poniedziałek, 31 stycznia 2022

31.01.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 59 dni.
 
WTOREK (25.01)
No i znowu przyjemny wtorek po publikacji.
 
Wczoraj wieczorem obejrzeliśmy 2 i 1/3 odcinka Zadzwoń do Saula. Trzeba oddać kolejny raz szacunek scenarzystom i reżyserowi, że potrafią tak poprowadzić fabułę w danym odcinku, że widz jest doprowadzony pod jego koniec do maksimum ciekawości, by odcinek w tym momencie przerwać i jej nie zaspokoić doprowadzając oglądającego do irytacji. Jeszcze przy pierwszym z naszej wieczornej serii z dwóch nic sobie z tego nie robimy, bo za chwilę przy drugim nasza narkotyczna ciekawość jest zaspakajana, ale po nim ciągnie nas, żeby obejrzeć trzeci. Zachowujemy jednak trzeźwość i żelazną dyscyplinę zdając sobie sprawę, do czego by to doprowadziło.
Wczoraj pod koniec drugiego w serii odcinka Żona kliknęła myszką, żeby się zorientować, ile pozostało do końca. Została jakaś minuta i jeszcze dobrze nie zaczęła mówić z dużym zawodem O, to zaraz pojawią się napisy, gdy napisy brutalnie się pojawiły, co spowodowało, że Żonie spontanicznie się wyrwało Ale to są gnoje!
Mieliśmy z tej reakcji niezły ubaw.
W trakcie oglądania oddzwonił Wnuk-I, do którego wcześniej bezskutecznie dzwoniłem. Wyraźnie w ostatnich dniach mijaliśmy się w fazie. Kiedy on dzwonił w Dzień Dziadka gdzieś około 21.00, to ja już miałem wyłączony smartfon. Od jakiegoś czasu robię to w porach roku ciemnych lub ciemnawych już o 19.00, a w porach jasnych lub jasnawych o 20.00. Z kolei, gdy ja dzwoniłem do niego o ludzkich porach, to on nie odbierał. Doszedłszy do wniosku, że tak możemy długo, wczoraj, w trakcie oglądania, smartfona nie wyłączyłem. I się udało. Cała czwórka złożyła mi życzenia, a ja im wyjaśniłem, że teraz chodzę spać z kurami.
- Wiecie, co to znaczy?
Zapadła ciszy, a po chwili usłyszałem głos Wnuka-II:
- Kury chodzą spać, gdy jest ciemno i "wstają", gdy jest jasno.
Wcale mnie nie zdziwiło, że o tej mądrości wiedział Wnuk-II.
Ustaliliśmy wizytę dwójki w Wakacyjnej Wsi na środek lutego, a przy zastrzeżeniu Wnuka-I Jeszcze nie wiadomo z kim przyjadę dyplomatycznie zamilkłem nie chcąc dolewać oliwy do ognia. Bo cała czwórka była przecież na fonii.

Dzisiaj wstałem odrobinę później niż zwykle chcąc zachować 9-godzinny moduł snu, ale o dziwo, Żona bezwiednie o tyle samo przesunęła swoje wstawanie. Jakieś fluidy.
Od rana ogarnęło mnie wtorkowe lenistwo wzmocnione myślą o konieczności układania gałęziówki. Odwlekałem, ile się dało, ale w końcu się zabrałem. A to wystarczyło, żeby olbrzymia, za przeproszeniem, kupa po dwóch godzinach pracy się zmniejszyła.
O 15.30 obejrzałem mecz Polska - Hiszpania (27:28). Hiszpanie grali o wejście do półfinału i musieli z nami wygrać, my zaś o porządny sportowy wynik lub, jak nasi handbolowi dziennikarze szermują, "o honor", za którym to określeniem w sporcie nie przepadam. Piętnaście  sekund przed końcem meczu mieliśmy piłkę i mogliśmy doprowadzić do remisu. Hiszpańscy bramkarze bronili słabo, ale w tej ostatniej "wencie" Hiszpan obronił w przeciągu chyba dwóch sekund sam na sam z Polakami dwie tzw. 100.% ich okazje i stał się bohaterem. 
O całe mistrzostwa nie mam do naszych cienia pretensji. Na tym etapie budowy drużyny i kowidowej sytuacji nie mogło być inaczej. 
Wieczorem postanowiłem oglądać "bratobójczy" pojedynek Szwecja - Norwegia, który miał decydować, kto oprócz Hiszpanów znajdzie się w półfinale. Ale po II Posiłku ogarnęło mnie znowu lenistwo, a może trzeźwość umysłu, bo z tego pomysłu zrezygnowałem.
- Jesteś pewien? - Żebyś potem nie marudził i nie mieszał. - Żona jak zwykle wiedziała, co może być.
W tej sytuacji nie śmiałem wspomnieć o moim śmiałym pomyśle oglądania o trzeciej nad ranem meczu Igi Świątek z Estonką Kaią Kanepi o półfinał Australian Open. Po krótkiej walce ze sobą myśl zarzuciłem.
Obejrzeliśmy 2 odcinki Zadzwoń do Saula i pomiędzy nimi wpadłem na pomysł, że przecież mecz Szwecja - Norwegia mogę obejrzeć z łóżka na dużym ekranie. W dużym komforcie, bo Żona bez problemów zgodziła się do spania założyć na uszy słuchawki.
Obejrzałem więc prawie całą pierwszą połowę kibicując Szwedom, ale wynik 14:9 dla Norwegów, którzy byli wyraźnie lepsi, zdecydował, że czekanie w 15. minutowej przerwie i późniejsze kibicowanie wydawało mi się bez sensu. Żona mnie co prawda namawiała do dalszego oglądania myśląc, że kończę ze względu na nią, ale ją uspokoiłem tłumacząc moją rezygnację.

Dzisiaj wyraźnie ruszyła liczba zgłoszeń na Zjazd' 2023. Gotowość uczestniczenia potwierdziło 29 osób. W sumie jak na nas to niedużo, ale termin zgłoszeń upływa 31. stycznia (tak prosiłem w mailu przewodnim). Troszeczkę jestem zawiedziony, bo zdaję sobie sprawę, że nas, chemików, powinna obowiązywać chemiczna cecha, czyli niezostawiania sprawy na ostatnią chwilę, ale z drugiej strony zdaję sobie sprawę, że nad nią bezwzględnie dominuje inna, nasza narodowa, polska. A tę cechę, "na ostatnią chwilę", wykształtowały u nas setki, może tysiące lat. Czymżesz jest więc pięć lat studiów, czy u niektórych dziesięć lat obcowania z chemią (technikum), a nawet kilkadziesiąt biorąc późniejsze zawodowe życie?
Wśród maili jeden szczególnie był sympatyczny. Przysłała go jedna z dwóch sióstr bliźniaczek. Gdy dawno temu obie pojawiły się na pierwszym wykładzie, zgłupiałem, i podejrzewam, że inni też, bo były nie do odróżnienia. Męki odróżniania w zasadzie cierpiałem przez cały okres studiów, by pod ich koniec, gdy stały razem obok siebie, dało się dojść, która jest która. Nie wiem, jak radzili sobie z tym wykładowcy i egzaminatorzy. Jako tako dawało się pod koniec nauki nie popełniać faux pas, gdy się miało do czynienia z pojedynczym egzemplarzem bez możliwości wyłapywania porównawczych różnic, które zaczęły się już w tamtym czasie pojawiać. Bo potem, z biegiem lat, siostry stawały się na tyle "inne", że już nigdy nie miałem problemu.
A dlaczego mail był szczególnie sympatyczny? Bo koleżanka na ostatnim zjeździe uparła się, żebym jej dał mój blogowy adres i że ona będzie czytać. Zaczęła już nawet wtedy i wyraźnie kontynuuje, skoro pod koniec pozdrawiała "Emeryta", "Żonę" i "Bertę". Trudno, żeby to nie połechtało moje ego.
 
ŚRODA (26.01)
No i nie pierwszy raz przekonałem się, że sport jest przewrotny.
 
Zwłaszcza piłka ręczna.
Nic więc dziwnego, że w czasach "Złotej Drużyny Wenty" Brat, w trakcie emocjonującego meczu Polaków, a prawie wszystkie były takie, bo piłkarze nie oszczędzali ani siebie, ani kibiców budując za każdym razem niesamowitą dramaturgię, po pierwszej połowie wyłączał telewizor.
- Człowieku, ja chcę jeszcze trochę pożyć! - informował mnie zawsze dzień po meczu, gdy omawialiśmy kolejną wygraną naszych uzyskaną w kolejnych dramatycznych okolicznościach.
Rano wyczytałem, że wygrali... Szwedzi 24:23 i znaleźli się w półfinale. W 4 minuty odrobili 4 bramki.
A przy remisie 23:23 "na jedną wentę" przed końcem meczu mieli rzut karny, który wykorzystali. Nieopisany szał radości, bo remis premiował Norwegów.
Jakby tego było mało,  Iga wygrała 2:1 i znalazła się w półfinale.
Nic tylko się cieszyć.
 
Znowu zwlekałem z gałęziówką szukając alibi w podglądaniu, bo przecież nie oglądaniu, różnych wydarzeń sportowych. A to skrótów, a to końcówek. W końcu jednak się zmobilizowałem. Niedużą partię zostawiłem sobie na jutro.
Po II Posiłku, tak dla wprawy, znowu pogadaliśmy o życiu. A wieczorem obejrzeliśmy kolejne 2 odcinki Zadzwoń do Saula. Potem zaś Żona nie dość że przypomniała mi o meczu, to szczelnie okryła głowę kołdrą, w uszy wetknęła słuchawki, żebym mógł bez wyrzutów sumienia oglądać mecz. Zawsze w takich razach, gdy mi przypomina o jakimś sportowym wydarzeniu i dopasowuje swoje życie do moich kibicowskich wariactw, w tym, zdarzało się, rytm dnia, na przykład na urlopie, gdy szuka dla mnie transmisji często zmuszona daną wykupić, powtarzam:
- Boże, jak by tak niektórzy faceci słyszeli lub widzieli, jak żona przypomina im o meczu nie robiąc z tego żadnego problemu...
Jeśli dodam, że nie robi specjalnych ceregieli (pod warunkiem, że nie przegnę), że do tego otworzę Pilsnera Urquella, to czy trzeba więcej się rozwodzić, nomen omen, nad tematem oczywiście?...
Tak więc pierwszą połowę meczu Dania - Francja oglądałem w wersji piżamowej, by w przerwie brutalnie, za zgodą Żony i jej pytaniem To przerwa? (ta jej przytomność umysłu w trakcie wybudzania ze snu, zwłaszcza połączona ze sportową orientacją, zawsze mnie bawi), zapalić nocną lampkę i czytać Pepysa. 
Francuzi przegrywali pięcioma bramkami i w tym momencie zdecydowanie byli za burtą półfinałów. Ale coś mnie tknęło i postanowiłem oglądać dalej. Ledwo rozpoczęła się II połowa, gdy ujrzałem komunikat Słaba bateria. Zlikwidowałem więc cały interes, wszystko powyłączałem i zszedłem na dół, by ponownie się ogaciwszy oglądać dalej w wersji piżamowo-dziennej.
W którymś momencie usłyszałem z góry przy schodach: 
- Jesteś na dole?
- Tak.
- A bo poczułam, że ciebie nie ma...
Gdy wróciłem, Żona wreszcie spała. Bo i ciemno, i cicho, i mąż zlokalizowany.
Mecz wygrali... Francuzi 30:29. Do awansu wystarczał im remis.
 
CZWARTEK (27.01)
No i chyba przez ten zasrany sport rano nieźle mi się pomięszało.
 
Miałem świadomość, że z powodu późniejszej wieczornej pory nastawiłem smartfona na 07.00. Gdy zadzwonił, wyłączyłem go, przewróciłem się na drugi bok i, jak nie ja, słodko usnąłem, by za jakiś czas gwałtownie się obudzić. Zszedłem na dół i na zegarze nad kuchnią zobaczyłem, że jest 06.50. Mocno zdziwiony "wróciłem" do smartfona, żeby stwierdzić, że wczoraj budzenie nastawiłem na 06.30.
Ale mimo tego pomięszania umysłu i tak miałem dobrze, bo ze wszystkim zdążyłem i gdy Żona przyszła, mogła spokojnie oddać się swojemu 2K+2M.
- A mówiłam ci wczoraj, żebyś sobie od razu przyniósł kabelek do ładowania. - Ale ty oczywiście musiałeś powiedzieć Nie,nie! i machnąć ręką. - pozwoliła sobie tylko na taki drobny poranny wtręt.
 
Cały poranek dopasowałem do półfinałowego meczu Igi Świątek z Amerykanką Danielle Collins. I się bardzo zawiodłem. Iga przegrała 0:2. Grała źle w każdym elemencie (emelencie). A Danielle była bezwzględna i grała z kolei bardzo dobrze w tym sensie, że grała swoje, to, co umiała najlepiej.
Ale do Igi pretensji nie mam. Taki jest sport.
Po I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu na zakupy i żeby wybrać gotówkę dla hochsztaplera (według definicji - oszust i aferzysta na wielką skalę) Cykliniarza Anglika. Rozliczyliśmy się ostatni raz za prace wykonane w Pół-Kamieniczce. To znaczy rozliczyła się Żona, która podjęła się trudu rozmawiania z nim w ostatnim okresie (dokładnie po roku od terminu, w którym według niego wszystkie prace w Pół-Kamieniczce miały być skończone) i dokonania pewnych ustaleń. Widząc moje nastawienie z obszaru Brzydzę się widokiem tego pana i mogę puścić pawia na jego widok lub nawet tylko rozmawiając z nim telefonicznie Żonę podwiozłem do Pół-Kamieniczki, a sam odjechałem błąkając się po Pięknym Miasteczku i odkrywając jego uroki, by po jakimś czasie po Żonę wrócić.
Biedna ona, zmobilizowała się, żeby temat zamknąć, nie dopuścić do mojego pieklenia się i nie mieć już nic i nigdy z tym panem do czynienia.
W Zaprzyjaźnionej Hurtowni zapłaciliśmy ostatnią fakturę, której według Hochsztaplera miało nie być. Tedy z mojej blogowej listy nazw wykreślam "Cykliniarz Anglik" i zmieniam na "Hochsztapler". Jeśli przyjdzie mi w przyszłości o nim pisać, mam nadzieję, że tylko w retrospekcjach, będę używał już tylko tej nazwy. Bo trzeba adekwatnie.

Wieczorem rozpędziliśmy się się z oglądaniem Zadzwoń do Saula. Po dwóch "standardowych" odcinkach postanowiliśmy oglądać trzeci Bo tak akcje przerywają w połowie!... Jednak, jak się okazało, było to nad miarę i zaczęło wkradać się znużenie, o którym, w momencie jego wkradania się, jeszcze nie wiedzieliśmy. Dopiero nagły napis z adekwatną ikonką "niski stopień naładowania" uświadomił nam jego obecność. Przesadziliśmy. Nie kombinowaliśmy z ładowaniem laptopa, tylko telewizor w połowie trzeciego odcinka z ulgą wyłączyliśmy z mocnym postanowieniem, że w przyszłości tylko dwa i koniec. Ale coś z tą połówką, nomen omen, trzeba będzie zrobić. Albo wyjdzie 1,5, a znając nas raczej 2,5.
 
PIĄTEK (28.01)
No i to może być okrutny dzień.
 
Wczoraj przyszedł rządowy, zatroskany o naród, alert, że będzie mocno wiało. To przestawiłem Inteligentne Auto. Ale oczywiście nie chodzi o ten wiatr, który był, jest i będzie. Chodzi o to, że Żona bardzo go nie lubi i źle znosi jego gwizdanie i wciskanie się do domu wszelkimi otworami i szparami, co wpływa negatywnie na jej samopoczucie i jej nastrój, co z kolei wpływa na mnie. Nie najlepiej, oczywiście. Taki łańcuch przyczynowo-skutkowy. 
Dzisiaj zaś może wpłynąć na mnie szczególnie. Bo mieliśmy zaplanowaną kolejną wycieczkę po Pięknej Dolinie, ale wczoraj Żona zastrzegła, że przy takim wietrze to nie ma sensu. Znając jej nastawienie nawet nie próbowałem tłumaczyć, że my przecież będziemy we wnętrzu Inteligentnego Auta, w ciepełku, bez żadnego wiatru, no chyba że z idealnie sterowanego powiewu z klimatyzacji, że nic nam się nie będzie lało na łeb, itd.
Może więc dojść do okrutnej sytuacji, że będę miał nadmiar czasu, z którym nie za bardzo będzie co robić, a zabijać bym go nie chciał. Może mnie trochę uratować drewno - resztka gałęziówki do ułożenia oraz narąbanie go i nawiezienie na zapas. Ale co potem? Takiego pytania dotyczącego zagospodarowania i spożytkowania czasu bardzo nie lubię. Komfortowa sytuacja dla mnie to taka, kiedy podaż pracy znacznie przewyższa dostępny czas i jego konsumpcja przebiega w sposób naturalny, niewymuszony. Krótko mówiąc, ponieważ pochodzę z klasy robotniczo-chłopskiej, jest dobrze wtedy, gdy trzeba mocno zapierdalać i nie móc się wyrobić. Myślenie Czego jeszcze nie zrobiłem?, Kiedy ja to zrobię?!, O Boże, muszę przecież jeszcze to!... odsuwa głupie myśli i jest pierwotno-zdrowe.
Z tego wszystkiego, żeby się jakoś ratować, chyba rozbiorę w końcu choinkę, która stoi już od pewnego czasu mocno obwisła kłując nas, nomen omen, swoim widokiem.
Sprawę mógłby trochę uratować zasrany sport, ale dwa półfinałowe mecze w piłkę ręczną są wieczorem. Zresztą wcześniej i tak ich oglądanie zaplanowałem, więc do zagospodarowania nadwyżki czasu dzisiejszego dnia nie mogą się liczyć.

