poniedziałek, 25 kwietnia 2022

25.04.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 143 dni.
 
WTOREK (19.04)
No i znowu dzień po publikacji. 

Wczoraj wieczorem obejrzeliśmy bez problemów połowę odcinka zaległego i dwa kolejne Designated Survivor. W trakcie oglądania zadzwonił Wielki Woźny. 
- Sprawy przybrały nieciekawy obrót... - zakomunikował. - Nie będę mógł przyjechać.
Okazało się, że właśnie dostał migotania serca A z doświadczenia wiem, że to mnie będzie trzymać dwa, trzy dni.
Tedy spotkamy się tylko z Mineralogiem i jego Żoną, czyli jak miało być od samego początku, skoro we dwójkę jesteśmy głównymi organizatorami zjazdu. Sprawa sama się rozwiązała na zasadzie SAMO PRZYJDZIE!
W związku ze swoją nieobecnością Wielki Woźny telefonicznie przedyskutował wszystkie dotychczasowe aspekty, które się pojawiły, i to kilkukrotnie oraz dał wytyczne na jutrzejsze spotkanie z Panią Menadżer, też kilkukrotnie. Tak ma z charakteru oraz z wykształcenia. Nie dość że jest inżynierem chemikiem, to uzyskał tytuł naukowy doktora i aż do emerytury pełnił funkcję Dyrektora Administracyjnego naszego wydziału. Trudno więc byłoby spodziewać się po nim innej postawy. 

Rano sytuacja wzięła mnie z miejsca do galopu. Zaraz po tym, gdy Żonie zrobiłem dwie Blogówki, zabrałem się do roboty. Sprzątnąłem górne mieszkanie dla gości, a zwłaszcza jednej gościny, która w przeciągu ostatniego pół roku była u nas trzy razy. Opisywałem ją być może, gdy pierwszy raz była z mężem, z trzema synami i psem. Drugi raz była w tym samym zestawieniu i dostawała małpiego rozumu, jak to kobieta, gdy widziała, jak jej dzieci i pies są szczęśliwe w Wakacyjnej Wsi. A mąż? Nie wiem, może był brany pod uwagę.
Trzeci raz była z matką, której ponoć wszystko się podobało. A zwłaszcza gospodarze. A dzisiaj miała być z całą rodziną, bez psa.
Potem zabrałem się za nasz dół. Wypadało go ogarnąć w sytuacji, kiedy miał tam nocować Mineralog ze swoją żoną.

O 13.00 byliśmy w Powiecie u Discopolowca. Dłużej nie ma się co czaić. W listopadzie tamtego roku wystawiliśmy próbnie, o tak, na rybkę, Wakacyjną Wieś na sprzedaż, z czym liczyliśmy się od dawna przewidując, że być może będziemy tu żyć, bez specjalnej udręki, ad usrantem mortam, chociaż Wakacyjna Wieś nie była tym, co by nam obojgu grało w sercach w 100%, zwłaszcza uzyskawszy wiek jaki mamy i adekwatne do niego doświadczenia. Jak mówiła Żona od samego początku Wakacyjna Wieś to taki eksperyment, chociaż od siebie dodam, że trzeba było zapierdalać, jak wszędzie. Tak samo, jak w Biszkopciku, Naszej Wsi, Dzikości Serca i właśnie tutaj. Wyjątkiem było Nasze Miasteczko, gdzie zapierdalać nie było przy czym, z wyjątkiem oczywiście przeprowadzki.
Tak więc u DiscoPolowca została podpisana przedwstępna umowa sprzedaży Wakacyjnej Wsi. A zadatek wiążący obie strony, zwłaszcza kupującą, wpłynął kilka dni temu. Termin wiążący obie strony - 31. sierpnia tego roku.
Kupująca rodzina, bez psa, przyjechała punktualnie o 13.00. Ze Szczecina. Chcą zmienić całkowicie swoje życie, czemu się nie dziwimy wiedząc jakim gównem się obecnie zajmują, zwłaszcza ona. Wiek jest idealny do zmian (ona 42/43 lata, on o 2 więcej) i doświadczenie życia duże i świadomość pewnych bezsensowności również.
Po wszystkim oni pojechali oglądać przedszkola, a my do domu.

Tuż przed 15.00 przyjechali Mineralog z żoną. Taka wizyta i znajomość od 50. lat zawsze jest wielką niewiadomą. Bo jeśli nie jest ona stała, często powtarzająca się, raczej sporadyczna, oparta na młodzieńczych latach, to jest duże ryzyko, że może nie wypalić. Z początku wydawało się, że może być ciężko, bo przecież jednak się nie znaliśmy, ale potem się rozkręciło. To nie była para, jakich kilka znamy, przy której wszystko się samo toczy, bez żadnego wysiłku z naszej strony i z drugiej, mniemam, również, ale taka, przy której trzeba go trochę włożyć, jak również starań. Nie ma więc lekkości.
Ale okazało się, że oni w życiu(!) się nie zaszczepią, a to był już duży plus, a poza tym sprawy chemiczne, jak również związane z wiekiem, załatwiły nasze obawy.
Po krótkiej odsapce razem pojechaliśmy do Rybnej Wsi na rybny obiad, a po powrocie do domu na godzinę musieliśmy ich opuścić. Trzeba było spotkać się ze Szczecinem i podsumować dzisiejsze wydarzenie. Trzeba powiedzieć, że młodzi się znaleźli. Zaserwowali wina, kawę i świąteczne mazurki, różnego typu, upieczone przez świekrę i teściową (obie tych samych imion), że trudno było sobie odmówić.
Gdy wróciliśmy, długo jeszcze rozmawialiśmy z Mineralogiem i jego żoną, na tyle, że spać poszliśmy o 23.00. A to dla nas pora zabójcza.

ŚRODA (20.04)
No i oczywiście źle spałem.
 
Bo pierwsze pół nocy drapało  mnie w gardle po mazurkach od Szczecina, kawy późno wypitej i wina. Kaszlałem.
Jakoś się zwlokłem, bo przecież na dole byli goście, a gość swoje prawa ma. 
Prowadziliśmy poranne gadki przy herbatach (dla nich) i Blogówkach (dla nas). Na to przyszedł Szczecin, żeby również załapać  się na Blogówki, bo w ciągu tych kilku wizyt u nas zawsze im serwowałem i zapałali doń miłością.
Szczecin nie zabawił długo, ale przy pożegnaniach życzyliśmy sobie nawzajem szczęścia. Bo ich szczęście jest naszym. Sytuacja jest "prosta". Oni muszą sprzedać swoją nieruchomość, żeby móc kupić od nas Wakacyjną Wieś, żebyśmy my wtedy mogli kupić Uzdrowisko, żeby Uzdrowisko mogło kupić nieruchomość w Metropolii. Taki swoisty łańcuch pokarmowy. W najlepszej sytuacji jest Uzdrowisko, które w razie jego przerwania zyskałoby zadatek od nas, ten uzyskany od Szczecina. Ale straciłoby czas, w tym przypadku niezwykle cenny, bo sprzedającymi jest para osiemdziesięciolatków, którzy w sile wieku, ale już z różnymi dolegliwościami zdrowotnymi chce się przenieść do Metropolii, żeby zamieszkać obok córki. My zadatku nie stracilibyśmy, bo go, zresztą w tej samej kwocie, tylko przerzuciliśmy, ale stracilibyśmy czas, jakieś pieniądze związane z kulawym wtedy sezonem i nasze oczekiwania. Szczecin straciłby najwięcej, bo zadatek, czas i swoje skomplikowane plany związane z dziećmi i ich przedszkolami i szkołami w Pięknej Dolinie.
W tym łańcuchu oczywiście nie wiadomo, co jest przed Szczecinem, no i tak to się toczy. A wszystko ma się zamknąć do końca sierpnia tego roku. Jesteśmy pełni obaw i niepewności, ale wierzymy, że wszystko dobrze się potoczy. Że znajdzie się jeden drobny kamyczek, który usunięty z góry, nomen omen, spraw uruchomi lawinę.

O 12.00 byliśmy już we czworo, Mineralog z żoną i ja z Żoną, w Rybnej Wsi na spotkaniu z Panią Menadżer. Spotkanie było bardzo miłe i konstruktywne. Omówiliśmy przy kawach i herbatach wszelkie nasze oczekiwania i możności ze strony Pani Menadżer, obejrzeliśmy ośrodek, a przede wszystkim ustaliliśmy termin zjazdu na 12-14 (wt-czw) września 2023 roku. Z tym terminem poszliśmy do odległej o 50 m agroturystyki, która będzie nas wspierać na zjeździe  w kwestiach noclegowych.
Pani Menadżer przyśle nam w przyszłym tygodniu wstępną wycenę oraz wykaz wszystkich pokoi, abyśmy byli zorientowani w możliwościach rozlokowania naszych koleżanek i kolegów Żeby ułatwić organizatorom życie. Mówiąc to uśmiechnęła się znacząco, bo chociaż młoda wyraźnie już z niejednego pieca chleb jadła i zdawała sobie sprawę, że przy rozlokowywaniu gości do poszczególnych pokoi będą ciężkie jaja.
- Sugeruję nie pytać, kto z kim chce być w pokoju...  znowu się uśmiechnęła znacząco i znacząco, zawiesiwszy głos, spojrzała na nas.

Gdy wróciliśmy do Domu Dziwa, jeszcze raz przy herbacie omówiliśmy kwestie zjazdu w kontekście uzyskanych informacji. A potem nasi goście wyjechali.
Kończyliśmy dzień otumanieni.
- W tym wieku masz prawo się tak czuć. - skomentowała Teściowa, gdy zadzwoniła i dowiedziała się mniej więcej co u nas.
- W tym wieku nie mam prawa tak się czuć!... - zripostowałem oburzony, co ją ubawiło.
 
Musieliśmy ogarnąć dom po wizycie gości - zmywarka i pralka poszły w ruch, a my przygotowywaliśmy się mentalnie i papierowo do jutrzejszego wyjazdu do Metropolii.
W łóżku wylądowaliśmy już o 19.00. Obejrzeliśmy nawet 2 odcinki Designated Survivor.  Bez problemów, ale było widać, że trzeci wzbudziłby w nas protest organizmów.
 
CZWARTEK (21.04)
No i źle spałem. Drugą noc. 
 
Śniło mi się, że byłem prezydentem Stanów Zjednoczonych i że utraciłem Żonę. Przechodziłem przez jakąś salę z kolumnami, za mną szli dwaj ochroniarze. Rozmawiałem głośno z Żoną i w jej imieniu sobie odpowiadałem nie dopuszczając do siebie faktu, że jej nie ma i już nigdy nie będzie.
Potem weszliśmy "z Żoną" w długi krużganek z kolumnami i "rozmawialiśmy i wspominaliśmy", jak tędy oboje lubimy chodzić. Krużganek się kończył, za nim pod kątem 90 st. zaczynał się drugi. Otworzyłem do niego dwa skrzydła olbrzymich drzwi i w tym momencie dopuściłem do siebie fakt, że Żonę utraciłem. Zacząłem wyć jak zwierzę i padłem na kolana na kamienną posadzkę. Dwaj ochroniarze starali się mnie podnieść ujmując pod ramiona, a ja wisiałem bezwładnie i ciągle wyłem.
Żona wybudziła mnie z tego okropnego snu, ale budząc się zdążyłem usłyszeć, jak wyję na jawie. Potem bałem się ponownie usnąć i w półśnie czuwałem i pilnowałem, aby ten okropny sen nie wrócił.
Rano opowiedziałem Żonie.
- Przestaniemy ten serial oglądać! - zaprotestowała.
W ostatnim oglądanym odcinku prezydent właśnie żonę utracił, a sceny z niego przeniosły się wprost do mojego mózgu i stworzyły makabrę.
 
Po I Posiłku wyjechaliśmy do Metropolii. Zrobiliśmy to na tyle wcześnie, że spokojnie mogliśmy zahaczyć o Nie Nasze Mieszkanie. Wizyta była krótka, ale bardzo istotna.
Przede wszystkim odzyskałem moją zimową kurtkę, którą za ostatnim naszym pobytem (miesiąc temu?) nieopatrznie zostawiłem. Oczywiście wszystko przez te marcowo-kwietniowe figle pogodowe, kiedy raz jest wiosennie, a raz zimowo. Musiałem trafić na okres wiosenny, więc nie była mi ona w głowie. Coś jak z parasolem, który jest zapominany i porzucany w różnych miejscach, gdy już przestało padać. Przez ten okres, w porach zimowych, musiałem się nieźle gimnastykować, żeby coś ciepłego na siebie włożyć i czasami zestaw ubraniowy zewnętrzny bywał kontrowersyjny. Starałem się w cieplejszych momentach go unikać na korzyść lekkiego zmarznięcia.
Istotniejszym zaś celem naszej wizyty było przetrzepanie szafy w poszukiwaniu miejskich, wizytowych części ubrań, które zostawiliśmy w Nie Naszym Mieszkaniu jako nadających się wyłącznie do pokazywania w Metropolii, a nie przecież w Wakacyjnej Wsi, a nawet nie w Powiecie. A wszystko przez czekający nas ślub i wesele Heli i Paradoxa.
Żona wykopała z szafy garść sukienek, buty i jakieś drobiazgi, ja zaś marynarkę, koszulę i spodnie wraz z paskiem, które były kupione w Naszym Miasteczku na okoliczność mojego służbowego wyjazdu do Stolicy i które były chyba noszone właśnie ten raz jeden. A że w międzyczasie sensownie schudłem, wszystko teraz leżało na mnie idealnie. Powstaje więc pytanie: To jak leżało wówczas? O te 10 kg więcej?!
Mnie trzeba będzie kupić jeszcze jedną koszulę na zmianę oraz buty, a Żonie to nie wiem, bo ona w takich przypadkach ma bardzo minimalistyczne koncepcje i już bez wiejskiego obciachu będzie się można zaprezentować.
 
