowym imieniem.
Zaprosiliśmy ją i Skrycie Wkurwioną do nas w najbliższą sobotę. Ciekawe, czy przyjadą?

Wieczorem dokończyliśmy oglądanie filmu z Tomem Cruisem. Ludzie zwyciężyli, klony zginęły, czyli happy end. Pomijając fakt, że Ziemia została zniszczona.
- Gdybym wiedział o tym filmie to, co teraz wiem po jego obejrzeniu, to bym go nie oglądał. - podsumowałem.
- Ja nie żałuję. - Był ciekawy wizualnie i mnie uspokajał. - Nie było jakichś drastycznych scen, krwi... - Wiem, ty od razu wpuściłbyś tam gang motocyklowy...
 
PIĄTEK (12.11)
No i znowu dzisiaj wstałem 0,5 godziny przed smartfonem.
 
Nic na to nie mogłem poradzić.
Ranek był taki poniedziałkowy, skoro wczoraj "była" niedziela. Emerycki, niespieszny. Ten stan się powtarza coraz częściej, zwłaszcza gdy akurat nie ma jakiegoś nagłego ruchu "w gościach" albo gdy nas prywatnie nikt nie odwiedza. Wtedy zazwyczaj nachodzi mnie kulinarnie i z pewnym zdziwieniem obserwuję, że sprawia mi to przyjemność.
Więc z samego rana od jakiegoś czasu najpierw Żonie nie pozwalałem nic robić, by teraz doszło do tego, że ona swoje rozszerzone poranne nicnierobienie przyjęła jako coś normalnego. Więc, gdy pojawia się po nocy, serwuję jej wodę z solami, kawę z olejem kokosowym i kawę/-y kuloodporną/-e, a potem często I Posiłek. Potrawy proste - jajka na miękko, jajecznica na słoninie, cebuli i ewentualnie papryce, ale Żona uważa, że robię najlepsze.
To wszystko  dzieje się powoli i długo. Takie slow food i slow life, że będę w obecnym zaśmiecającym trendzie językowym. W życiu chodzi o więcej, niż tylko o zwiększanie jego szybkości. - jak powiedział Mahatma Gandhi (indyjski prawnik, filozof, polityk i mąż stanu, jeden z twórców współczesnej państwowości indyjskiej i propagator pacyfizmu jako środka nacisku politycznego).
Po porannym slow nadal szło slow. Oboje niespiesznie przygotowywaliśmy górne mieszkanie dla naszych gości. A potem ciągle slow narąbałem 1,5 taczki drewna.
Goście przyjechali około 17.00. Pierwszy raz w Pięknej Dolinie. Tacy zapalczywi rowerzyści. Już od kilku godzin jeździli po tych terenach, a sądząc po ciemnościach, gdy przyjechali, musieli jeździć z czołówkami. Bardzo sympatyczni, jak my to mówimy, "nasi", określając w ten sposób profil naszego gościa.
Żona przygotowała II Posiłek, ale jakiś taki mikry, więc zaprotestowałem w kontekście czekającego mnie meczu.
- To, jak będziesz głodny, zjesz sobie nóżki. - Zrobisz sobie...  jakiś bal... - śmiała się wiedząc, że dzwonią w kościele, tylko nie wiedziała w którym.
- Nie jakiś, tylko Nieokrzesany Bal Murzynów... - wymądrzyłem się. - Jaki może być inny bal przy meczu?
Ale czy mogłem mieć więcej uwag? Taki doskonały pomysł, na który sam bym nie wpadł. Natychmiast jednak zmarkotniałem. Co to za Nieokrzesany Bal Murzynów bez wódki? Ponieważ od dawna jej nie kupuję, to byłem pewny, że w domu nic nie ma. Jakież było moje zdziwienie i radość, gdy przy mojej desperacji i mobilizacji odnalazłem jedną butelkę Wyborowej. Musiała być spadkiem po jakiejś imprezie i po naszych gościach (czyżby ciągle grudzień tamtego roku?), bo ja czegoś takiego nie kupuję. O dziwo znalazłem ją na dole, w spiżarni. Musiała ją tam znieść z góry Żona w ramach "przyspieszonych" porządków. Doszła więc niespodziewanie czwarta korzyść z wizyty oglądaczy.
W sumie ten Nieokrzesany Bal Murzynów zrobił się taki bardziej polski. Dominowała seta i galareta.
Było super.
Sam mecz Andora - Polska (1:4) nie wzbudził mojego zachwytu, ale też mnie nie zniesmaczył. Przede wszystkim zadanie zostało wykonane. A to, że w smsowej korespondencji z Konfliktów Unikającym uważaliśmy, że powinniśmy strzelić więcej bramek, to sobie mogliśmy uważać. Taka jest piłka. 
Mimo wszystko jednak powinniśmy, skoro Andora po 20 sekundach meczu grała w dziesiątkę. Ich napastnik przy długim podaniu kolegi z linii obrony nie był zainteresowany nadlatującą piłką, tylko naszym obrońcą, Kamilem Glikiem, którego zdzielił z łokcia w twarz. W ten sposób wyeliminował z gry Kamila na kilka minut (wyeliminować go jest w stanie mało co, bo jest znany z tego, że bez ręki albo nogi grać będzie dalej), a siebie samego z całego meczu.
W drugiej połowie zadebiutował w naszej reprezentacji Matty Cash. Grał za krótko, żeby go ocenić, ale plamy nie dał.
 
Otrzymaliśmy dzisiaj dwa smsy.
Trzy Siostry mająca napisała, że nie przyjadą, bo Skrycie Wkurwiona pracuje w niedzielę.
Kolega Inżynier(!) napisał, że nie przyjedzie, bo jedzie z córkami do swojej matki, która obchodzi 80. rocznicę swych urodzin.
 
SOBOTA (13.11)
No i dzisiaj wstałem o 07.00.
 
Pomeczowe niewyspanie i lekki kacyk spowodowały, że byłem bliski przestawienia smartfona na 08.00. Ale ostatecznie rygor i dryl zwyciężyły. Czyli coś, czego Żona nienawidzi. Ale to taka ambiwalencja. Bo nie kryła nigdy, że fajnie jest rano, gdy jestem już na dole. Napalone, ciepło, z kozy bije żywy ogień, no i mąż wszystko podaje. Wtedy jest pełne 2K+2M. 
- A jakie ty masz dzisiaj plany? - zadała mi pytanie świadczące, że wyraźnie wyszła już ze stanu dwukadwuemowskiego.
Normalnie to bym się od razu trochę zdenerwował, bo takie pytanie Żony zawsze niesie ze sobą wiele niewiadomych. Poza tym rzadko zadaje pytania dotyczące moich planów. A to jasno oznaczało, że czegoś ode mnie chciała lub oczekiwała. Ale ponieważ była sobota, nadal się oszczędzałem w kwestii prac fizycznych i byłem wyluzowany, zwyczajnie odpowiedziałem:
- Żadnych. - Jestem do dyspozycji.
- Bo ja bym chętnie pojechała na wycieczkę. - Znalazłam takie ciekawe miejsce, które moglibyśmy zobaczyć. - Pokażę ci.
Żona kocha wycieczki. I nie musiała mi tłumaczyć, że tym ciekawym miejscem będzie jakaś nieruchomość, która wystawiona jest na sprzedaż.
Obejrzeliśmy zdjęcia, przeczytaliśmy opis i przenicowaliśmy satelitarną mapę. Jeszcze nigdy w naszym wspólnym życiu nie zdarzyło się, żeby nieruchomość, którą dane biuro nieruchomości "sprytnie" zczaja, żeby kupujący je nie ominął i żeby nie wszedł w bezpośredni kontakt ze sprzedającym, nie odnaleźć. Zawsze odnajdywaliśmy, czasami dla sportu.  
Tak było i tym razem. Pałacyk-dworek z parkiem 1,8 ha. Częściowo otoczony murem z cegły, a częściowo przez nowego właściciela płotem z siatki, w miejscach, w których okoliczna ludność po upadku PGR-u rozkradała, co się dało, w tym cegłę.
Przy okazji szukania znowu odkrywaliśmy nowe miejsca Pięknej Doliny i się nimi zachwycaliśmy nie wierząc, że mogliśmy ich nie znać, skoro były tuż obok krajowej drogi, którą pokonywaliśmy setki razy na trasie Powiat - Metropolia i z powrotem.
Mieliśmy fuksa, bo najpierw w wiosce, w której w życiu nie byliśmy, dwaj sympatyczni mieszkańcy udzieli nam wszelkich niezbędnych wskazówek, a później, na miejscu, kiedy nieruchomość tę mieliśmy na widelcu, akurat napatoczył  się pan z czterema pieskami na smyczy, który był się okazał opiekunem posesji pod nieobecność właściciela. Zapytaliśmy, czy mógłby nas po niej oprowadzić.
- No nie wiem, kurde mać... - miał wątpliwości.
- Ale przecież ta nieruchomość jest wystawiona na sprzedaż... - staraliśmy się go zmobilizować.
- No nie wiem, kurde mać... - Poza tym ja nie mam klucza do domu, bo mi właściciel nie dał.
- To może obejrzymy  budynek tylko z zewnątrz i cały teren? - nie ustępowaliśmy.
- No nie wiem, kurde mać. - Są kamery, kurde mać. - Najwyżej do mnie zadzwoni, kurde mać, to mu wytłumaczę. - No dobra, kurde mać, to zaparkujcie auto tu z boku, ja zaraz przyjdę, tylko zaprowadzę pieski do domu.
Gdy wrócił, daliśmy Kurde Mać 20 zł za fatygę i za czas. Przyjął bez krępacji i od razu stał się inny - gadatliwy, sensowny, niegłupi i życzliwy. Do rozstania się nie powiedział ani razu "kurde mać".
I co się okazało?
Park piękny, klony i lipowa aleja. Totalnie zaniedbany, z mnóstwem samosiejek różnej wielkości, połamanych i pociętych drzew, z krzakami i z grubą warstwą liści. Doprowadzenie do sympatycznego stanu - 100 tys. złotych (moja wycena, tak na rybkę). Odzyskanego drewna starczyłoby na 10 lat palenia.
Odtworzenie i uzupełnienie muru z cegły - 100 tys. złotych.
Remont domu z zewnątrz i wewnątrz - 2 000 tys. złotych (przejrzyściej - 2 mln złotych).
Różne niespodziewane - 300 tys. złotych (na rybkę podpartą doświadczeniem).
Konserwator zabytków - X złotych plus koszty zdrowia.
Gdybyśmy spełnili wszystkie te warunki "wystarczające" plus oczywiście koszty zakupu, nie bylibyśmy w stanie spełnić, a raczej sprostać warunkowi koniecznemu. Nie bylibyśmy w stanie mieszkać i żyć obok zakładu ślusarskiego usytuowanego tuż obok, za betonowym płotem, w dawnym popegieerowskim  budynku produkującym w każdy roboczy dzień, wytrwale, jakieś stalowe konstrukcje.
W tej sytuacji nie muszę wspominać o bieżących kosztach utrzymania pałacyku-dworku. Przydałby się na etacie jakiś ogrodnik, jakaś złota rączka i pokojowa. A to już by zakrawało na skromny ordynat.
 
- No wreszcie wyleczyłam się z tej oferty, która mnie prześladowała od jakiegoś czasu. - stwierdziła z ulgą Żona, gdy wracaliśmy do domu.
Naszą skromną Wakacyjną Wieś i Dom Dziwo spotkaliśmy z dużą przyjemnością. Nawet z Żoną wyszliśmy za ogrodzenie, nad Rzeczkę, żeby zobaczyć wstępnie, jak można by tam wykosić teren i przygotować go w przyszłym roku pod przyjazny trawnik z wykonaniem małej zatoczki, plaży i pomostu.