Po kilku godzinach, w trakcie których z doskoku dało się obejrzeć półfinał Miedwiediew - Tsitsipas (3:1):
- To może byśmy jednak zrobili sobie tę wycieczkę? - Żona patrzyła na mnie oczekując mojej reakcji.
Na tak drastyczną zmianę jej stanowiska wpłynął mój powyższy tekst, który jej przeczytałem na gorąco
oraz wyraźna poprawa pogody. Żona otworzyła drzwi tarasowe, ostrożnie wychynęła i stwierdziła:
- Nie jest tak źle. - I nawet się rozjaśnia...
Więc szybko uzupełniłem drewnowe (drzewne, drewniane?) zasoby, żeby nie parać się tym po powrocie i pojechaliśmy. W kilku wsiach odkryliśmy ciekawe miejsca w drugiej lub trzeciej linii zabudowy, o których nie mieliśmy zielonego pojęcia, mimo że przejeżdżaliśmy przez nie wielokrotnie.
Na wszystko patrzyliśmy innym, trzeźwym okiem. Wycieczka była sympatyczna, ale szału nie było. I bardzo dobrze, bo trochę spokoju ducha się przyda.

Po powrocie się odgruzowywałem. Strzyżenie, przycinanie brody, golenie, paznokcie. Wypadało jako tako wyglądać wobec gości, którzy mieli przybyć z wielkiego miasta, z Metropolii.
Jutro mają zjechać Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający. Miała też zjechać Lekarka i razem z Wojskowym przyjść na spotkanie (nie wolno mi używać słowa "impreza", bo Żona po moich ostatnich wyczynach reaguje na nie alergicznie), ale od syna złapała koronawirusa i musiała zostać w domu. To dało asumpt do dyskusji między mną a Wojskowym przy jego płocie na ten temat, a przede wszystkim na temat szczepień. On, według nas, jest przesadnym szczepionkowcem, a my normalnymi zdroworozsądkowymi. Jakiego bym nie użył argumentu, on wiedział swoje, tak z przyczyn merytorycznych, jak i z powodu swojego charakteru. Zastrzegł się, że nie wie, czy przyjdzie Bo ci z Metropolii to powinni siedzieć na miejscu, bo nic tylko roznoszą zarazki, na pewno są chorzy i chcą to przynieść do spokojnej wsi.
- Ale ja im to powiem, gdy przyjadą! - zastrzegłem. 
- Liczę na ciebie. - odparł twardo stojąc na swoim stanowisku  i okopując się na swoich szczepionkowych pozycjach.
- Wiesz, ile dzisiaj było zachorowań?! - Pięćdzieeesiąąąt tyyysięęęcyyy! - A to znaczy, że jeśli tak mówią, to mogło być i dwieeeścieee!
No wprost nic, tylko kopać sobie grób. Warunki po temu mam, bo i szpadel, kilof, łopata i łom się znajdą do dyspozycji (wymieniam wszystko, bo nie wiem, jaka glebowa struktura może być w Wakacyjnej Wsi na głębokości 2m), a i jakieś urokliwe miejsce na tak dużym terenie też się znajdzie, najlepiej gdzieś w narożnym ustronnym miejscu koło Stawu, łatwym do wydzielenia i odgrodzenia, żeby uniemożliwić Bercie robienia z dużą satysfakcją olbrzymich kup na grobie Pana w odwet za poniesione straty moralne i przemoc fizyczną, której doznała co prawda tylko raz (przyciśnięcie pańskim kolanem jej karczycha do framugi wyjściowych drzwi, żeby zapobiec nieupoważnionemu wyjściu Pieska na dwór), ale to wystarczyło, żeby zapamiętała, choć ten niecny postępek Pana miał miejsce, co prawda, w pierwszych stresujących Pieska godzinach pobytu w Wakacyjnej Wsi, ale przecież bardzo dawno temu, bo 2. maja, w sobotę, 2020 roku. Bestia jest jednak pamiętliwa.

O 18.00 obejrzałem półfinał Hiszpania - Dania (29:25), a później drugi Szwecja - Francja (34:33). Co tu dużo mówić? Oglądało się z przyjemnością.
Między meczami udało nam się wcisnąć 1/2 wczorajszego odcinka Zadzwoń do Saula i 1/2 kolejnego.
Tak więc zabijać dzisiaj nie musiałem niczego, a choinka stoi nadal. Ale widocznie zainspirowałem Żonę, gdy przeczytałem jej początek dzisiejszego wpisu, bo pod koniec dnia usłyszałem:
- Może byś jutro rozebrał choinkę, bo wygląda...
To chyba tak zrobię, żeby nie robić obciachu przed gośćmi.
 
SOBOTA (29.01)
No i wstałem mocno niewyspany i wybity z rytmu.
 
Wszystko przez ten zasrany sport!
Ale porannie dałem wszystkiemu radę. 
- Zrobić ci drugą blogową? - zapytałem tradycyjnie Żonę.
Od jakiegoś czasu zacząłem tak nazywać kuloodporną kawę (kawa, masło od krówki Sąsiadki Realistki i olej kokosowy, wszystko razem  zmiksowane), którą zawsze rano robię Żonie i sobie. 
- Nie może być wszystko blogowe w moim życiu! - Może w twoim!... - Żona spontanicznie zaprotestowała.
Wyraźnie wybudziła się ze snu i zaczęła powoli wychodzić ze swojego porannego stanu 2K+2M. 
Rano robiłem trzy rzeczy naraz, co sam w sobie podziwiałem, że na stare lata mogłem dojść do aż takiej podzielności uwagi. Zdemontowałem choinkę, ale tylko do etapu całkowitego jej ogołocenia i wyniesienia w doniczce przed taras, gdzie pozostawiona sama sobie, wyschnięta i obwisła, stanowiła spory zgrzyt na tle przyrody ożywionej, mimo że ona jest teraz w stanie uśpienia. Zrobiłem Żonie i sobie I Posiłek, a to wszystko przeplatałem i uzupełniałem oglądaniem kobiecego finału Australian Open (Australijka Ashleigh Barty - Amerykanka Danielle Collins 2:0).
Ze wszystkim wyrobiłem się na tyle, że spokojnie mogliśmy pojechać do Kolejowego Miasteczka i odebrać z pociągu Trzeźwo Na Życie Patrzącą i Konfliktów Unikającego.
Gdy tylko przyjechaliśmy i jako tako rozpoczęliśmy towarzyskie spotkanie, zadzwonił Wojskowy z pytaniem To kiedy można przyjść? Można było od zaraz, ale umówiliśmy się na 16.00. 
Wieczór przebiegł bardzo sympatycznie, ale niesamowitym było to, jak został zdominowany przez jednego człowieka. Znający mnie mogliby pomyśleć, że chodzi o mnie, ale nic bardziej mylnego. Wojskowemu nie dorastałem do pięt, nawet nie miałem takich ambicji, reszta towarzystwa również, bo nie było szans się przebić. Z powodu cech Wojskowego, jego sposobu bycia, po kilku spotkaniach stało się dla nas jasne, że trzeba mu będzie zmienić blogowe imię na Justus. Zainteresowanych odsyłam do Czarodziejki Hery Lind, książki, o której pisałem, że jest bodajże jedyną w moim życiu, którą czytałem dwukrotnie. Tam właśnie występuje ta postać, wypisz wymaluj, nasz Wojskowy.

Spać położyliśmy się przyzwoicie, emerycko(?), o 23.00.
 
NIEDZIELA (30.01)
No i w nocy miałem sensacje.
 
Około 01.00 zaczęło mnie mdlić i mulić, jak skurwensen. Stan ten próbowałem przetrzymać, ale się nie dało. Po wszelakich łazienkowych efektach samopoczucie zrzuciłem na kiełbasę w żurku, który Żona przygotowała na okoliczność. Żurek był pyszny, zjadłem dokładkę, ale skończyło się, jak się skończyło. Rzyganko.
Rano jednak wyszło na to, że wszyscy jedzący ten sam żurek są w świetnej kondycji, więc konsylium ustaliło, że wieczorem niepotrzebnie i głupio zalałem swój żołądek blogową kawą i wszystko przez nią.
Stąd robiąc dla wszystkich jajecznicę na boczku siebie uwzględniłem bardzo skromnie - tylko z dwóch jaj, gdy normalnie nie schodzę poniżej trzech. 
Potem spokojnie dochodziłem do siebie, a po mojej waniliowej herbacie byłem już jak nowy.
W zasadzie cały czas do wyjazdu gości spędziłem z Konfliktów Unikającym na oglądaniu finału mężczyzn Australia Open Rafael Nadal - Daniił Miedwiediew (3:2), przy czym tak zostałem urządzony przez nich, że ostatnich decydujących gemów piątego seta nie widziałem, bo wymyślili swój wyjazd pociągiem z Kolejowego Miasteczka o 15.08. Nawet nie mogłem zastosować znanego i mojego ulubionego powiedzenia Gospodarze z powodu gości cieszą się dwa razy - raz, gdy przyjeżdżają i drugi raz, gdy wyjeżdżają. Nie cieszyłem się z ich wyjazdu. Na odjezdnym Trzeźwo na Życie Patrzącej pożyczyliśmy Czarodziejkę, żeby między innymi przybliżyć jej postać Justusa, a Konfliktów Unikającemu I tom Dziennika Samuela Pepysa. Zaparł się, że będzie czytał.
A wracając do Hiszpana - wygrywając ten finał stał się absolutnym rekordzistą pod względem ilości zdobytych tytułów wielkoszlemowych (21). Roger Federer i Novak Djokovic mają ich po 20.

Po powrocie zastała nas w Domu Dziwie charakterystyczna po wyjeździe gości cisza i nagły luz. To trochę popisałem, a trochę popodglądałem mecz o 3. miejsce Francja - Dania (32:35 po dogrywce), a o 18.00 cały finał Szwecja - Hiszpania (27:26 - zadecydowała bramka z rzutu karnego egzekwowanego już po syrenie kończącej mecz).
Po wyczerpującej sobocie i niedzieli udało się nam obejrzeć 1/2 rozpoczętego wcześniej odcinka i cały kolejny Zadzwoń do Saula.
 
Dzisiaj rozmawiałem z Córcią. Modli się o połowę kwietnia, kiedy jest termin rozwiązania. I kolejny dzień nie udało mi się telefonicznie skontaktować z Bratem (28. tego miesiąca skończył 67 lat) oraz z Wnukiem-I. Nie wiem, co o tym sądzić.
 
PONIEDZIAŁEK (31.01)
No i mamy ostatni dzień stycznia. 

To wzbudza poważny optymizm, bo jutro będzie 1. lutego, a ten miesiąc ma to do siebie, że zanim się na dobre rozkręci, będzie marzec.
Po zaburzeniach sobotnio-niedzielnych zaczęliśmy wracać na tory codzienności. Żeby to mogło nastąpić, najpierw musieliśmy odespać. Wszystko względem standardowych poranków przesunęło się o godzinę, ale potem reszta szła normalnie.
Po późnym I Posiłku (12.00) zabrałem się do roboty - drewno, w tym ułożenie resztki gałęziówki,  wystawienie szkła i plastiku, całkowita likwidacja choinki i różne porządkowe drobiazgi. Przymierzyłem się też do czyszczenia drzew owocowych ryżową szczotką, żeby pozbyć się z kory resztek wapna sprzed kilku lat i przygotować je pod nowe malowanie, a raczej chyba wapnowanie.
Zdążyłem wyczyścić trzy, ale było widać, że pomysł jest dobry i robota pójdzie dziarsko.
Zrezygnowałem zaś z pryskania "roztworem siarki", bo według instrukcji, do której, jak nie ja, sięgnąłem, okazało się, że te opryski robi się, gdy "przyroda ruszy".
 
W końcu oddzwonił Brat. U niego rewolucja - nie ma już Partnerki Brata. Ale temat jest do szczegółowego omówienia tete-a-tete. Zbyt rozległy i skomplikowany.
Sprawdziłem stan zgłoszonych na zjazd. Nałożono prośbę, żeby swój ewentualny akces potwierdzić właśnie do dzisiaj. Zgłosiło się 36 osób. Doskonale wiem, że gdybym całemu mnóstwu pozostałych zadał pytanie To nie jedziesz na zjazd?, albo się święcie oburzą, albo ciężko zdziwią takim głupim pytaniem lub wreszcie parskną śmiechem, skoro wiadomo, że jadą.
Ale pytanie to będę musiał zadać.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 18.27.
 
I cytat(-y) tygodnia:
Dojrzewanie to uświadomienie sobie jak wiele spraw nie wymaga naszego komentarza . - Rachel Wolchin (amerykańska autorka, która publikuje w Internecie; inaczej nie potrafię opisać)

Bądź wyrozumiały, ponieważ każdy człowiek toczy ciężką walkę. - John Watson (amerykański psycholog, twórca behawioryzmu)
 
Oba świadomie umieściłem w kontekście Justusa obrazując nasz stosunek do niego i pokazując przez to, że go lubimy.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

poniedziałek, 24 stycznia 2022

24.01.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 52 dni.

WTOREK (18.01)
No i sympatyczny wtorek po publikacji.
 
Ale ze zgrozą myślę, co będę robił  przez cały dzień. Dużym pocieszeniem jest fakt, że się on "skróci", bo "już" o 18.00 nasi grają z Niemcami, trzeci mecz na Mistrzostwach Europy.
Wczoraj wieczorem mimo rozlazłości dnia udało się nam obejrzeć kolejne 2 odcinki Zadzwoń do Saula
Rano wysłałem do Żony kolejnego maila z tekstem o Q-Wnuku. Ocknąłem się, że powinienem dopisać drobne uzupełniające faktograficzne wyjaśnienie. Żona chyba przeczyta najnowszą wersję, po przeczytaniu wpisu. O ile przeczyta.
Z nadmiaru czasu zabrałem się za uzupełnianie i nanoszenie nowych nazw i imion do mojej listy Nazwy Do Bloga Emeryta. Ostatnia aktualizacja miała miejsce 30.10.2020. Wówczas lista obejmowała 195 pozycji. Dzisiejsza zatrzymała się na pozycji 238.

Po I Posiłku poszliśmy we troje na długi spacer do Gruszeczkowych Lasów. Pogoda sprzyjała i zachęcała. Było jakoś tak wiosennie choć mocno chłodno. 
A po powrocie dostałem za swoje. Gdy już opanowałem trzymiejscową drzewną sytuację i gdy każde z nas zasiadło w ciepełku docenianym po spacerze, w salonie, przy swoich laptopach, nagle usłyszałem:
- A ja ten wpis z ostatniego tygodnia to czytałam, bo już się pogubiłam?...
Prawdę mówiąc powoli zaczynałem tracić nadzieję, bo znam Żonę i wiem, że łatwo mogą się jej pomieszać dni i tygodnie, że tego wpisu teraz może nie przeczytać i ocknie się za tydzień z poczuciem, że coś jej nie gra. A skoro nie przeczyta wpisu to i nie przeczyta tekstu o Q-Wnuku, a na tym mi zależało, bo chciałem, po jej ewentualnych poprawkach, go sobie wydrukować do niecnych celów.
- Nie czytałaś... - odparłem dusząc się ze śmiechu z powodu jej charakterystycznego ocknięcia się, które często powtarza się w różnych  sytuacjach będąc chyba jej immanentną cechą.
- Trzeba było mi przypomnieć.
- Nie będę się prosił, żebyś czytała moje wpisy. - zareagowałem prowokacyjnie.
- Ale ty jesteś głupi! - Przecież dobrze wiesz, że je lubię czytać, zwłaszcza we wtorki rano przy kawie..
 Słowem mi się dostało. Była to po prostu moja wina, że Żona rano nie przeczytała wpisu. A tak lubi!...
- Szkodziłoby ci, gdybyś mi przypomniał?...
Zmiękłem. Ustaliliśmy, że rano we wtorki po prostu będę jej przypominał.
- A jaki dzisiaj mamy dzień? - Środę?... - tkwiła w swojej immanencji.
- Cały czas wtorek, dokładnie dzień po publikacji.
- O to fajnie! - Czyli przeczytam sobie na bieżąco. - bardzo się ucieszyła. - A dlaczego mi nie powiedziałeś, że zależy ci na przeczytaniu tekstu o Q-Wnuku? - Myślałam, że mam czas i odkładałam to sobie na później.
Ostatecznie wszystko się wyjaśniło. Będę od razu mówił Żonie o wpisach i o różnych tekstach jej wysyłanych.
 