U notariuszki stawiliśmy się o 13.00. Z drugiej strony byli oboje Osiemdziesięciolatkowie, ich córka oraz Pani z Metropolii. Pani notariusz była sympatyczna i nienadęta, zwyczajna i umiała stworzyć niestresującą atmosferę, co prawda nie taką, jak DiscoPolowiec, bo tego chyba nikt nie przebije, ale było miło i profesjonalnie.
Podpisaliśmy przedwstępną umowę kupna Uzdrowiska. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, powinniśmy się w nim znaleźć pod koniec sierpnia.
Z Osiemdziesięciolatkami umówiliśmy się na wizytę u nich w II połowie maja.
- Może towarzysko napilibyśmy się jakiejś lampki wina ? - zapytałem ostrożnie nie znając zupełnie ich preferencji i możliwości.
- Coś się zawsze znajdzie... - Osiemdziesięciolatek odpowiedział z tajemniczym i obiecującym uśmiechem. Jakby tylko czekał na okazję i pretekst.

W domu podsumowaliśmy nasze dokonania i sytuację. I wreszcie otworzyliśmy szampana. Pierwsza okazja na jego rozprawiczenie pojawiła się, gdy Nowy Fachowiec i Puma skończyli swoją pracę na zaplanowanym przez nas etapie i mogliśmy się sprowadzić na dół korzystając z dobrodziejstw kuchennego zlewu. Wydawało nam się wtedy, że budowlany los przychylił nam nieba. Ale to jednak na wypicie szampana okazało się być marnym pretekstem. To samo w chwili podpisania przedwstępnej umowy sprzedaży Pół-Kamieniczki. Nadal nie grało nam w sercach. Dopiero dzisiaj po podpisaniu przedwstępnej umowy kupna Uzdrowiska, a wcześniej ostatecznej umowy sprzedaży Pół-Kamieniczki szampanowe puzzle zaskoczyły we właściwe miejsca.
Żona za tym trunkiem nie przepada, więc co było robić. Praktycznie sam musiałem wypić całą butelkę.
Nigdy bym nie pomyślał, że dla ochłody rozgorączkowanej głowy będę rąbał drewno delektując się szampanem.
Cały wieczór przeżywaliśmy to, co się stało, bo ciągle nie wierzyliśmy. Ostatnie dni były po prostu niewiarygodne. Wszystko załatwiane na styk, z minutową i złotówkową precyzją niczym jakaś wojskowa operacja.
 
Wieczorem obejrzeliśmy 2 odcinki  Designated Survivor. Doszliśmy do wniosku, że trochę robi się z tego telenowela. Taka amerykańska, łzawa. Bo pierwsza część serialu była znacznie lepsza. Można by powiedzieć, bez zarzutu.
 
PIĄTEK (22.04)
No i udało mi się trochę odespać dwie poprzednie złe noce. 

Po dziewięciu godzinach dobrego snu przed 06.00 przestawiłem smartfona na 07.00. Gdy ponownie zadzwonił, spałbym jeszcze, Bóg wie ile. Żona musiała to wyczuć, bo zaproponowała, że ona wstanie, a ja żebym jeszcze sobie pospał. Gdyby to była niedziela, poszedłbym na ten układ bez wahania. Albo gdyby to miał być dzień, w którym nikt absolutnie niczego by od nas nie chciał, albo lepiej, żebyśmy my niczego nie chcieli.
A niestety chcieliśmy - pojechać do Sąsiadów i przekazać protokolarnie mieszkanie w Pół-Kamieniczce. I ta świadomość wyleczyła moją poranną psychikę ze skłonności do snu.
 
I Posiłek w moim wydaniu był ciągle świąteczny. Starałem się wyjeść zapasy, ale już bardzo delikatnie, żeby ulżyć żołądkowi znękanemu obżarstwem ostatnich dni.  Żona zaś przeszła już w standardowy tryb, czyli zadowoliła się jajkami na miękko.
W Powiecie zrobiliśmy zakupy - pierwszy etap, taki dla Sąsiadów, by zaraz potem do nich pojechać. A u nich niespodzianka  - jaja i masło podrożały o 20%. Trudno było się dziwić patrząc na naszą globalną sytuację gospodarczą. I tak długo ceny trzymali w ryzach. 
Gdy wróciliśmy do Powiatu, zrobiliśmy zakupy dla nas, a potem pojechaliśmy na doroczny rejestracyjny przegląd Inteligentnego Auta. Nikogo oprócz nas nie było, a wszystko razem trwało raptem 15 minut. Takie uroki Powiatu. Dodatkowo miło i sympatycznie z prezentem w postaci letniego płynu do spryskiwaczy.

O 17.00 byliśmy w Pół-Kamieniczce. Przekazanie mieszkania w zasadzie nie nastąpiło. Nowy właściciel dostał tylko od nas drugi komplet kluczy i nie robił żadnych problemów z terminem. 
- Macie państwo czas, możecie spokojnie się zastanowić, co chcecie zabrać. - Mnie się nie spieszy, bo po zastanowieniu się z żoną postanowiliśmy mieszkanie sprzedać. - Myślę, że na nim nie stracę.
My też tak myśleliśmy patrząc na to, co dzieje się na rynku i jaki potencjał ma Pół-Kamieniczka.
Umówiliśmy się, że ja będę spokojne pakował wszystkie rzeczy, demontował szafę i łóżko i całość zabiorę po majowym weekendzie. Wtedy dopiero protokolarnie spiszemy liczniki i będzie fertig. 

Wieczorem obejrzałem ćwierćfinał ze Stuttgartu - Iga Świątek kontra Emma Raducanu. Brytyjka, jak przekazują media (ojciec Rumun, matka Chinka) nieźle się Idze postawiła, ale i tak przegrała 0:2 (4:6, 4:6).
Wieczorem, dopiero gdy Żona poszła na górę do sypialni, mogłem swobodnie i zbrodniczo przygotować dwie pułapki na myszy. Nie mogę opisywać szczegółów (metoda, sposób ustawienia, itd.), bo Żona czyta i wiem, co mogłoby być. Kupiłem je dzisiaj w Powiecie. Ciągle nie mogę zrozumieć, gdzie podziały się poprzednie i jeszcze poprzednie i podejrzewam, że w tym sprytnym procederze macza palce właśnie ona. Bo, gdy się wybierałem do sklepu, Żona została w Inteligentnym Aucie prosząc mnie tylko zasmucona i zrezygnowana A mógłbyś kupić żywołapkę?
Mógłbym, ale nie było, bo Powiat to nie żadne Towarzystwo Ochrony Zwierząt. Gdyby taki mieszkaniec jeden z drugim kupował tego typu wynalazki, to wieść o dziwie i o nim rozniosłaby się w trymiga i zaraz pokazywano by go sobie palcami. Poza tym dla wszystkich byłoby jasne, że łapie w ten sposób myszy nie po to, żeby potem bawić się w przemyślne morderstwa, tylko żeby podrzucać je sąsiadom. I tu tolerancja skończyłaby się błyskawicznie.
Naszą mysz tolerowałem dość długo. Widziałem ją kilka razy, jak z ukrycia na mnie łypała i przy każdym moim ruchu błyskawicznie zmykała. Tolerowałem jej panoszenie się w spiżarni, różne hałasy, jej bobki i mysi smród, ale przyszła kryska na matyska. Wykopała sobie grób w momencie przerwania torby z jedzeniem Berty, a przede wszystkim, gdy przy zmywarce ujrzałem  kuleczki styropianu żmudnie i pieczołowicie wydłubywane przez tego gryzonia.
 
SOBOTA (23.04)
No i rano zrobiłem porządek z myszą.
 
Od razu zakomunikowałem o tym Żonie, żeby wiedziała, bo na przykład zostawiła mi w spiżarni resztki mazurka, więc się obawiałem, że mysz się do niej przykolegowała. Ale Żona talerz przykryła szczelnie ciężką miską, więc rano do kawki jadłem bez obaw.
- Ale nie będziesz mi nic więcej opowiadał?...
Więc na blogu też wiele nie opiszę, bo Żona czyta. 
 
Bardzo szybko mnie pokarało, bo przy kawce zżarłem całego mazurka, chociaż Żona sensownie proponowała, żeby tak dużą ilość podzielić na dwie porcje. Rozum podpowiadał mi to samo, ale łakomstwo było przeciwnego zdania. Stąd niedługo potem zaczęło mnie mdlić i było mi niedobrze.
Uratował mnie spacer do lasu, który zaproponowała Żona. Tym razem poszliśmy w inne tereny Gruszeczkowych Lasów, bo zaparliśmy się, żeby odnaleźć leśne jeziorko. Było nam wstyd przed gośćmi, którzy zachwyceni opowiadali nam o nim, a przede wszystkim przed Lekarką i Justusem Wspaniałym, którzy co i rusz tam bywali.
Jeziorko odnaleźliśmy. Otoczone lasem, z piaszczystą plażą i z czyściutką wodą. Słońce świeciło, więc nie było cudu i musiałem się uwalić przy brzegu na ciepłym mchu. Leżałem i zasypiałem. Żona zaś z Bertą łaziły wokół, obie mocno zajęte - Berta wywąchiwała, Żona robiła zdjęcia.
A potem kawałek dalej po lewej stronie drogi mieliśmy wyłącznie las brzozowy, a po jej prawej sosnowy. Jak by się drzewka umówiły. Cudnie.
 
Późnym popołudniem obejrzałem półfinał Igi Świątek z Ludmiłą Samsonową (Ruska). Przez ponad 3 godziny drżałem, bo mecz był niezwykle ciężki. Pierwszego seta Ruska wygrała tie-breakiem, ale dwa kolejne już Świątek  i cały mecz 2:1. Już dawno Iga nie miała tak trudnej przeprawy, ale jak mówią Prawdziwego mistrza poznaje się po tym, jak sobie radzi w trudnych dla siebie momentach.
O podtekstach tego meczu nie muszę pisać.

Wieczorem oglądaliśmy Designated Survivor. Daleko nie zajechaliśmy. W połowie drugiego odcinka usłyszałem głębszy oddech Żony i delikatne chrapnięcie. I to byłoby na tyle.
 
NIEDZIELA (24.04)
No i od  rana wybierałem się do Bratanicy.
 
W końcu miałem być w miasteczku, małym bo małym, ale zawsze i wśród ludzi. Trzeba więc było trzymać fason. Myślałem, żeby zabrać ze sobą laptopa, ruter i ładowarkę i tam na miejscu podglądać finał z Igą Świątek, ale ostatecznie zrezygnowałem. Bo nie miałbym satysfakcji ani z meczu, ani z imprezy poświęconej trzeciej rocznicy urodzin synka Bratanicy. Umówiłem się z Żoną, że jeśli się uda, to przy zachowaniu przede mną w tajemnicy wyniku meczu rozgrywanego o 13.00, gdy wrócę, obejrzę sobie na canal+sport powtórkę.
Na miejscu, po prawie dwóch godzinach jazdy (108 km - proszę, co zrobiły nowe przepisy; wcześniej tę odległość pokonywałem w godzinę czterdzieści) byłem pierwszy, o 13.00, i każdym kolejnym przychodzącym gościom zabraniałem mówienia czegokolwiek o interesującym mnie meczu, gdyby przypadkiem natknęli się na jakieś szczegóły w swoich smartfonach. Ale dla nich na szczęście tenis nie istniał, nie wiedzieli o czym mówię, więc sportowo spotkanie zdominowała piłka nożna i siatkówka. Byłem więc spokojny.
Zestaw gości był standardowy - rodzina ze strony Siatkarza (przypomnę - partner Bratanicy), a z drugiej Brat, ja i Ojczym. Różnica w stosunku do ubiegłego roku była taka, że zabrakło Szwagierki (była żona Brata) oraz Partnerki Brata, z którą on był się rozstał.
Można by powiedzieć, że spotkanie było kalką tego sprzed roku. Ten sam zestaw cateringowego menu (nie żebym miał coś przeciwko), kolejny mój mecz z Bratanicą wygrany przeze mnie trzeci raz z rzędu, tym razem 3:1 (do trzech zwycięstw), moje monologi przy absolutnej ciszy przy stole na temat szkodliwości jakiejkolwiek religii, braku Boga, itd., Brat absorbujący sąsiadów swoim powtarzaniem różnych kwestii rosnącym w miarę wypitej wódki (rozumiałem go doskonale, bo musiał odreagować) oraz standardowe rozmowy w podgrupach. Nawet, jak w tamtym roku, się zważyłem i odetchnąłem z ulgą, bo myślałem, że niepotrzebnie po orzeszkach i po świętach przytyłem 2 kg. Ale nie, waga jest w akceptowalnej normie - 71,5 kg. Brawo ja!
Spotkanie odbyło się więc w znanej mi aurze i dobrze się z tym czułem. Bo tak miało być i tego oczekiwałem i na to liczyłem.
 