Wieczorem obejrzeliśmy amerykański film z 2010 roku Turysta z Johnny'em Deppem (bardzo lubimy) i z Angeliną Jolie (nie przepadamy). Oglądało się sympatycznie (ja drugi raz, Żona pierwszy), bo film zdawał się nie utracić lekkości swojego francuskiego pierwowzoru z 2005 roku Anthony Zimmer. Piszę "zdawał się", bo wersji francuskiej nie oglądaliśmy, ale jaki może być film francuski, jeśli nie lekki? Choćby to był thriller.
 
NIEDZIELA (14.11)
No i od samego rana niedziela była niedzielą. 

Mimo różnych prac i zdarzeń, co dość szumnie brzmi.
Przed południem pojechałem do Pół-Kamieniczki. Pretekstem byli kolejni oglądacze, z którymi umówiła mnie Żona. Pojechałem kapkę wcześniej i skończyłem ładować do Inteligentnego Auta stare deski wydobyte z sufitu w trakcie prac remontowych wykonywanych przez Drągala.
Oglądacze byli sympatyczną młodą parą z czwartej w kolejności sąsiedniej wsi, w której wiele razy byliśmy, znający miejsce w szeregu względem siwych włosów i trochę spłoszonych, gdy usłyszeli od nich  pytanie, czy są małżeństwem. Nie byli. Żeby ich podtrzymać na duchu, poinformowałem, że my z żoną mamy rozdzielność majątkową.

Po powrocie postanowiłem zabrać się za życie. Ostatnie dni spędzone praktycznie bez wysiłku fizycznego w ramach oszczędzania mięśni prowadziły prostą drogą do skiśnięcia organizmu. Ponieważ była niedziela, to sobie po cichu zacząłem wycinać wokół Stawu wyschnięte chabazie, czyli nawłoć kanadyjską. Jest to gatunek introdukowany, inwazyjny. Nawet nie wiedziałem, że robię dobrze ograniczając jego inwazyjność dając jej w łeb żyłką w maju i sierpniu. Ale na pewnych obszarach przy Stawie pozwoliłem jej rosnąć, bo ładnie wygląda i tworzy bezpieczną enklawę dla kaczek. Za to, gdy wyschnie, wygląda szpetnie. Stąd wycinanie przy narzekaniu Żony Ale się zrobiło tak łyso przy Stawie.
Wyszło mi, że wysiłek na trzy taczki jest w sam raz. Obliczyłem, że taki nieprzeciążający trzytaczkowy system spowoduje, że już po trzech dniach pracy, nie licząc dzisiejszego, chabazie powinny zniknąć. 
 
Potem w ramach niedzielnych cichych prac zrobiłem jeszcze pierwsze porządki w gościnnych mieszkaniach. Powyłączałem bojlery i lodówki, pościągałem pościel i zabrałem do prania ręczniki. Taka męska pokojówka, nomen omen.
Ta praca w naszych mieszkaniach jest o tyle przyjemna, że one zawsze są czyste. Nawet po wyjechaniu gości. To oczywiście w dużej mierze ich zasługa, ale również specyficznej konstrukcji i wyposażenia oraz nieustannego... sprzątania. Nawet jak są czyste. Takie standardy i procedury.
 
Dzisiaj Córcia miała imieniny. Zadzwoniłem do niej z życzeniami. Kiedyś tam miała i urodziny, i imieniny w lutym, ale jak się tylko zorientowała, że taki układ to chała, sama sobie to, co dało się przestawić, przestawiła na listopad.
Była w kiepskiej dyspozycji. Jak nie ona. Bez ikry, niemrawa, zaspana. Trudno się dziwić, skoro jest się w ciąży, a zachód słońca jest o 15.46.
 
Wieczorem zaczęliśmy oglądać serial o piłce nożnej. A raczej o jej powstawaniu. Żona sama wyszukała. Angielska gra - pokazuje on, jak osobom zaangażowanym w powstanie piłki nożnej udało się pokonać bariery klasowe i uczynić z niej najpopularniejszy sport świata.
Żonę bardziej interesowało tło epoki, ale w trakcie oglądania "odkryła" i zainteresowała się pierwszymi sposobami grania i rodzącą się taktyką i strategią.
 
PONIEDZIAŁEK (15.11)
No i rano drugi raz czytałem tekst W Swoim Świecie Żyjącej.
 
Żeby go zrecenzować, a raczej wystawić opinię.
Pierwszy raz i ja, i Żona przeczytaliśmy go zaraz po wyjeździe od nas W Swoim Świecie Żyjącej i umówiliśmy się, że odpowiemy jej niezależnie nie sugerując sobie nawzajem pewnych wrażeń  po przeczytaniu. Ale jedno, to samo słowo, "na trzy cztery", wypowiedzieliśmy. O tym za chwilę.
Myślałem, że  swoją opinię przekażę autorce zaraz rano, ale gdzie tam. Ta ostatnia poranna powolność demobilizuje i demoralizuje. A potem robi się tak, że z tej niespieszności nagle robi się spieszność.
Zaczęliśmy się dość ostro zbierać do Powiatu, żeby zrobić zakupy i pozałatwiać kilka spraw dla Sąsiadki Realistki.
Z kolei u Sąsiadów nie zabawiliśmy zbyt długo, zwłaszcza ja, bo trochę czasu spędziłem przy gnoju. Znowu zapakowałem sobie dwie beczki. Z Sąsiadem Filozofem ustaliłem, że tę starą strefę gnoju, mocno "przerobioną", po końskiej stajni (kiedyś Sąsiedzi, w dobrych czasach, które dobrze pamiętamy, mieli ileś koni, ot tak, żeby były, dwie kozy, gęsi, króliki, świnki, dwie krówki i kury oraz wychodek-sławojkę na dworze <Wtedy przynajmniej widziałam, jakie jest piękne niebo nocą, nawet zimą>), wyczyszczę, ile się da i wszystko przeflancuję do Wakacyjnej Wsi. Będę miał w ten sposób taki ogrodniczy skarb.
W drodze powrotnej znowu w Powiecie załatwiliśmy kilka spraw. Miedzy innymi kupiliśmy za 78 zł karnisz.
- Zamocujesz go? - Bo teraz przy takiej czarnej dziurze źle się czuję, gdy jeszcze jest 17.00, a za drzwiami noc. - Mam materiał, to od razu mogłabym powiesić zasłonę.
Ja miałbym, ..., nie zamocować?! Zwłaszcza, że Żonie i że faktycznie drzwi tarasowe zieją nieprzyjemną czernią.

Myślałem, że po powrocie prawie natychmiast zabiorę się za recenzję. Ale najpierw musiałem wypakować samochód, nawieźć drewna i wystawić szkło i plastik do jutrzejszego odbioru. A potem zrobiło mi się niedobrze i mdło. Chyba po cieście, które pożarłem bez umiaru u Sąsiadki Realistki.
Zaległem przed kozą. Po półgodzinnej regeneracji zrobiło mi się lepiej, ale nie na tyle, żeby Żona nie mogła mi zaserwować gorzkich kropel. Jest to w moim przypadku, lepiej, przypadku mojego organizmu, jeden z niewielu medykamentów (chyba to nie jest właściwa nazwa), który u mnie działa natychmiast. Już po 10 sekundach zaczynam odczuwać ulgę. Nawet wrócił apetyt. Co prawda II Posiłek miałem zjeść znacznie wcześniej, a czekający mnie mecz planowałem opędzić galaretą i setą (byłem zobligowany z powodu starego powiedzenia Polak, Węgier, dwa bratanki, I do szabli i do szklanki), ale z racji zdrowotnego opóźnienia stwierdziłem, że na galaretę głodny już nie będę. Za to dwa kieliszki Wyborowej (ciągle jest w domu) pasowały idealnie do posiłku i do mojego stanu zdecydowanie wzmacniając działanie gorzkich kropel.
Więc czy miałem czas, żeby napisać recenzję? Zrobię to jutro i "O tym za chwilę" też jutro. Chyba, że...

Mecz Polska - Węgry (1:2) został rozegrany na Stadionie Narodowym w Warszawie. Wcześniej, gdy o nim czytałem i przenicowałem wszelkie informacje, dowiedziałem się, że nie będzie grał Lewandowski. Kilku innych naszych reprezentantów też, ale oni albo ze względu na pauzę za żółte kartki, albo ze względów taktycznych w związku z czekającymi nas barażami. A Lewandowski ze względu na jego ostatnie mocne obciążenia w Bayernie i w reprezentacji. Czyli w sumie też z powodów taktycznych ze względu na baraże. Ale, jak doniosły głupie media, kibice (chyba jakaś część, a może tylko jeden idiota) w związku z brakiem w meczu Lewandowskiego zażądali zwrotu kosztów biletów. Głupole! Tylko nie wiem, kto głupszy? Czy oni, czy media?
Sam mecz mnie rozczarował. Matty Cash pięknie i z sercem śpiewał Mazurka Dąbrowskiego, grał 45 minut i niczego specjalnego nie pokazał. Ale nie mam mu tego za złe. Trzeba czasu. Drużynie też nie mam za złe. Ale brak Lewandowskiego czyni różnicę, o czym wszyscy wiedzą.
Za miesiąc minie 100 lat, kiedy nasza reprezentacja rozegrała swój pierwszy międzynarodowy mecz. W Budapeszcie. Przegraliśmy 0:1. Koło historii, itd...
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 23.07.

I cytat tygodnia:
Nie ma rzeczy bardziej niewiarygodnej od rzeczywistości. - Fiodor Dostojewski (rosyjski pisarz i myśliciel)







 
 
 
 
 


poniedziałek, 8 listopada 2021

08.11.2021 - pn - dzień publikacji
Mam 70 lat i 340 dni.
 
WTOREK (02.11)
No i znowu wtorek po publikacji.

Jednak jakiś taki koślawy, z ograniczoną satysfakcją. Trudno się dziwić patrząc na mikry blogerski  profesjonalizm, ale z drugiej strony sztuką jest, zwłaszcza przy moim charakterze, sobie odpuścić. Więc wczoraj sobie odpuściłem. Już o 18.00 wiedziałem, że z koniem się nie pokopię i trzeba się poddać totalnemu zmęczeniu i fizycznej obolałości. Skąd się one wzięły? - poniżej.
 