Do meczu zasiadałem pełen optymizmu, a odchodziłem smutny. Niemcy byli po prostu lepsi i wygrali 30:23. Ale i tak będę dalej oglądał zmagania naszej drużyny, jako że przeszła do następnej rundy.
Żona starała się mnie pocieszyć ukazując inne pozytywy wieczoru i trochę dobrotliwie naśmiewała się z mojego stanu, a ja nie starałem się jej go wytłumaczyć, bo by się tego nie dało. Ale tragedii nie robiłem i z przyjemnością obejrzeliśmy kolejne 2 odcinki Zadzwoń do Saula.
 
ŚRODA (19.01)
No i znowu zaczęła doskwierać mi  zimowa codzienność.
 
Po I Posiłku Żona ponownie zaczęła rozmawiać o życiu. Wyraźnie tego potrzebowała, bo ostatnio sama analizuje różne przypadki i musiała się podzielić pewnymi przemyśleniami. Podeszła do tego ze sporą dozą energii i werwy. Siedziała w kuchni, a ja się wokół niej krzątałem, co zostało przez nią odebrane, jako niezwracanie mojej uwagi na to, co mówi. Zna mnie i wie, że nie mam podzielności uwagi.
- Ale jakiś taki jesteś sceptycznie nastawiony lub negatywnie... - włączyła swój żoniny zmysł patrząc na mnie badawczo-analityczno-krytycznie.
- Nie, nie, słucham naprawdę z zainteresowaniem, ale...nikt do mnie nie dzwoni i nikt mnie nie potrzebuje.
- A to oto chodzi... - Żona zareagowała po chwilowej dezorientacji. - Ale przecież tak chciałeś. - Święty spokój. - Pamiętasz, gdy marzyłeś przy ciągłych i tych samych problemach...
- Tak, tak, wiem. - przerwałem jej. - Ale święty spokój nie może trwać permanentnie. - Żeby  go docenić, trzeba od czasu do czasu dostać w dupę. - Żeby naprawdę cieszyć się wiosną i latem, trzeba przejść przez zimę, żeby naprawdę cieszyć się ciepłem od kozy porządnie od czasu do czasu trzeba zmarznąć, żeby wreszcie cieszyć się Wakacyjną Wsią, powinienem gdzieś indziej czasami dostać w dupę. - Bo jak nie ma możliwości do czegoś krańcowego odnieść danego stanu, to jest to do dupy. - Chciałbym być na kursie udzielania I Pomocy! - zakończyłem tyradę.
Żonie się spodobało i się nawet specjalnie nie  zdziwiła.
- Wiesz, że nie mam  nic  przeciwko temu. - A nawet sama czułabym się bezpieczniejsza.
I obiecała mi, że poszuka i rozpatrzy oferty i możliwości. 
- Musimy wrócić do naszych niedzielnych, i nie tylko, wycieczek po Pięknej Dolinie. - nawiązała do starego pomysłu wiedząc, że mi to trochę pomoże oderwać się od pomysłów "dostawania w dupę".
Więc natychmiast na najbliższy piątek opracowałem trasę po okolicach, o których nie można powiedzieć, że znamy.
Atmosfera moich oczekiwań "dostawania w dupę" zniknęła, więc przenieśliśmy się do salonu, żeby w znacznie sympatyczniejszych okolicznościach dalej rozmawiać o życiu. I tam dopiero zaczęliśmy  dzielić włos na 16 z wymyślaniem nowości, powracaniem do kilku starych pomysłów i dyskusją.

W końcu musiałem zabrać się za siebie. Bo tak, czy owak, ale żyć trzeba.
Uzupełniłem stany bierwion, gałęziówki, szczap i kartonów, a ponieważ była piękna, wręcz  wiosenna pogoda, dźgnęło mnie i na terenie gości z prawdziwą przyjemnością przystrzygłem trzy olbrzymie krzaki, bo ze swymi dzikimi odrostami wyglądały nieciekawie. To mi pozwoliło "znaleźć miejsce na ziemi", bo ten kontakt z przyrodą zawsze jest ozdrowieńczy, przywołać wspomnienia z Naszej Wsi, gdzie takich krzaków do przystrzyżyn był bezlik i doświadczać chłodu wkradającego się w ciało wraz ze znikaniem słońca. Nastrój od razu się poprawił. 
Po powrocie, w docenionym Domu Dziwie, w docenionych kozie i kuchni zabraliśmy się z Żoną za cywilizacyjne odnogi codzienności. Wydrukowaliśmy tekst dla Q-Wnuka (do wysłania pocztą z moją odręczną informacją dla jego rodziców), dwa blogowe wpisy i listę nazw do bloga.
A potem Żona pokazała mi dwa maile wysłane przez nią a dotyczącego naszego życia. Umie dziewczyna  pisać.
Przy II Posiłku, dopiero wówczas, po raz pierwszy dzisiaj tknąłem Pepysa. Przez poranne zawirowania i moje, jak również Żony stany, nie było na to czasu, żeby wygodnie się rozsiąść i niespiesznie sobie poczytać.
Wieczorem obejrzeliśmy 2 kolejne odcinki Better call Saul. Skończyliśmy sezon pierwszy.
 
CZWARTEK (20.01)
No i rano odważyłem się samemu szukać kursów I Pomocy. 

Czegoś się nawet dowiedziałem korzystając z portalu Oferteo, ale to jest morze możliwości i wyboru, a ja w takich sytuacjach od razu głupieję. Zwłaszcza, że miałem do czynienia z bezosobowym systemem. A to mnie zraża i zniechęca natychmiast. Tedy bez pomocy Żony, jej wsparcia i podzielenia włosa na 32 się nie obejdzie.
 
Po I Posiłku pojechaliśmy do Sąsiadów. 
Poinformowałem ich o moim zamiarze uczestniczenia w kursie I Pomocy. Zamiar pochwalili i bardzo im się podobał.
- Ale po co to chcesz zrobić? - zapytała realistycznie Sąsiadka Realistka. Ona i wszyscy pozostali zdawali  sobie sprawę, że na poły jest to pytanie retoryczne.
Więc im opowiedziałem, jak będę w różnych przypadkowych sytuacjach pomagał ludziom i, ażeby wzmocnić  zgrozę sytuacji, opisałem jak będę duszącemu się, na przykład z powodu opuchnięcia górnych dróg oddechowych na skutek użądlenia osy, przekłuwał szyję, żeby dostać się do tchawicy i wpuścić powietrze do płuc. Robiłem to widocznie na tyle sugestywnie, że wszyscy na trzy cztery uderzyli na alarm mówiąc Tego nie potrafią nawet niektórzy ratownicy!; To jest zbyt duża odpowiedzialność!; Mógłbyś za to poważnie odpowiadać!
Zrezygnowałem więc z tej formy teatru i powiedziałem, że ja po takim kursie chciałbym pracować w pogotowiu jako wolontariusz i jeździć z ratownikami. Wszyscy zamilkli dając w taki taktowny sposób wyraz, co myślą o tym głupim pomyśle.
Żona się jednak moim stanem mocno przejęła.
- Przecież by cię tam nawet nie przyjęli. - zaczęła natychmiast, gdy wsiedliśmy do Inteligentnego Auta, traktując mnie partnersko i zakładając, że można się do mnie spokojnie i efektywnie zwracać stosując racjonalne argumenty. - Ale nawet gdyby, to w tak poważnych sprawach, jak zdrowie i życie, kto miałby wziąć za ciebie odpowiedzialność, za faceta, który skończył jakiś tam kursik, w tym część on-line.
Zna mnie, więc temat nadal ją męczył.
- Ale ty chyba o tym pogotowiu to nie mówiłeś poważnie?... - kontynuowała. - A tak mi mówiłeś wiele razy i obiecywałeś, co ty nie będziesz robił w domu zimą... - Lampy wieszał, stoły robił...
- Ależ oczywiście bym to robił i chcę, ale musiałyby być spełnione dwa warunki - konieczny i wystarczający, czyli kasa i nasza jednoznaczna wizja przyszłości.
- To się uspokoiłam - Żonie wyrwało się westchnienie ulgi - bo myślałam, że te obietnice zarzuciłeś. - Ale mógłbyś mnie trochę oszczędzać... - patrzyła na  mnie z wyrzutem.
Jednak sama idea mojego uczęszczania na kurs Żonie się nadal podobała i obiecała, że do szukania adekwatnego podejdzie inaczej.

W drodze powrotnej zrobiliśmy zakupy, załatwiliśmy drobne sprawy i nie zapomnieliśmy o wapnie. Lada moment drzewa owocowe opryskam roztworem siarkolu (nie wiem, czy to jest właściwy moment) w ramach walki z mączniakiem prawdziwym, a potem pnie pobielę, powapnuję. Dodatkowo będzie to walka z moim prawdziwym sfiksowaniem umysłowym.
Po rozpakowaniu się i po uzupełnieniu drewna zajrzałem do swojej skrzynki, a tam czekało na mnie, ku mojemu przerażeniu, 8 wiadomości. Zostałem zaatakowany ofertami kursów - bhp, doskonaleń zawodowych, ppoż., nauki języków i dotyczących... paneli fotowoltaicznych. Wszędzie mnie informowano, że mam się przygotować do rozmowy, że mogę wygrać w konkursie weekend w Termie Bania i że mogę się skontaktować ze Specjalistą poprzez czat, telefon lub email, aby odpowiedzieć na ewentualne pytania i przyspieszyć otrzymanie oferty. Przy czym wszyscy walili do mnie po imieniu, Emerycie, zasrani koledzy. Mogliby przynajmniej proszę pana...
A ja chciałem się tylko nauczyć, tak zwyczajnie, udzielania potrzebującym pierwszej pomocy. 
Żona przyniosła mi dużą ulgę, gdy usłyszałem:
- Wypieprz to wszystko. - Załatwimy to inaczej.

Wieczorem rozmawiałem z Wnukiem-I. Ponowiłem propozycję przyjechania z bratem, Wnukiem-II, do nas, do Wakacyjnej Wsi, w jakimś okresie jego zimowych ferii. Jego, bo on będzie miał ferie, jak Pan Bóg przykazał, podczas gdy Wnuk-II i młodsi ferie mają na okrągło. Omówiliśmy wstępnie warunki i terminy.
Przed meczem udało się obejrzeć Zadzwoń do Saula, ale tylko jeden odcinek, bo potem oglądałem Polska - Norwegia. Przegraliśmy 31:42. Bardzo szybko wpadłem w odrętwienie i rezygnację widząc, jak Norwegowie pokazują nam miejsce w szeregu, ale jako rasowy kibic wytrwałem do końca. Wiem, że różne niefortunne zbiegi okoliczności powodowały, że graliśmy tak słabo, poza tym zdawałem sobie sprawę, że drużyna jest w budowie.
Ale kładłem się spać smutny.
 
PIĄTEK (21.01)
No i Oferteo nie odpuszczało.

Ledwo rano otworzyłem laptopa, już czekało na mnie 5 nowych wiadomości. Pomny słów Żony wszystkie wypieprzyłem. A potem zaraz zadzwonił Facet Od Gałęziówki, ze słowy, że teraz właśnie chętnie przywiezie następną partię. 
- Ale umawialiśmy się na początek lutego, bo miał pan jechać do Niemiec?...
- Wiem, wiem, ale nie wyszło.
- Ale mnie pan zaskoczył, bo mam przy sobie tylko 400 zł gotówki.
- Nie szkodzi, 200 mi pan podrzuci przy okazji.
Ciekawe, jak w tak małych społecznościach budowane jest zaufanie. Przy pierwszej dostawie, gdy się jeszcze "nie znaliśmy", w trakcie negocjacji twardo stał na stanowisku "drewno dostarczone - gotówka do ręki - prosta sprawa".
Gałęziówka, którą przywiózł była wzorcowa.
 
Po I Posiłku miała być zaplanowana wycieczka po Pięknej Dolinie, a na jej końcu zakupy w Sąsiednim Powiecie, ale... Ale Żona wymyśliła Ponieważ nosiłam się z tym od jakiegoś czasu i nie chciałam ci o tym mówić, bo byś się zaraz przywiązał, żeby również dzisiaj obejrzeć dom w Powiecie. Pokazała mi ofertę i zdjęcia. Od razu się zapaliłem. Umówiliśmy się natychmiast z Artystyczną i Bojowym na oglądanie. Ogaciliśmy się zdrowo, bo dom był niezamieszkały przez dwa lata, a z naszych doświadczeń wynikało, że po takim godzinnym pobycie i łażeniu zimnica najpierw obejmuje stopy, a potem przenika do ciała wszelkimi możliwymi drogami. I przeziębienie pewne, co nam się zdarzało.
Po oglądaniu mieliśmy pojechać na zaplanowaną wycieczkę.
W telefonicznej rozmowie Artystyczna opisała położenie nieruchomości, a z tego wynikało, że dom stoi przy drodze krajowej, a to nam nie mogło się spodobać. Nie wiedzieć czemu, myśleliśmy, zwłaszcza Żona, że dom stoi po jej drugiej stronie i to w sporym oddaleniu.
- Ale w drugiej linii zabudowy. - zapewniła nas Artystyczna.
Druga, czy nawet trzecia, ale jeśli nie ma odpowiedniej odległości, to zawsze będzie towarzyszyć świst TIR-ów i innych cztero- i dwuśladów.
- Ale jedźmy - stwierdziła Żona, bo musimy się wyleczyć. - Inaczej mnie by to męczyło.
Wydawałoby się, że już wiele w tej materii widzieliśmy, ale to nas zaskoczyło totalną nietypowością. Mogłoby się wydawać, że "nietypowość" to nasze środowisko, w którym czujemy się, jak ryba w wodzie, ale jednak granice są. Nie pokuszę się o pobieżne nawet opisanie tego, co widzieliśmy z racji skomplikowanego układu pomieszczeń i poziomów oraz zamkowego charakteru wnętrza. Ale nawet gdybym dał radę, nie miałbym specjalnie serca, żeby to robić. Z racji bliskości drogi i innych specyficzności w sercach nam nie zagrało. W tej sytuacji nawet cena, wygórowana, nie miała żadnego znaczenia.
Oczywiście mocno przemarzliśmy, więc nic nie miało dalej sensu, jak tylko natychmiastowy powrót do domu i rozgrzewka różnymi niezawodnymi środkami na bazie C2H5OH - ja, gorąca herbata - Żona.
Oboje czuliśmy lekko podcięte skrzydła, bo jednak pewne nadzieje były.
Złapała mnie senność. Tłumaczyłem Żonie, że jest to wynikiem spadku adrenaliny, a Żona mnie, że jest to wynikiem spożycia kilku kieliszków nalewki. 
Tak czy owak drzemka mi dobrze zrobiła i zregenerowała, więc z nowymi siłami zacząłem oglądać mecz Polska - Szwecja (18:28). Po I połowie poddałem się i przerwałem oglądanie. Szkoda, ale po pierwsze nie mieliśmy armat, po drugie... i po trzecie...
Żona przez ten czas siedziała wyraźnie osowiała. Kazałem jej otworzyć sobie cydr, sam zaś z Pilsnerem Urquellem siadłem po drugiej stronie ławy i zacząłem.
- Bo tak sobie pomyślałem, że skoro zdecydowaliśmy się na pewne kroki, to  w zasadzie nic nas nie trzyma i możemy... 
Nawet dobrze nie zacząłem, jak zaczęły pojawiać się w Żonie antyosowie nastroje. Nalała sobie cydru, umościła się wygodnie i kazała mi kontynuować. Bardzo szybko dodałem jej skrzydeł i otworzyłem skorupę, w której w jakimś sensie się zasklepiliśmy.
- Że też ja na to nie wpadłam... - z ulgą się dziwiła. - Ale do pracy zabiorę się już jutro w zupełnie innym humorze.
Wieczorem obejrzeliśmy 2 kolejne odcinki Zadzwoń do Saula. W super nastrojach.
 
SOBOTA (22.01)
No i dzisiaj w końcu zaliczyliśmy kolejną wycieczkę po Pięknej Dolinie. 
 
Cała ta część, którą zjeździliśmy wzdłuż i wszerz, była kompletnie nieciekawa. Nie było na czym zawiesić oka. Ale oczywiście nie żałowaliśmy. 
Po zakupach w Powiecie zlądowaliśmy jak zwykle w naszej Kawiarni w Której Rodzą Się Pomysły.
I dzisiaj było nie inaczej. Żona wyrwana z wczorajszej apatii stwierdziła:
- Bo skoro można..., to dlaczego w takim razie nie można...?
I dalej poszło.  Proces odskorupiania się został ponownie uruchomiony.