W drodze powrotnej co pół godziny telefonicznie konferowałem z Żoną. Szukała powtórki meczu, ale chyba było jeszcze na nią za wcześnie. Ostatni już raz sprawdziła, gdy po mojej relacji z rodzinnego spotkania mieliśmy zamiar kłaść się do łóżka. Nadal nic. Umówiliśmy się więc, że jutro rano nie otworzę laptopa na niczym innym, jak tylko na bloggerze, żeby mi przypadkiem w oczy nie wpadła informacja o wyniku albo jakakolwiek sugestia, a gdy Żona wstanie, najpierw ona będzie wszystko ostrożnie i z kamienną twarzą sprawdzać.
Zadowoleni pozwoliliśmy sobie na dokończenie połowy wczorajszego odcinka Designated Survivor     i tylko jeszcze na jeden kolejny. Bo bez przesady.
 
PONIEDZIAŁEK (25.04)
No i rano wszystko zagrało jak w wojskowej operacji. 

Po swoim 2K+2M i po moim porannym pisaniu Żona odpaliła swojego laptopa i za chwilę z uśmiechem i szeptem zakomunikowała:
- Jest!
To się dopiero zdenerwowałem, mimo że przecież finał Iga Świątek - Aryna Sabalenka (też Ruska, ale z Białorusi) rozegrał się wczoraj. 
Oglądając powtórkę (Proszę państwa, jest niedziela, punktualnie godzina 13.00) miałem kilka handicapów. Po pierwsze mogłem sobie swobodnie dane akcje odtwarzać wielokrotnie. Po drugie od razu spojrzałem na sumaryczny czas transmisji - troszkę ponad dwie godziny. To jeszcze nic nie znaczyło. Ale gdy Iga wygrała pierwszego seta 6:2, uruchomiłem myślenie na bazie czasu transmisji, który upłynął i czasu, który pozostał. A z nich nie za bardzo wynikało, że będą jeszcze dwa sety, co by mogło sugerować, że Iga przegra 1:2. Bo przecież gdzieś jeszcze trzeba było zmieścić ceremonię zakończenia, gadki i wręczenie nagród. A skoro tak, Iga musiała wygrać również drugiego seta. I tak się stało. Rozjechała Ruską również 6:2. Wchodziłem w dzień w świetnym nastroju i wreszcie mogłem uprawiać onan - czytanie wszystkiego, co się tylko dało o meczu i o sprawach innych, czyli tenisowy włos mogłem z upodobaniem dzielić na 16!
Reszta dnia upłynęła na pisaniu z drobnymi przerwami na rąbanie drewna i krótką drzemkę.

Dzisiaj Syn przysłał smsa pytając Co z tym majem? Chwilę wcześniej rozmawiałem o tym z Żoną wstępnie planując ten miesiąc. Bo w najbliższą sobotę mają do nas wpaść Gruzin z Gruzinką oraz Lekarka z Justusem Wspaniałym, więc 1. maja, w niedzielę, trzeba będzie dochodzić do siebie. 3. maja mają przyjechać Farmaceutka i Kolega Współpracownik, w jakąś niedzielę/poniedziałek chciałby przyjechać Brat, poza tym czeka nas wyjazd do Uzdrowiska, a w ostatni weekend wesele. Do tego trzeba dodać gości turystycznych i pakowanie Pół-Kamieniczki. A przyroda też swoje zrobi i się rozbucha, więc trzeba będzie dać odpór temu majowemu rozpasaniu. O codziennych, zwykłych sprawach,   nie wspominam.
Maj więc zapowiada się interesująco. Dobrze, że już jestem na całkowitej emeryturze.
Jutro będę się umawiał z Synową. Tak zasugerował Syn.

Dzisiaj odezwał się Po Morzach Pływający. Kiedy to było ostatnim razem? Nie pamiętam.
Cześć
Czytam Emeryta, ale nie mam  energii komentować. Trudny kontrakt który wysysa ze mnie wszystkie witalne siły. Odliczam dni pozostałe do końca. Zostało 14 dni włącznie z dzisiejszym.
PMP
(zmiana moja, pis. oryg.)
Od razu mu współczułem i jutro do niego napiszę bezpośrednio.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił osiem razy.
W tym tygodniu Berta zaszczekała we wtorek serią trzech ciągów, co spowodowało, że z latarką podszedłem do płotu, przy którym stała. Oczywiście będąc z nią po nocy na spacerze niczego nie zauważyłem. Ale zyskała wiele, bo wszystkie okoliczne burki z każdej posesji aż po Piękne Miasteczko włącznie w ułamku sekundy, na trzy cztery, wydarły się histerycznie. Trudno żeby nie, bo sam bym się wydarł słysząc jej niski lampucerowaty przeciągły szczek. I to trzy razy. Dziewczyna wyraźnie się w swojej pieskości (psiowatości?) wyrabia.
Godzina publikacji 21.45.
 
I cytat tygodnia:
Wybaczenie nie zmienia przeszłości, ale ma zdecydowany wpływ na przyszłość. - Paul Boese  (1923-1976), author of the popular "Forgiveness" quote, was a businessman and lifelong resident of Kansas.
 
 
 
 

poniedziałek, 18 kwietnia 2022

18.04.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 136 dni.
 
WTOREK (12.04)
No i znowu dzień po publikacji.
 
Cały czas do południa przebiegł pod moim ulubionym hasłem SAMO PRZYJDZIE!
Rano zadzwoniła Pani z Metropolii z wiadomością, że jutrzejsze spotkanie w Metropolii u notariusza nie dojdzie do skutku Bo nie ma kompletu dokumentów. Patrzyliśmy na siebie z Żoną z niedowierzaniem. Żeby aż tak się nam poszczęściło?...
Umówiliśmy się na czwartek po świętach. A to zmienia wiele. Po prostu będziemy bardziej wiarygodni mogąc wówczas finansowo spełnić warunki umowy. Bo jutro mogłoby być różnie z dużym prawdopodobieństwem, że musielibyśmy prosić o zwłokę w płatnościach, a to nigdy nie jest mile widziane i ustawiałoby nas w oszołomskim świetle. A tak bez bólu i cierpienia sprawa się sama rozwiązała, jesteśmy czyści, wiarygodni i poważni.
Żona długo nie mogła w to uwierzyć.
Tak więc dzisiejszy wyjazd do Metropolii odpadł. Jutro więc rano wyjadę z Wakacyjnej Wsi bezpośrednio do Rodzinnego Miasta na pogrzeb Ziacha. I będzie czas, żeby spotkać się z moją klasą.

Wczoraj wieczorem obejrzeliśmy kolejne trzy odcinki Designated Survivor. Chyba ten tryb zostanie, bo i bateria wytrzymuje, i po trzech jesteśmy wystarczająco nasyceni i wkurzeni, żeby móc "spokojnie" zasypiać. Oczywiście scenarzyści dozują ilość gnid do odstrzału, bo pojawiły się kolejne dwie. Natychmiast źle im życzyłem.
 
Dzisiaj nic  wielkiego nie robiłem. Naciąłem mnóstwo kartonów i to mnie zmęczyło. Niewygodna pozycja (kręgosłup) i gorąco. Może też dlatego, że od 05.00 praktycznie nie spałem. Biłem się z wszelkimi możliwymi myślami. Czy Żona w tej sytuacji spała? Też nie.
- Ciągle  słyszałam, jak wzdychasz i się przerzucasz z boku na bok. - rano bardziej poinformowała niż oskarżyła.

Sporo czasu zajęło mi przygotowanie (zsumowanie, kto złożył deklarację, że jedzie, kto, że nie i kto się waha) i wysłanie pierwszego meldunku  do zjazdowców. Pałowaliśmy się z wysyłką 92. maili, bo mimo naszego uważnego przeglądania listy adresów, nie mogliśmy trafić na "ń", które jakiś czas temu wprowadziłem do listy adresowej. Całkiem bezwiednie, uważając, ale w końcu z oczywistego przyzwyczajenia wklepałem nazwisko koleżanki z "ń" na końcu właśnie. I system przez to odrzucał wysyłanie wszystkiego naraz. Bez Żony nie miałbym szans. Wysyłała partiami, aż w końcu błąd dopadliśmy. Na samym końcu oczywiście.

Po południu odgruzowałem się i przygotowałem do wyjazdu. A wieczorem obejrzeliśmy "tylko" 2 odcinki Designated Survivor, bo nie dość, że zrobiło się późno, to jeszcze jutro miałem wstać o 06.00.
 
ŚRODA (13.04)
No i do Rodzinnego Miasta wyjechałem o 07.15. 

Wcześniej planowo zdążyłem rozpalić w kuchni i posilić się jajecznicą z czterech.
Przed 09.00 byłem na miejscu. 
Przed wejściem na cmentarz szukałem klepsydry z Ziachem. Znalazłem wśród kilkunastu. O ile inne były "oczywiste", ta jego była surrealistyczna i absurdalna.
O 09.30 rozpoczęły się uroczystości pogrzebowe. Modliłem się, nomen omen, żeby kiedyś, na skutek złego zbiegu okoliczności, nomen omen, nie dopadły mnie takie same. Te żałosne pienia, szablonowe gadki, ten niezrozumiały smutek, skoro delikwent jest przyjęty przez Boga, skoro nie od razu do nieba, to przynajmniej na Sąd Ostateczny z obietnicą pełną nadziei, że kiedyś tam w raju, mdłym według mnie, ale dobra, niech będzie, pal diabli, wszyscy się spotkamy w życiu wiecznym. I pomyśleć, że ludzie w to wierzą, nawet taki Profesor Belwederski, który był się wybrał do komunii w trakcie żałobnej mszy.
Z klasy było nas dziesięcioro - pięć dziewczyn i pięciu chłopaków. Po zakończeniu ceremonii obstąpiliśmy jedyną córkę Ziacha, jego zięcia i dwie wnuczki. Jakżesz fajnie spędziliśmy to krótkie spotkanie. Każde z nas opowiadało im o Ziachu, o różnych historiach z nim związanych, o których córka oczywiście nie miała pojęcia ciągle powtarzając z uśmiechem Nie miałam pojęcia!
- Tata zawsze się chwalił swoją klasą i opowiadał o państwa spotkaniach. - dodała na koniec.

W dziesięcioro umówiliśmy się w knajpie w Rynku Rodzinnego Miasta. Zanim tam dotarłem, odwiedziłem grób rodziców. Trochę posprzątałem, postałem w milczeniu, powspominałem i powzdychałem starając się, zasklepiony w swojej skorupie, nie dopuszczać do siebie "niewygodnych" myśli. Chyba byłem tam pierwszy raz sam, bo dotąd zawsze z Bratem, który swoją osobą tworzył pewnego rodzaju alibi, wypełniał duchową pustkę, która tkwi we mnie w tym względzie.
W restauracji, przy deserach, powspominaliśmy co nieco, obgadaliśmy bieżące  sprawy, a przede wszystkim ustaliliśmy kolejny termin klasowego spotkania na 1. października tego roku. Tym razem dłuższego, bo z noclegiem.
Wśród nas było nasze klasowe, jedyne, małżeństwo. Ostatnio rzadziej bywali na spotkaniach z tej racji, że na emeryturze postanowili zwiedzać świat, a robią to co roku w okresie czerwiec - wrzesień, przeważnie wtedy, gdy są nasze spotkania. Stąd to ustalone na 1. października.
Oboje, gdy usłyszeli, że wstałem dzisiaj o 06.00, zaparli się, że mam do nich przyjechać na obiad. Nie pomogły moje podziękowania, wykręcanie się, tłumaczenia, że nie jestem głodny i inne. Tak więc wylądowałem u nich w domu po raz pierwszy w życiu.
Spotkanie trwało blisko trzy godziny. Koleżance zabroniłem robienia obiadu, bo chciałem, żeby zamiast siedzieć w kuchni posiedziała z nami i porozmawiała. Zaserwowała więc "tylko" specjalną zupę pomidorową z soczewicą i to w zupełności wystarczyło.
Wyjeżdżałem od nich w świetnym nastroju. Biorąc pod uwagę okoliczności spotkania był to pewnego rodzaju fenomen. Bo i im udzieliła się taka atmosfera. Mogliśmy się z powrotem poznać, uzupełnić naszą wiedzę o nas, tę dotyczącą pracy zawodowej, życia osobistego i naszych dzieci i wnuków. Ale najbardziej niesamowite były wspomnienia. Ja pamiętałem różne szczegóły z ich życia, o których oni nie mieli zielonego pojęcia, a oni moje włącznie z moim rodzeństwem i rodzicami. Oczy się same szeroko otwierały ze zdziwienia.
Najbliżsi byli nam jednak koledzy i koleżanki z klasy. A zwłaszcza jeden - Kanadyjczyk I, z którym w czasach szkoły i późniejszych i oni, i ja utrzymywaliśmy bardzo bliski kontakt. A że Kanadyjczyk I był i jest specyficzna osobą, było o czym rozmawiać i wspominać.
Wyjeżdżałem od nich ze sporym żalem, ale przede wszystkim radością, że to spotkanie było nam dane. 
 