Nadal w Wakacyjnej Wsi.
W czwartek, 28.10, od rana przygotowywaliśmy dolne mieszkanie dla jednego weekendowego gościa, a dokładniej gościny (gościówy, gości <dopełniacz od gościa>, pani gość, gościa żeńskiego?), a potem dla relaksu obszedłem kilka razy Staw ze szpachelką i szufelką i sprzątnąłem urokliwe kupy Berty, czyli jednego autoramentu, ale o zróżnicowanych wielkościach i strukturach. Nie będę się rozpisywał, ale skoro ich sczerniały widok zaczął nawet mnie przeszkadzać...
Potem, znowu dla relaksu pomalowałem drugi raz werandową futrynę. Innym kolorem niż za pierwszym razem i wyszło dla Żony do zaakceptowania. Dla mnie też, bo skoro dla Żony... 
I znowu dla relaksu posmarowałem pozostałe trzy drzewka owocowe, dla których w poprzedniej smarowniczej turze zabrakło smarowniczego środka.
Te relaksy na tyle mnie fizycznie zrelaksowały, że już z prawdziwą niechęcią myślałem o grabieniu góry liści pod orzechem. Postanowiłem więc tylko wybrać te z tarasu, werandy i wokół klona przy gościnnej furtce, gdzie na stałe się zakleszczyły po poprzedniej wichurze. Ale jakoś tak zaraz po tym nie mogłem się rozstać z grabiami i taczką i dobrałem się do tych spod orzecha. Nie spodziewałem się, że je dzisiaj wszystkie "wymiotę". Było tego z 10 taczek albo i więcej, bo bardzo szybko z tego relaksu w liczeniu się pogubiłem, a pracę skończyłem prawie po ciemku. 
Dotrwałem do efektywnego finału chyba tylko dzięki gości (głupio brzmi, ale jeszcze durniej "gościnie"), która w międzyczasie przyjechała i trzeba było pracę przy liściach po raz pierwszy przerwać i ją, gościę, znowu relaksacyjnie, wprowadzić w arkana życia w dolnym mieszkaniu, a zwłaszcza nauczyć rozpalać w kozie. Umówiliśmy się, że da mi znać, kiedy chciałaby już doświadczyć magicznego widoku ognia.
Druga relaksacyjna przerwa od liści nastąpiła, gdy się zmierzchało, i gdy gościa napisała, że mogłaby już pobierać nauki w rozpalaniu w kozie. Szedłem pełen niepokoju i wzajemnie znoszących się myśli, które razem mógłbym zatytułować rozwiniętym zdaniem Jak tu zrobić, żeby się z gością nie pokłócić, żeby zadowolona a niezrażona gospodarzem chciała jeszcze kiedyś do nas wrócić, a przynajmniej nas z sympatią polecić, żeby restrykcyjnie poddała się moim wskazówkom, żeby się nie wymądrzała i nie miała swoich pomysłów i żeby wreszcie ogień w kozie bez żadnych afer zapłonął?
A wszystko przez fakt, że, jak się przy powitaniu okazało, była emerytowaną nauczycielką i pracowała z trudną młodzieżą. Nie muszę tłumaczyć, jakie cechy musiała mieć w sobie.
- Musimy na wstępie ustalić jedną rzecz... - od razu na wejściu w desperacji zakomunikowałem, co panią niespodziewanie dla mnie rozbawiło. Jak się nad tym później zastanowiłem, była jednak przede wszystkim kobietą i z wrodzoną sobie  intuicją po moim zagajeniu od razu wiedziała, do czego zmierzam i się tego spodziewała.
- Tak?... - zapytała z uśmiechem, co trochę zbiło mnie z pantałyku.
(... dawniej oznaczał on patyk, kij, laskę używaną do podbijania piłki. Pochodzenie wyrazu nie jest pewne, najczęściej jednak wskazuje się na proweniencję rosyjską, ponieważ powiedzenie ma swój analogiczny rosyjski odpowiednik sbit' s pantałyku). 
- ... jako nauczyciele, emerytowani co prawda, - kontynuowałem - zakładam, że jesteśmy w stanie  wczuć się również w rolę ucznia... i musimy w naszym układzie od razu ustalić, kto jest uczniem i przyjąć na siebie bez szemrania tę rolę.
Pani tę rolę przyjęła na siebie natychmiast, co bardzo ułatwiło współpracę. Rozpalanie ruszyło z kopyta. 
- Specjalnie nie przygotowałem wstępnie kozy, czyli nie włożyłem gazety, kartonów i szczapek, żeby pani mogła wszystko robić od początku. - wyjaśniłem. - To może ja sobie siądę, a pani będzie robiła po kolei. - To proszę wziąć jedną gazetę i ją zmiąć. - Ale jedną prosiłem...
- To znaczy jedną płachtę? - pani nie robiła problemów.
- Tak. - I proszę ją inaczej zmiąć, żeby się łatwiej rozpaliła. - Dobrze. - Teraz kartony, jako druga frakcja... - Jestem chemikiem. - wyjaśniłem.
To słowo "chemik" zdaje się podziałało idealnie, bo pani składała tekturowe kartoniki według moich wskazówek już bez jakiegokolwiek słowa, nawet jak rzucałem krótką komendę nie tak!  Wiadomo, praca z trudną młodzieżą to jedno, a ogólnie nabożny stosunek do chemii to drugie. 
- Teraz trzecia frakcja - szczapy. - Proszę je tak ułożyć na krzyż, żeby nie przydusić ognia i żeby do każdej miał dostęp.
Pani milczała i układała z wyraźnym przejęciem czując, że już za chwilę...
- No i teraz tylko jedna zapałka...
- Jak w harcerstwie?... - raczej podekscytowana skomentowała niż zapytała.
Kiwnąłem głową.
Ogień zapłonął od jednej zapałki. Pani była z siebie dumna i patrzyła znacząco na mnie z niemymi słowami w oczach No proszę...
- To proszę siąść i poczekajmy.
- Za chwilę podrzuci pani trzy belki, dokładnie trzy. - To czwarta, ostatnia frakcja. - Ale nie za wcześnie i nie za późno. - A trzy, a nie jedną lub dwie, żeby nie marnować ognia, który bezproduktywnie uciekałby do komina, a cztery by się nie zmieściły. - Poza tym z trzech wytworzy się za jakiś czas żarowa baza i wtedy będzie pani mogła swobodnie regulować paleniem. Wyjaśniłem jak.
Gdy ogień lizał już trzy belki, ucięliśmy sobie pogawędkę. Najpierw o oczywistościach, czyli o atawizmach, a potem zeszło na życie. Siedziałem u niej jakieś pół godziny, z tego rozpalanie zajęło 5 minut. Gdy wychodziłem, miałem odczucie, że się zaprzyjaźniliśmy.
Ciekawe... Co to jednak znaczy ta starsza nauczycielska kadra.
 
Wieczorem dla relaksu obejrzeliśmy amerykański film z 2020 roku Nomadland (Oscar i nagroda BAFTA dla najlepszego filmu oraz Złoty Glob dla najlepszego filmu dramatycznego) w reżyserii Chloe Zhao (Oscar za reżyserię tego filmu), za 18 zł, bo "świeży" . W roli głównej Frances McDormand i kilkoro naturszczyków. Ale dostaliśmy na jego obejrzenie aż 48 godzin. Już na starcie ta informacja była mocno demoralizująca i demobilizująca przy moim ogólnym relaksacyjnym zmęczeniu po całodziennym trudzie, a zwłaszcza po machaniu grabiami i schylaniu się po kolejną kupę liści.
Niespieszna akcja, o której trudno byłoby powiedzieć, że była akcją, powodowała, że ze dwa razy wpadałem w stan przedsennego odrętwienia, chyba w tych momentach, kiedy z ekranu wiała kompletna kontemplacyjna cisza. Muzyka w całym filmie była bardzo oszczędna, żeby nie rzec szczątkowa, bo ograniczała się praktycznie do fortepianowych akordów. Nic dziwnego, skoro skomponował ją Włoch, Ludovico Einaudi, chyba kompozytor niszowy, czytaj specyficzny, skoro otrzymał różne nagrody, między innymi Nagrodę Japońskiej Akademii Filmowej czy też Niezależnego Kina Brytyjskiego (wytłuszczenia moje).
Dotrwaliśmy jednak do końca.
- To ciekawe, bo to taki amerykański film wcale nieamerykański. - skomentowałem całkiem przytomnie.
- No, właśnie. - potwierdziła Żona. - Taki bardziej skandynawski...
- Ja na miejscu scenarzysty i reżysera rozruszałbym całą "akcję" i, na przykład, wprowadziłbym sceny z najazdu motocyklowego gangu (może mi się to skojarzyło przez Helę i Paradoxa?) na kemping, czyli obozowisko, z kamperami i głównymi bohaterami filmu.
Żona na chwilę zamilkła.
- Wprowadziłabym trochę więcej ruchu, zmian, kiedy ci "pionierzy" się przemieszczają. - Usunęłabym kilka takich scen, kiedy, na przykład, dwie panie siedzą naprzeciwko siebie, nie odzywają się i piją herbatę.
Może to wtedy opadało mnie to odrętwienie?...
Trwałbym jednak przy motocyklowym gangu. Oskara bym nie dostał, ale przynajmniej by się działo. Taka gwałtowna, zaskakująca zmiana charakteru filmu.
 
Zasypiałem z myślą, że był to taki relaksacyjny dzień.

W piątek, 29.10, Żona bardzo szybko do mnie zagadała ze swojej sfery 2K+2M.
- A piszesz o wczorajszym filmie?
- Tak.
- Bo wiesz, został w mojej głowie...
Trzeba powiedzieć, że w mojej też. Nawet bez motocyklowego gangu.
Sprawdziłem, kto zacz Chloe Zhao. Chinka, 38 lat, urodzona w Pekinie.
- To jednak nie Finka?... - Żona wróciła do naszych wczorajszych wieczornych przemyśleń.
 
Równolegle z Żoną też miałem swoje 2COŚ+2COŚ, które można by nazwać totalnym rozprzężeniem.
Czego w nim nie było.
Najpierw do  bólu w Internecie przenicowałem cały dostępny sport. Potem odbiło mi, bo nie oglądając od dawna Tadeusza Sznuka i jego 1 z 10, chociaż cały czas do tej pory lubię, obejrzałem jeden odcinek, ten, gdzie facet  kierując pytania "na siebie" zdobył rekordową liczbę punktów - 513, co musiało zrobić na wszystkich wrażenie i wkurzyć konkurentów, innych uczestników, niedopuszczonych do głosu. I na końcu postanowiłem dokonać kolejnego wpisu w Kopalińskim odnotowanego pod datą 29.10.2021: 
Jestem przy haśle NOC - str.  842. Nie wiedziałem, że była córką CHAOSU. Całkiem logiczne.
Kilka dni temu rozdarła się jedna strona grzbietu Kopalińskiego. Wpływ niewątpliwie miał jego ciężar. Muszę  skleić taśmą. Aha! Dosłownie kilka dni temu wreszcie nauczyłem się na pamięć tytułu słownika -  SŁOWNIK MITÓW I TRADYCJI KULTURY. Prawie przez 3 lata nie potrafiłem wbić sobie tego tytułu do głowy.
 
Gdy ja w końcu robiłem, za przeproszeniem, jaja na miękko, Żona skontaktowała się z infolinią Whirpoola i podała błąd F15 i numer fabryczny zmywarki. Jaja wyszły w punkt, według Żony o mazistości żółtka na ocenę celującą. A infolinia reklamację przyjęła i obiecała, że zgłosi się serwis.

Dzisiejszą pracą dnia wydałem wojnę nornicom i nie wiem jeszcze komu, co właziło od spodu skrzyń do samej góry robiąc korytarze i dziury, a przede wszystkim podgryzając buraczki i co tylko się dało lub smakowało. Wybierałem ziemię na jakieś 25 cm, na całej powierzchni skrzyni nakładałem siatkę metalową ocynk, z powrotem przysypywałem cienką warstwą ziemi, na którą wrzucałem przerobiony gnój, by całość, po wierzch, zasypać ziemią. Teraz to coś może mi nacmokać. Dałem radę  przygotować w ten sposób dwie  skrzynie.

Gościa najpierw poprosiła o odetkanie odpływu w kabinie prysznicowej kibicując mi i nie robiąc sobie nic z zawartości, jaką wydobywałem z kratki ściekowej, mimo że lojalnie ją uprzedzałem, co wyciągnę.
- Wie pani, mnie jako  chemika, to wcale nie bierze.
- Mnie też... - śmiała się.
Późnym  popołudniem zaś wysłała do Żony smsa: Nauka nie poszła w las. Stara belfrowska szkoła.
 
Wieczorem oglądaliśmy amerykański film z 2000 roku Nazywał się Bagger Vance z Mattem Damonem, Charlize Theron i z Willem Smithem. O golfie, który w filmie oczywiście gra główną rolę, ale jest tłem i pretekstem do ukazania ludzkich spraw, na których losy mają wpływ I Wojna Światowa i światowy kryzys.
Po 1/3 usłyszałem charakterystyczny oddech Żony. 
- Śpisz. - odezwałem się dość brutalnie.
- Tak. - nie protestowała. - Ale jutro obejrzymy?... Interesuje mnie. - I tacy dobrzy aktorzy...
Tym razem nie będzie pośpiechu, bo Żona za 18 zł wykupiła miesięczną możliwość korzystania z platformy Player.pl.