W drodze powrotnej zajrzeliśmy do Powiatu i Facetowi Od Gałęziówki przekazałem zaległe 200 zł. Wiem, że teraz, gdybym w danym momencie nie miał kasy, przywiózłby mi kolejną partię i spokojnie poczekał na zapłatę.
Gdy wróciliśmy do domu, rozpaliłem w kozie, by dosyć szybko w sypialni na rurach biegnących od podłogi pod sufit odkryć trzy punkty, przez które na łączeniach rur sączył się dymek.
Postanowiliśmy w kozie dopalić, to co załadowałem, na dole w salonie i na górze w sypialni włączyć elektryczne grzejniki z myślą, że jutro za cały system będę musiał się zabrać.
W wywietrzonej sypialni obejrzeliśmy kolejne 2 odcinki Zadzwoń do Saula
Gdy kładliśmy się spać, Żona mnie zaskoczyła.
- Czy ty czujesz, że dzisiaj jest sobota i że jest weekend? 
Byłem w szoku, bo wcale tego nie czułem i byłem w szoku, że Żona też tak samo czuła.
 
NIEDZIELA (23.01)
No i rano wstałem zaprzątnięty myślami o demontażu i czyszczeniu kozowego systemu grzewczego.

Nigdy tego nie robiłem, nie miałem z tym do czynienia i szykowałem się na szereg niespodzianek, bo jak uczy życie... Te myśli towarzyszyły mi w nocy pojawiając się natychmiast, gdy tylko ledwo się przebudzałem i skutecznie nie dawały się odpędzać.
Mimo że grzejnik elektryczny grzał w salonie, a w kuchni dudniło pełnym gazem, przy laptopie bardzo szybko przywdziałem kurtkę. Żona swoje poranne 2K+2M miała kalekie, bo siedziała, bardziej niż zwykle ogacona, na fotelu tuż przy kuchni, a zgrabiałe ręce od czasu do czasu wkładała do duchówki, skąd po otwarciu drzwiczek wiało przyjemnym ciepłem.
To wszystko jednak nie powodowało, że natychmiast rzuciłem się do pracy. Wymyślałem jakieś sztuczne substytuty drobnych zajęć, żeby grać na zwłokę i się usprawiedliwiać przed samym sobą. Do kozy, nomen omen, podchodziłem jak do jeża.
Dłużej nie dało się jednak grać na zwłokę, bo dotarło do mnie, że wolałbym maksymalnie wszystko zrobić za jasnego. Tedy zacząłem o 11.30 i udało mi się rozpalić w wyczyszczonym systemie tuż przed 15.30, kiedy rozpoczynał się mecz Polska - Rosja.
Demontowałem rurę po rurze i czyściłem je kominiarską szczotką pożyczoną od Zadokładnej. Teren na tarasie powoli się zaczerniał sadzą, jak również narożnik sypialni i salonu. O moim ubraniu i ciele wspominać nie będę.
Najgorszy syf był w poziomej rurze przechodzącej na wylot ściany do zewnętrznego komina. Jej średnica stanowiła 1/3 nominalnej. To jak miało ciągnąć i nie dymić? Oczywiście wszystko przez fakt, że ciągle nie możemy się dorobić suchego drewna, więc ta tłusto-mokra sadzowa masa oklejała wszystko, co się dało. Ale nieszczelności na połączeniach wynikały z tego, że przy montażu panowie Cykliniarz Anglik i Drągal byli uprzejmi nie dokręcić wcale jednej obejmy na łączeniu dwóch rur, przez co przy jakichkolwiek drganiach kozy na skutek wrzucania bel system powoli się rozszczelniał. Odkryłem to w trakcie demontażu i przy montażu miałem z tym spory problem (widocznie oni wówczas też, więc sobie odpuścili), ale wspólnie z Żoną po drobnych męczarniach i zwątpieniach daliśmy radę. 
A w ogóle to sam nie dałbym zupełnie rady. Ale With A Little Help From My Friends, that is, with the help of Wife poszło. W kluczowych momentach potrzebne były dwie osoby i cztery ręce.

Mecz oglądałem kompletnie osadzony (okryty sadzą) odkładając sprzątanie. Zremisowaliśmy 29:29. Byłem świadkiem kuriozalnej sytuacji. Piętnaście sekund przed końcem byliśmy przy piłce i zdobyliśmy, zdawało się, zwycięską bramkę. Na trzy sekundy przed końcem Rosjanie wzięli czas (jak mówią ci młodzi, na czasie, idioci komentatorzy, "time-out"; na boisko wchodzi, z niego schodzi lub zdobywa bramkę "player", a wszystko dotyczy "handbalu"), by po wznowieniu gry, po ewidentnym błędzie kroków, wyrównać. Francuskie sędzie (sędziny?) błędu nie wyłapały i na nic zdały się protesty. Takim wynikiem "handbolowy" mecz się zakończył.
Odkurzyłem dwa pokoje, a wszystkie narzędzia bez ładu i składu przeniosłem na werandę. Nie miałem już sił działać dalej. Całą odzież zrzuciłem, wziąłem prysznic i mogłem przystąpić do relaksu, czyli do wieczornego oglądania Zadzwoń do Saula ciągle narzekając, że nie wiem, jak to będzie, bo mogę w połowie usnąć. Żona traktowała to z wyrozumiałością i z lekkim nabijaniem się. Faktycznie, daliśmy radę obejrzeć jeden odcinek i 2/3 drugiego. W tym to mniej więcej czasie zasypiać... zaczęła Żona. Wiedziałem dlaczego. To koza tak ją spaliła, nomen omen.

PONIEDZIAŁEK (24.01)
No i cały długi ranek znowu był zdominowany przez sport.
 
Obejrzałem zwycięski pojedynek (2:1) Igi Świątek z Soraną Cirsteą (Rumunka) w ramach Australian Open. Ale niczego porannego nie zaniedbałem. Rozpaliłem w kuchni i w kozie, a w niej paliło się tak, że chyba nigdy tego nie doświadczyliśmy - ciąg, szczelność. Żona więc wróciła do swojego standardowego 2K+2M. Nawet udało mi się w miarę dobrze ugotować jajka na miękko w kierunku lekkiej twardości, bo latałem między kuchnią a laptopem. A jaja, za przeproszeniem, wymagają większej uwagi.
Potem wyczyściłem cały taras z pokładów sadzy. Wczoraj tam z rur wysypywałem całą tę czarną breję. 
Odsapnąwszy zabrałem się za regenerację zapasów drewna w różnych miejscach, bo przez kozę i sport mocno ten istotny obszar naszego zimowego życia zaniedbałem. To spowodowało, że tylko sobie dołożyłem do wczorajszych bóli mięśniowych dzisiejsze i musiałem się przez 15 minut zregenerować. Na więcej mnie nie było stać, bo poniedziałek i blog mają swoje prawa. Więc pisałem i pisałem...
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.01.

I cytat (-y) tygodnia, takie a propos kozy:
Żeby odnieść sukces, twoja determinacja musi być większa niż twój strach przed porażką. - Bill Cosby (amerykański komik, aktor, producent telewizyjny, muzyk, kompozytor i aktywista społeczny)
 
Uwierz, że potrafisz i już jesteś w połowie drogi. - Theodore Roosevelt (dwudziesty szósty prezydent USA, laureat Pokojowej Nagrody Nobla za rok 1906)




poniedziałek, 17 stycznia 2022

17.01.2022 - pn - dzień publikacji 
Mam 71 lat i 45 dni.

WTOREK (11.01)
No i znowu wtorkowy luz po publikacji.
 
Cały dzień rozpoczął się późno, bo z racji publikacji wstałem o 07.00. W domu było chłodno, ale nie zimnica, bo jednak wczorajsze intensywne palenie zaprocentowało.
Przed I Posiłkiem młody facet przywiózł z Powiatu gałęziówkę. To on mi podsunął ten pomysł jakieś dwa miesiące temu, gdy z Żoną szukaliśmy nowego dostawcę w sytuacji choroby Sąsiada Od Drewna. To od tego momentu zaczął się też kontakt z Pierdolło.
Młody człowiek przekonał mnie, że po co mam rąbać drewno do kuchni, skoro gałęziówka od razu jest gotowa do palenia. Zobaczymy, ale byłaby to dla mnie rzeczywiście duża oszczędność czasu i, co tu dużo mówić, harówy. 
W czasie I Posiłku skończyłem czytać I tom Dziennika Samuela Pepysa. I znowu, co tu dużo mówić - wielka to dla mnie gratka. Mam jeszcze drugi tom, ale już się absurdalnie martwię, że go przeczytam. I co potem? W angielskich wersjach tych tomów jest znacznie więcej, ale zawsze były to wybory i skróty oryginału. Maria Dąbrowska "zrobiła" z tego dwa tomy i chwała jej za to, ale szkoda, że tylko tyle. Gdybym znał świetnie angielski, dodatkowo ten sprzed 360 lat i polski, też z tamtego okresu ...
Gdybym, to przeczytałbym, cytuję Dąbrowską, ...jedyne pełne ośmiotomowe wydanie... liczące przeszło 3000 stronic gęstego druku. I przeczytałbym wielką monografię o Pepysie Arthura Bryanta.
Ponownie przeczytałem wstęp Od autorki przekładu i jej Przedmowę do drugiego wydania, wszystko w wydaniu trzecim z 1966 roku, które czytam. Pozwoliło mi to zrozumieć pewne kwestie i zdarzenia opisywane przez Pepysa oraz uporządkować pojmowanie rzeczy.
A dlaczego to wszystko? Bo okazało się, że Pepys jest mi niezwykle bliski tak z cech charakteru, zdroworozsądkowego podejścia do spraw religii (raczej do kościoła - w tamtych czasach godne szacunku), polityki i gospodarki, ukochania pracy i wszelkich aspektów życia z wielką umiejętnością cieszenia się z drobiazgów. Jest mi bliski, bo prawie przez dziewięć lat znajdował czas, aby codziennie relacjonować rzeczywistość i poprzez nią opisywać siebie oraz że w tych zapiskach jedną z kluczowych postaci jest jego żona, której w <Dzienniku> nie nazywa ani razu jej imieniem... . I zgadzam się z Dąbrowską, że najsuchsze, najbanalniejsze nawet zapiski <Dziennika> nie są nudne.
Na koniec taka ciekawostka. Od razu w pierwszym przypisie Dąbrowska wyjaśnia: Wymowa tego nazwiska nie jest przez Anglików ustalona. Wymawiają je: Pejps, Piips, Pepis, a nawet Peps.
 
Po I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu na zakupy, a stamtąd do Sąsiadów. Sąsiadkę Realistkę od kilku dni trzyma lumbago, więc nie było co liczyć na jakiś jej wypiek. Dobrze, że wyjechaliśmy z siedmioma wytłaczankami pełnymi jaj (niektóre się nie domykały, bo jej kury, jak zwykle w dupie miały unijne normy), krążkami sera i osełkami masła, bo nasze zapasy już dawno zniknęły.
Po powrocie w trzech miejscach uzupełniłem stany drewna i skończyłem wreszcie pisać tekst dla Q-Wnuka o jego, można tak powiedzieć, przyszłym piłkarskim życiu.

Już wczoraj zdecydowaliśmy, że po obejrzeniu pięciu sezonów Breaking Bad dzisiaj wieczorem obejrzymy pełnometrażowy film El Camino opisywany jako pewnego rodzaju kontynuacja całej serii, epilog serialu. Dalej nad całością czuwał twórca pierwowzoru Vince Gilligan, a film miał opisywać dalsze losy jednego z głównych bohaterów serialu Jessego Pinkmana (Aaron Paul).
Trudno było się dziwić naszemu uzależnieniu, skoro jedną z bohaterek serialu była metamfetamina. Okazało się, że Żona jest uzależniona znacznie mniej, bo gdzieś w 1/3 zaczęła zasypiać. Ustaliliśmy, że bez szkody dla obojga ona będzie sobie spała, a ja będę kontynuował.
Niczego nie straciła. Film w porównaniu do serialu był słaby. Siłą rzeczy zniknęli najlepsi aktorzy - Walter White vel Heisenberg, genialny chemik (Bryan Cranston - 4 nagrody Emmy i Złoty Glob przy czwartej nominacji), jego żona Skyler (Anna Gunn), jego szwagierka Marie Schrader (Betsy Brandt), jego szwagier Hank Schrader (Dean Norris), Saul Goodman, prawnik (Bob Odenkirk), czy Mike Ehrmantraut, zabójca i czyściciel (Jonathan Banks) i wielu, wielu innych. Piszę o tym w miarę szczegółowo dlatego, że jedną z wielkich sił serialu były kompletnie nieznane i nieograne twarze. Przynajmniej dla mnie. Twarze, które zagrały bez zarzutu, wiarygodnie i sugestywnie.
Jeśli do tego dodamy królującą w serialu CHEMIĘ, często przeze mnie wspominane inteligencję scenarzystów i świetną reżyserię, nie dziwi opinia:
Serial <Breaking Bad> zdobył powszechne uznanie krytyków... i jest uważany za jeden z najlepszych seriali telewizyjnych wszech czasów... . W 2013 roku został umieszczony na 13. miejscu w rankingu 101 najlepiej napisanych seriali telewizyjnych wszech czasów przez Amerykańską Gildię Scenarzystów... . Ostatni sezon zdobył jedną z największych oglądalności w historii telewizji kablowych. 
Ale tego, że film obejrzałem, nie żałowałem.
 
ŚRODA (12.01)
No i dzisiaj był taki zimowy dzień.
 
Prawie wcale nie wyściubiałem nosa na zewnątrz. Tyle co po paczkę, którą przywiózł kurier, z Bertą i do pracy przy drewnie. Zacząłem układać w dwóch miejscach gałęziówkę i palić nią w kozach i w kuchni, żeby zobaczyć co zacz. Ale pracę zdozowałem, żeby wyszło tak na cztery dni.

Zadzwonił kolega ze studiów, były nauczyciel Szkoły. Nie widzieliśmy i nie słyszeliśmy się ze dwa lata. Doznaliśmy z Żoną sporego szoku, bo sądząc z głosu strasznie się postarzał, żeby nie powiedzieć zdziadział. A jest w moim wieku. Zaprosiliśmy go do nas, ale się wykręcał stanem zdrowia i na razie nie dał się namówić na ruszenie dupy.
Zadzwonił w sprawie innego naszego kolegi, z tej samej naszej politechnicznej specjalności, który właśnie przyleciał z Kanady. Kanadyjczyk w celach emerytalnych poszukuje świadków swojego zatrudnienia w latach 1975 - 1981w dwóch spółdzielniach, po których oczywiście dawno ani widu, ani słychu. W ZUSie mu powiedzieli, że musi sobie znaleźć świadków swojego zatrudnienia, bo w tamtym czasie składki za pracowników były odprowadzane zbiorowo, żadnych indywidualnych kont nie było, więc póki co prawa do jakichkolwiek roszczeń emerytalnych mieć nie może. Nie wiem, na ile to wszystko jest prawdą (mówię o ówczesnym zusowskim systemie), ale podjąłem się poszukania kontaktów. Problem jest tylko jeden, ale dość istotny, a mianowicie, że ówcześni pracownicy swoje lata już mieli i, jak się dowiedział Kanadyjczyk od pewnej pani, która tamte czasy pamięta i te spółdzielnie również, większość poumierała. Nie pozostaje mi więc nic, jak tylko dotrzeć do tych żyjących. Tylko jak ich znaleźć?
Od razu zabrałem się do roboty i zacząłem dzwonić. Niesamowite było to, że zacząłem od dwóch numerów osób, z którymi miałem przez te lata kontakt, a one przekazywały mi dalsze. I gdy dzwoniłem do kolejnych, wszyscy mnie pamiętali z czasów wspólnej pracy w spółdzielni (tej od Kanadyjczyka) i z późniejszych, kiedy wielokrotnie spotykaliśmy się na zebraniach naszego cechu. I za każdym razem była to niezwykle sympatyczna rozmowa, na tyle, że dopadało mnie wzruszenie i nostalgia. Za dawnymi czasami oczywiście.
Ale konkretnych informacji nie zdobyłem. Wszyscy zaczęli pracę po podanym przez Kanadyjczyka roku (1975), a o tych starszych dowiadywałem się, że umarli, co dodatkowo wprowadzało mnie w melancholię.
 