W drodze powrotnej aurę świetnego nastroju przedłużyły dwa telefony. 
Jeden od naszego byłego nauczyciela, grafika komputerowego, twórcy naszego logo dla Naszej Wsi, który dzwonił do mnie, jako do dyrektora szkoły, w sprawie służbowej. Mocno się rozczarował, gdy usłyszał, że już nim nie jestem.
- O, to jest pan teraz szczęśliwym emerytem!
Słowo "szczęśliwym" dało mi asumpt do rozważań, co by to miało oznaczać zwłaszcza w moim wieku i mojej sytuacji. Rozmowa więc zeszła na tory filozoficzne, co  nas obu nieźle rozbawiło. Ale pomogłem mu kierując go ze swoją sprawą do Nowego Dyrektora.
Drugi telefon był od kolegi ze studiów, który podjął się pomocy w sprawie znalezienia kontaktu z niektórymi naszymi koleżankami i kolegami, do których nie mogłem się dobić. A ponieważ jest to gość niezwykle pozytywny (Żona od dawna go zna i lubi), z którym nie da się rozmawiać ponuro, więc mieliśmy fajną odsapkę od rzeczywistości.

W domu do samego wieczoru tkwiłem w świetnym nastroju. Przy Pilsnerze Urquellu zdałem Żonie relację z wydarzeń, przypomniałem jej pewne osoby, z którymi miała kontakt w Naszej Wsi, a ona opowiedziała mi, co się działo u niej. Raptem nie widzieliśmy się 12 godzin, ale to wystarczyło, żeby sobie opowiadać i opowiadać.
Wieczorem obejrzeliśmy 3 odcinki Designated Survivor.

CZWARTEK (14.04)
No i od rana przygotowywałem dwa mieszkania dla gości. 

Jeden z nich miał przyjechać dzisiaj między 15.00 a 16.00, a był już o 14.50. Pomijając fakt, że takie coś wybaczylibyśmy każdemu gościowi, to jemu należało się to w szczególności.
Przyjeżdżał do nas do Wakacyjnej Wsi od wielu lat, rokrocznie po 3-5 razy w roku. Rezerwacje czynił z rocznym wyprzedzeniem, najkrótsze stanowiły tydzień. Pobyty kończył w niedziele, ale opłacał zawsze z poniedziałkiem włącznie Bo w niedzielę chcę sobie swobodnie wyjechać o dowolnej porze. Na dodatek zawsze po przyjeździe wręczał nam w prezencie dwa wina, a przy wyjeździe "dopłacał" 100 zł Za zużyty prąd, bo dużo pracowałem na laptopie. Nie pomagały tłumaczenia, że prąd jest w cenie pobytu, a ponieważ był nieugięty, chcieliśmy go brać na logikę i tłumaczyć, że w czasie pobytu, jeśli już laptop zużył prąd, to góra za 10 zł. Nic nie pomagało, więc po kilku pobytach przestaliśmy się kopać z koniem.
Na początku przyjeżdżał z Sentio, wyżłem weimarskim, z którym regularnie rankami wychodził w teren, a wracał wieczorami. Czasami zdarzały się nam wspólne spacery z Bazysią, ale Sentio miał hyzia na tle frisbee, ją olewał, a ona nie mogła zrozumieć, że można ganiać nieskończoną ilość razy za jakimś głupim talerzem z plastiku, zamiast razem się pobawić. 
Potem do ekipy dołączyła Abi, kot norweski leśny, i tak przyjeżdżali we troje w kolejne lata. Gdy Sentio odszedł, ku naszej żałości, pojawił się Olo, też wyżeł weimarski z drobną domieszką. A ponieważ był wzięty ze schroniska i swoje lata miał, znaliśmy się dość krótko.
Po przeprowadzce do Wakacyjnej Wsi kontakt z Sentio (tak zawsze mówimy o naszym gościu) na chwilę się urwał, chociaż na Facebooku trwał zawsze. I wreszcie w tamtym roku Sentio zarezerwował u nas dwa pobyty, ten obecny (12 dni) i w święta Bożego Narodzenia, co nas nie zaskoczyło, ale pozwoliło się wiele razy uśmiechać z powodu jego systemu. 
Oczywiście na wstępie, po długich gadkach jeszcze przy bramie, wręczył nam dwie butelki różowego wina, z polskich winnic, jak się później okazało bardzo dobrego, na tyle, że postanowiłem Żonie go nie spijać, żeby miała na dłużej.
Sentio po raz pierwszy przyjechał bez psa. Chyba ma klasyczną traumę po odejściu poprzednich i musi dojść do siebie. Ale oprócz Abi pojawił się drugi kot, kot kot, młody, bez tylnej lewej łapy, w którą wdało się zakażenie i trzeba było ją usunąć. Czy to specjalnie w jego życiu, albo Abi, coś zmieniło? Ano nic.
Sentio zakomunikował, że owszem do lasu będzie chodził na spacery Ale samemu jakoś tak głupio!, co bardzo dobrze rozumiemy i zdajemy sobie sprawę, że pojawienie się kolejnego wyżła weimarskiego jest tylko kwestią czasu.
 
Po tym wszystkim opadło ze mnie napięcie, poczułem się zmęczony i musiałem trochę odespać. Chyba do tego mojego stanu dołożył się jednak wczorajszy stres związany z pogrzebem Ziacha. Niby wszystko przebiegło dobrze, ale organizm widocznie bez mojej woli kumulował wszystkie negatywy sytuacji i tylko czekał, żeby wypalić. Nie dało się więc pewnych spraw zamieść pod organizmowy dywan i udawać, że nic się nie stało. Bo wiadomo, przyroda, w tym mój organizm, próżni nie znosi.

Po południu odezwali się trzej koledzy w sprawie zjazdu, więc chwilę z nimi pokorespondowałem.
A wieczorem obejrzeliśmy "tylko" 2 odcinki Designated Survivor.
 
PIĄTEK (15.04)
No i  spałem 10 godzin.
 
A to pozwoliło całkowicie wrócić do równowagi. Spokojnie zasiadłem do życzeń. Wysłałem ich sporą ilość do naszych rodzin, znajomych i bliskich.
Zadzwoniła Córcia. W końcu, bo nie reagowała na mojego smsa i telefony na tyle, że znowu zacząłem się denerwować i dzisiaj miałem zamiar dzwonić do Zięcia.
U Córci sielana. Od wtorku jest już z Wnukiem V (51 cm i 3300g, 10 pkt) w domu.
- Tato, sam poród trwał tylko 2,5 godziny. - Przy Wnuczce to jak nic. - Wyobraź sobie, że wczoraj wieczorem dzieci spały, a ja sobie siedziałam przy kawce napawając się ciszą i nicnierobieniem. - Cały czas wydaje mi się to nierealne i niemożliwe wręcz, bo przywołuję sobie w pamięci prawie dwa lata wyczynów Wnuczki. - A on nic, nakarmię i śpi. - Nawet w nocy!
Zacząłem Córci tłumaczyć, ale ona zdaje się już to wiedziała, że chłop posiada prostą konstrukcję. Przez całe życie potrzebuje cyca w różnych konfiguracjach i spania. Z zaspokojenia tych dwóch funkcji wynikają jego wszystkie inne, czasami nawet wzniosłe. 
Obśmialiśmy się zdrowo, a ja poczułem ulgę. Że wszystko w porządku i że z Wnuka V to taki normalny chłop.

W okolicach południa zeszło mi sporo czasu przy drewnie. Narobiłem wszelakiego zapasu, żeby nie zawracać sobie tym głowy i nie robić hałasu do poniedziałku włącznie. A potem zabrałem się za sałatkę. Robiłem ją w dwóch miskach, jedną z majonezem i przyprawioną, żeby od razu była gotowa do konsumpcji, a drugą tylko z pokrojonymi ziemniakami, marchewką, jajkami, groszkiem, jabłkiem, ogórkiem kiszonym i cebulą, na następny dzień. Wszystko kroiłem dość grubo, jak dla świni, jak mawia Dzidek, bo tak lubi Żona, która od jakiegoś czasu przypięła się do tego typu sałatki i z przyjemnością w święta ją zajada.
Ledwo skończyłem i uprzątnąłem cały posałatkowy bajzel, gdy przyjechało Krajowe Grono Szyderców.
Pasierbica przywiozła przez siebie zrobione makowiec i babkę, jakieś bez cienia cukru i glutenu, ale dobre, Q-Zięć wydobył zaś butelkę Metaxy, więc sumarycznie pobyt zapowiadał się kompletny.
Q-Wnuk nie dał nawet zipnąć. Od razu kazał mi robić bramki i wyciągnął mnie na rozgrzewkę. Za chwilę przyszli jednak rodzice i rozegraliśmy mecz. Ja byłem w teamie z Pasierbicą kontra ich dwóch.
Do połowy utrzymywał się wynik remisowy, ale potem oni ciągle prowadzili jedną bramką aż do stanu 9:8. Dwie ostatnie bramki zdobyła Pasierbica i wygraliśmy. Q-Wnuk nie mógł tego przeżyć. Żeby tak własna matka...

Udało mi się porozmawiać z Bratem i z... Synem.
Z Bratem omówiliśmy szczegóły I ligi i umówiliśmy się na spotkanie w przyszłą niedzielę u Bratanicy w związku z 3. rocznicą urodzin jego wnuka.
A z Synem rozmowa była niezwykle sympatyczna, prowadzona na fajnych falach. Z cyklu przeważających do tej pory (dopóki mu nie odbija i nie chce ojca znać) ze smaczkami, humorem i filingiem. Umówiliśmy się na dłuższą rozmowę w maju, stacjonarną, zanim Furia urodzi w czerwcu Bo wiesz, tato, brakuje mi rozmów z tobą.
 
Na fali składania życzeń podjąłem kolejną próbę organizacji spotkania u nas z obecnością Lekarki, Justusa Wspaniałego, Gruzinki i  Gruzina. Chyba się udało, bo obie strony potwierdziły swoją obecność 30. kwietnia, w sobotę. Będzie się działo...
 
Dzisiaj otrzymaliśmy dwie informacje z dwóch źródeł - od naszych kontrahentów. Obie niezwykle pozytywne, rokujące i będące zaczynem, podstawą czekającej nas rewolucji. Kolejnej w życiu. Ale to przecież dla nas bułka z masłem. Na kanwie tego przypomniałem Żonie, że 2. stycznia tego roku miałem napad niewytłumaczalnego optymizmu, a potem, kilka tygodni  później, w Uzdrowisku, wypowiedziałem słynne słowa Może szczęście się do nas uśmiechnie?... Chociaż wiedziałem, że szczęście w naszym życiu robiło to wiele razy często ratując nas ze strasznych opresji.

Wieczorem długo rozmawialiśmy z Krajowym Gronem Szyderców. Rekordowo, bo spać poszliśmy dopiero o 00.30. Omawialiśmy nasze i ich sprawy, perspektywy, kombinacje i knucia, a przede wszystkim dopasowywanie się do realiów według słynnej maksymy Marksa - BYT KSZTAŁTUJE ŚWIADOMOŚĆ. Gadało się fajnie, zwłaszcza że Krajowe Grono Szyderców przywiozło nam w podarunku grający sprzęt i po wielu miesiącach niesłuchania mogły rozlec się brzmienia mojej Listy 100. A na nią nie potrafię być obojętny. Znowu odezwały się we mnie te same nuty i odczucia. To mi podsunęło pomysł, żeby taką, ale nie identyczną, listę przygotować na wrzesień przyszłego roku na zjazd. Żona się zgodziła, bo bez niej to sobie mógłbym tylko pomarzyć. Brałem pod uwagę również Syna, ale przy jego humorach sprawa mogłaby zostać urwana, a ja zostałbym na lodzie.
 
SOBOTA (16.04)
No i należało się tego spodziewać i adekwatnie nastawić.
 
O 02.00 obudziła nas Berta, bo "biedna" nie mogła się dostać do legowiska. To znaczy mogła, ale uważała, że stolik stojący obok jest, kurwa, umieszczony w niewłaściwym miejscu, troszeczkę przesunięty z racji tego, że trzeba było rozłożyć narożnik, aby Q-Wnuki mogły spać. Stąd przesmyk, cieśnina, wąwóz miedzy stolikiem a kozą uległ zwężeniu o 4 cm i Piesek uznał, że swoim cielskiem, z którego gabarytów zdawał sobie sprawę, nie przejdzie, chociaż takich cielsk idących równolegle zmieściłoby się spokojnie dwa. Więc krążyła wokół miejsca charakterystycznie, niepokojąco i złowieszczo wydając chroboczące dźwięki pazurów o podłogę. W końcu nieprzytomna Pani wstała (ja również nieprzytomny w tym czasie gotowałem się w łóżku), Piesek na jej widok zamerdał ogonkiem i zbliżył się do stolika pokazując Pani, że coś tu jest nie tak. Więc Pani z pełnym zrozumieniem przesunęła stolik o owe 4 cm, by Piesek natychmiast kurcgalopkiem pognał do legowiska i się tam uwalił.
Gdy już po dłuższym czasie ponownie zapadliśmy w sen, gdzieś około 04.00 usłyszeliśmy dramatyczno-teatralny szept Q-Wnuka.
- Babcia! - A Ofelia rzyga!
Babcia się zerwała, ja nie. Ale co z tego!
Proceder Babcia! - A Ofelia rzyga! powtarzał się mniej więcej do 06.00, w interwałach półgodzinnych uniemożliwiających poważne ponowne zaśnięcie, ze zrywaniem się babci, a moim nie.
W końcu  nieprzytomni wstaliśmy o 07.00. Kawy trochę pomogły, a mnie dodatkowo robienie sosu tatarskiego, ale wiedziałem, że jeśli później się nie położę chociaż na godzinkę, to po mnie.
Będąc jednak ciągle w kawowo-tatarskim s(zt)osie rozpaliłem na górze u gości i powłączałem grzejniki. I w tym samym s(zt)osie pojechaliśmy do Powiatu. W domu zostali Q-Zięć i Ofelia, która spała do późnego popołudnia. Na kanapie leżało takie małe dziewczęce ciałko, że aż się serce kroiło. A z drugiej strony, kto jej kazał zjeść starą twardą bułkę. Wiedziałem o tym od Pierwszego Kablarza, czyli Q-Wnuka. Gdyby nie brak więzów krwi, to bym pomyślał, że to po mnie.
W Powiecie kupiliśmy tylko zapas Socjalnej i ze względu na Q-Wnuka i zabawy interaktywne wylądowaliśmy w Kawiarnio-Cukierni. O tyle nieszczęśliwie, że tuż po rzucie święconych jaj z pobliskiego kościoła, więc swoje trzeba było odstać, wśród koszyczków i powszechnej radości ze zbliżającego się Zmartwychwstania Pana. Po drugim rzucie święceń wróciliśmy do Wakacyjnej Wsi.
Q-Wnuk z miejsca nam nie odpuścił. Ponieważ ojciec stanowczo wykręcił się koniecznością opieki nad córką, zostało nas czworo, takie ni pies, ni wydra. Zaproponowałem, że będę sam, a ich troje, Q-Wnuk, Pasierbica i Żona, nie przewidując, jak będzie to dla mnie brzemienne w skutkach.
Mecz wygrałem 10:5, zanim przyjechali goście. Po ich przyjęciu nastąpił rewanż, w którym ponownie wygrałem, tym razem 10:4.
 