W sobotę, 30.10, Żona z samego rana uraczyła mnie filmikiem z Helą jeżdżącą na motocyklu i kręcącą ósemki. Robiło wrażenie. Ale tym razem  nie dałem się zwieść szykującemu się ponownemu rozprężeniu i od razu zabrałem się za robotę wiedząc, że za parę godzin przyjedzie Krajowe Grono Szyderców z całą obstawą i to na dwie noce.
Skończyłem antynornicowo skrzynie i przygotowałem jeden kwadrat poza ogrodzonym ogródkiem dla przyszłorocznej dyni. A potem musiałem się położyć,  żeby dotrwać do przyjazdu gości.
Wszyscy byli dla mnie wyrozumiali i nikt mi nie przeszkadzał. Q-Zięć od razu pojechał wyżyć się rowerem, a Q-Wnuk zaprzągł do meczu Żonę, Pasierbicę i chyba Ofelię, więc miałem spokój. Zdaje się, że wygrał Q-Wnuk.
Ale później trzeba było stanąć na wysokości zadania. Grałem w jednym teamie z Ofelią kontra tamta trójka. Wygraliśmy 10:2, a Ofelia strzeliła nawet jedną bramkę, kto wie czy nie pierwszą w swoim życiu, historyczną. A potem, bez litości dla dziadka, musiałem rozegrać z Q-Wnukiem mecz jeden na jeden. Przegrałem 9:10.

Wieczorem Q-Wnuki bez żadnych protestów niczego nie oglądali, bo wcześniej Q-Wnuk naoglądał się różnych meczów, a Ofelia bajek. Fakt tego względnego spokoju wykorzystałem i położyłem się wcześniej do łóżka zdając sobie sprawę, że "dodatkowo" będę spał godzinę dłużej. Inni dorośli o tym również wiedzieli, ale już Q-Wnuk i Ofelia nie. Berta również. W nocy musiałem ją wypuścić na sikanie, bo się kręciła i groziło to zrobieniem Hau! Dzięki mojej nocnej trzeźwości umysłu i nieuchronnemu skrzypieniu klamki u drzwi obudziłem tylko  Q-Zięcia.

W niedzielę, 31.10, Q-Wnuki nie wiedziały, jak pisałem, o konieczności spania godzinę dłużej i "już" o 07.00 władowały się do naszego łóżka. Na zabawę w głuchy telefon i na grę w skojarzenia. Fajnie tak uzyskać od razu, jeszcze w łóżku, trzeźwość umysłu bez żadnej kawy i gimnastyki.

Rano desperacko zaproponowałem jajka na miękko. Wyszły na twardo. Przy 14 sztukach i garnku wielkości wiadra nie byłem w stanie precyzyjnie ustalić czasu gotowania. Ale rozgniecione w szklankach z dodatkiem masła i  soli smakowały znakomicie.
Do południa udało mi się porozmawiać z Córcią. Całą rodziną byli na krótkim wypadzie w... Uzdrowisku. Poruszali się "naszymi" śladami. Rozmawialiśmy o rzeczach dobrze nam znanych. Wiedząc, że mieliśmy zakusy, aby tam zamieszkać, namawiała nas, abyśmy ten krok zrobili. I masz babo placek.
 
Q-Zięć znowu wyczynowo pojechał rowerem, a ja szykowałem ognisko. Miały być kiełbaski, żelki, karkówka i pieczone ziemniaki. Do tego ja dysponowałem jakimiś ciemnymi piwnymi popłuczynami, które Żona przestała pić, a które trzeba było zużyć. Na szczęście Q-Zięć po powrocie z wycieczki stanął na wysokości zadania i w pobliskim DINO kupił mi dwa Pilsnery Urquelle w puszce (w butelkach nie prowadzą) i wieczór od razu wyglądał inaczej. Nie zmienił tego fakt, że cały worek ziemniaków również kupionych przez Q-Zięcia spaliłem na wiór. Gdy wszyscy byli już w domu, wróciłem po godzinie do ogniska wygrzebać pyszności i doznałem szoku. Ziemniaków nie było, jakbym ich tam nie wkładał. Po żmudnym i niedowierzającym grzebaniu udało mi się znaleźć kilka sztuk przypominających węgle, które przyniosłem powiększając tylko zawód oczekujących. A przecież wziąłem poprawkę na wielkość ziemniaków i czas pieczenia względem tych paradoxowych skróciłem o 0,5 godziny. Żona mnie pocieszała twierdząc, że będziemy musieli zrobić  kilka pieczeniowych sesji dopasowując wielkość ziemniaka do czasu jego pieczenia. Aż się nauczymy.

Plan na wieczór był taki, że dzieci oglądają  bajki, a dorośli grają w kierki. Ale Żona padła twierdząc, że nie da rady siedzieć na dole. Trochę byłem zawiedziony, ale jak się okazało, był to przypadkowo dobry pomysł. Ona tam na górze mogła sterować ruchem wnuków, zneutralizować je i wziąć na siebie ich cały wieczorny impet, a my dorośli mogliśmy spokojnie grać. Przy Metaxie.
Q-Wnuk bez problemów został spacyfikowany słynnym meczem z Mistrzostw Świata z 2014 roku  Brazylia - Niemcy (1:7), a Ofelia niezliczonymi bajkami. 
Na dole zaś się działo. Można by ten czas podzielić na dwa główne nurty wzajemnie się uzupełniające - samą grę  i równoległe dyskusje pod hasłem "Wypierdalać z Polski".
Kto zna grę w kierki, ten będzie wiedział, jakiego wyczynu dokonała Pasierbica. Otóż przed trzema grami na plus (trzema, bo trzech graczy) miała -685 pkt, podczas gdy ja -585, a Q-Zięć -370. W pierwszej grze na plus wzięła 10 lew (na 16) i od razu zainkasowała 250 punktów dodatnich. W drugiej i trzeciej też sporo zdobyła, na tyle że przed loteryjką miała -110, ja -185, a Q-Zięć -145. Doszło do niecodziennej sytuacji. Ten kto wygrywał loteryjkę i zdobywał w związku z tym +200 pkt, wygrywał całą grę. Każdy więc miał szansę,  ale wygrała Pasierbica. Aż na pamiątkę sfotografowała cały zapis.
 
Drugi element wieczoru, dyskusja nad przyszłością, była o tyle owocna i dla mnie niezwykle ciekawa,  że Krajowe Grono Szyderców opisało dokładnie swoje życie, stosunek do wielu spraw i ludzi, wszystko bardzo pozytywnie, gdy było Zagranicznym Gronem Szyderców.  Pozytywnie z dwoma wyjątkami - tęsknoty za Polską i za rodziną oraz w związku z faktem, że Q-Zięć nie miał na uczelni zapewnionej pracy na czas nieokreślony. Ale lata upłynęły, zobaczyli pod wieloma względami, jak się  mieszka i żyje w Polsce w porównaniu do życia w Niemczech, a poza tym nastał czas rządów PISu.
Więc żarty się skończyły. 
W dyskusji trzymałem jedną linię: Jak najszybciej spierdalać do Niemiec! Póki się da! I póki możecie! Gdyby mi ktoś powiedział 30 lat temu, że takie słowa będą mi przechodzić kiedyś przez gardło i to wielokrotnie, to bym mu się popukał po głowie.
Młodym tłumaczyłem swoją teorię. Według niej, nie wchodząc w szczegóły, PIS będzie jeszcze rządził 17 lat.
- I co wtedy zrobisz, gdy będziesz miała 51 lat, a twój mąż 53?! - zaatakowałem najmocniejszy punkt oporu przed ponowną emigracją, czyli Pasierbicę. - Na wyjazd będziesz mogła sobie nagwizdać! - O ile w tym czasie będzie możliwy. - Restrykcje unijne, konieczność posiadania paszportu i wizy... - sączyłem niepewną przyszłość.
Puszczała to mimo uszu. Ale jedna rzecz nią wstrząsnęła. Jej wiek. Kobieta. Wyłapałem ten słaby punkt i go umiejętnie i upierdliwie przez cały wieczór drążyłem. Pasierbica zachowywała jednak spokój. 
W ogóle dyskusja przebiegała spokojnie oraz rzeczowo-nostalgiczno-wspomnieniowo-planująco. Raz tylko jeden element (emelent) ją zakłócił, gdy Żona z góry wysłała do Pasierbicy smsa:
- Q-Wnuczuś prosi, "żebyście się tak nie drzeli!"

W poniedziałek, 01.11, rano nie odpuściłem. Nie wiedząc nawet o tym stosowałem się do powiedzeń i mądrości wielkich ludzi:
Największy błąd, jaki możemy popełnić w życiu, to poddanie się lękowi przed popełnieniem błędu. -
- Elbert Green Hubbard (amerykański pisarz, wydawca, artysta i filozof)
Nie pozwól, by to czego nie możesz zrobić powstrzymywało Cię od zrobienia tego, co jesteś w stanie zrobić. - John Wooden (amerykański zawodnik i trener koszykówki)
Nie popełnia błędu tylko ten kto nic nie robi. - Theodore Roosevelt (26. prezydent USA) 
Nie poniosłem porażki, po prostu wymyśliłem 10 000 sposobów, które nie działają. - Thomas A. Edison (amerykański wynalazca, przedsiębiorca)
Nasza największa chwała nie leży w tym, by nigdy nie upaść, ale w tym, by podnieść się za każdym razem, gdy upadniemy. - Ralph Waldo Emerson (amerykański poeta i eseista)
Porażka jest po prostu okazją, by spróbować ponownie, tym razem bardziej przemyślanie. -  Henry Ford (amerykański przemysłowiec, inżynier, założyciel Ford Motor Company)
Każdy artysta zaczynał kiedyś jako amator. - Ralph Waldo Emerson (patrz wyżej)   
Tak to już bywa, że kiedy człowiek ucieka przed swoim strachem, może się przekonać, że zdąża jedynie skrótem na jego spotkanie. - J. R. R. Tolkien (brytyjski pisarz oraz profesor filologii klasycznej i literatury staroangielskiej)
 
Postanowiłem jeszcze raz ugotować 14 jaj na miękko. Wyszły na twardo. Ale pomny zacytowanych myśli, nie zraziłem  się. Tak jak w kwestii ziemniaków z ogniska.  
Znowu w ruch poszły szklanki, masło i sól.
Dzień przed wyjazdem Krajowego Grona Szyderców musiał stać pod znakiem meczów.
Pierwszy rozegraliśmy w składach: ja, Pasierbica, Żona  (kolejność według umiejętności) kontra reszta świata, czyli Q-Wnuk i Q-Zięć (mogłaby być kolejność odwrotna). Przy stanie 9:7 dla nas, podałem do Żony, a ona coś takiego dziwnego zrobiła z nogami, ale na tyle skutecznego (umiejętności jej rosną z meczu na mecz), że trafiła piłką wprost pod nadbiegającego Q-Wnuka, który niechcący wepchnął ją do własnej bramki. Samobój i 10:7. Gdyby Żona miała mniejsze albo większe umiejętności, to takiego numeru nie zrobiłaby w życiu. Ale na nieszczęście miała w sam raz.
Rozpacz była straszna. Łzy, obraza na świat, trzaskanie drzwiami i Najgorszy mecz w moim życiu!
Trzeba było rozegrać kolejne. Przy kontuzjach moich, Pasierbicy i Q-Wnuka. Ocaleli z meczowej pożogi o dziwo Żona i Q-Zięć.
Za szarego udało się Krajowemu Gronu Szyderców wyjechać do Metropolii.
A ja w ramach zmywarki pomyłem kolejny raz naczynia, gary i sztućce. Żona przez cały czas nie czuła jej braku. Jak mogła czuć, skoro zmywarka była.

Wieczorem zapadła cisza. Pisałem, ale przy dużym zmęczeniu. I myślałem o zmarłych. I o tym, że dzisiaj Wnuczka skończyła 2 latka. Tak  to się toczy.
 