Dzisiaj skończyłem wreszcie pisać tekst dla Q-Wnuka. Miał być gotowy pod choinkę. Wysłałem Żonie do przeczytania, analizy, akceptacji(?).
Wieczorem rozpoczęliśmy oglądanie amerykańskiego serialu Good Witch (Dobra Czarownica).
- Bo to musi być totalnie coś niewinnego... - Tak to by trzeba ująć. - osiem dni temu skomentowała Żona na kanwie wyczerpującego oglądania Breaking Bad.
I co? Ledwo przebrnęliśmy przez dwa odcinki. Zwłaszcza Żona. Nie byliśmy w stanie zaakceptować  sitcomowego charakteru serialu, krótkich ciętych scen, ich przewidywalności, słabych dialogów, specyficznej, trochę głupawej gry aktorów, ich wymuskanych twarzy i odzienia, ślicznego, wzorcowego amerykańskiego miasteczka oraz pewnej łzawości, naiwności i sztuczności.
- Cały czas czekałam na wybuch śmiechu publiczności zza ekranu. - dodała Żona.
Nie wiemy, czy tak się nam porobiło po Breaking Bad. Może coś być na rzeczy i teraz w kolejnych próbach podświadomie będziemy porównywać. Ale i bez tego oglądanie Good Witch byłoby dla nas niestrawne.
Postanowiliśmy podjąć kolejną próbę i od jutra rozpocząć oglądanie amerykańskiego serialu Sukcesja. Ma bardzo dobre opinie. Ponoć strasznie w nim klną Ale idzie wytrzymać...

Dzisiaj napisał Po Morzach Pływający.
Jakoś tak dziwnie się czytało, bo przed chwilą się widzieliśmy, a zawsze przy jego mailach mam poczucie "odbioru z daleka".
Rozumiem, że koza to Wasz faworyt, ale być może widzieliście taki kominek który " obsługuje się sam"
Z tyłu ma zasobnik który wystarcza podobno na tydzień. Wsypujesz ekogroszek i zapominasz, że jest zimno w domu.
Dziękujemy za zaproszenie i mam nadzieję, że następnym razem to my Was gdzieś wyciągniemy " w połowę drogi" Trzymajcie się ciepło
PMP (pis. oryg.)
Problem naszego stosunku do ogrzewania domu polega na tym, że my musimy(!) mieć przynajmniej jedno "stare" źródło ciepła (kuchnia kaflowa to w zasadzie koniecznie, koza lub kominek), z którym wchodzimy codziennie w rozmaitego rodzaju interakcje. Które ma duszę. Które hałasuje na różne  sposoby, zaniedbane wygasa, niewyczyszczone odpłaca dymieniem lub złym paleniem, zadbane odwdzięcza się pięknym, żywym ogniem i ciepłem. Które, przy mrozach, "każe" stanąć koło siebie, wyciągnąć dłonie i je grzać, krótko mówiąc zachowywać się w oczywisty sposób, taki pierwotny, dający atawistyczną przyjemność i poczucie bezpieczeństwa.  
Więc nie chcemy zapominać o zimnie jako składowej naszego życia. Podobnie nie chcemy żyć tam, gdzie zawsze jest ciepło i zielono. Nie odkrywam Ameryki mówiąc, że żeby coś docenić lub ocenić, żeby się po prostu cieszyć, potrzebny jest punkt odniesienia. Tak został skonstruowany nasz świat, we wszelkich jego aspektach.
Tedy do łóżka i spać.

CZWARTEK (13.01)
No i dzień był rozwlekły.
 
Na tyle, że I Posiłek zjadłem gdzieś przed 12.00. A potem zabrałem się za układanie gałęziówki. W międzyczasie cyzelowałem tekst dla Q-Wnuka, a polegało to przede wszystkim na nadaniu numeru stronom. Już słyszę, że przecież to jest proste. Po pierwsze proste jest, jeśli się wie, jak to robić, a po drugie Nic, co wydaje się proste, takim nie jest!
Zaparłem się, że nie poproszę Żony o pomoc, żeby nie usłyszeć Ale przecież już tyle razy ci pokazywałam, jak to zrobić. Wystarczająco wzdychała, gdy w momencie mojego pisania padła przeglądarka Firefox, a ja nie wiedziałem, co zrobić, żeby nie utracić tekstu Bo taki fajny napisałem! Nie dość, że pokierowała mną, żeby tekst zapisać, to mi pomogła przejść do innej przeglądarki Internet Explorer, bo marudziłem, że będę musiał przerwać pisanie.
Wobec tak poważnych problemów nie mogłem się zbłaźnić i prosić o ponumerowanie stron. Zrobiłem to sam, zdaje się trochę na małpę ćwicząc nieźle przy każdym numerze strony. Oglądający, co wyprawiam, albo by miał niezły ubaw, albo byłby załamany. Ale strony ponumerowałem i byłem z tego dumny.
Ponieważ Żona nie zareagowała na wysłany wczoraj tekst o swoim ukochanym wnuku, co było dziwne, więc domyślając się, że tej skrzynki może używać rzadko, wycyzelowany tekst wysłałem dzisiaj ponownie na inną, gościową, o której wiem, że Żona korzysta z niej codziennie. Sporo czasu strawiłem, żeby odnaleźć adres, którego nie pamiętałem, więc najpierw długo szukałem strony mówiącej o naszych propozycjach dla gości, a tam w zakładce Kontakt znalazłem to, czego szukałem. Łatwizna.
Więc wysłałem i nadal nic. Dopiero za jakiś czas usłyszałem:
- O, widzę, że wysłałeś tekst o Q-Wnuku....
I nadal nic. Co za brak zainteresowania swoim wnukiem! Zaparłem się, że do upadłego nie powiem Przeczytaj! lub Przeczytałaś?
 
Dzisiejszy dzień najbrutalniej jak można pokazał, że po pierwsze jest zima, a po drugie jestem na emeryturze. Od kilku dni, w zasadzie od powrotu z Sąsiedniego Miasteczka, coś czułem w kościach i nawet wiedziałem co, ale sam przed sobą się nie przyznawałem i starałem się tę myśl stłamsić, żeby nie wylazła i nie psuła mi humoru. Ale dzisiaj się już nie dało. Przyszedł moment, po ułożeniu kolejnej partii gałęziówki, że wróciwszy do salonu zacząłem się po nim miotać bez sensu tam i z powrotem parę razy obróciwszy się bezwiednie wokół samego siebie i w tym momencie dotarło do mnie, a raczej musiałem już tę myśl dopuścić, że "przyszła kryska na matyska", czyli tłumacząc na polski "dobre czasy już się dla mnie skończyły". Miałem bezlik czasu, o którym nie za bardzo wiedziałem, jak go zagospodarować. Bo po pierwsze, ile można pisać i o czym (mógłbym o polskiej polityce lub gospodarce, co na jedno wychodzi, o szczepieniach i innych aferach, ale to byłoby miałkie, jałowe i na dodatek by mnie wkurwiało) lub czytać? A zasiadanie w kapciach w fotelu w "stylu zasłużonym, seniorskim" i trawienie czasu na oglądanie telewizji tworzy we mnie na samą tylko myśl (nie mamy telewizji) odruch wymiotny i ponowne wkurwienie. 
A do wiosny, do pierwszych roztopów, jeśli będzie się miało co roztapiać, czasu że ho, ho! Bo później, to czasu będzie brakować. Przyroda zrobi swoje budząc się z zimowego uśpienia. Wtedy nawet pozorne marnotrawienie czasu, jak zasiadanie z I Posiłkiem lub z II na ławeczce przy Stawie, takim nie będzie.
Tak więc doszedłem do czasowej ściany. Jako człowiek inteligentny (ponadczasowa cecha ssaków i nie tylko) i współczesny (trudno, co zrobić) nie chciałbym się wpisywać w mądrą i przewrotną myśl autorstwa Ericha Fromma (niemiecki filozof, socjolog, psycholog i psychoanalityk pochodzenia żydowskiego), a zwłaszcza w jej drugą część.
Współczesny człowiek wyobraża sobie, że coś traci - mianowicie czas - kiedy nie działa dostatecznie szybko; a zarazem nie wie, co zrobić z zaoszczędzonym czasem, poza zabiciem go.
Więc nie chciałbym zabijać nikogo ani niczego, a czasu to na pewno. Postanowiłem "zaoszczędzony czas" wykorzystać. Kilka tygodni temu zniosłem z góry nowy stary telefon i położyłem go na stole, przy laptopie, żeby kłuł mnie w oczy i żeby był pod ręką, gdy nadejdzie jego godzina. Otrzymałem go od Żony w maju 2020 roku, tuż po wprowadzeniu się do Domu Dziwa. Żeby znaleźć ten sam, stary model, ale nowy, nieużywany, włożyła w to sporo wysiłku licząc na to, że w końcu pozbędę się tego mojego, ukochanego, ośmioletniego wówczas egzemplarza, poobtłukiwanego niemiłosiernie przez te lata, z pękniętym na różne sposoby ekranem, dzięki czemu potrafił sam z siebie likwidować mi kontakty doprowadzając mnie w danym momencie do szału.
Miesiące leciały, a przy kolejnych wpadkach starego telefonu Żona dostawała, z biegiem czasu z racji swojej rezygnacji i pogodzenia się z losem coraz rzadziej, białej gorączki słysząc moje złorzeczenia albo, co gorsza, będąc zmuszoną w jakichś nietypowych momentach wziąć go do ręki i z niego skorzystać.
Więc, gdy nowy stary telefon zniosłem, nic nie zapowiadało zmian. Nawet ja w nie nie wierzyłem, że o Żonie nie wspomnę. Ale wtedy przezornie naładowałem baterię widząc, że jest z nią wszystko w porządku.
- To jak przełożę kartę SIM,  to będę miał część kontaktów w nowym, czy wszystko zostanie w starym?... - niespodziewanie dzisiaj zadałem Żonie pytanie wyrywając ją z myśli i/lub z laptopa. Wyraźnie nie zarejestrowała, że przed chwilą błąkałem się po salonie i kręciłem wokół siebie.
Spojrzała na mnie uważnie z lekkim niedowierzaniem.
- Nie wiem, trzeba zobaczyć... - Ale myślę, że część zostanie i będziesz je musiał przenosić ręcznie.
Tego się właśnie obawiałem. Przechodziłem już przez to w swoim "telefonicznym" życiu wielokrotnie i na samą myśl o żmudnym wpisywaniu zawsze robiło mi się niedobrze. Od maja 2020 roku nie zrobiło mi się jednak ani razu, bo odwlekałem i odwlekałem. Prawie dwa lata. 
Oczywiście już słyszę wielu mądrych pukających się w czoło Co ty wyprawiasz?! Przecież są programy, które ci te kontakty przerzucą w trymiga!, ale ja wiem swoje. Bo wielokrotnie przez te lata, gdy przychodziło co do czego, nagle taki mądry jeden z drugim odbijał się od różnych niemożności.
Dałem więc sobie po kilku takich próbach spokój i zawsze kontakty przerzucałem ręcznie. Taka chińszczyzna, która mnie nie przerażała pod warunkiem, że nie miałem nic sensowniejszego i frapującego do roboty. I ten moment nastał właśnie dzisiaj według mojej filozofii Samo przyjdzie.
- Ale te wszystkie Bociany wypierdolisz w kosmos?!!! - Żona patrzyła na mnie z mieszaniną i burzą uczuć wypisaną na jej twarzy. Była tam rozpacz z powodu stwierdzonego przez nią wielokrotnie umysłowego upartego niedołęstwa męża, nadzieja, że może jednak, bo taka okazja, niezgoda na taką ewidentną jałowość i "zabijanie" czasu i wściekłość na Bocianów.
- Wiesz - dolałem oliwy do ognia - mam w telefonie 520 takich kontaktów! - pławiłem się widokiem jej twarzy z wypisanym, dominującym szokiem i niedowierzaniem.
- Ale chyba nie zamierzasz?... - twarz została przyobleczona niepewnością.
- Coś ty, czy ja jestem idiotą?! - Wszystkie "wypierdolę" w kosmos!
Na twarzy Żony pojawiła się dojmująca ulga. Zaśmiała się nerwowo.
Tedy zabrałem się do pracy. Kartę przełożyłem, baterię podłączyłem do ładowania, bo przez te tygodnie mocno się rozładowała, telefon włączyłem i ujrzałem zero kontaktów. Wcale się tym nie przejąłem, tylko począwszy od litery A bardzo metodycznie zacząłem wklepywać kolejne numery.
Samo z siebie wyszło, że kontakty podzieliły się na trzy grupy. Jedna była bezwarunkowo przepisywana, druga bezwarunkowo kasowana i odchodziła w telefoniczny niebyt. Trzecia była dość skomplikowana i przy niej musiałem się długo zastanawiać - przepisać, czy kasować. Numery telefonów należały do osób, z którymi nie kontaktuję się od lat, ale wiem, że żyją i że zajmowały, jedne bardziej, drugie mniej, ważne miejsce w moim życiu. Kierowałem się więc bardziej głosem serca.
Wyjątek stanowił domowy numer do Mamy. Zdecydowałem się go skasować korzystając niejako z okazji, bo wcześniej się nie odważyłem. Ale było mi przy tym jakoś tak nijako.
Doszedłem do litery D włącznie. I na tym musiałem poprzestać, bo przed oczyma zaczęły pojawiać się mroczki.
 
Wieczorem obejrzeliśmy 2 pierwsze odcinki Sukcesji. Od razu dwa, żeby poczuć klimat. Niestety nie byliśmy w stanie go określić i, gorzej, naszego nastawienia. Bo był jakiś taki za szybki, przeładowany faktami, nazwami i pojęciami. Jedyną jasną i oczywistą rzeczą było słownictwo - używane przez wszystkich bez względu na płeć i pozycję w firmie. To jednak nie wystarczyło, żeby, jak na razie, serial nas do siebie przekonał i dlatego postanowiliśmy dać mu szansę i jutro obejrzeć odcinek trzeci. A potem się zobaczy.
Ale tęsknimy za Breaking Bad, od którego się, nomen omen, uzależniliśmy. Żona nawet powiedziała, że mogłaby go oglądać za jakiś czas.
- Skoro wszystko wiemy, tak byśmy się nie denerwowali i tak by nas nie wykańczał. - zaskoczyła mnie. - A jeśli Sukcesja nie wypali, to zaczniemy Zadzwoń do Saula (Better Call Saul). - Jest to spin-off Breaking Bad. - Żona chciała mnie ucieszyć, co się jej udało, ale jednocześnie się przestraszyłem. Bo nie można normalnie obejrzeć serialu, tylko trzeba się dowiedzieć, co to takiego ten (ta, to?!) spin-off.
 
PIĄTEK (14.01)
No i Żona znowu nie zareagowała.
 
Rano musiałem nanieść drobną poprawkę w tekście o Q-Wnuku związaną z logiką faktów. Tekst ponownie jej wysłałem.
- Znowu wysłałeś mi tekst o Q-Wnuku? - zdziwiła się.
Wytłumaczyłem jej dlaczego.
- To tamten mam wyrzucić? 
I to było wszystko. Zdaje się, że będę musiał czekać na jej właściwą reakcję do wtorku, kiedy przeczyta ten wpis. Ciekawe, co wtedy powie? : Ale ja myślałam..., No przecież miałam..., Nie przypuszczałam, żeby..., Już miałam przeczytać, ale coś mnie odciągnęło i zapomniałam.
Po przeczytaniu moich jadowitych sugestii, chyba nic nie powie. Reagowanie na takie prostackie prowokacje byłoby poniżej jej godności.

Dzień zawierał same drobiazgi, w tym jeden w charakterze odskoczni.
Po I Posiłku pojechałem do paczkomatu (do odbioru trzy paczki, a rano kurier przywiózł dwie) i kontrolnie do Pół-Kamieniczki. A stamtąd do Rybnej Wsi (nazwa użyta po raz pierwszy). To ta, w której w 2023 roku ma się odbyć zjazd, ta, wokół której są piękne stawy i w której znajduje się kompleks noclegowo-gastronomiczny, z której to części gastronomicznej wielokrotnie korzystaliśmy (szczupak sous vide) i gdzie ostatnio na święta kupowałem jesiotra.
- A bo dzisiaj naszło mnie na rybę. - Zadzwoń do mnie, powiesz mi jakie są.
Nie dzwoniłem, bo według słów pani prowadzącej sprzedaż Godzinę temu cztery ostatnie ryby wyszły.
- Zapraszam od poniedziałku, będą odłowy. - Ale mamy tylko karpia.
Zrobiło mi się żal Żony, która już ostrzyła sobie apetyt i miała swoją wizję II Posiłku, więc poszedłem do restauracji, zobaczyć, czy mają otwarte, bo ostatnio, w związku z obostrzeniami, pocałowaliśmy klamkę. Działali, chociaż wewnątrz żywego gościowego ducha.
Do domu wróciłem niby na tarczy, ale gdy Żonę  zaprosiłem ro restauracji, to wyszedłem z tego z tarczą.
Ledwo co popracowałem przy drewnie, żeby się nazywało, gdy Żona oznajmiła, że jest głodna I w zasadzie to moglibyśmy już jechać. Znam ją z tej kulinarnej strony i wiem, że jak jej się coś spodoba, zwłaszcza jeśli to jest niespodzianka, to ta myśl nie może jej wyjść z głowy i nie może się doczekać. W tym względzie taki dzieciuch. Nie zaskoczyła mnie więc, gdy ostro wystartowała do podanej potrawy (amur z brukselką z boczkiem, lampka wina). Ja zawsze to powtarzające się u niej zjawisko nazywam Startem z bloków startowych, a polega ono na tym, że zanim ja zanurzę łyżkę lub dziubnę widelcem, to mam wrażenie takiego gwizdu nad żoninym talerzem, która nie bacząc nawet na dużą gorącość potraw ostro przystępuje do rzeczy. Najlepiej da się to zrozumieć, jeśli przywołam obraz małego dziecka, które mocno spragnione potrafi przyssać się do szklanki, czy butelki i pić, i pić, na bezdechu, by po długim czasie organizm sam zareagował każąc sobie wpuścić do płuc odrobinę powietrza, co skutkuje gwałtownym oderwaniem ust od napoju z charakterystycznym dźwięcznym odessaniem się od brzegu szklanki czy butelki.
Ubawu mam przy tym zawsze sporo i czasami staram się Żonę hamować, dla jej dobra, żeby się opamiętała, ale najczęściej mnie zbywa tłumacząc, że ona z tego musi mieć przyjemność. To była jej  dzisiejsza odskocznia. Moja też z powodu nastroju Żony nie mówiąc o moim karpiu w sosie kurkowym z marchewką i groszkiem oraz kawie i serniku.
 