Musiałem pójść spać. O godzinie wstawania usłyszałem słodki tupot małych stópek.
- Dziadek! - Chodź na dół, jest kurczak! - Zostawiłem ci trochę. - zakomunikował nade mną Q-Wnuk.
- Dziadek! - Ja jusz wcale nie szykałam! - pochwaliła się Ofelia stojąc przy łóżku obok brata.
Po posiłku znowu graliśmy, w różnych konfiguracjach.  Tym razem z Zięciem. Wszystkie drużyny, w których on grał swoje mecze, wygrały, wszystkie ze mną w składzie przegrały.
Gdy Żona, Pasierbica i ja ledwo schodziliśmy z boiska, usłyszeliśmy głos Q-Wnuka:
- Tato! - A pokopiemy trochę?...

Wieczorem dałem się namówić na gry, konkretnie na jedną - Sen. Grali wszyscy. Wygrał Q-Wnuk, ja byłem drugi. Wszystkim oznajmiłem, że w to mogę grać, bo nie trzeba długo i żmudnie się uczyć i być na etapie 1/10 wtajemniczenia, kiedy gra się właśnie kończy.

Spać poszliśmy rewelacyjnie. O 22.15.
 
NIEDZIELA (17.04)
No i spaliśmy jak zabici, po wczorajszej nocy i  meczach.
 
Obudziły nas Q-Wnuki.
Tuż po 07.00, ale i tak było pięknie. Słodkie nóżki przydreptały do nas i wpakowały się do łóżka.
Z niego wstałem ledwo, ledwo. Ból mięśni w plecach, pośladkach i w udach. Wiedziałem, że zawdzięczam go dwóm meczom, kiedy sam przeciwko trzem przeciwnikom dawałem z siebie wszystko.
Krajowe Grono Szyderców po kawach wyjechało o 09.00. U Babci Q-Zięcia mieli zaplanowane rodzinne śniadanie. A my z Żoną, co jest ewenementem, poszliśmy razem z Bertą na spacer wokół Stawu. Żona była całkowicie ogacona, już na dworze, więc trudno było nie wykorzystać takiej okazji.
Potem, gdy wróciliśmy do domu, siedzieliśmy otępiali w kuchni w głuchej ciszy. Wtedy wydawało się, że dotrwanie do 18.00 będzie cudem.
Zjadłem sam świąteczne śniadanie. Sam, swoim rytmem i ze swoim zestawem wiktuałów - kiełbasą, salcesonem, baleronem, sałatką warzywną, sosem tatarskim i 3. kieliszkami Stumbrasa. Żona żadną miarą nie dała się namówić choćby na strzęp takiego zestawu.
A potem spać. Tu też Żona nie dała się namówić.
- Muszę dotrwać do 18.00! - Położymy się wcześniej i ile damy rady obejrzeć, to tak będzie. - Bez planów.  
Cały czas oboje byliśmy obolali i stękający. To znaczy ja, bo dla Żony byłoby to poniżej jej kobiecej godności.
W końcu zabrałem się za pisanie, bo wszystko leżało odłogiem, a jutro poniedziałek.
Ale szybko mi odeszło. Ból ciała, snucie się, spowodowały, że opanowała mnie chęć ponownego natychmiastowego położenia się. Nie byłem w stanie nawet wypić jednego Pilsnera Urquella.
W stanie półleżącym zaczęliśmy rozmawiać o planach i to mnie rozbudziło. Żona wymyśliła mi mój spacer nad Staw. To było zbawienne. Siedziałem sobie pół godziny w słoneczku na ławeczce z Pilsnerem Urquellem, tym samym, którego wcześniej nie byłem w stanie wypić, i ...wracałem do życia.  Na tyle, że potem naszło mnie na pracę przez pół godziny. Zatkałem kamieniami i szyszkami jedną wyrwę pod płotem, którędy dostaje się na nasz teren lub się z niego wydostaje jakaś cholera - wydra, albo diabli wiedzą co.
Do domu wróciłem w zdecydowanie lepszej kondycji. Pozwoliłem sobie nawet na kawę i resztki makowca Pasierbicy. I oboje niczego więcej nie jedliśmy.
Co tu dużo mówić - z niezmierną ulgą przyjęliśmy godzinę 18.00. Nawet udało się nam pójść na górę "dopiero" o 18.30.
Wstępnie postanowiliśmy obejrzeć 3 odcinki Designated Survivor. Niepomni naszego stanu. Pierwszy przeszedł bezboleśnie i ochoczo zabraliśmy się wspólnie za drugi. Gdy napięcie wzrosło do maksimum i moje stopy oraz dłonie stały się zimne, usłyszałem chrapnięcie. Opatulona Żona w ciepełku zasypiała.
Tedy skończyliśmy się wygłupiać po 1,5 odcinku.

Zanim do tego doszło, zadzwonił Kolega Współpracownik z niewinnym pytaniem:
- A co jutro robicie?
Od razu mu wyjaśniłem, że to jest głupi pomysł i umówiliśmy się na ich przyjazd 3. maja. Powinno się wreszcie udać.
 
PONIEDZIAŁEK (18.04)
No i wstałem o 05.45.
 
15 minut przed smartfonem. Bo ile można spać.
Dzisiaj miałem ambitne plany posprzątania naszego dołu i góry w obliczu jutrzejszego przyjazdu Mineraloga z żoną oraz Wielkiego Woźnego. Ale spełzło na niczym. Nadal obolały mogłem się tylko zmusić do pisania.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy.
W tym tygodniu Berta się rozszczekała. Najpierw w sobotę, dwa razy jednoszczekiem, gdy stała na górce i widziała chyba psa Sąsiada Muzyka. A w niedzielę przeszła samą siebie. Nad Rzeczką szczeknęła wreszcie, po blisko dwóch latach, jak rasowy, nomen omen, pies. Mordę skierowała gdzieś w krzaki i zaszczekała jednym długim ciągłym szczekiem, z którego Żona i ja byliśmy dumni. Bo mieć takiego psa, to dopiero... A jakby tego było mało przez furtkę raz szczeknęła na psa gości, który z drugiej strony na nią ujadał wyrabiając spokojnie jej roczną normę. Mieć takiego psa, jak nasz, to dopiero...
Godzina publikacji 17.12.
 
I cytat tygodnia: 
Nie dość zapewnić komuś zbawienie, trzeba mu jeszcze dać środki do życia. – Wolter (francuski pisarz epoki oświecenia, filozof, historyk i publicysta).

poniedziałek, 11 kwietnia 2022

11.04.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 129 dni.
 
WTOREK (05.04)
No i znowu dzień po publikacji.
 
Taka swoista tygodniowa miara czasu. Życie mierzone interwałem "od publikacji do publikacji".
Spałem 10 godzin i nadal byłem niewyspany, choć wyraźnie wypoczęty. A Żona, która wstała 1,5 godziny po mnie od razu zlokalizowała przyczynę. Deszcz.
- W nocy nie mogłam spać, bo się tłukł i tłukł. - A tak dawno go nie było, że się odzwyczaiłam. - Niż.
A z niżem trudno się kopać. Swoje prawa ma. Niskie ciśnienie, szaro, ponuro i takie tam.
Przy czym napadało dla roślin tyle, co kot napłakał, więc zupełnie się nie przejąłem, że akurat wczoraj zabrałem się za podlewanie. Wiadomo było, że zaraz po tym deszcz spadnie na 100%. Dzisiaj mam zamiar kontynuować, więc wspólnie z deszczem powinniśmy roślinkom łaknącym go jak kania dżdżu pomóc.
Wczoraj wieczorem obejrzeliśmy dwa odcinki Sposobu na morderstwo. Zaczątki serialu swoje podstawowe zadanie wypełniły, bo Żonie pozwoliły na tyle wieczorem odciągnąć myśli i swoja aurą oraz sposobem narracji i gwałtownymi przyspieszeniami oglądanego obrazu ją wymęczyć, że nic, tylko marzyła o spaniu.
- Zmęczył mnie już. - oświadczyła. - To może wystarczy?  
Zgodnie stwierdziliśmy, że przejdziemy do porządku wieczornego nad niewyjaśnionymi wieloma zagadkami, które zdążyły się już pojawić w trzech pierwszych odcinkach. Postanowiliśmy zacząć oglądanie serialu o jakimś prezydencie Stanów Zjednoczonych, ponoć poczciwym, fajtłapowatym i niezgułowatym, z Kieferem Sutherlandem w roli głównej. Sam kontrast między jego cechami a pełnioną funkcją staje się ciekawy. Może to komedia?
 
Po porannym rozruchu Żona została uwikłana w skomplikowane maile na linii pan kupujący Pół-Kamieniczkę - ona i Pani z Metropolii - ona. Bo wszystko, co wydaje się proste, takim nie jest. Zwłaszcza gdy wchodzi czynnik ludzki.
Ja zaś, mimo tego czynnika, miałem prosto. Z Panią Menadżer umówiłem się w Rybnej Wsi po Świętach, w środę, 20. kwietnia, o czym poinformowałem Mineraloga (nie stwarzał problemów i  przyjedzie z żoną) oraz Wielkiego Woźnego, który trochę marudził z powodu nieobecności Profesora Noblisty, ale dobrze wiedział, że może usłyszeć Jeśli nie będziesz mógł, to nie przyjedziesz. Bo we wcześniejszej naszej rozmowie, po przeczytaniu mojego listu przewodniego do wszystkich koleżanek i kolegów, co prawda nie zgodził się z moją metodą prowadzenia organizacji zjazdu określanej "zamordyzmem demokratycznym", ale jednak przyjął wersję "tyranii oświeconej" jako łagodniejszej.
Tak czy owak, nie cackałem się, bo do niczego byśmy nie dotarli, a energii zużylibyśmy tyle, jakbyśmy dotarli. Plan jest taki, że ich u nas przenocujemy, a następnego dnia pojedziemy na spotkanie.

Po I Posiłku pojechaliśmy w konkretne tereny Pięknej Doliny. Z tej racji, że trzeba trzymać rękę na pulsie. Stamtąd zaś gwałtem wybraliśmy się do Powiatu do DiscoPolowca. I znowu udało się nam wcisnąć na najbliższy poniedziałek celem ostatecznej finalizacji transakcji kupna-sprzedaży Pół-Kamieniczki.
Przy okazji zdziwiliśmy się, że z rynkowego parkingu w zasadzie wymiotło 80% zwykle parkujących tam aut. Do tej pory pani lub pan parkingowy pobierali złotówkę za godzinę parkowania, a tu się okazało, że kolejne automaty wyrugowały ludzi. A ponieważ za automatami stoją inni ludzie, którzy muszą zarobić, więc minimalna opłata za postój do godziny wzrosła do dwóch złotych. Trochę się zirytowałem, ale ponieważ po notariuszu poszliśmy do księgarni kupić prezent dla synka Bratanicy (zbliża się spotkanie w związku z jego trzecimi urodzinami), to te dwa złote jakoś na siebie zapracowały. Ale gdyby to zależało ode mnie, to minimalną opłatę za parkowanie  ustawiłbym na poziomie 5 zł i wtedy z rynku wymiotłoby 100% aut psujących wizerunek tego miejsca.

Gdy wróciliśmy do domu, zrobiło się na tyle późno, że odechciało mi się uruchamiać kombajn i kontynuować podlewanie. Nie zając, nie ucieknie. Zrobi się jutro. 
Tak jak wczoraj, zadzwoniłem do Córci. Nadal nie odbierała. Telefon do Zięcia też był głuchy, więc się zdenerwowałem nie na żarty. Napisałem do Córci nieinwazyjnego smsa, ale zaraz potem odezwał się z pracy Zięć z w miarę uspokajającymi wieściami, a potem odpisała Córcia, że zadzwoni.
Córcia ledwo żyje. Planowaną cesarkę ma 21. kwietnia i ciągnie na oparach. Z racji brzucha i tego, co w nim wyczynia synek. Nie przesypia nocy i w nich nie regeneruje sił. Poza tym Zięć przywlókł do domu przeziębienie, więc niewesoło. Całe szczęście, że Syn i Żona I zabrali Wnuczkę, która będzie z babcią w Metropolii do końca tygodnia. Więc Córcia będzie mogła trochę skupić się na sobie, czyli nic kompletnie nie robić. I czekać.
 