Dzisiaj, we wtorek, wstałem po 10 godzinach snu. "Zerwałem się" z łóżka co prawda o 06.00, ale i tak miałem dobrze, bo dla organizmu była 07.00.
Czułem się wyspany i wypoczęty, ale bolały mnie  mięśnie pleców, ramion i nóg. Niby poranna gimnastyka "przy" kawie poprawiła sytuację, ale nie na długo. Gdy Żona zeszła na dół, wcześniej niż zegarowo powinna (u niej też działał biologiczny zegar), sytuacja wróciła do "normy" - bóle wróciły ze swoją charakterystyczną słodkością i mdłym smakiem. Co chwilę postękiwałem, a za każdym stęknięciem Żona namawiała mnie, abym się położył. A jak się można położyć, skoro dnia nie ma prawie wcale? Miałbym później wyspany siedzieć po nocy, to znaczy od 16.00?
Starałem się więc odpędzić zdradliwe sugestie Żony rąbiąc drewno i nawożąc ileś taczek do dużej kozy. Nic to nie dało. O 12.30 poddałem się. Wyznaczyłem sobie limit do 14.00 ze świadomością, że zakosztuję jeszcze trochę dnia i z jednego fizycznego stanu nie wpadnę w drugi, w depresyjny, z powodu braku dziennego oświetlenia.
Fizycznie pomogło, a i psychicznie też, bo Żona zakomunikowała, że za jakąś godzinkę przyjedzie pan do zmywarki. Więc, żeby jeszcze bardziej poprawić sobie nastrój, odgruzowałem siebie od stóp do głowy, ot tak, bez przyczyny, bo nikt nas nie odwiedzał, a i ja nigdzie się nie wybierałem.
Pan przyjechał o 15.15 i mocno się zdziwił, gdy otworzyłem sobie piwo. A ponieważ był typem żartownisia, ale w dobrym guście, nieszarżującego, a przede wszystkim wykonującego swoją robotę i udzielającego nam wielu rad dotyczących obsługi sprzętu, o której nie mieliśmy zielonego pojęcia, więc był strawny i obie strony się dobrze przy okazji bawiły.
- O widzę, że pan to ma dobrze... - A nie za wcześnie pan zaczyna?...
- Proszę pana - zacząłem wyjaśniać - ja nie patrzę  na zegarek, tylko słucham się mojego organizmu. - A on mi mówi, że czas się napić.
Facet zaczął się śmiać, a gdy dopowiedziałem, że organizm sam wie, że to nie 15.15 tylko 16.15, pękał ze śmiechu. Widać było, że takiego tłumaczenia i wywodu to chyba jeszcze nigdy nie słyszał.
Cała wymiana pompy z gadką i próbami trwała pół godziny. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że producenci zmywarek nie wiedzą na razie, co z tym fantem robić, bo pompy się psują z powodu używania do mycia tabletek zawierających... piasek. Oczywiście jest on niesamowicie rozdrobniony, ale w miarę używania powoli gromadzi się i psuje pompę. Unia nie pozwoliła używać do produkcji tabletek jakichś środków chemicznych, więc producenci zastąpili je tymżesz piaskiem właśnie nie wchodząc w technologiczne szczegóły.
 
Wieczorem, czyli po południu, znowu zaczął odzywać się ból mięśni, oczywiście w znacznie mniejszym stopniu niż poprzednio. A to nieodmiennie i męcząco sugerowało mi wcześniejsze położenie się do łóżka, ale nawet w takim stanie czułem się nieswojo i niezręcznie, gdy myślałem, że będę się kładł już o 18.00, czyli 19.00.
Udało się dotrwać do 19.00, czyli do 20.00. Byłoby znacznie łatwiej, gdybym dysponował chociaż jednym Pilsnerem Urquellem, a przynajmniej Litovelem, ale nic takiego w domu nie było. Gorzej - nie było żadnego piwa. To ostatnie, które wypiłem przy facecie, było jakimś ciemnym piwem kościerskim (z browaru z Kościerzyny, więc dlaczego nie "kościerzyńskim"?), takim wymysłem, które Żona wcześniej kupiła, ale ostatecznie zrezygnowała z picia. Więc z braku laku ostatnimi dniami, żeby się nie zmarnowało, spijałem ostatnie butelki.
Najlepiej określę stan naszej domowej gospodarki, jeśli dodam, że w domu nie ma również cydru.

Wieczorem, czyli wieczorem, kończyliśmy, adekwatniej mówiąc, kontynuowaliśmy oglądanie Nazywał się Bagger Vance. Obejrzeliśmy do końca. Film miał nieszablonową formułę i w minimalny sposób przybliżył zwykłym zjadaczom chleba ten specyficzny sport. Oglądając mogliśmy sobie wyobrazić, jak jest on emocjonujący.
Skądinąd wiedziałem, że na liście najlepiej zarabiających sportowców na świecie był właśnie golfista. Żona myślała, że tenisiści. Dokopałem się najpierw do starych danych (czerwiec 2008 - czerwiec 2009), ale oddawały one ówczesny układ sił. Listę przygotował biznesowy Forbes.
By znaleźć się na liście "Forbesa" trzeba było zarobić przez ostatnie dwanaście miesięcy przynajmniej 30 milionów dolarów. Najlepsza dziesiątka najbogatszych przedstawia się następująco:
1. Tiger Woods (golf, 34 lata) - 110 mln dolarów: w swojej 13-letniej karierze, Tiger Woods zarobił już prawie 900 milionów 
2. Kobe Bryant (koszykówka, 31 lat) - 35 mln dolarów (niedawno zginął w wypadku helikoptera - dop. mój)
3. Michael Jordan (koszykówka, 46 lat) - 35 mln dolarów
Wśród pozostałej siódemki było jeszcze: trzech kierowców ścigających się w różnych formułach, jeden bokser, jeden golfista, jeden koszykarz i jeden piłkarz (David Beckham).
Ale już to samo zestawienie Forbesa za maj 2020 - maj 2021 jest zupełnie inne.
1. Conor McGregor (MMA) - 180 mln dolarów (sporty walki - wyjaśnienie moje)
2. Leo Messi (piłka nożna) - 130 mln
3. Cristiano Ronaldo (piłka nożna) - 120 mln
4. Dak Prescott (futbol amerykański) - 107,5 mln
5. Lebron James (koszykówka) - 96,5 mln
6. Neymar (piłka nożna) - 95 mln
7. Roger Federer (tenis) - 90 mln
8. Lewis Hamilton (Formuła 1) - 82 mln
9. Tom Brady (futbol amerykański) - 76 mln
10. Kevin Durant (koszykówka) - 75 mln
(…)
48. Robert Lewandowski (piłka nożna) - 34 mln
 
ŚRODA (03.11)
No i dzisiaj wstałem pół godziny przed smartfonem.
 
Dzięki temu miałem rano więcej czasu dla siebie. Na ten mój poranny stan muszę wymyślić jakiś skrót go określający, coś na podobieństwo  żoninych 2K+2M.
Dzień rozpocząłem od napompowania 8. kół. Terenowemu się należało, bo powietrze z jego opon zawsze powoli schodziło (nieszczelne, lekko skorodowane felgi). Więc nie miał znaczenia fakt, że auto  ciągle stoi w miejscu. Inteligentne Auto zaś od pewnego czasu zachowuje się dziwnie, zwłaszcza w związku z jego prawym tylnym kołem. Co jakiś czas komputer mnie denerwuje i wyświetla na wprost moich oczu alarm blokując inne informacje, że w tymżesz kole ciśnienie wynosi 1,6 bara, a gdy jadę dopompować, mechaniczny wskaźnik pokazuje wartość prawidłową, czyli 2,1. Podejrzenie więc padło na czujnik ciśnienia, ale ostatnio nawet mechaniczny wskaźnik podaje wartości poniżej normy, więc może jednak w oponie siedzi jakaś franca. Zdaje się, że wyjątkowo już w listopadzie przy temperaturach + 18 stopni C zmienię opony na zimowe, żeby wulkanizator przy okazji stwierdził, czy to opona, czy jednak czujnik.

W takim samochodowym stanie pojechaliśmy do Powiatu. Co chwilę obserwowałem komunikaty komputera, ale wszystkie opony trzymały wartość ciśnienia, którą rano wycisnąłem z kompresora. 
Taki stan jest najgorszy - raz tak, raz tak, i nie wiadomo, co z tym fantem robić. (wyraz "fant" wziął się w polszczyźnie z języka niemieckiego, gdzie słowo "Pfand" oznaczało zastaw, a więc przedmiot dany jako gwarancja zwrotu np. pożyczki albo wygranej w karty). Decyzja o przedwczesnej wymianie opon jednak zapadła.
W Powiecie załatwiliśmy kilka spraw. 
Przede wszystkim obcinanie bertowych pazurów. Żona co prawda kupiła specjalną obcinarkę i na miejscu otrzymała instrukcję, jak obcinać, żeby był efekt i żeby jednocześnie Pieskowi nie zrobić krzywdy, ale ostatecznie zawsze przeważała opcja Nie zrobić pieskowi krzywdy, więc Piesek nadal, zwłaszcza po nocach, gdy się przemieszczał nie wiedzieć po co (No przecież musi się napić! - protestowała na bieżąco lub nad ranem Żona, gdy ja protestowałem), sympatycznie szurał pazurami o podłogę. Poza tym Żona miała świadomość, że zbyt długie pazury powodowały stałe złe stawianie łap, co na pewno źle się odbijało na stawach Pieska. Problemu by nie było, gdyby pieski nie były ileś tam tysięcy lat temu udomowione i mogły w naturalny sposób ścierać sobie pazury. Ale zakumplowały się z człowiekiem, zwłaszcza nasz, i pazurowy problem powstał. Na pewno nie tylko ten jeden.
Wydobyliśmy Bertę z bagażnika i zaprowadziliśmy do lekarza weterynarii, żeby pazury obciął i żeby Żona zobaczyła, jak to się optymalnie robi. Pan weterynarz zażyczył sobie założenia  masek, a ponieważ mieliśmy jedną, więc z przyjemnością skorzystałem z okazji i zostałem na zewnątrz. Czas wykorzystałem kupując sąsiadom Angorę i już się przymierzałem do nasłonecznionej ławeczki i do rysunków na ostatniej stronie, gdy Żona wróciła. 
- Już wiem, jak to się robi. - I najlepiej, żeby Piesek tego nie widział, więc w trakcie należy jego łapy unosić do tyłu.
Nie wiedziałem, jakie to miało znaczenie dla Pieska, skoro jego charakter opisywał zespół trzech cech i zachowań: Siła spokoju; Trudno, róbcie ze mną, co chcecie; Kocham weterynarza. Każdego. Więc łapy z przodu, łapy z tyłu, ganz egal, wsio rawno, tomayto, czyli jeden pies, nomen omen, peu importe.
Co innego Bazysia. Ta kochała wszystkich weterynarzy, może nawet bardziej niż Berta, a przynajmniej żywiołowo to okazywała. Zastrzyki? - proszę bardzo! Czyszczenie zębów? - nie ma sprawy! Ale obcinanie pazurów? - to już nie! - Ten metaliczny szczęk obcążek za każdym razem!...
Najnormalniejszy był Bazyl, ale to chłop, wiadomo. Weterynarzy nienawidził, z wielkim strachem w gabinetach poddawał się różnym zabiegom odwdzięczając się co jakiś czas gwałtownym szarpnięciem do tyłu ze strasznym charkotem i bulgotem, który powodował, że mnie samemu ciarki przechodziły po grzbiecie, a pan weterynarz lub pani weterynarka odskakiwali z impetem na kilka metrów. W zasadzie wszystko mogła z nim zrobić Żona, a jeszcze bardziej ja - Pan wkłada rękę po łokieć do mojej paszczy, żeby zabrać mi kość? - Proszę bardzo. Jednego tylko nie cierpiał - gdy jedno z nas go przytrzymywało, a drugie na kark i na dupsko wkrapiało antykleszczowe krople. Co z tego, że nic nie bolało? Ten świst powietrza z ampułki przy jej naciskaniu... Najgorsze co psa mogło spotkać! Ograniczał się jednak wtedy tylko do nerwowego kilkukrotnego głośnego przełykania śliny.
I pomyśleć, że wszystko ta sama rasa. Normalnie, jak u ludzi. 