Po powrocie trochę pisałem i znowu przerzucałem numery telefonów. Doszedłem do litery K. A gdy się odgruzowałem, zaczęliśmy oglądać 3. odcinek Sukcesji. I to byłoby jej na tyle. Nie nasza bajka. Przyjęta konwencja po prostu nas męczyła nie dając żadnego relaksu i emocji. Tedy z prawdziwą przyjemnością obejrzeliśmy 1. odcinek Zadzwoń do Saula. Byliśmy w swoich klimatach, być może ukształtowanych przez Breaking Bad, i cieszyliśmy się, że przed nami 5 sezonów (być może 6), a w każdym po 10 odcinków.
 
SOBOTA (15.01)
No i poranek i ranek były dopasowane do naszego dzisiejszego wyjazdu.
 
O 12.45 spotkaliśmy się z Budowlańcem, żeby na rubieżach Pięknej Doliny oglądać pewną nieruchomość. Żona twierdziła po wszystkim, że zachowuję się naiwnie, jak dziecko. A wszystko przez to, że to co obejrzeliśmy zgadzało się z opisem i ze zdjęciami z wyjątkiem jednej miny, na którą  natknęliśmy się na miejscu. I o tę jedną jedyną minę miałem pretensję do losu, życia, ludzi i do pani z biura nieruchomości. Bo okazało się, że teren działki (piękny zresztą) jest okrojony, bez sensu ucięty, a to albo sprytne, albo nieuświadomione przez właścicieli założenie  niszczy cały układ kompozycyjny dla nowego właściciela.  Krótko mówiąc niespodziewanie dla nas, bo okazało się to na miejscu, na sprzedaż został wystawiony piękny organizm, dajmy na to ciało kobiety, które niespodziewanie i w ostatniej chwili zostało pozbawione jednej nogi lub ręki.
Budowlaniec od razu się na to rzucił, Żona też, ja nie, tylko dusiłem frustrację i wściekłość w sobie. Żona z panią dyskutowała, że trzeba by tamto, siamto i owamto, i tak wiele razy, więc w końcu nie wytrzymałem i dość brutalnie i niegrzecznie, jak zauważyła Żona, na fali swojej frustracji,  im przerwałem, żeby przejść do dalszej części oglądania.
- Ty to byś chciał, żeby wszystko było proste, oczywiste, jasne i klarowne. - A tak nigdy nie jest. - podsumowała moje zachowanie, gdy odjeżdżaliśmy.
Ano chciałbym.
Samo oglądanie  było sympatyczne i przyjemne. Poukładaliśmy sobie w głowach, to co widzieliśmy na zdjęciach. W Domu Dziwie z Budowlańcem, który specjalnie na tę okoliczność do nas zajechał, przenicowaliśmy temat na wszelkie sposoby, a potem jeszcze przed jego wyjazdem oprowadziliśmy po całym terenie, bo był u nas pierwszy raz. Podobały mu się przestrzenie i w domu, i na dworze.
Późne popołudnie strawiłem na dalszym przepisywaniu numerów. Doszedłem do M.
Wieczorem obejrzeliśmy dwa odcinki Zadzwoń do Saula. Ale o dziwo, w trakcie drugiego podsypiałem. Wątku nie traciłem, a jedynym wytłumaczeniem takiego stanu mojego organizmu było jego wypalenie się na skutek wcześniejszego oglądania nieruchomości. Nie spodziewałem się, że to mnie tyle będzie kosztować.
- A może ja bym jutro trochę dłużej pospał?... - uderzyłem w marudny ton z chwilą wyłączenia telewizora.
- No oczywiście! - natychmiast zareagowała Żona, która uważa, że ja z tym wczesnym, czy to świątek, czy piątek, wstawaniem przeginam.
- No, ale przecież na dole będzie zimno!...
- To rozpalę sama.
- Ale wtedy będziesz się tłukła i ja na pewno spać dalej nie będę.
Ostatecznie ustaliliśmy, że nastawię smartfona na 09.00 z założeniem, że to jest z grubym naddatkiem, tak na wszelki wypadek, a Żona gdyby się obudziła wcześniej, włączy audiobooka i cierpliwie będzie czekać mojego wstawania nie ruszając się niczym myszka pod miotłą.
 
NIEDZIELA (16.01) 
No i smartfona, ku mojemu zdziwieniu i zaskoczeniu, wyłączyłem minutę przed dziewiątą.
 
Kierując się instynktem i biologicznym zegarem, a może z powodu wyspania, sięgnąłem po niego właśnie wtedy po raz pierwszy. Żona od godziny słuchała audiobooka i już miała trochę dosyć. Chciała wstać. Umówiliśmy się, że ja najpierw przed wszystkim porannym rozpalę w kozie i na tym etapie całkowicie zakłócę swoje poranne procedury.
- Jak się już będzie dobrze paliło, to mnie zawołaj.
Latałem więc półnagi, bez siusiania, żeby jako tako nadrobić codzienne, uświęcone tory. Za jakieś pół godziny sytuacja była kompletnie opanowana na tyle, że Żona w ciepełku przed kozą miała swoje 2K+2M, a ja mogłem zająć się sobą, by potem zasiąść przed laptopem.
To wszystko spowodowało pewną dezorganizację dnia, bo, na przykład pierwszy posiłek zjedliśmy o 12.30. A gdy dla rozruchu zabrałem się za drewno i pouzupełniałem stany w trzech palnych miejscach, po powrocie do domu ogarnęła mnie...senność. Tak to jest, gdy się przegnie i śpi bez uzasadnienia prawie 12 godzin. Niemoc, która mnie opanowała, była na tyle silna, że polazłem na górę i pospałem sobie 40 minut. Tę decyzję było mi o tyle łatwiej podjąć, że wymyśliłem, że dzisiaj o 20.30 obejrzę sobie mecz Białoruś - Polska z Mistrzostw Europy w Piłce Ręcznej. Żona coś mi tak zrobi w laptopie, że będę mógł. I ustaliliśmy, że przed meczem obejrzymy Zadzwoń do Saula, jeden lub dwa odcinki, jak się uda.
Wstałem jak nowo narodzony i zabrałem się za przepisywanie kolejnych numerów. Doszedłem już do T włącznie. A Zadzwoń do Saula udało się obejrzeć 1 odcinek.
Wieczorny mecz wpisał się w dzisiejszą niedzielność, którą czuliśmy od samego początku opóźnionego dnia. Zakończył się miłym akcentem, który bardzo dobrze mnie nastroił. Wygraliśmy 29:20 i w ten sposób przeszliśmy do następnej fazy mistrzostw po wcześniejszym wygranym meczu z Austrią, którego nie oglądałem, bo się zagapiłem. We wtorek ostatni mecz w grupie z Niemcami, o pierwsze miejsce i istotne punkty w dalszej fazie. Ostrzę sobie zęby, bo po tym co widziałem, nie jesteśmy z nimi bez szans.
 
PONIEDZIAŁEK (17.01)
No i wszystko wróciło na swoje tory.
 
Może z lekkim półgodzinnym opóźnieniem, bo jednak po meczu poszedłem spać później niż zwykle.
Chyba przez to, przez pełnię i przez wiatr źle spałem. Wczoraj wieczorem zostaliśmy "ostrzeżeni przez Rząd" przed nocnymi i dzisiejszymi wichurami, więc na wszelki wypadek przestawiłem Inteligentne Auto, żeby dobrze spać i żeby nie myśleć ciągle, że stoi pod drzewami... Autu to pomogło, mnie nie. Na dodatek tłukł się deszcz, więc z ulgą wstałem. 
Pogoda była taka, że psa by nie wypędził. Piesek o tym wiedział, więc trzeba było go namawiać. Ale potem zrobiło się pięknie, słonecznie i żal było nie wyjść na dwór. Zniwelowałem dziesiątki krecich górek, które od dłuższego czasu mnie drażniły. 
A w domu skończyłem przepisywanie numerów telefonów. Poszło nadspodziewanie gładko i szybko. Nic dziwnego, skoro pomijając Bociany, 2/3 zostawiłem w starym smartfonie. Żona mi jeszcze wprowadziła w te same miejsca co w poprzednim różne funkcje, Bazylka wstawiła na pulpit i miałem z powrotem swojego smartfona.
Wieczór był rozlazły. Nie wiedząc co będzie z nim dalej, stwierdziłem, że lepiej, gdy wpis opublikuję wcześniej.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian nie zadzwonił ani razu. Czyżbyśmy się rozstawali? Ja ich "wypierdoliłem" w kosmos ze smartfona, to oni mnie ze swojej bazy danych.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 18.15.

I cytat tygodnia, a raczej cytaty (nie wiem, czy przypadkiem oba nie dotyczą nas, a przynajmniej naszych ostatnich fikań):
 
Sprytna osoba rozwiązuje problem. Mądra unika go. - (anonim)
 
 Dla każdego złożonego problemu istnieje rozwiązanie, które jest jasne, łatwe i błędne. - Henry Louis Mencken (amerykański dziennikarz, eseista, redaktor czasopisma, satyryk, krytykujący amerykański styl życia i kulturę)
 



poniedziałek, 10 stycznia 2022

10.01.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 38 dni.

WTOREK (04.01)
No i kolejny wtorek po publikacji. 
 
Rano cyzelowałem wpis i muszę przyznać, że jak na takie wysokie noworoczne C, błędów było mało. Nawet Żona prawie niczego nie znalazła.
Wczoraj wieczorem obejrzeliśmy kolejne dwa odcinki Breaking Bad. To co się działo, najlepiej skomentowała Żona przy różnych mrocznych lub trzymających w napięciu scenach.
- Nie oszczędzą widza...
Atmosfera ostatnich odcinków zrobiła się już tak gęsta, mroczna, duszna i dławiąca, bo trudno, żeby było inaczej, że oboje stwierdziliśmy, że za parę dni, gdy skończy się ostatni sezon, obejrzymy sobie  serial Good Witch (Dobra Czarownica). Żeby odreagować i odpocząć.
- Bo to musi być totalnie coś niewinnego... - Tak to by trzeba ująć. - dzisiaj rano skomentowała Żona.

Wczoraj, już po publikacji, ustaliliśmy z Budowlańcem, że 15. tego miesiąca spotkamy się w terenie, żeby razem coś obejrzeć...
Dzisiaj rano wyszło, że w najbliższy piątek wyjedziemy do Sąsiedniego Miasteczka na dwie noce. Kto teraz może pamiętać, co to jest Sąsiednie Miasteczko? Musiałby na blogu, jeśli czyta, cofnąć się o dobre trzy lata i sporo poszperać. I to nie wiadomo z jakim rezultatem. Tedy rzecz ułatwię.
Sąsiednie Miasteczko leży niedaleko Naszego Miasteczka i niedaleko Dzikości Serca. W nim spotkamy się z Gronem z Głuszy Leśnej, tj. z Czarną Palącą, Po Morzach Pływającym i być może w Swoim Świecie Żyjącą. Z Bandą Bydlaków nie, bo ze względu na Bertę nie będzie to możliwe. Wiemy, jak by się ona zachowała na spotkaniu, nie wiemy, jak Bydlak Starszy i na pewno wiemy, jak Bydlaczka Młodsza. A żadna ze stron posiadaczy piesków nie chce ryzykować.
Stąd dzisiejszy dzień przelazł mi przez palce. Z jednej strony miałem co robić, bo trzeba było opracować wiele logistyk, a z drugiej niewiele wymiernego. Musiałem Sąsiadów przesunąć z piątku na poniedziałek, facetowi od drewna, tego co mu w aucie "pierdolło", odmówić przyjazdu, z facetem od gałęziówki ustalić dostawę na przyszły tydzień, pani, która umożliwi nam spotkanie się z Budowlańcem w terenie potwierdzić terminy (to Żona), a w związku z tym przesunąć na 29. tego miesiąca wizytę Trzeźwo Na życie Patrzącej i Konfliktów Unikającego pod hasłem Bardziej się za sobą stęsknimy.
Nie wspomnę, że z Żoną każdą rzecz omawialiśmy wielokrotnie, sprzeczaliśmy się i przeżywaliśmy. A to kosztowało spory kęs czasu. A gdy już decyzje zapadły, Żona strawiła czas na szukaniu miejsca noclegowego w Sąsiednim Miasteczku, a ja porozumiałem się z naszym Urzędem Skarbowym co do rozliczenia rocznego oraz z firmą odbierającą odpady co do nowego harmonogramu odbioru na ten rok.
 
Gdy w końcu wyszedłem po południu na obejście, drobna ilość porąbanego drewna i naciętego kartonu nie wypełniły we mnie pustki z powodu nicnierobienia. Przez to późnym popołudniem czułem się zdezorientowany i nosiłem w sobie niejasne poczucie niespełnienia. Ale na fali radości z wyjazdu i ze spotkania się z Gronem z Głuszy Leśnej Żona na messendżerze skontaktowała się z Czarną Palącą, a ja zadzwoniłem do Po Morzach Pływającego. I oboje, niezależnie od siebie, odnieśliśmy wrażenie, że oni aż takiej radości ze spotkania nie podzielali. Może tak się nam tylko zdawało i robiliśmy projekcję czegoś, co nie istniało. Zapytany o to, że jakoś tak dziwnie rozmawia i się zachowuje Po Morzach Pływający się zdziwił i zaprzeczył, i wytłumaczył się ichniejszym słabym zasięgiem, co jest prawdą obiektywną i bezwzględną. Wiemy o tym, bo doświadczyliśmy w czasie pobytu u nich wiele razy.
Tedy trzeba uzbroić się w cierpliwość i jak się rzecz ma, zobaczyć na miejscu.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejne dwa odcinki Breaking Bad
A potem zamiast, jak to mamy w zwyczaju, spać, zaczęliśmy rozmawiać. Ogólnie rzecz biorąc bardzo często tuż przed spaniem nachodzi mnie chętka, żeby poruszyć jakiś temat, nas dotyczący, najczęściej trudny lub skomplikowany, lub bulwersujący. Żona zawsze wtedy mocno protestuje.
- A nie możemy tego omówić jutro rano?
- Możemy, ale sobie akurat przypomniałem, a jutro zapomnę.
- No, tak, tak. - Ty sobie przypominasz właśnie teraz, przerzucisz wszystko na mnie, za chwilę już będziesz chrapał, a ja zostanę z myślami i nie będę mogła spać.
Tym razem było inaczej. Żona sama zaczęła.
- A bo jesteś jakiś taki dziwny... - Coś ci dolega?
Dłuższą chwilę się zastanawiałem, co by tu odpowiedzieć. Bo nic mi nie dolegało w sensie fizycznym, ale dobrze wiedziałem, że Żona nie tylko o to pyta, chociaż moje stany fizyczne też bierze pod uwagę.
- Nie, nic. - zdecydowałem się na zwłokę.
- Tak mówisz zawsze i snujesz się przez ileś dni, żeby mi w końcu powiedzieć, że ty właśnie już od kilku dni...
Stwierdziłem, że nie ma co kopać się z koniem, czyli z kobiecą intuicją, bo i tak prędzej czy później szydło wyjdzie z worka. I będzie gorzej.
- A bo męczy mnie ta codzienność i niepewność dalszych spraw. - Ja muszę mieć konkrety. - Nie znoszę tkwić w jakimkolwiek zawieszeniu.
Żona wykazała zrozumienie, bo okazało się, że większość z tego co mówiłem, było jej bliskie i odczuwała tak samo. Jedno ją tylko zdziwiło.
- Ale ty przecież kochasz codzienność! - Nawet o tym pisałeś na blogu...
- Tak, kocham, ale pewne rzeczy zaczęły mi doskwierać. - Parę dni temu, chyba rano, dotarło do mnie, że mam jakieś deja vu, jakiś "dzień świstaka". - Wstaję, ciemno, łazienka, ubieranie się, rozpalanie, kawa, laptop, Ty, kawy, jakaś rozmowa, wyjście z Bertą, I Posiłek, jakieś drewno, jakieś inne drobiazgi, ciemno, II Posiłek, wyjście z Bertą, rozbieranie się, łazienka, łóżko, serial, śpię, wstaję, ciemno, łazienka... i tak w kółko, że gdyby nie smartfon lub laptop i blog, to bym nawet nie wiedział, jaki to dzień tygodnia. - Wyraźnie czuję, że od tego popadam w jakowąś melancholię. - Poza tym mam wrażenie, że jesteśmy w izolacji.
Żona obśmiała się nie wierząc własnym uszom. I zaczęła wyliczać: 
- Rocznica urodzin, święta, sylwester... - Weź ty może gdzieś wyjedź, do Metropolii?...
- A co ja tam będę robił? - oburzyłem się. - Siedział jak ta sierota w Nie Naszym Mieszkaniu?...            - I Szkoła mnie nie potrzebuje...
- Aaa, to o to chodzi... - O, jeśli chodzi o to, to najwyższy czas, żeby cię nie potrzebowała.
Ostatecznie "ustaliliśmy", że ten mój stan jest wynikiem niepewności jutra, przy czym niepewności w sensie konkretów, czyli niby nic złego, oraz pory roku wpływającej na psychikę i krótkiego dnia, wszystko razem z wpływem na straszliwe spłaszczenie codzienności i ograniczenie jej do prostych codziennych schematów dławiących ducha, dzień po dniu i nakładaniem kolejnej warstwy tego stanu na poprzednie skrzętnie gromadzone bez mojej wiedzy, gdzieś tam w moim wnętrzu.
 