Wieczorem rozpoczęliśmy oglądanie amerykańskiego serialu (53 odcinki, 3 sezony) Designated Surviwor (wyznaczony ocalały) ze wspomnianym Kieferem Sutherlandem. I na tym wiarygodność mojej wiedzy o serialu się skończyła. Bo ani to komedia, ani prezydent "z łapanki" okazał się nie być wcale takim poczciwcem, a na pewno nie fajtłapą i niezgułą. Wręcz odwrotnie. Po prostu po zamachu na najwyższych urzędników państwowych z prezydentem włącznie w jednej chwili jego życie zostało przewrócone do góry nogami. Został natychmiast zaprzysiężony i jako nowy prezydent musiał zmierzyć się z brutalną, na dodatek polityczną rzeczywistością. 
Dwa obejrzane odcinki od razu nas wciągnęły. Na tyle, że korciło nas obejrzeć jednym ciągiem trzeci, ale to byłoby nieodpowiedzialne.
 
ŚRODA (06.04)
No i można powiedzieć, że wróciliśmy do równowagi.
 
Po drugiej nocy z pełnym, niczym nie zakłócanym snem. 
Mimo że ostatnie dwa dni i dwie noce popadywało, to zdawałem sobie sprawę, że deszczu było jak na lekarstwo. Więc po I Posiłku zabrałem się za teren.
Podlałem całą górkę, żeby dać jej szansę na szybsze obzielenianie przez trawę, wszystkie brzozy, komposty, maliny, borówki, bez i rośliny przy murze,  z przodu posesji. Naprawdę dobrze się z tym czułem. 
A poczułem się jeszcze lepiej, gdy w jednej ze skrzyń posiałem po dwa rzędy pietruszki, szczypiorku i koperku oraz w czterech punktach kruchą sałatę i w dwóch masłową. Miałem taką gospodarską pierwotną satysfakcję.
Z tej ogólnej aury i poczucia sensu wykonywanej pracy bardzo szybko zgłodniałem. Więc już ledwo po 16.00 zjadłem II Posiłek.
Znowu dzwoniłem po koleżankach i kolegach. Do tych, którzy do tej pory nie zareagowali na moje maile w sprawie Zjazdu'2023. Do niektórych udało mi się dotrzeć, inni nie reagowali. Łatwiej było rozmawiać z tymi, którzy byli na wcześniejszych zjazdach choćby tylko kilka razy, a na krańcowym biegunie trafił mi się jeden, który na zjazdach nie był nigdy. 
Rozmowa była ciekawym doświadczeniem. Bo z jednej strony ewidentnie łączyły nas różnorakie wspomnienia i nazwiska znanych nam kolegów i koleżanek, a z drugiej usłyszałem szczere Ale ja ciebie zupełnie nie kojarzę. Byłem w tej lepszej sytuacji, że w czasie rozmowy miałem przed nosem Informator zjazdowy, w którym patrzyłem na zdjęcie kolegi z czasów studiów i z obecnych. To go rozbawiło i sympatycznie sobie porozmawialiśmy. Zanęcił się na zjazd z prostej przyczyny - spotkanie 50 lat po ukończeniu studiów.

Dzisiaj nadeszły trzy przesyłki pocztowe.
Jedna paczka mała, druga duża i ciężka, obie zawierały składowe basenu rozporowego. Adres odbiorcy w pełni się zgadzał. Żona się zaparła, że czegoś takiego nie zamawiała i jej wierzę, bo po jaką cholerę nam takie coś. Z mety moje podejrzenie padło na Krajowe Grono Szyderców. A podstawy miałem, bo otóż swego czasu, gdy byliśmy w Nie Naszym Mieszkaniu z Q-Wnukiem i Ofelią, ten pierwszy w którymś momencie niespodziewanie, niczym nie inspirowany ani prowokowany, oznajmił radosnym i pewnym siebie głosem Ja całe wakacje będę u was w Wakacyjnej Wsi! Więc nie powiem, na kanwie tego stwierdzenia, intryga została przeprowadzona przez jego rodziców w białych rękawiczkach. Wypada się cieszyć, że w tym okresie, kiedy będzie nasilenie wszelakich prac ogrodowych i związanych z gośćmi przypadnie mi dodatkowo złożenie basenu, nalanie do niego wody,  a przede wszystkim pilnowanie Q-Wnuka, żeby czegoś w tym basenie nie wymyślił, bo samo pluskanie się jest nudne. A że będzie coś wymyślał, to pewne, jak w banku (nie wiem , czy to powiedzenie się nie zdezaktualizowało i zdewaluowało). Krótko mówiąc - pomysł szatański.
Napisałem do Pasierbicy smsa przedstawiając mniej więcej w ten sposób stosunek do sprawy. Obśmiała się i żałowała, że sama nie wpadła na taką intrygę.
- ...ale niestety to nie ja. Myślę natomiast, że Q-Wnuczuś (zmiana moja) będzie zachwycony.
Czyżby więc jednak coś było na rzeczy? Bo czytać ze zrozumieniem potrafię (przypomnę, że to szkolne, po kolejnej reformie systemu edukacji, sformułowanie-polecenie uważam za jedno z debilniejszych!, dla purystów językowych - jedno z bardziej debilnych). Więc lepsze byłoby: Czytać między wierszami potrafię!
 
Trzecia, najmniejsza, zawierała zaproszenie na ślub Heli i Paradoxa. Ma się odbyć 28 maja tego roku. Zostaliśmy zaproszeni na ślub i wesele z noclegiem. A to zobowiązuje do godnego ubrania się, czynnego brania udziału w weselu (tańce!) i nie do spicia się (to ja), czyli nie do zrobienia Wakacyjnej Wiochy.
Prezent wymyśliliśmy dawno, teraz pozostaje trochę uzupełnić stan garderoby, bo ta z lat świetności (2015-16) trochę się już wyświechtała. Trzeba będzie przetrzepać Nie Nasze Mieszkanie, bo tam zostawiliśmy wszelkie marynarki, spodnie, koszule, sukienki, itp., czyli wszystko to, co potrzebne jest w cywilizacji.
Gwałtem potwierdziliśmy naszą obecność.

Wieczorem wpadliśmy w nieodpowiedzialność. Obejrzeliśmy aż trzy odcinki Designated Survivor. Scenarzyści i reżyser tak bezczelnie kończą dany odcinek, urywają wątek, że człowieka korci, aby natychmiast obejrzeć następny.
 
CZWARTEK (07.04)
No i tak jest w tym życiu, że nie znasz dnia, ani godziny.
 
Rano zadzwonił Profesor Belwederski z wiadomością, że zmarł nasz kolega z ogólniakowej klasy. Bardzo nam bliski, a zwłaszcza Profesorowi Belwederskiemu, który kilka razy odwiedzał go w Niemczech.
Kolega wraz z żoną i dwójką dzieci mieszkał tam od czasu ukończenia studiów medycznych i pracował jako dobry i szanowany lekarz. Na ostatnim klasowym spotkaniu, w tamtym roku, wyjątkowo nie mógł być i przesłał nam wyjaśnienie swojej absencji i pozdrowienia. Jego żona była bardzo chora i musiał, i chciał się nią opiekować i zajmować. Po operacji zaaplikowano jej chemioterapię i radioterapię, która niczego nie dała. Zmarła w styczniu tego roku. A teraz on.
Informacja o jego śmierci dotarła do nas krętą drogą, via oczywiście Rodzinne Miasto, ale niczego więcej nie wiadomo, a z jego dziećmi nie mamy kontaktu.
Kolega był jednym z lepszych uczniów w klasie, najlepszy z matematyki (pamiętam, gdy nasz matematyk bolał, że on idzie na medycynę), a jednocześnie krnąbrny, z zachowaniem na pograniczu arogancji zwłaszcza do naszej wychowawczyni, rusycystki, którą często na lekcjach wychowawczych doprowadzał do szału. Ku uciesze gawiedzi, czyli nas. Nie wiem, czy mu to później przeszło, bo stał się uznanym i cenionym lekarzem pracującym na dobre imię Polaków, których większość ugruntowywała u Niemców panujące o nas stereotypy. Kolega był człowiekiem holistycznym, o dużej wiedzy i rozległych zainteresowaniach. Dobrze sytuowany nie szczędził swoim koleżankom i kolegom różnych dobrodziejstw na naszych spotkaniach  w postaci kartonów wszelakich win przywożonych z Niemiec lub zafundowania "od A do Z"  całej klasie jednego takiego spotkania. Taki był.
Żona ma z nim również związane wspomnienia, bo zdarzyło mu się być u nas w Naszej Wsi trzy razy, w tym dwa na klasowych spotkaniach. Z jednego z nich mamy humorystyczne wspomnienie.
Otóż na polnej dojazdowej drodze do nas urwała mu się jakaś plastikowa osłona w okolicach wydechu jego wypasionego Audi. Pojechaliśmy więc w dwa samochody do sąsiedniej wsi do Zaprzyjaźnionego Warsztatowca, który dawał potencjalną gwarancję, że naprawi od ręki. Kolega został, ja wróciłem.
Po powrocie opowiadał ze śmiechem:
- To ile się należy? - zapytałem.
- 10 zł. - odpowiedział Zaprzyjaźniony Warsztatowiec.
- Nie wiedziałem, co zrobić i zgłupiałem, bo w Niemczech za samo trzaśnięcie drzwiczkami auta przed warsztatem samochodowym trzeba zapłacić 50 euro. - To dałem mu dwie dychy.
 
Zbyszku! - Cześć Twojej Pamięci! 
 
Ta wiadomość jakoś musiała rzutować na mój cały dzisiejszy dzień, bo zabrała mi werwę. Wpadłem w taki stan zawieszenia i różnych niemożności. Jedyne, na co mnie było stać, to pisanie i telefonowanie do koleżanek i kolegów maruderów lub do takich, do których informacja o zjeździe jednak nie dotarła. Z tymi, do których udało mi się dotrzeć, rozmawiało się fajnie, z niektórymi fajniej, bo w czasie studiów i po nich miałem po prostu lepszy kontakt. To wszystko pomagało mi odciągać myśli o wręcz nierealnej śmierci kolegi.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejne dwa odcinki Designated Survivor. Być może mielibyśmy chrapkę na trzeci, ale sygnał z laptopa o słabej baterii załatwił sprawę. Nie ma to jak zwalniające progi. Nie pozostawiają wyboru, nawet oszołomom.
 
PIĄTEK (08.04)
No i gdyby nie kalendarz, nie wiedziałbym, jaki to dzień.
 
Od poniedziałku w ogóle nie ruszamy się z domu. A dni, od mojego wstania, do wieczora, do oglądania serialu, są tak obłędnie do siebie podobne, z powtarzalnymi czynnościami i rytuałami, że czasami mam wrażenie albo tkwienia w dziwnym kole, albo deja vu. I wystarczy chwila nieuwagi w czynnościach lub rytuałach, żeby przy jakimś się zastanawiać Ale zaraz, przecież to chyba dzisiaj zrobiłem... z równoczesnym dźganiem od wewnątrz niepewnej myśli A może to jednak było wczoraj?... I tylko jednej myśli jestem zawsze pewien - Dzisiaj Pilsnera Urquella jeszcze nie piłem.
Oczywiście dni mijają,  a najlepiej to widać po roślinach. Na wyścigi wypuszczają listki, trzy forsycje z dnia na dzień się zagęszczają i chociażby po tym widać, że to "jednak" kolejny dzień. 

Do południa zadzwonił kolega ze studiów, z którym nie widziałem się blisko 50 lat. Nigdy nie jeździł na zjazdy i chyba też nie przyjedzie na ten w 2023 roku. Ale wyraźnie zaczął się wahać. 
Te 50 lat w niczym nam nie przeszkadzało. Łączył nas tamten wspólny pięcioletni czas, wspólne  koleżanki i koledzy, różne sytuacje z tamtych, ale i późniejszych czasów. Rozmawialiśmy blisko pół godziny i być może trwałoby to dłużej, ale nasz wyjazd do Powiatu zmusił mnie do zdyscyplinowania.
 
Zanim wyjechaliśmy, Kolega Kapitan przysłał nekrolog Zbyszka. - Patrzyłem na zdjęcie i nie mogłem uwierzyć. Nie mieściło mi się w głowie, że już go nie ma, że już nigdy go nie zobaczę.

W Powiecie mieliśmy tylko jedną sprawę do załatwienia. Trzeba było kolejny raz, praktycznie z dnia na dzień, umówić się na spotkanie z DiscoPolowcem. I ponownie się udało. Może być tak, jeśli wszystko w sposób nieprawdopodobny się uda, jeśli puzzle nagle zaskoczą tworząc ostateczny obraz, że w najbliższy poniedziałek o 15.30 załatwimy u niego ostatecznie sprawę Pół-Kamieniczki, a we wtorek o 16.00 rozpoczniemy sprawę Wakacyjnej Wsi. A jakby tego było mało, to w środę o 14.00, w Metropolii, jesteśmy umówieni przez Panią z Metropolii u notariusza w sprawie Uzdrowiska.
Wszystko jest na styk, nie wiadomo, jak to się potoczy i czy się uda. I czy starczy nam sił, bo te trzy dni na pewno wyżmą je z nas do imentu. 