W Powiecie uzupełniliśmy zapasy i wróciliśmy do domu.
Za ogródkiem zdążyłem jeszcze przed zmrokiem przygotować na przyszły rok dwa stanowiska pod cukinię. W sumie z dodatkowym, dyniowym, będą trzy, takie wyeksmitowane poza ogrodzenie, bo panoszą się okropnie, a tam będą miały nieograniczoną przestrzeń.
Było ciemno, ale wcześnie oczywiście, więc nie mogłem oprzeć się Angorze. Taka gratka. Starałem się Żonie przemycić nowinki z Polski przede wszystkim, ale protestowała. Z pewnych rzeczy się śmiała, by za chwilę się oburzać Bo to wcale nie jest śmieszne!
- Nie czytaj mi nic więcej! 
Coś było na rzeczy, bo po tym moim czytaniu jakoś tak mi było gorzko.

Wieczorem postanowiliśmy rozpocząć oglądanie jakiegoś nowego serialu. Wybieranie i decydowanie trwało dość długo. W końcu daliśmy szansę amerykańskiemu Pani dziekan z 2021 roku. Po pierwszym 30-minutowym odcinku i po lekkim zniesmaczeniu stwierdziliśmy, że spróbujemy obejrzeć jeszcze drugi Bo może wejdziemy w atmosferę? Po 10. minutach wyszliśmy... z serialu.
Żona namówiła mnie na próbę powrotu do Suits (W garniturach), amerykańskiego serialu (emisja 2011-2019), który namiętnie oglądaliśmy (po 2 odcinki wieczorami) w Naszym Miasteczku. Chciała spróbować wrócić znacznie wcześniej, ale jakoś tak się ociągałem i blokowałem. Czułem, że to już będzie nie to. Nie ta atmosfera tamtego okresu i miejsca. Czułem, że "tamto" było już dla mnie tematem zamkniętym.
Oglądanie rozpoczęliśmy od odcinka "na zahaczenie", żeby sobie co nieco przypomnieć i wczuć się w klimat. Nic z tego nie wyszło. Gubiliśmy się w fabule, konwencja serialu, którą kilka lat temu tak lubiliśmy, nagle zaczęła nam doskwierać, była trochę sztuczna i za szybka. Zrezygnowaliśmy po 15 minutach. Ale ślad i wspomnienie zostało. Żona nagrała muzykę z serialu i od kilku miesięcy, zwłaszcza ja, słuchamy jej w Inteligentnym Aucie z pendrive'a .
Sumarycznie ta wieczorna jałowość poszukiwań  i prób tak mnie zmęczyła, że zasnąłem nie wiedzieć kiedy.
 
CZWARTEK (04.11)
No i znowu wstałem pół godziny przed smartfonem.
 
Mój organizm ciągle się upiera i nie chce przyjąć do wiadomości czasu środkowoeuropejskiego standardowego i tkwi w czasie letnim. 
Rano szykowaliśmy się do wyjazdu do Sąsiadów, Zaprzyjaźnionego Wulkanizatora i Sąsiedniego Powiatu, gdy odkryłem flaka w prawym przednim kole. Podszedłem do sprawy dość spokojnie, chociaż miałem prawo się zdenerwować, bo po pierwsze, po co wczoraj dopompowywałem wszystkie koła, a po drugie, jeśli miała już być kicha, to w prawym tylnym. Przednie było nieupoważnione.
Jechaliśmy, a ja cały czas patrzyłem na komunikaty Inteligentnego Auta. Wszystko było w porządku, czyli mocno podejrzane, skoro raz było tak, a raz siak.
Z tego powodu u Sąsiadów byliśmy, jak na stworzone tradycją normy, krótko, bo ciągle w głowach nam siedziała myśl, że dobrze byłoby już być u wulkanizatora.
I co się okazało? W oponie prawego przedniego tkwił piękny wkręt, być może jeszcze pozostałość po ekipie Ciu Ciu, bo już taki trochę skorodowany. A z prawym tylnym było wszystko w porządku, tak jak ze wszystkimi czujnikami. Nawet ich baterie, o których istnieniu nie miałem zielonego pojęcia, trzymały. Zięć Zaprzyjaźnionego Wulkanizatora zbadał to wszystko takim niedużym, wielkości pilota, urządzeniem. Musiałem mu tylko podać rok produkcji Inteligentnego Auta. Trzeba powiedzieć, że zrobiło to na mnie wrażenie.
Do Sąsiedniego Powiatu jechaliśmy już spokojni. Zaplanowaliśmy najpierw wizytę w kawiarni, w której zawsze mogę otrzymać swój zestaw z lodów waniliowych i w której przychodzą nam do głowy różne pomysły, ostatnio bardzo ciekawe, wszystkie dotyczące naszego przyszłego życia.
Tym razem nic nie zapowiadało takiego końca. Rozmowa była przyciężkawa, bo ileż w końcu można wymyślać. Mieliśmy już prosić o rachunek, gdy do głowy przyszła mi pewna myśl, która na tyle była nowa i inna, że zainteresowała Żonę. To zamówiliśmy jeszcze  po herbacie i roztrząsaliśmy pomysł. Wiadomo, że posiadał kilka minusów, ale mógł okazać się w przyszłym roku optymalny. Opiszę, jak trzeba  go będzie realizować. A jak tego nie będzie wymagał, też opiszę.
Oczywiście nie tylko po to jechaliśmy do Sąsiedniego Powiatu. Musieliśmy odwiedzić Kaufland i Lidla, bo tylko tam są niektóre potrzebne nam artykuły.
Po powrocie rozbolała mnie głowa, a to rzadkość. Rozmowa w kawiarni była dla mnie jednak zbyt trudna i dotknęła mojej śladowej wrażliwości ukrytej pod ochronną, grubą, robotniczo-chłopską warstwą. 
Wieczorem ze sporą przyjemnością obejrzeliśmy pierwszy odcinek francuskiego serialu Lupin z 2021 roku. Lekki, bo nie dość, że francuski, to jeszcze o Arsenie Lupin, złodzieju dżentelmenie. Ciekawostką był odtwórca głównej roli, bo czarnoskóry Francuz pochodzenia senegalsko-mauretańskiego, Omar Sy (Cezar dla najlepszego aktora w 2012 roku za rolę  w Nietykalnych - 19,27 mln widzów w kinach w samej Francji).
 
Dzisiaj odezwał się wreszcie Po  Morzach Pływający. 
Słowo "wreszcie" nie zawiera cienia pretensji, tylko ulgę. Według jego córki, W Swoim Świecie Żyjącej, Tato, od kiedy jest na statku chiefem, nie ma na nic czasu. Z tego zrozumiałem,  że nie ma czasu na żadne, najdrobniejsze, sprawy prywatne, a to z tego względu, i tu nie wiem, czy nie  przekłamuję, że jest chief officer'em, czyli pierwszym oficerem pokładowym (starszym oficerem), czyli na mój rozum drugim po Bogu na statku. A jeśli tak, to odpowiada za ładunek, konserwację statku, gospodarkę okrętową, kieruje bieżącymi pracami pokładowymi. Czyli, jak zwał tak zwał, jest od zapierdalania, więc skąd ma wziąć czas na ułamek prywaty?
Ale skoro sprawa dotyczyła córki, czas znalazł. Napisał:
Wyjazdy W Swoim Świecie Żyjącej do kogokolwiek przynajmniej pokazują jej  inne oblicze , a może to właściwe którego nie zauważamy na co dzień. Mnie też poprawia. A, że to poprawianie przeszło również na Czarną  Palącą 😁 to mam przechlapane podwójnie.
Pozdrowienia z mokrej Hiszpanii. Santander
(zmiany moje).
Przy okazji wyedukowałem się, bo  nie  wiedziałem, że Santander to miasto (ok. 170 tys.  mieszkańców) nad Zatoką Biskajską. Wiadomo, nazwa kojarzyła mi się tylko z hiszpańskim bankiem. 
 
PIĄTEK (05.11)
No i wstałem o 05.20.
 
Znowu grubo przed smartfonem. Nie wiem, co się ze mną dzieje.
Dzień miał swoje dwie wyraźne części.
Pierwszą poświęciliśmy dla moich koleżanek i kolegów ze studiów (tym samym dla nas) w związku z planowanym kolejnym naszym zjazdem, szczególnym, bo w 50. rocznicę ukończenia  studiów. Pisałem, że wraz z Mineralogiem staliśmy się głównymi organizatorami i że zjazd ma się odbyć w 2023 roku. 
No cóż, powiem tak: W tym wspomnianym roku kilkoro z nas (kilku, kilka) już nie będzie, bo zemrzemy (w tym roku odeszły od  nas dwie koleżanki), kilkoro (kilku, kilka) poważnie zachoruje, kilkoro (kilku, kilka) będzie mieć 72 lata, gros 73 i dosyć sporo 74. Szacuję, że na zjazd przyjedzie około 60 osób. Mało? Proszę podać mi przykłady innych, podobnych grup, których członkowie byliby tak mocno ze sobą związani i którym chciałoby się w takim wieku życia spotykać. Jesteśmy fenomenem.
Będzie  to więc spore wyzwanie dla organizatorów. Żona sama w życiu nie podjęłaby się współudziału w organizacji, bo wie, co się z tym wiąże. Ale ze mną i z Mineralogiem...
- Poza tym ich poznałam i liczę na to, że jako chemicy będą nadal odpowiedzialni i zdecydowani. - skomentowała.
Postanowiłem z pełną świadomością grubo za wcześnie zabrać się za pierwsze organizacyjne przymiarki i jeszcze w tym roku dokonać lustracji i weryfikacji wytypowanych obiektów w Pięknej Dolinie. Dlatego dzisiaj pojechaliśmy do sąsiedniej wsi,  aby na umówionych spotkaniach w dwóch różnych obiektach hotelowo-agroturystyczno-gastronomicznych omówić wstępnie warunki i zorientować się w oferowanych możliwościach. 
Od razu powychodziły pierwsze kwiatki, na tyle niegroźne, że cały czas te obiekty, na które się zaparłem (Żona chyba też) będą mogły być brane pod uwagę. Chyba trzeba będzie zerwać z tradycją, która nakazywała odbywać zjazdy w ostatni weekend (dwudzionek - Q-Zięć ostatnio podsunął nam polską nazwę na określenie końca tygodnia) maja. Powinno się udać, bo pierwszy wyłom nastąpił w tym roku (wrzesień) z powodów kowidowych. Młoda pani menadżer (z Żoną ustaliliśmy, że całkowicie strawna, bo naturalna i nienadęta) z większego obiektu zaproponowała maj lub lepiej, ze względu na piękniejszą porę Pięknej Doliny, wrzesień, a przede wszystkim środek tygodnia Bo w weekendy nie ma szans, abyśmy się podjęli organizacji. Nie musiała nam tego tłumaczyć, bo tylko raz w dwudzionek wybraliśmy się do nich na rybę i gdy okazało się, że na stolik trzeba będzie czekać 40 minut w ogólnym rozgardiaszu i hałasie połączonymi z trochę nerwową atmosferą, już nigdy ich w dwudzionki nie odwiedzaliśmy. 
Postanowiliśmy z Żoną te dwa kwiatki (maj czy wrzesień oraz niedwudzionek) wyjątkowo poddać  ankiecie, czyli do wszystkich wysłać informację-pytanie i niech większość, czyli kretyńska demokracja, zadecyduje. Będzie to być może pierwsze z dwóch ankietowanych pytań. Bo drugie pytanie w czasie rozmowy z panią menadżer też się urodziło. Na dotychczasowych zjazdach każda sobota (czyli drugi dzień) zawierała w sobie jakąś zaplanowaną atrakcję. Tu moglibyśmy mieć do wyboru albo piękną wycieczkę konnymi wozami lub melexami wśród stawów, albo... degustację bardzo dobrych polskich win z dwóch pięknodolinieckich winnic. Ciekawe, co koleżanki i koledzy wybiorą. Bo na dwie atrakcje jednego dnia nie starczy czasu, a poza tym trzeba też mieć na uwadze koszty.
O resztę spraw pytać nie będziemy z wyjątkiem oczywistych dotyczących menu (wegetarianie, weganie, bezglutenowcy). Zapanuje ulubiony przeze mnie system, który dawno już nazwałem zamordyzmem demokratycznym. Nawet chemicy, ludzie odpowiedzialni i dorośli, swoje pomysły i oczekiwania mieć będą, a one na 100% będą się między sobą różnić i wzajemnie znosić. Trzeba więc będzie ze spokojem ducha przyjąć na siebie, jako organizatora, myśl WSZYSTKIM SIĘ NIE DOGODZI!