ŚRODA (05.01)
No i dzisiaj rano powtórzyliśmy jeszcze raz wczorajszą rozmowę. 

Mogłoby to wyglądać na klasyczne bicie piany, ale takim nie było. Mieliśmy więcej czasu i byliśmy po nocy, po wypoczynku, w lepszej kondycji psychicznej i fizycznej. A poza tym wiadomo, że lepiej jest omawiać pewne sprawy na jawie niż "w półśnie". Stąd wiele tematów mogliśmy przenicować, omówić różne meandry i wpaść na kolejne pomysły. A to nam lepiej zrobiło.
W końcu po I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu. Na zakupy i aby załatwić drobne sprawy przed wyjazdem do Sąsiedniego Miasteczka. Była to moja pierwsza jazda w nowej mandatowej rzeczywistości. Jechałem według znaków, zwłaszcza tych mówiących w jakikolwiek sposób o prędkości.
- Ty zobacz! - odezwałem się do Żony. - Normalnie jak w Niemczech. - Ty widzisz, jak oni jadą?!         - wskazałem na kierowców jadących z naprzeciwka. - Normalnie czterdziestką! - To, jako kierowca, czuję i widzę. - Jak grzecznie!
- Ja też to widzę! - Żona była zachwycona. - Zobacz, ludzie stoją przy swojej posesji i normalnie, spokojnie, bez gwizdu aut, rozmawiają. - Boże, jak ja bym chciała, żeby tak było zawsze. - Ale ile to potrwa?...
Jechaliśmy za dwoma samochodami, za nami też kilka, wszyscy grzecznie, jak mówił znak ograniczenia prędkości do 40 km/godz. Nikt nie starał się wyprzedzać, nie siedzieć na ogonie, no normalnie jak w Niemczech, z takim poczuciem spokoju, a przez to komfortu jazdy.
Na pierwszych światłach w Powiecie przejechałem skrzyżowanie na zielonym, ale specjalnie podniosłem głowę i tuż nad nią, w ostatniej chwili ujrzałem kątem oka, że zapaliło się żółte. Machinalnie spojrzałem w lusterko wsteczne i ujrzałem, że kierowca za mną natychmiast się zatrzymał.
A przecież, "normalnie", jeszcze by "się zmieścił", a nawet spokojnie kolejny za nim. Ze śmiechem powiedziałem o tym Żonie.
- Boże, jak ja bym chciała, żeby tak było zawsze. - Ale ile to potrwa?... - zaczęła od nowa.
W drodze powrotnej był jednak mały zgrzyt. W pierwszej wsi za Powiatem jadący za mną audi tubylec nie wytrzymał mojego 43/godz. (ograniczenie do 40) i wyprzedził mnie mknąc jakąś siedemdziesiątką.
- O widzisz - skomentowałem - powinien być taki telefon na policję, o dużej przepustowości, zawsze wolny dla kablującego kierowcy, żeby taki jak ja, w takiej chwili, mógł zakablować gnoja.
Żona się zgodziła. Wiem, że, na przykład w Australii, tak jest.

Po południu zaczęliśmy od nowa niezwykle ciekawą i konstruktywną rozmowę o naszej przyszłości. A wszystko przez to, że powstało ileś pomysłów i najgłówniejszy Żony. To nam dało asumpt, aby przy Pilsnerze Urquellu i cydrze dzielić włos na 16, czegom chyba  nigdy nie doznał. Tedy humory i nastawienie do najbliższych spraw zdecydowanie się nam poprawiły.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejne 2 odcinki Breaking Bad. Powoli zbliżamy się do ostatecznych rozstrzygnięć.

CZWARTEK (06.01)
No i w kontekście jutrzejszego wyjazdu "dzień świstaka" już mi zupełnie nie przeszkadzał.

Gdy tylko rano przyszła Żona, zacząłem gadki od nowa.
- No, ty jak się czegoś chwycisz pazurami... -  w świetnym aktorskim stylu zademonstrowała bardzo realistycznie swoimi dłońmi  "szpony" sczepiając je ze sobą.
Na gadki mogłem sobie pozwolić, bo nie dość, że wstałem przed szóstą, 40 minut przed smartfonem, wybudzony myślami, to rano zachowałem się odpowiedzialnie i profesjonalnie, i jeszcze za ciemności w dolnym gościnnym mieszkaniu rozpaliłem w kozie i włączyłem grzejniki elektryczne. To podwójne grzanie wynikało z tego, że nasi stali goście, przyjeżdżający do nas regularnie jeszcze w czasach  Naszej Wsi i teraz, nie robiący żadnych problemów, spokojni i sympatyczni, wczoraj mailem wysłali drobną sugestię Czy można byłoby troszeczkę wcześniej rozpalić i włączyć grzejniki, żeby nagrzały się mury, bo ostatnio, kiedy byliśmy, wokół kozy było ciepło, ale dalej troszeczkę za zimno.
 
Potem to już "jechałem" do Sąsiedniego Miasteczka. O niczym innym nie mogłem myśleć, więc żeby sobie choć trochę ulżyć zacząłem się pakować. To pomogło, ale nie na tyle, żebym się uspokoił, więc poszedłem do drewna. I dopiero nadmierna ilość narąbana i nawieziona, w tym dla gości, spowodowała, że zmęczenie odpędziło durnowate myśli, aczkolwiek popadłem w niejaką melancholię.
Zaś odpędziłem ją trzecim etapem sprzątania u gości, czyli odkurzaniem i ścieraniem na mokro. W mieszkaniu było tak ciepło, że goście już nie powinni narzekać.
Z racji jutrzejszego wyjazdu cały wieczór "przyspieszyliśmy". Wcześniej był II Posiłek, spacer z Bertą, odgruzowanie się, łóżko i kolejne dwa odcinki Breaking Bad. Do zakończenia całej serii pozostały cztery. Dobrze, że serial się skończy, bo zrobiło się tak beznadziejnie, gęsto, bez wyjścia, że trudno się ogląda. Bo to nie może być happy end. W żadnej sytuacji i dla nikogo. Ale oczywiście scenariusz, gra aktorska bez zarzutu.

PIĄTEK (07.01)
No i rano trochę zakłóciłem poranność. 

Wstałem o 05.30 i rozpaliłem w trybie przyspieszonym (bez mycia szyby w kozie i nie oszczędzając suchego drewna), aby jak najszybciej zrobiło się ciepło. I żeby Żona przed wyjazdem zdążyła mieć przyzwoitą formę 2K+2M.
I po chwilowym spokoju zaczęliśmy się pakować i szykować do wyjazdu.
Wyjechaliśmy o 10.00 przy pięknej pogodzie i pięknej drodze. Aż chciało się jechać.
Prawie wszyscy kierowcy jechali wstrząsająco, po niemiecku. Nawet ja. 
- Boże, ile to tak będzie trwać? - Żona trochę zmodyfikowała swoją modlitwę sprzed dwóch dni.
Jeśli gdzieś zdarzało mi się przekroczyć prędkość, to góra do 10 km max. No chyba że na esce, gdy jechałem za jakimś gamoniem, który uparł się jechać jeszcze bardziej niż po niemiecku i rozwijał oszałamiającą prędkość 118 km/godz. To już było ponad moje nerwy. Z dużą przyjemnością wciskałem tylko pedał gazu, bez żadnych redukcji biegów, i Inteligentne Auto, jak dźgnięte, skakało od razu na 140. A po wyprzedzeniu wracałem do jakichś 125 (od razu nie mogę do 120, bo organizm wymaga czasu, żeby bez szoku i szwanku się przyzwyczaić) i powoli oddalałem się od gamonia. Żona miała na ten temat swoje zdanie, ale jakoś dało się wyżyć.
Jazdę urozmaicaliśmy sobie komentarzami.
- Ten jedzie za 200 zł, a ten to chyba za 400. - mówiłem, gdy mnie jakiś wyprzedzał. - Ten to chyba nawet za 1500, ale ma BMW.
- Co mi tu będzie PiS podskakiwał. - skomentowała Żona wypowiadając się w imieniu niknącego w oddali BMW. - I co z takim zrobić? - Żona ciężko westchnęła. - Tylko zabić!... - O Boże, niech ten serial się już skończy - zreflektowała się.
Już po wyjechaniu z eski zrobiliśmy sobie postój. Był przyjemny, bo leśny parking i spacer, a poza tym wyraźnie odbieraliśmy fakt, że tuż obok samochody "zwyczajowo" nie śmigały, tylko jakoś tak przyjaźnie się przemieszczały. 

Do Sąsiedniego Miasteczka zajechaliśmy za dnia. Nawet nie przeszkodził nam w pewnym momencie spory objazd. Spowodował on, że przejeżdżaliśmy od Grona z Głuszy Leśnej w odległości 400 m i wystarczyło tylko skręcić z asfaltu w leśny dukt, ale się nie zatrzymywaliśmy. Układ i umowa jest taka, że tam z żadnym z naszych psów się nie pojawiamy ze względu na Bydlaczkę Młodszą, która jest cholernie zazdrosna, wredna, co tu dużo mówić, i mogłoby się skończyć różnie.
W willi przyjęła nas żona zarządcy. Gdy tylko się rozpakowaliśmy, wyszliśmy z Bertą do parku. A w nim spotkaliśmy zarządcę ze swoim psem. I byłoby fajnie, bo i pieski się świetnie bawiły i krajobraz był piękny, gdyby on nie zaczął przesyłać nam jakichś nieoczekiwanych komunikatów i informacji. To mnie na tyle zdenerwowało, że zaraz po rozstaniu się z nim miałem jakieś dziwne uciski w mostku i natychmiast zaczęła mnie boleć głowa. Zacząłem serię głębokich wdechów, ale niewiele to pomagało. Stąd tym powodowani (głodem też) odstawiliśmy Pieska do pokoju, a sami udaliśmy się do naszej ulubionej restauracji, o której wiedzieliśmy, a na pewno ja, że jest Pilsner Urquell.
Żeby wypędzić z siebie ten przykry stan, w czasie całego pobytu w restauracji wypiłem dwa, do tego zamówiłem 2x Finlandię. Żona chyba była w lepszym stanie, bo poprosiła "tylko" o czarnego Kozela i kieliszek Żołądkowej Gorzkiej. Ale ten zestaw w jej przypadku mówił już sam za siebie. W kwestii posiłku ograniczyliśmy się tylko do przystawek - Żona wzięła wątróbkę zawijaną w boczku, ja to samo plus tatara z łososia.

Wróciliśmy do willi i zaczęliśmy poznawać i odkrywać nasz pokój z łazienką. A ponieważ siedzimy w branży, to zmysły i sposób patrzenia mieliśmy wyczulone. Niby pokój ładny, z prawdziwym kominkiem, ale cóż z tego, skoro nie działającym. Mógłby działać, ale ze względów oszczędnościowych ta przyjemność nie była udostępniona gościom. Przy czym liczba mnoga nie jest tu uzasadniona, bo  w willi byliśmy jedynymi gośćmi. Było to o tyle przykre, że grzejniki centralnego ogrzewania działały w dziwny sposób. Jak nie grzały, to nie grzały do upadłego. Dlatego bardzo szybko położywszy się do łóżka jeszcze szybciej się z niego zerwałem, by ubrać skarpety i narzucić na siebie jeszcze jedną warstwę. Leżałem pod cieniutką kołdrą, bo bez specjalnego poświęcenia Żonie oddałem ozdobną narzutę, żeby w trakcie spania mogła uzyskać jaką taką sensoryczność. Mogłyby być w pokoju do dyspozycji koce, ale tylko mogłyby... A nawet gdyby były, to nie za bardzo można byłoby je gdzie złożyć, bo w pokoju nie było żadnej szafy. Tak więc jej brak w jakimś sensie usprawiedliwiał ich brak. 
Nie mogliśmy się więc porządnie rozpakować, a na stojącym wieszaku wieszaliśmy tylko kurtki, czapki, szaliki i bertowy osprzęt. Dobre i to.
A gdy w nocy grzejniki zaczynały grzać, to grzały i grzały. Musiałem wtedy wyskakiwać z łóżka i ściągać nadmiar odzieży, żeby trochę spać. Ale niestety nie było to łatwe. Rozgrzewający się w łazience grzejnik głośno oznajmiał swoje rozgrzewanie metodycznie stukając, a łóżko przy każdym przewracaniu się z boku na bok przeraźliwie skrzypiało. A człowiek w czasie snu przewracać się musi.
Do tego dokładaliśmy coś od siebie, a konkretnie Berta. Na przemian chrapała, a gdy już w swoim psim cyklu się wysypiała długo, onannie, wylizywała przednią łapę. A ponieważ i paszczę i fafle ma niczego sobie, więc i dźwięk był też takim. 
Tu się wziąłem na sposób. Mając doświadczenie po poprzednich, Bazylu i Bazylii, które robiły to samo, a które błyskawicznie reagowały na moje wściekłe nocne FE!!!, nawet "wykrzyczane" cichym szeptem, i wiedząc, że do Berty to sobie mogę mówić FE!!!, nawet głośno, poszedłem w nocy do łazienki, w trakcie jej onanu, gdy sobie nic nie robiła z nagłego przejścia pana koło siebie i z papieru toaletowego przysposobiłem takie trzy kulki. I wystarczyło rzucić jedną z nich z łóżka wypośrodkowując  siłę rzutu tak, żeby kulka wylądowała mniej więcej pod nosem Pieska, i żeby nie miotnęła moim ciałem na tyle mocno, by wzbudzić skrzypienia łóżka. Co by niewątpliwie obudziło Żonę. Doszedłem do natychmiastowej wprawy korzystając z politechnicznego wykształcenia. Żona nie obudziła się ani razu, a Piesek za każdym razem zdziwiony, że coś mu pod nosem w nocy bezszelestnie ląduje, był wybijany z onanu i zasypiał przechodząc za chwilę w chrapanie.
Tak więc noc była upojna.
Do wszystkiego dodam, że wieczorem nie mogliśmy obejrzeć dwóch kolejnych odcinków Breaking Bad (serial chcieliśmy mieć jak najszybciej za sobą), chociaż był Netflix, którego obecność willa szumnie reklamowała. Co z tego, skoro system dostania się i uruchomienia był tak skomplikowany, że nawet Żona nie podołała.
Jeśli dodam, że gospodarze zapomnieli zapewnić mydło w łazience i korzystaliśmy z naszego, podróżnego, oraz że nad lustrem w łazience zamiast jakiegoś kinkietu smętnie wisiały dwa kable, to trudno się dziwić, że nie czuliśmy się dopieszczonymi gośćmi.

SOBOTA (08.01)
No i rano wstaliśmy z ulgą.
 