Z Powiatu pojechaliśmy do Sąsiedniego Powiatu. Na poważne zakupy związane już ze zbliżającymi się Świętami. Udało się sporo załatwić, a braki Żona uzupełni przez Internet, no i pozostaje na uzupełnienia cały przyszły tydzień.
Jak zwykle wylądowaliśmy tradycyjnie w Kawiarni w Której Rodzą Się Pomysły. Było sympatycznie, mimo że tym razem nic szczególnego się nie urodziło.  Novum było takie, że nie mieliśmy ze sobą paczki "prywatnych" orzeszków. Żona wyczytała, że w nich, z racji złego i długiego przechowywania, bardzo często lęgną się grzyby, takie, które szkodzą wątrobie. I ponoć jest bardzo trudno się ich pozbyć z organizmu.
- A poza tym bardzo się od nich tyje. - dodała.
Faktycznie, zauważyłem, jakbym przytył, może kilogram, może dwa, ale to mnie zirytowało. Bo rzeczywiście w ostatnim czasie mocno je "szutrowałem".  W kawiarni poprzestałem więc tylko na "służbowych", jako jeden z elementów (emelentów) mojego stałego zestawu.
Po powrocie uzupełniłem braki drzewne i ponownie czyniłem starania dotarcia do koleżanek i kolegów. Z jednym znowu sympatycznie porozmawiałem.

Wieczorem obejrzeliśmy dwa odcinki Designated Survivor.
 
SOBOTA (09.04)
No i od rana zawziąłem się.
 
Dalej usiłowałem złapać kontakt z niektórymi koleżankami i kolegami.
W tym moim zaaferowaniu dopadł mnie telefon od Kolegi Kapitana.
- Niestety, przykro mi - usłyszałem - ale muszę dołożyć do pieca. I od razu przeszedł do rzeczy. Spodziewałem się najgorszego i się nie myliłem.
- Wczoraj o 21.50 w Stolicy zmarł Ziacho. - zameldował po wojskowemu. 
Może i dobrze zrobił, że tak walnął prosto z mostu ucinając moje napięcie i nie certolił się, żeby odcinać ogon po kawałku.
To mnie dobiło. Jeszcze w rozmowie z Kolegą Kapitanem czułem się normalnie, ale, gdy się rozłączyliśmy, natychmiast popadłem w kiepski stan z bólem głowy włącznie. Czułem się, jakby odcięto mi tlen.
Ziacho miał na imię Zdzisław, ale dla nas, dla naszej klasy, nie wiedzieć dlaczego i od kiedy, chyba od zawsze, był Ziachem. Zupełnie niekonfliktowy, z dużym poczuciem humoru i takim specyficznym stosunkiem do życia - poddającym się nurtowi, ale, gdy naprawdę trzeba było, walczącym.
W ogólniaku wpieniał mnie niemożliwie, bo jako jedyny, od VIII klasy, mówił do mnie Emeryciuś. Musiało się to wziąć z faktu, że wtedy w bezpłciowej skali byłem najniższy. Czyli byli chłopacy, dziewczyny i ja. Potem udało mi się przerosnąć nawet sporą gromadkę dziewczyn, ale Ziacho do końca mówił do mnie Emeryciuś, na przykład, gdy trzeba było, Nie pierdol, Emeryciuś, co jeszcze bardziej mnie wpieniało.
Mówił tak do mnie potem na naszych różnych spotkaniach klasowych i nigdy inaczej. A mnie się to bardzo szybko zaczęło podobać i nie wyobrażałem sobie, żeby zwracał się do mnie inaczej. Chyba bym się wtedy obruszył i zwrócił mu uwagę, ale na szczęście do tego nie doszło. No i nie wyobrażałem sobie, żeby ktoś inny mógł tak do mnie się zwracać. Było to zarezerwowane tylko dla niego.
A teraz, po 58. latach, już nie usłyszę tego nigdy, z jego charakterystycznym uśmiechem i chrząknięciem. No i tak...
On i Zbyszek byli żelaznymi uczestnikami naszych spotkań. Parę razy udawało się nam spotykać w 20 osób, czym się szczyciliśmy. Teraz już nigdy do tego nie dojdzie.

Ziacho! - Cześć Twojej pamięci!
 
Tym razem musiałem się wesprzeć fizyczną pracą. Narąbałem sporo drewna, wyrównałem kawałek terenu, a odzyskaną ziemię (jeszcze 6 taczek) przerzuciłem na górkę. Potem zabrałem się za sianie trawy. Zapomnieliśmy o niej zupełnie i tak w kącie przeleżała cały rok w Dużym Gospodarczym.
Obsypałem całą górkę i wszystkie puste miejsca, pozostałości po górze ziemi, po wyrąbanej 2 lata temu ohydnej ławce i placki po... kretach oczywiście.
Gdy wróciłem do domu, byłem wyczerpany psychicznie i fizycznie. Położyłem się na godzinę i to mi dużo dało.
Po południu odezwały się trzy osoby. Jedną odzyskałem dla zjazdu, dwie z różnych przyczyn odmówiły. Ale miałem satysfakcję z odzyskanego kontaktu.

Wieczorem obejrzeliśmy trzy odcinki Designated Survivor. Planowaliśmy, jako odpowiedzialni dorośli, tylko dwa, ale w zajawce trzeciego doczytaliśmy, że jest szansa, że dwoje wrednych "bohaterów" szlag jasny trafi, czego życzyłem im z całego serca od samego początku. Więc nie dało się nie obejrzeć, zwłaszcza że bateria sprzyjała. I szlag ich trafił ku naszej uldze.
Ci perfidni scenarzyści! Żeby doprowadzić człowieka w starszym wieku do takiego zidiocenia!

NIEDZIELA (10.04)
No i jedni umierają, drudzy się rodzą.
 
Taki nieustanny bieg wydarzeń. 
O 09.31 Córcia wysłała smsa - Sprawdź sobie na pilnie maila bo mmsy mi nie dzialaja nie wiem czemu (pis.oryg.)
Od razu się zdenerwowałem, chociaż się domyślałem, co jest na rzeczy.
Od rana próbuje wysłać mmsa ale nie działa więc pisze tu:
Ja to nie mogę normalnie, albo 1 listopada albo smoleński chłopak 🤦‍♀10 kwietnia, 6 minut po północy, Wnuk-V (zmiana moja) wita
Buziaki 
Oczom moim ukazała się śpiąca istotka, hecna do granic możliwości, z gładką ładną skórą na buźce, z dwiema symetrycznymi liniami pod dolnymi powiekami biegnącymi na ukos, co nadawało mu samurajski wygląd.
Żona stwierdziła, że od razu widać, że jest podobny do Zięcia Ale to oczywiście może się zmienić, zaś w moje oczy rzucał się "ogromny" nos, nosek raczej, taki kartoflany, kartofelkowy raczej, będący dowodem rodowej nosowej kartoflowatości po dziadku, czyli po mnie. Żona się trochę obruszyła twierdząc, że nosek jest normalny, ale ja swoje wiedziałem. Wiedziałem, że niedługo ta część twarzy rozwinie się ponad miarę.
Tak więc niniejszym mam sześcioro Wnuków licząc jak leci, w chronologii, zaś według płci Wnuka-V.
I chyba tak zostanie, czyli Wnuczka będzie tą rodzynką, hołubioną, mam nadzieję, przez swoich braci.
Nawet jak będzie zołzą. A jest duże prawdopodobieństwo, że tak się może stać patrząc na jej rodziców i dziadków z wyjątkiem jej babci od strony ojca, która jest do rany przyłóż. Ale może będzie uroczą zołzą?...

Rano, "przed czasem", wyjechała nasza pani gość. Przyjechał po nią mąż. Takiego gościa chyba jeszcze nie mieliśmy. Ani przez moment niczego od nas nie chciała, a w trakcie jej dziewięciodniowego pobytu panowała martwa, nomen omen, cisza, więc często się zastanawialiśmy, czy żyje. I tylko odległy poranny szum spuszczanej wody w toalecie potwierdzał, że tak. Ku naszej uldze. Przez ten czas w żadnym momencie jej nie widzieliśmy, więc raz korzystając z pretekstu, że wskutek wiatru były zaniki prądu, w te pędy pobiegłem ją uspokoić(?) i wyjaśnić, że to nic takiego i że to chwilowe. Panią obudziłem (było ok. 12.00), ale zniosła to dzielnie. Nawet nie wiedziała, że są jakieś braki.
Opowiedziałem o naszych odczuciach względem niej i że czasami tą ciszą się martwimy. Znalazła się mówiąc ze śmiechem:
- To co, mam śpiewać?...

Wszystkie, tak zwane wolne chwile, poświęciłem dzisiaj zjazdowi. Oprócz kolejnych, o dziwo skutecznych prób kontaktu, czas ten poświęciłem na remanent moich działań i na podsumowania. Wyszło, co następuje:
W informatorze wydanym z okazji zjazdu w 2013 roku (40 lat po studiach) były adresy i inne dane kontaktowe (często niepełne i nieaktualne) 129. absolwentów. Chęć spotkania się w 2023 roku potwierdziło 62. "Nie" powiedziało 14. Dotarłem więc do 76. koleżanek i kolegów. Czekam jeszcze na reakcję 16., do których wysłałem kilka razy smsy i maile. W ogóle zaś nie dotarłem do 37. osób. Z kilkoma z nich być może nawiążę kontakt, bo się nie poddaję, ale zdecydowana większość wydaje się być stracona, bo różni pytani nie mają z nimi żadnego kontaktu, a dane są nieaktualne.
Gdyby potwierdzenia na "tak" sprawdziły się w przyszłym roku, na zjeździe powinny być 62 osoby. Ale będzie 71. Bo od lat niektórzy z nas przyjeżdżają z żonami, mężami, partnerkami i partnerami. Stali się oni nieodłączną częścią zjazdów i takimi quasi-absolwentami. Wśród nich jest Żona, która od samego początku polubiła te imprezy, całą aurę i otoczkę, a wszyscy bez problemu ją zaakceptowali.
Z prostego rachunku widać, że takich przyszywanych powinno być 9. A co będzie?...

Dzisiaj wyjaśniła się sprawa dwóch paczek i basenu rozporowego.
Najpierw do Żony zadzwonił nadawca, upierdliwy, który nie mógł zrozumieć, co ona do niego mówi. A za kilka godzin właściwy odbiorca, którym okazał się być... Zaprzyjaźniony Warsztatowiec. Kilka lat temu, jeszcze za czasów Naszej Wsi, nie pamiętam z jakich powodów, coś kupował dla siebie, a może dla nas, przez Allegro i musiał się posłużyć kontem Żony. I od tego czasu nie może się tego konta pozbyć. Z racji imienia i nazwiska Żony pcha mu się ono od razu na pierwsze miejsce i wystarczy chwila jego nieuwagi, a paczka zamiast do niego ląduje u nas. Było już tak kilka razy.
- Bedę chyba musiał to moje konto zlikwidować i założyć nowe... - zakomunikował dzisiaj w rozmowie. - Paranoja!
Umówiliśmy się, że jutro, gdy będziemy w Powiecie, obie paczki podrzucimy jego córce, która gdzieś tam pracuje.
Martwię się tylko tym, że o całej sprawie wychlapałem niepotrzebnie Pasierbicy podsuwając jej szatański pomysł. A nuż za jakiś czas, ani się obejrzymy, będzie kolejna dostawa dwóch paczek zawierających basen rozporowy.

Dzisiaj miałem fajnie o tyle, że cały dzień wypełniony był opadami deszczu lub gradu naprzemiennie, jak to w kwietniu, z pięknym słoneczkiem, chmurkami i lazurem nieba. Dzięki temu zasiana wczoraj trawka "sama" się podlewała.
Pod wieczór w niekorzystnej formie Żonę zaczęły dopadać czekające nas od jutra notariuszowe sprawy.
Żeby dać im odpór, obejrzeliśmy trzy odcinki Designated Survivor. W ostatnim z nich zginęła kolejna gnida. 
Bateria spokojnie wytrzymała. Wytłumaczyliśmy sobie ten fakt tworząc poważne alibi na przyszłość, że poszczególne odcinki są jednak krótkie.
 
PONIEDZIAŁEK (11.04)
No i ze stresu Żona wstała dzisiaj zdecydowanie później.
 
Rozbolała ją głowa, ale później doszła do siebie i mogliśmy pojechać do Powiatu. Załatwiwszy drobne sprawy, między innymi dwa Stumbrasy, żeby nie być zaskoczonym, bo zdaje się, że w piątek przyjedzie Krajowe Grono Szyderców (zabawi do niedzielnego poranka, by gwałtem wrócić na śniadanie do Teściów Pasierbicy) udaliśmy się do DiscoPolowca. A on jak to on, sprawę sprzedaży Pół-Kamieniczki nie dość że załatwił w trymiga, to jeszcze w kompletnie niestresujący i profesjonalny sposób. Tak ma i to się nam bardzo podoba. Ale pieniądze ze sprzedaży spłyną dopiero pod koniec tygodnia, a może, w gorszej wersji, po świętach. To trochę komplikuje  nam sprawy, ale przecież głupio byśmy się czuli, gdyby wszystko poszło jak z płatka.
Pamiętam, gdy w 1996 roku rejestrowałem drugą szkołę, artystyczną, pomaturalne studium. Z moim zastępcą pojechaliśmy wtedy z kompletem dokumentów do Stolicy. A tam właściwa pani urzędnik je przejrzała i gdzieś po 20. minutach powiedziała, że wszystko jest w porządku, że szkoła zostanie wpisana do ewidencji artystycznych szkół niepublicznych i że stosowna decyzja na papierze dotrze do nas w terminie do dwóch tygodni. W tej chwili rzecz niewyobrażalna, bo przez następne lata wszystko się zmieniało i wszystko na gorsze. No, ale wtedy wykluwał się kapitalizm i urzędnicy nie przeszkadzali. Wręcz pomagali.
Pamiętam, jak wyszliśmy od tej pani i stanęliśmy przy schodach kompletnie ogłupiali i zdezorientowani, niezdolni schodzić w dół. Patrzyliśmy na siebie i w końcu któryś z nas zdaje się powiedział Jak to? - Już po wszystkim, ot tak?!
Decyzja o wpisie do ewidencji przyszła tak, jak pani powiedziała. Było pięknie i się chciało.