Drugą część dnia poświęciliśmy dla nas.
Żona komunikowała się z trzema oglądaczami Pół-Kamieniczki i umawiała ich na jutro ze mną na pokazywanie. A ja zabrałem się wreszcie  za powieszenie  w salonie ostatniego grzejnika elektrycznego z całej serii kupionej 1,5 roku temu. Leżał na podłodze pod oknem od dwóch miesięcy w potężnej paczce i kłuł oczy, przede wszystkim żonine. A gdy do paczki dołożyłem miesiąc temu, po montażu lampy nad kuchnią, Makitę, skrzynkę narzędziową, odkurzacz i różne pomocnicze akcesoria w ramach Po co mam to sprzątać i chować, skoro zaraz będę montował grzejnik?, usłyszałem z westchnieniem:
- Tak już było ładnie... - Czułam się jak w domu. - A teraz z powrotem jest plac budowy...
Montaż przebiegł sprawnie i precyzyjnie, a to należałoby uznać za duży sukces biorąc pod uwagę ciężar grzejnika (ponad 30 kg) i brak drugiego faceta oraz zróżnicowaną po remoncie ścianę, gipsowo-kartonową na wierzchu i ceglaną pod spodem, której ten ciężar miał się trzymać i nie odpaść po jakimś czasie z hukiem. No i sprawdziliśmy - grzejnik po 1,5-rocznym leżeniu w Małym Gospodarczym grzał.
Z powrotem zrobiło się domowo. Zwłaszcza, że po sobie posprzątałem.
 
Wieczorem z przyjemnością obejrzeliśmy drugi odcinek Lupina.
 
SOBOTA (06.11)
No i dzisiaj może rozpoczął się proces normalnienia organizmu, bo wstałem, gdy obudził mnie smartfon. O 05.30.
 
Rano zaparłem się i zrobiłem dla siebie i Żony jajecznicę na słoninie, z podsmażoną cebulą i papryką. Wyszła w punkt. Trwało to dość długo, bo smażyłem na delikatnym ogniu nie chcąc niczego przepalić. Nawet taki kuchcina jak ja, wiedział, że słoninowe skwarki, cebula i papryka, każde z nich mają własne krytyczne przepaleniowe momenty. Stąd stałem nad kuchnią niczym żona Lota i cały czas uważnie obserwowałem patelnię.
Żona w obszarze niewtrącania się podeszła tylko dwa razy ze słowami Ja tylko popatrzę, chociaż później przyznała się, że ją ręka świerzbiła, by choć raz pomieszać. A gdy kończyła jeść, żałowała, że nie zamówiła jednego jajka więcej.

Przed 11.00 pojechałem do Pięknego Miasteczka. Na 11.00 i na 12.00 umówionych było dwóch/dwoje oglądaczo-zawracaczy. O 11.00 przyjechała para pięćdziesięciolatków, którzy chcieliby się wynieść z Metropolii, bo mają jej dosyć. Chwała im za to. On był sympatyczny i konkretny, a ona przesadnie racjonalna i wymądrzająca się, powtarzająca co chwilę Bo mój mąż jest budowlańcem, co niezmiennie mnie rozśmieszało przypominając film Barei. Na tyle, że specjalnie się nie zdenerwowałem, gdy Żona powiadomiła mnie smsem, że ten młody, z dwunastej, odwołał spotkanie.
Bite 2 godziny sprzątałem ulicę przed Pół-Kamieniczką. Musiałem wyglądać adekwatnie, czyli profesjonalnie (sprzęt oraz wygląd żula przysłanego z urzędu pracy w ramach aktywizacji zawodowej celem wykonania prac dorywczych) skoro para dość długo stała koło mnie czekając na właściciela. Do głowy im nie przychodziło zapytać, czy ja to ja, i dopiero, gdy po smsie od Żony podszedłem, na twarzy pani wyraźnie było wypisane, że ciągle dla niej jestem marginesem społecznym, menelem, w najlepszym razie wykluczonym, no ewentualnie Ukraińcem, chociaż oni takich prac się nie  imają. Dopiero moja płynna polszczyzna, swobodny i kulturalny sposób zachowania, zachęciły panią, żeby wejść do środka i prawie od razu zacząć Bo mój mąż jest budowlańcem.
 
Te dwie godziny machania grabiami i szczotką oraz pakowania liści i ziemi do worów spowodowały, że o sytej jajecznicy dawno zapomniałem. Stąd po powrocie do domu z przyjemnością zjadłem śledzia z kieliszkiem  wódki. W ramach porządków i znoszenia rzeczy z góry na dół (idzie, jak krew z nosa) odkryliśmy ciekawe alkohole, w tym Toruńską ziemniaczaną, którą chyba przynieśli na imprezę w grudniu tamtego roku Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający. Szczęście, że nikt z tubylców i taki na przykład Edek, nie czytają bloga, bo wstyd byłoby spojrzeć w oczy, że góra trzy nieduże kieliszki wódki leżały bezproduktywnie w butelce blisko rok i się marnowały.
Tak posilony w końcu zdecydowałem się na założenie uszczelek w  dwóch parach drzwi prowadzących prosto z dworu do salonu. W końcu, bo uszczelki kupiłem jakieś dwa miesiące temu, ale pogoda, czyli brak zimowej presji powodowały, że się ociągałem. Ostatecznie jednak poszedłem po rozum do głowy i
w wykutych przez nas drzwiach (Bas i Baryton) prowadzących na podcienie oraz w starych, które prowadzą na werandę (wcześniej  zamknięty ganek) pozakładałem je tak, że do zamykania drzwi potrzeba było trochę siły i techniki, ale przynajmniej  wiedziałem, że się uszczelniło.
I kontynuowałem proces uszczelniania dalej. Nad drzwiami pomiędzy werandą a salonem  zamontowałem na zewnątrz drążek, na którym Żona na żabkach powiesi jakąś szmatę, to znaczy w miarę estetyczne i ciężkie płótno tworzące oprócz drzwi drugą warstwę izolacji termicznej wspomaganej warstwą powietrza pomiędzy nimi. Jeśli system zimą nie wyda, będziemy myśleli co dalej i jak go termicznie wzmocnić. Ostatnio Żona, ku mojemu zdziwieniu, użyła tego obśmianego przez nią potworka językowego, ale nie pamiętam w jakiej wersji, czy To chyba nie wyda, czy To chyba wyda. Cały czas uważała, że pochodzi ono z Rodzinnego Miasta, czyli z miejsca pochodzenia takiego typa jak ja i z miejsc, skąd się biorą  fachowcy. Faktycznie, tylko u nich słyszałem "wyda" lub "nie wyda", a na przestrzeni 21 lat wspólnego życia z Żoną trochę ich było.
 
Pod wieczór Żonie wydawało się, że z jej odczuciami dotyczącymi dzisiejszego dnia najbliżej jej do piątku, ja zaś czułem, że to niedziela, więc średnio wyszła sobota, czyli wszystko się zgadzało. A skoro tak, to postanowiliśmy sobie zrobić prawdziwy dwudzionek. Obejrzeliśmy aż trzy odcinki Lupina. Pierwszy w wersji dziennej, aby po nim można było wyjść z Bertą na sikanie, a dwa kolejne w wersji piżamowej.
 
NIEDZIELA (07.11)
No i zrobiłem sobie niedzielę.
 
Wstałem o 07.00. 
Dzień od razu stał się innym i trochę dziwnym, skoro, gdy schodziłem na dół, było już jasno.
Z samego rana zaskoczyła mnie Teściowa, która zaszczyciła mnie, a raczej należałoby powiedzieć, że  ni z gruszki,  ni z pietruszki wysłała do mnie smsa, o treści, jak zwykle na tyle skomplikowanej, trudnej do zrozumienia, wymagającej ode mnie, prostego inżyniera, uruchomienia szarych komórek, żeby spróbować się domyślić Ale o co chodzi?!  Obiektywnie rzecz biorąc "domyślanie się" jest ewidentnie moją słabą stroną, zwłaszcza jeśli w jakikolwiek sposób dotyczy ono kobiety lub jest z nią związane. Tu od razu zaznaczam, że Teściowa w tym kontekście jest stanem wyższego rzędu niż "zwykła" kobieta, bo po pierwsze nawet jej córka i wnuczka, przecież jako osoby w najprostszej linii z rodziny, nie są w stanie zrozumieć jej wywodów, a po drugie dodatkowym smaczkiem jest fakt, że nie  są w stanie ich zrozumieć jako kobiety. W pewnym sensie jestem więc usprawiedliwiony. 
Wywód dotyczył spraw egzystencjalnych dotyczących trudnych obecnych czasów, niepewnej przyszłości i nieprzewidywalności zdarzeń.  Tyle to zrozumiałem,  ale drugiej części smsa to już nie za bardzo,  skoro kilka razy na temat, który poruszyła Teściowa, a o którym domyślałem się, że chyba rozumiem, o co jej chodzi, rozmawialiśmy. Sprawę przedstawiłem Żonie, gdy wstała, ale też nie od  razu, żeby jej dać czas na spokojne 2K+2M. Musiało być ze mną jako tako w porządku,  skoro Żona  zapytała Ale o co mamie chodzi?
Treść smsa przeanalizowaliśmy i dotarliśmy do jakichś wniosków. A ja się uspokoiłem, że jednak sprawa nie  jest tak beznadziejnie zapętlona, jak  w tym dowcipie:
Do taksówki wsiada bez słowa pijany pasażer i nadal się nie odzywa.
- Dokąd pana zawieźć? - pyta kierowca.
- Ale... o ssso panu choczi?
- Pytam, dokąd pana zawieźć?
- A ja... odpowia...dam, o ssso panu choczi?
- Proszę pana, ja  jestem kierowcą taksówki i się pana pytam, dokąd pana  zawieźć?
- A ja jestem pasa...szerem i sie pytam, o sooo panu choczi?
 
Ale podstawowym wnioskiem było Zadzwonić do mamy. Padło na  mnie, skoro Teściowa napisała do mnie. Rozmowa z racji jej niejasności i pokrętności, co mnie zawsze w takich teściowych przypadkach z miejsca denerwuje i zmusza do stawiania konkretnych pytań, na które może być tylko odpowiedź "tak" lub "nie", a których Teściowa nie lubi, bo to ją stawia pod mur, a ona postawiona tam nie cierpi być, zwłaszcza przeze mnie, nie należała do przyjemnych. Więc dla wprowadzenia niedzielnej porannej atmosfery, właściwej i uświęconej, nomen omen, i jej przestawienia na sensowne tory, zaproponowałem, że  dzisiaj ponownie zrobię jajecznicę. Wyszła jakby lepsza niż wczoraj. 
A potem zabrałem się za ciche niedzielne prace. Sprzątnąłem werandę i powiesiłem od wewnątrz drążek w drzwiach prowadzących do podcieni.