A po śniadaniu nadal nie czuliśmy się dopieszczeni. Niczego nie było na gorąco, nawet głupiej jajecznicy, bo gospodarze jeszcze nie dostali koncesji "na kuchnię". Nawet kawie brakowało do właściwej temperatury, bo zrobiona w jakimś przelewowym ekspresie i przelana do dzbanka miała prawo dwa razy przy przelewaniu ostygnąć. Wszystko było ze sklepowych gotowców - wędliny, sery, pasztety wyjęte z folii na talerz, ryba z puszki podana w zamkniętej puszce z domniemaniem, że może gość nie pokona blaszanego zamknięcia i zrezygnuje, miód i dżem w kapsułkach oraz jeden pokrojony pomidor i trzy koktajlowe. A, byłbym niesprawiedliwy. Był jeszcze jeden kabanosik od Tarczyńskiego.
Gdybym takie śniadanie otrzymał 40 lat temu, za komuny, sikałbym z wrażenia. W ciągu ostatnich, powiedzmy, 20. lat, gorsze jedliśmy tylko w Anglii, gdy polecieliśmy z Żoną do Pasierbicy i do Q-Zięcia, wówczas in spe, w hotelu, w którym nocowaliśmy. Bodajże o tym już pisałem.
Nic więc dziwnego, że po porannym łażeniu ledwo dotrwaliśmy do 13.00. O tej godzinie otwierała się nasza "wczorajsza" restauracja, więc z dużą przyjemnością zjedliśmy gorące flaki, a ja dodatkowo wypiłem gorącą kawę z ekspresu.

O 14.00 w fajnej kawiarni, z klimatem, spotkaliśmy się z Gronem z Głuszy Leśnej. Nie widzieliśmy się blisko trzy lata. Stawili się: Czarna Paląca, Po Morzach Pływający, W Swoim Świecie Żyjąca i jej koleżanka, lat 20, którą kilka lat temu poznaliśmy z całą jej rodziną.
Na gadkach, i chaotycznych, i uporządkowanych zeszły nam trzy godziny. Przenicowaliśmy wszystkie możliwe tematy i ich, i nasze, i uzupełniliśmy wszelkie braki związane z tak długim niewidzeniem się.
Oczywiście to nie było to samo, jak niespieszne rozmowy przy kawie o pierdołach po porannym wstaniu lub w ciągu rozwlekłego dnia, ale zawsze coś. Było o tyle łatwiej, że przez ten okres kontakt mailowy, blogowy, telefoniczny, facebookowy i messendżerowy był.
Bardziej zależało nam na tym, żeby na żywo się zobaczyć. Czarna Paląca nic się nie zmieniła, natomiast Po Morzach Pływający stał się jakiś taki bardziej "marynarski", a może to tylko moja imaginacja w mózgu z powody świadomości, że teraz na statku jest chiefem i na twarzy i w postawie miał wypisaną "wielką odpowiedzialność".
W  Swoim Świecie Żyjąca używała sobie na wujku, za jego przyzwoleniem, wręcz nakazem i za każdym razem tępiła jego jak wstawiając w to miejsce, kiedy, gdy, jeśli. A z kolei koleżanka wyżywała się na niej poprawiając akcent. A wszystko przez matkę tejże, nauczycielkę polonistkę.
Ponieważ my byliśmy inicjatorami spotkania, więc występowaliśmy w roli gospodarzy. I życzyć sobie tylko takich gości. Mimo kilkukrotnych naszych namów, próśb i sugestii cały pobyt Czarna Paląca opędziła jedną kawą, Po Morzach Pływający herbatą, W Swoim Świecie Żyjąca jakąś dziwną kawą, takoż jej koleżanka. Za to my sobie pofolgowaliśmy. Wyliczać nie będę.
Kiedy się ponownie spotkamy i gdzie, nie wiadomo. Los może dziwnie pokierować w kontekście różnych planów. Ale było fajnie. Chociaż tylko tyle.

II Posiłek(?) mieliśmy spróbować zjeść w innej niż wczorajsza restauracji. To od niej, od jej położenia, wystroju, muzyki, menu i ogólnego klimatu zaczęła się nasza przygoda z Sąsiednim Miasteczkiem. Przez lata ten związek systematycznie upadał, bo albo właściciele byli zbyt ambitni jak na takie miasteczko i restauracja była więcej zamknięta niż otwarta, albo mnóstwo w niej pozmieniali, a to nam już nie odpowiadało. Ale byliśmy zadowoleni, że działa i że ma swoich gości.
Poszliśmy więc ponownie do naszej, "wczorajszej". Tym razem zachowaliśmy się "kulturalnie". Żona zamówiła sandacza i do tego regionalne wino, z tej winnicy, z której Po Morzach Pływający przysłał mi w urodzinowym prezencie trzy butelki, ja zaś sandacza i Pilsnera Urquella.
Było sympatycznie i pod wieloma względami nietypowo.
W głównej sali siedzieliśmy my, jakaś inna para, dwóch starszych facetów i cztery panie. Obok, w mniejszej sali, dwunastu Niemców, którzy darli mordę w sposób nieskrępowany, jak to oni potrafią. Wyobrażałem sobie, jak inny miałbym odbiór, gdyby siedziało tam dwunastu Francuzów, Włochów, Anglików, Rosjan lub Czechów i też by się darli. Zbytnio by mi to nie przeszkadzało. No może z wyjątkiem Czechów, bo słysząc ich i pękając ze śmiechu nie mógłbym spokojnie zjeść.
- Zauważ, że nawet w różnych zagranicznych filmach podkreślają tę ich cechę. - Żona skwitowała ten jazgot z sąsiedniej sali.
Dwaj starsi faceci spokojnie słuchali.
- Mówię ci - podsłuchałem, gdy jeden mówił do drugiego - byłem kiedyś... - tu nie usłyszałem - i tak samo, kurwa, darli mordę, jak tutaj.
"Kurwa" usłyszałem na pewno i bardzo mi się spodobało.
Piwa nie dopili, ubrali się i wyszli. A Niemcy zaraz za nimi. Widocznie skończyli kolację. 
- Ale skąd oni się tutaj wzięli? - dociekałem.
- To chyba są ci myśliwi, o których ci mówiłam. Dowiedziałam się, gdy chciałam zarezerwować jeden, ostatni już pokój. - Wyobrażasz sobie w czego oceanie bylibyśmy? - Nie dość, że Niemcy, to jeszcze myśliwi... - Żona westchnęła. - Ale Berta nas uratowała. - Bo przyjmowali z psami, ale takimi do 5. kg. - To co mam zrobić z pozostałymi 45.?  zapytałam panią i sprawa się zamknęła.
Gdy Niemcy sobie poszli, okazuje się na nieszczęście, przynajmniej moje, z łatwością dało się słyszeć, o czym rozmawiały te cztery panie zupełnie się nie krepując. Każda kwieciście i realistycznie przedstawiała swoje różne żeńskie dolegliwości, a musiały ich mieć sporo, jak podsłuchałem, bo były w wieku 60+ i to razy cztery. Więc od razu, żeby zneutralizować słuchowe doznania, przypomniała mi się polska komedia Giuseppe w Warszawie ze Zbigniewem Cybulskim i Elżbietą Czyżewską w rolach głównych (filmowe rodzeństwo) w reżyserii Stanisława Lenartowicza. I jedna ze scen, gdy Staszek (Cybulski) jadł obiad u siebie w domu (czasy niemieckiej okupacji, której nie przyjmował do wiadomości, jako artysta malując obrazy).
- Przepraszam, czy ropuchy złożyły skrzek? - w drzwiach wejściowych jakiś facet, konspirant, podał hasło pomyliwszy mieszkania.
- Jezus, Maria!!! - Nie przy obiedzie!!!
 
Na szczęście sandacza zjedliśmy, zanim wyszli Niemcy. Tak że mogliśmy spokojnie, nasłuchując pań - ja, w zamyśleniu - Żona, oddać się delektowaniu winem i Pilsnerem Urquellem. Ale na krótko, bo sielankę przerwał telefon od zarządcy willi. Informował on Żonę, że nasz pies strasznie szczeka(?!) i rzuca się na drzwi i je drapie. Byliśmy oszołomieni. 
- Nasz pies?! - To jest niemożliwe, bo ona w ogóle nie szczeka. - odpowiedziała skonsternowana Żona.
Wypadliśmy z restauracji. 
W mieszkaniu musiało coś być na rzeczy, bo dół drzwi był cały mokry, ale na szczęście nie zauważyłem żadnej rysy lub innych uszkodzeń.
- Mówię ci - Żona od razu miała swoją teorię - oni musieli ją czymś pod drzwiami specjalnie szczuć (może swoim psem), żeby się tak zachowywała i żeby potem móc nam pokazać te drzwi, kazać sobie zapłacić za szkody i zniechęcić nas całkowicie do głupich pomysłów zmierzających do polubienia Sąsiedniego Miasteczka.
Oczywiście, że była to spiskowa teoria dziejów, ale wcale taka niegłupia patrząc jeszcze na inne wcześniejsze dziwne teksty i zachowania gospodarzy.
Czekała nas jeszcze druga upojna noc.
 
NIEDZIELA (09.01)
No i wstaliśmy, ku naszej uldze, o 07.00. 
 
Bo w planie mieliśmy jeszcze odwiedzenie w drodze powrotnej do Wakacyjnej Wsi Dzikości Serca i Naszego Miasteczka.
- Ale my tu już więcej nie przyjedziemy?... - w trakcie pakowania się usłyszałem nad uchem głos Żony, która patrzyła na mnie znacząco i oczekiwała potwierdzenia.
Nad uchem, bo mówiła szeptem zdążywszy w międzyczasie uknuć kolejną spiskową teorię dziejów Bo tu na pewno jest podsłuch! 
- Oczywiście, że nie! - odpowiedziałem głośno nie krępując się.
Przed śniadaniem uknuła jeszcze jedną, ale tej nie będę cytował, bo była straszna i mogłaby nie najlepiej świadczyć o jej umysłowej kondycji. Ale mnie nie przeraziła, tylko rozbawiła.
Mimo tej "afery" z Bertą wczoraj przy "dobranoc" gospodarz zaproponował na dzisiejsze śniadanie, "nieoficjalnie", jajka, więc od razu apetyt ostrzyłem sobie na jajecznicę z trzech.
- Chcecie państwo jajka na miękko? - zapytał nas dzisiaj, gdy już siedzieliśmy przy stole.
Z chęcią przystaliśmy. Dostaliśmy po jednym, więc liczba mnoga przy pytaniu się zgadzała. Trochę zrobiło nam się głupio przy takim jednym, osieroconym jajku na łebka, ale to również wpisywało się w ogólny poziom usługi. Gwoli sprawiedliwości muszę tylko dodać, że "na miękko" były w punkt, co z kolei ugruntowało moją spiskową teorię. Że musiał być w tym jakiś szwindel, bo takie jajka na miękko potrafię robić tylko ja.

Żona absolutnie nie chciała jechać oglądać Dzikości Serca.
- Wiem, że ty masz inaczej, ale ja z nią mam złe wspomnienia.
Dlatego wysiadła z Bertą na rozstajach dróg, 400 m przed domem, pod słupem z transformatorem, który swego czasu zaznaczył się w naszej historii. Otóż któregoś naszego pobytu złomiarze zdemontowali to olbrzymie żelastwo i je musieli przepić, a my przez kilka dni nie mieliśmy prądu. Zresztą takich rozmaitych kwiatków było tam więcej.
Dalej pojechałem sam.
Dom Edka, tego co się chwalił swoimi marynarskimi papierami naszemu profesorowi, Pół Polakowi Pół Francuzowi, został widocznie sprzedany, bo teren był uporządkowany i wisiała tablica firmy monitorującej. A "nasz", obok, stał tak, jak go zapamiętaliśmy. Nawet auta nowej właścicielki i jej siostry były te same.
Postałem, postałem, popatrzyłem, popatrzyłem i powzdychałem. Ot i wszystko. Ale było mi lepiej zobaczyć, niż sobie wyobrażać. Wróciłem do Żony.
- Korzyść jest taka - skomentowała, o dziwo ze śmiechem - że Berta zrobiła siku i olbrzymią kupę.
Tak więc historia się dopełniła. Wszystkie nasze trzy psy zaznaczyły swoją obecność w Dzikości Serca.

Do Naszego Miasteczka Żona już jechała bez oporów.
- Bo ja tu wypoczywałam od wszystkiego.
A ponieważ się prosiłem, więc dodała, że ode mnie też.
Jadąc ulicą pod górę i z góry obejrzeliśmy sobie "nasz" dom dwa razy. Nic się nie zmieniło. Może jakieś drobiazgi. Ale wzruszyłem się, kiedy ujrzałem nad bramą wejściową żółtą tabliczkę z numerem domu i z podnumerami a,b,c,d. Gdy tę tabliczkę swego czasu zaprojektowałem i dałem do wykonania Zarządczyni, oczywiście coś musiało być spieprzone. Nie było literki c. Więc ją ręcznie odpowiednim pisakiem dopisałem starając się zachować krój pisma. I literka c nadal była. Byłem dumny z porządnej roboty.
Z brzegu i z wysoka obejrzeliśmy piękny park, którego renowację rozpoczętą za naszych czasów zakończono. Czegoś takiego nie widziałem. A jak musi być piękny wiosną, latem i jesienią. Nie wiadomo, czy go kiedyś obejrzymy w pełnej krasie.

Ruszyliśmy w drogę powrotną. Jeszcze tylko Żona kupiła tzw. produkty spożywcze - ser w opakowaniu, parówki, orzeszki i ogórki w słoiku oraz jakieś napoje. Musiała to zrobić na "poczcie", bo była niedziela. Na jedynym postoju odpoczęliśmy i się posililiśmy. Do domu udało się wrócić jeszcze przed zmrokiem. W sumie była to podróż taka bez historii - spokojna, bezstresowa, w nowej mandatowej rzeczywistości.
W Domu Dziwie panował chłód, żeby nie powiedzieć zimnica. Z wyjątkiem sypialni, w której na nasz wyjazd zostawiliśmy pracujący grzejnik elektryczny. Ale gdy rozpaliliśmy w trzech miejscach, już po godzinie można było zdjąć kurtki i czapki, a jakiś czas później nawet normalnie, na siedząco zjeść II Posiłek. Fakt, trzeba było wtedy siedzieć blisko kuchni, ale to był już drobiazg.
 
Wieczorem obejrzeliśmy 2 przedostatnie odcinki Breaking Bad. Żona od razu w wersji koszulowej, a ja w dziennej, bo jeszcze dwa razy schodziłem i podrzucałem, żeby jak najdłużej grzało.
Scenarzyści nie mieli nad nami litości. Prawie wszystko złe, które miało się wydarzyć, się wydarzyło.

PONIEDZIAŁEK (10.01)
No i codzienność została wywrócona do góry nogami. 

Skutkiem wyjazdu do Sąsiedniego Miasteczka miało być, oczywiście na drugim planie, odreagowanie od niej, ale nie spodziewaliśmy się, że przybierze ono aż taki obrót. Ewidentnie temu wyjazdowi udało się i mnie, i Żonę z niej wybić.
Stąd, na przykład ja, ku obopólnemu zaskoczeniu i zdziwieniu, wstałem o 07.00 zamiast o 06.00, żeby grzać w chałupie. Żona więc musiała siłą rzeczy wstać jeszcze później niż normalnie. Bo by ze swojego 2K+2M nic nie miała. Dobrą godzinę po rozpaleniu funkcjonowałem w domu w polarze i w czapce, a gdy wreszcie siadłem do pisania, ubrałem kurtkę.
Cały dzień poświęciłem na rąbanie i zwożenie drewna, palenie i pisanie. Wróciła cudowna codzienność.

Wieczorem obejrzeliśmy 2 ostatnie odcinki Breaking Bad. Żona w wersji koszulowej, ja ciągle w dziennej (nieustanne podkładanie i palenie). Trzeba kolejny raz oddać scenarzystom, że bardzo zgrabnie zakończyli serial. Podopinali wszystkie wątki w sposób trzymający w napięciu, inteligentny, ciekawy i zadowalający widza w różnych aspektach.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił  raz.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu. Nie mogę jej zaliczyć niepewnych, zapewne tendencyjnych i niewiarygodnych opisów jej zachowań w kwestii szczekania, bo zarządcy willi, w której mieszkaliśmy w Sąsiednim Miasteczku, musieli mieć w tym swój niecny interes i na pewno rozmijali się z prawdą. Nasz Piesek tak głupio i niekulturalnie po prostu się nie zachowuje.
Godzina publikacji 23.24.

I cytat tygodnia; wyjątkowo cztery oddające stan naszego ducha z ubiegłego tygodnia oraz naszą wiedzę i samopoczucie przed i po Sąsiednim Miasteczku:

Działanie nie zawsze prowadzi do szczęścia, lecz nie ma szczęścia bez działania. - Benjamin Disraeli - brytyjski polityk, pisarz i eseista.
 
Tracisz 100% okazji, których nie podejmujesz. - Wayne Gretzky - kanadyjski zawodowy hokeista na lodzie, reprezentant Kanady, olimpijczyk, kawaler orderu Kanady.
 
Jeżeli uważasz, że możesz czegoś dokonać albo, przeciwnie, że nie dasz rady - w obu przypadkach masz rację. - Henry Ford - amerykański przemysłowiec, inżynier oraz założyciel Ford Motor Company.
 
Pamiętaj, że nie osiągnięcie tego czego pragniemy to czasem cudowny łut szczęścia. - Dalai Lama - duchowy i polityczny przywódca narodu tybetańskiego, laureat Pokojowej Nagrody Nobla.