O 13.45 byłem umówiony w Pięknym Miasteczku z panią-oglądaczką. Wcześniej rozmawiała z Żoną, wypytywała, wchodziła na tematy polityczne, społeczne, widocznie nudziła się, więc zawracała głowę. Żona wiedziała, że czekać będzie mnie ciężka przeprawa przy oprowadzaniu jej po Pół-Kamieniczce i prosiła,  żebym zachował spokój. A ja wiedziałem, że z tym może być u mnie problem, skoro w ostatniej telefonicznej rozmowie z Żoną usłyszałem, jak mówiła To proszę mi przypomnieć smsem, że mam w niedzielę przyjechać...
Od razu na wejściu było źle, bo pani witała się ze mną na ulicy kowidowo, czyli łokciem, co natychmiast wykorzystałem i obśmiałem. I gdy wchodziliśmy do mieszkania kłóciliśmy się na dobre.
- Proszę pana, ja pochodzę ze środowiska lekarzy i obracam się wśród nich, bardzo mądrych i nie mam problemu z decyzją o  szczepieniu. - I współczuję panu.
- Proszę pani, ja jestem chemikiem i obracam się wśród nich. - Też nie mam problemu z decyzją o szczepieniu. - Nie będę sobie jakichś gówien wpuszczał do organizmu. - Współczuję pani.
- To ja panu współczuję.
- A pani nie musi się obawiać, skoro się zaszczepiła.
- Ja się niczego ani nikogo nie obawiam, proszę Pana!!!
- To świetnie, że to już ustaliliśmy. - nie odpuściłem.
I tak ciągnęliśmy w tym tonie, oko za oko, ząb za ząb.
Szkoda, że wtedy jeszcze nie miałem w zanadrzu mema krążącego w sieci, bo bym go chętnie jej zacytował. Żona mi go podsunęła znacznie później.
Zabezpieczeni  muszą być chronieni przed niezabezpieczonymi poprzez zmuszanie niezabezpieczonych do użycia zabezpieczenia, które nie zabezpieczyło zabezpieczonych.
Ta "dyskusja" nie przeszkodziła jednak równolegle rozmawiać o meritum. Pani zadawała całkiem sensowne pytania podszyte poczuciem czarnego humoru, sarkazmu i pierwszymi komentarzami politycznymi o głównym nurcie Przy tym jebanym PISie trzeba spierdalać z Polski.
Zaczynałem ją lubić. A potem już mnie tylko swoimi sprzecznościami rozśmieszała, co powodowało, że zaczynałem ją lubić jeszcze bardziej. 
- Czy mogę zapalić? - zaczęła, gdy wyszliśmy oglądać podwórze.
- Proszę bardzo. - uśmiałem się w duchu nie nawiązując do jej zdrowia.
- A ten dom obok, to pan wie, co to jest?
- Własność prywatna, a na dole cukiernia, piekarnia i kawiarenka.
- A mogłabym zjeść tam ciastko, bo strasznie jestem głodna?
Tu już nie wytrzymałem.
- Po pierwsze, tutaj?! - W tej dziurze, poza sezonem?! - A po drugie,  nie uważa pani, że lepiej się nie szczepić i nie żreć ciastek i nie palić papierosów?!...
- To nie ma nic do rzeczy. - odpowiedziała bardzo spokojnie. Może też zaczęła mnie lubić.
No i stanęliśmy przy bramie  i gadaliśmy. Na temat kondycji polskiego społeczeństwa (hołota, proszę pana! - W Irlandii wie pan, jacy są ludzie? - Żyyyczliiiwiii!), na temat zaniedbanych pięknych budynków, jej różnych prac (Jestem tłumaczką angielskiego, pracowałam różnie, w tym w korporacjach, prowadziłam duże projekty. - Jak mi zespół nie odpowiadał albo szef, zwalniałam się w trybie natychmiastowym. - Rzucałam dokumenty na biurko, ot tak! - Zawsze rzucam, jak się zwalniam!), no i oczywiście powtórnie O spierdalaniu z Polski przez ten jebany PIS.
- My z Żoną wyjedziemy do Czech...
- A wie pan, że ja też o tym myślałam.  - Ale Irlandię znam i za nią tęsknię. - Teraz jednak nie mogę się nigdzie ruszyć, bo nie zostawię mojego starego schorowanego psa.
Rozmowa zeszła na  psy, nomen omen, a potem, nie wiedzieć kiedy, na diety (ona), sposób żywienia się (ja). Zacząłem marznąć ubrany do pracy fizycznej, a nie do stania i gadania.
- Wie pani, musimy się rozstać, bo mam robotę. - pokazałem jej Inteligentne Auto, do którego przed jej pojawieniem się wrzucałem spróchniałe deski wyniesione przez Drągala z trwającego od lutego tego roku remontu trzeciego pokoju w Pół-Kamieniczce.
- Tak, tak, rozumiem. - stuknęła się bezwiednie łokciem, wyciągnęła kolejnego papierosa i... poszła za mną. Ja pakowałem, ona paliła i dalej rozmawialiśmy.
- A ten domek to należy do państwa. - wskazała na zamurowany budyneczek zamknięty na zardzewiałą kłódkę.
- Tak.
- A co tam jest w środku?
-  Bajzel.
- A można zobaczyć?
- A po co?! - bezczelnie zapytałem. - Bajzlu pani nie widziała? - Poza tym musiałbym przeciąć kłódkę, bo nie mam klucza i założyć...
- ...nową, ale jej nie mam? - kontynuowała za mnie z uśmiechem i sposobem, który mi coraz bardziej odpowiadał.
- Właśnie. - uśmiałem się. - A poza tym powiem tak: jak jakaś zainteresowana osoba przyjedzie drugi raz potwierdzając swoje faktyczne zainteresowanie, to i kłódkę się przetnie i nowa też się znajdzie, z kluczykiem... - patrzyłem na nią prowokująco.
- Muszę powiedzieć, że szczerość godna podziwu. - A mogę  jeszcze raz zajrzeć do mieszkania?
- A proszę bardzo, proszę sobie iść i oglądać samej, a ja tutaj będę pakował  auto.
- Bo siku mi się chce strasznie... - Wie pan, parę godzin w podróży,  no i  kawa.
Nie skomentowałem, że szczerość godna podziwu,  ale  jej naturalność mi się spodobała.
Czekałem na nią przy bramie. Gdy wróciła, przy papierosie rozkręciła się o swojej chorej tarczycy i złej w jej organizmie gospodarce żółcią. Musiałem zastosować wybieg zupełnie nie  rozmijający się z prawdą.
- Musimy się pożegnać, bo się zmierzcha, a ja muszę jeszcze zdążyć rozładować samochód.
- A tak, tak... - To ja jeszcze pójdę obejrzeć Rynek, a potem pojadę do Powiatu na ciastko. - Strasznie jestem głodna. - podała mi normalnie rękę na pożegnanie.
A jak ta pani wyglądała fizycznie? Wiek 40-45 lat,  średniego wzrostu, korpulentna, ale z zachowaniem miłej, kobiecej puszystości. Ubrana sportowo, niestandardowo. Twarz ładna, oczy bystre, inteligentne.
Mógłbym się z nią zaprzyjaźnić na stopie towarzyskiej. W większości tematów byśmy się  dogadywali, w innych iskrzyłoby strasznie bez wzajemnego obrażania się na siebie. Czyli dać cios i z przyjemnością czekać na odwet. Mieć ją za żonę? Nigdy!

Po powrocie do domu czekała mnie niespodzianka. Żona robiła nóżki, bo z racji pory roku zrobił się odpowiedni czas na tego typu wiktuały. Miałem używanie. Obgryzienie wszystkich kostek,  zjedzenie ponadnormatywnego mięsa, skóry i wszelakich przerostów starczyły za II Posiłek. A ponieważ przemarzłem, resztki Toruńskiej ziemniaczanej pasowały idealnie.
Zdałem ze szczegółami relację ze spotkania.
- Czułam, że ona ci się ostatecznie  spodoba. - Żona śmiała się. - Pamiętasz, jak ci opowiadałam, co gada i jak o PISie?...

Wieczorem obejrzeliśmy trzy odcinki Lupina - jeden w wersji dziennej, dwa piżamowej. W końcu nadal był dwudzionek.
 
PONIEDZIAŁEK (08.11)
No i jak byłem czynny zawodowo, o wszystkim pamiętałem.
 
A to dzięki książkowemu kalendarzowi, który co roku musiał być taki sam, czyli mieć określony układ i rodzaj stron. W nim zapisywałem wszystkie sprawy służbowe i prywatne i o niczym nie zapominałem. Był tak gęsto zapisany, że osoba postronna dostawała oczopląsu, a ja w tym gąszczu zapisów, dopisów, podkreśleń, zaznaczeń, wykrzykników i znaków zapytania oraz trzech kolorów (czerwony,  zielony, niebieski - triada RGB) i uwag zapisywanych ołówkiem czułem się, jak ryba w wodzie.
Ale to są czasy minione. Teraz też mam taki kalendarz, ale praktycznie niczego w nim nie zapisuję. Bo co niby mogę? Kiedy zabiorą śmieci zmieszane lub szkło i plastik?..  Gratką stały się zapisy odwiedzin rodziny lub znajomych, transmisji meczów i w żelaznym repertuarze urodziny i imieniny naszych bliskich. A to wszystko mieszczę w kalendarzowym kompendium, gdzie trzy miesiące mieszczą się na jednej stronie. Pozostałych blisko 400 stron jest pustych i wieje od nich brakiem życia. Więc tam nie zaglądam i nie wpisuję codziennych oczywistości, których zapisy przeniosłem do bloga. 
To jest jednak pułapka, bo blogowe zapisy są po faktach, więc można z przypomnieniem obudzić się z ręką w nocniku.
- A ty nie byłeś dzisiaj umówiony na 08.00 w Zaprzyjaźnionym  Warsztacie na przegląd Inteligentnego Auta, wymianę oleju, itd?... - Żona zapytała mnie przytomnie ledwo rozpoczynając swoje 2K+2M.
Jakby mnie coś dźgnęło przy stole. Była 08.10. Natychmiast zadzwoniłem z przeprosinami. Z Panią Z Pierwszej Linii Frontu umówiłem się na 10.00 Bo pański podnośnik jest już zajęty. Dobrze, że technologia poszła do przodu i teraz w większości warsztatów samochodowych są podnośniki, a nie kanały, bo dopiero miałbym kanał.
Wymianę filtrów, oleju i wycieraczek zrobiono w godzinę i dwadzieścia minut. Czas ten spędziłem na miejscu a to czytając książkę, a to drzemiąc, a to obserwując niezwykłą galerię typów ludzkich, kierowców i klientów warsztatu w jednym.
Gdy wyjechałem zadowolony, że wszystko przebiegło tak sprawnie i szybko, zapaliła się kontrolka swoim wyglądem podejrzanie podobna do filtru paliwa dopiero co wymienionego. Wróciłem.
Okazało się, że nowy filtr jest do wyrzucenia.
- Wie pan, to jest chińszczyzna. - w swoim stylu skomentował Szef Warsztatu. - Będziemy reklamować.
Ale stanął na wysokości zadania.  Błyskawicznie ściągnął drugi, też nowy i po kolejnych dwóch godzinach mogłem wracać do domu. Na pulpicie nic się nie zapalało.  
W domu czekała mnie  jeszcze godzinna, można powiedzieć konstruktywna dyskusja z Żoną, pokłosie ostatniego naszego pobytu w Kawiarni Rodzącej Dobre Pomysły w Sąsiednim Powiecie i już mogłem zasiąść do pisania. Pisałem i pisałem.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił pięć razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 23.54.
 
I cytat tygodnia:
Nawet najdłuższa podróż zaczyna się od pierwszego kroku. - Lao-tzu (półlegendarny chiński filozof, twórca taoizmu) - dewiza ta też by pasowała do jajek.