Dzisiaj nasz kontrahent więc nas oszczędził i nie pozwolił nam ogłupieć. Bo kto to widział, żeby tak od razu wypłacić umówioną kwotę. Przelew nie zając, w końcu się zrealizuje.
Nie ogłupieliśmy też z drugiego powodu. Jutrzejsza wizyta również u DiscoPolowca nie dojdzie do skutku z przyczyn od nas niezależnych, co mocno stawia pod znakiem zapytania trzecią wizytę u notariusza, w środę, w Metropolii. Ja mimo wszystko byłem dobrej myśli i wierzyłem, że wszystko się uda i zaskoczy tworząc ostateczny obraz jak w puzzlach. Żona bała się o tym myśleć.
- Ale mów tak, że będzie dobrze, bo tworzysz pozytywną aurę. - za każdym razem podkreślała mój optymizm.
A wizyta u DiscoPolowca została przełożona na po świętach.

Dzisiaj Kolega Kapitan przesłał nam wszystkim nekrolog Ziacha, a potem termin pogrzebu - najbliższa środa, godzina 09.15, w Rodzinnym Mieście. W ten sposób uda się nam pogodzić termin pogrzebu z terminem wizyty u notariusza w Metropolii (13.00), jeśli do niej dojdzie. A wierzę, że tak.
Samo życie. Show must go on!
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dziewięć razy.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.02.
 
I cytat tygodnia: 
Trzy rzeczy pomagają nieść ciężary życia: nadzieja, sen i śmiech. - Immanuel Kant (niemiecki filozof oświeceniowy, profesor logiki i metafizyki na Uniwersytecie Albrechta w Królewcu. Jeden z najwybitniejszych reprezentantów oświecenia).

poniedziałek, 4 kwietnia 2022

04.04.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 122 dni.

WTOREK (29.03)
No i znowu dzień po publikacji. 

Z łóżka zwlokłem się o 08.30 w nie najlepszym stanie, bo zmęczenie się kumuluje i wybicie z rytmu spania daje o sobie znać. Ale potem jakoś poszło.
Wycyzelowałem bloga, a potem Żona spokojnie znalazła jeszcze kilka błędów.

Po opóźnionym I Posiłku, dla rozruchu zabrałem się za drewno, ale to tylko dołożyło się do mojego stanu. Musiałem się położyć na 1,5 godziny. A gdy wstałem, nie miałem za bardzo co ze sobą robić. Z jednej strony do meczu było daleko, ale na tyle blisko, że nie opłacało się rozkręcać z poważnymi pracami, tymi na zewnątrz, a kilka takich było. To ni z gruszki, ni z pietruszki, po przyuczeniu mnie przez Żonę, zacząłem robić porządki w mailowej skrzynce. A to zajęło sporo czasu, bo decyzje, co wyrzucić w niebyt, a co pobrać, by potem ulokować w komputerze, były trudne. Dzięki temu jednak spokojnie dotrwałem do meczu. 
Przyznam, że w korespondencji z Konfliktów Unikającym stawiałem na przegraną naszych po dogrywce i po rzutach karnych. On stawiał na naszą przegraną w normalnym czasie.
No i na szczęście się pomyliśmy. Polska w barażowym finale wygrała 2:0 ze Szwecją. W ten sposób zakwalifikowała się do Mistrzostw Świata Katar'2022. Mają one trwać od 21. listopada do 18 grudnia.
Sprawdziłem strefę czasową. Będzie pięknie. Mają tylko o godzinę później niż my. Nawet, gdy u nas znowu zmieni się czas na zimowy (tego nie wiadomo), to i tak będzie pięknie.
A naszym chłopakom, naszej reprezentacji i Czesławowi Michniewiczowi gratuluję. Pokazali hart ducha. I mimo zdecydowanie słabszej I połowy (Szwedzi byli lepsi), w drugiej stanęli na wysokości zadania.
 
Wczoraj o 20.39 napisał Po Morzach Pływający. Mimo że publikowałem późno, poczty już nie sprawdzałem. Ale energia wyraźnie krążyła i docierała. 
Wreszcie dobre pogody zaczęliśmy łapać. Trochę wynudziły mnie sztormowe fale. 
Dlaczego?Nie można wyjść na pokład ponieważ jest niebezpiecznie. Nie można usiąść na polerze (słupek do mocowania lin na pokładzie statku - dop. mój) i wystawić twarzy do słońca. Ciągle coś wyrzuca Ciebie z koi. Schody stają" dęba" i trzeba uprawiać jakąś " woltyżerkę", żeby móc poruszać się do przodu i w górę, nie tracąc przy tym pionu. 
A Wiosną to tylko delikatna fala kołysze statek na boki i łagodnie układa nas do snu. 
Dobranoc
PMP
 
ŚRODA (30.03)
No i nie możemy sobie poradzić z tą debilną zmianą czasu.
 
Nasze organizmy nadal funkcjonują według starego, co trochę komplikuje nam życie. Wczoraj, na przykład, nieprzyzwoicie nastawiłem smartfona na 08.00.  Ale organizm wiedział, że to dopiero 07.00 i kazał mi spać dalej, więc nad ranem przestawiłem na 08.30. A kazał mi dlatego, bo wiedział, że oglądałem mecz i położyłem się spać o 23.30 i z emocji nie zasnąłem od razu. A on wie, że swoje muszę odespać zwłaszcza, że  wie, co ja z nim wyprawiam oglądając po nocach mecze Igi Świątek.
Żona za to ma tak mocno zakodowany zimowy czas wstawania, że dzisiaj, na przykład, bez żadnego usprawiedliwienia wstała trochę po 09.00 złorzecząc na te głupie pomysły ze zmianą czasu.
Ona i ja czuliśmy, że to już prawie środek dnia, więc ten powolny poranny rozruch przy kawach był trochę ni przypiął, ni przyłatał. Na dworze jasno, ptaszki w najlepsze śpiewały, nie było atmosfery. 
Również głód i łaknienie mamy rozregulowane. Trzeba się dobrze przymusić, żeby zjeść I Posiłek o, na przykład, 11.00. Dlatego zaczęliśmy o 12.00, a ja skończyłem o 13.00. I gdy prawie zaraz potem pojechałem do Pięknego Miasteczka po paczkę do paczkomatu i gdy po powrocie trochę się pokręciłem, zobaczyłem ze zgrozą na dużym zegarze nad kuchnią, że jest 15.00.
Takie tempo upływu czasu zabiera siły i żyć się odechciewa. Czarna rozpacz, bo nic z tego dnia nie ma.
Dodatkowo męczył mnie fakt, że nie wiedziałem, jak mam rozegrać sprawę spania w kontekście meczu Igi Świątek, która będzie grać o 01.00. W pierwszej wersji wymyśliłem, że położę się spać o 18.00 i wstanę tuż przed meczem.
- A ponieważ przewiduję, że to może być trzysetówka, więc potrwa, to po meczu już nie będę się kładł wcale. - rano zakomunikowałem Żonie.
- Czyś ty zwariował? - Żona już nie wiedziała, co ma powiedzieć. - Połóż się po meczu z powrotem.
- Chyba nie, bo organizm mam rozbity, a w ten sposób rozbiję go sobie jeszcze bardziej.
- To co będziesz robił?
- Nie wiem, może porządek w skrzynce mailowej. - Powywalam wszystko do kosza i go opróżnię, a to, na czym będzie mi zależeć pobiorę, żeby potem powrzucać do utworzonych folderów. 
Żona westchnęła. Później, w trakcie popołudnia, głośno przedstawiałem różne, "od Sasa do Lasa", pomysły na sposób pogodzenia nocnego meczu z moim spaniem. Za każdym razem Żona w milczeniu wzdychała, a raz nawet dodała kiwanie głową. W którymś momencie, rzuciłem w przestrzeń Ja nawet nie wiem, czy dotrwam do 18.00, ale tu akurat uratował mnie czyjś telefon. Jakaś para chciała dzisiaj obejrzeć mieszkanie w Pół-Kamieniczce, ale mogła równie dobrze jutro. Żona sugerowała szepcząc do mnie, żeby jutro, ale ja zaprotestowałem i umówiłem się na na 16.45. Byłem uradowany, bo to mi dawało gwarancję, że jednak do 18.00 dotrwam, a co potem...
 
Dzisiaj, gdy byłem w Pięknym Miasteczku pierwszy raz, spotkałem Edka, a raczej on spotkał mnie. Już miałem odjeżdżać spod paczkomatu, gdy spostrzegłem w bocznym lusterku, że idzie do mnie tuż przy samochodzie. Otworzyłem drzwi i przybiliśmy żółwika. Stał nade mną bez słowa i spokojnie konsumował parówkę.
- Cześć Edek, jak myślisz, będzie jeszcze zima? - uważałem za stosowne poruszyć jakikolwiek temat, najlepiej bezpieczny.
- Nie znam się na tym. - nie przerywał konsumpcji.
- Ale co gadają inni?
- Nie wiem. - nie odrywał się od parówki. - Masz jakiś grosz? - uśmiechnął się.
- Nie, nie mam. - również się uśmiechnąłem. - Nawet nie wziąłem portmonetki.
Nadal obaj się uśmiechaliśmy. Taka gra. On wiedział, że ja jakiś grosz mam, a ja wiedziałem, że on wie, że ja jakiś grosz mam.
- A mogę zabrać tamten złom? - głową wskazał Pół-Kamieniczkę.
- Jasne! - przybiliśmy żółwika.
Fajnie było go spotkać po kilku miesiącach i pogadać.

O 16.45 pokazałem Pół-Kamieniczkę bardzo dziwnej i zarazem sympatycznej parze w wieku plus minus 40. lat. Wszystko bez wyjątku bardzo im się podobało i mogliby od razu kupować, gdyby nie ten pierwotny zainteresowany, który ciągle przesuwa termin ostatecznego kupna, bo ma problemy z kredytem. Ostatnio, ponieważ mu zależy i jest zdesperowany i nie wie, co nam może jeszcze powiedzieć, żebyśmy byli nadal cierpliwi i na niego czekali, nie kontaktuje się bezpośrednio z nami, bo mu głupio, ale wypuścił na nas bankowego analityka, który dzwoni do Żony informując o etapach procedur, a ostatnio ją poinformował, że decyzja o przyznaniu kredytu jest pozytywna.
Przez to jesteśmy w klinczu, a to nam komplikuje sprawy. Dojrzewamy do tego, żeby mu oddać cały zadatek i zerwać z nim umowę, do czego mamy pełne prawo, bo termin finalizacji zakupu opiewał na 28. lutego. Ja bym chętnie coś z tego zadatku  uszczknął, bo uważam, że mamy prawo, ale natychmiast zostałem zastopowany przez Żonę.
- Nie będę żerować na czyimś nieszczęściu! - odparła stanowczo.
 
Gdy wróciłem byłem pełen energii i nawet II Posiłek mnie nie osłabił. Więc zadzwoniłem do Konfliktów Unikającego. Rozmawialiśmy ze 20 minut, a to jak dla mnie niesamowicie długo. Omówiliśmy zdjęcie jego szwów (wczoraj tylko cztery, bo w trzech pozostałych coś się babrze, więc trzeba czekać kolejny tydzień) i aktualny stan (bólu już praktycznie nie czuje) oraz oczywiście wczorajszy mecz.
O 19.00 poszedłem spać, by przed 01.00 wstać. Laptopa włączyłem na tyle precyzyjnie, żeby ujrzeć Igę Świątek i Petrę Kvitovą (Czechy) wchodzące na kort. Iga wygrała 2:0 i awansowała do półfinału.
Co było robić - po stosunkowo krótkim meczu musiałem się położyć spać.
 
CZWARTEK (31.03)
No i dzisiaj Żona wstała o... 09.00.
 
Przy 2K+2M okrutnie ziewała.
- Co ja mogę na to?! - Najpierw czuwałam w łóżku, aż wstaniesz na mecz, a potem czekałam, kiedy wrócisz... - To jest silniejsze ode mnie!
Już dawno przegadaliśmy ze sobą, że najlepiej jej się śpi, gdy jestem obok. Poczucie bezpieczeństwa, atawizm.
Skorzystałem z okazji, że o tym mówimy i, żeby już mieć to za sobą, kułem żelazo póki gorące.
- To dopowiem - zacząłem ostrożnie i taktycznie - że niedzielny finał jest o świetnej godzinie, bo o 19.00 naszego czasu. - Więc z oglądaniem, gdyby Iga do niego doszła, nie byłoby problemu. - A półfinał, w którym Iga gra, będzie z czwartku na piątek o godzinie 03.00 naszego czasu.
Żona przełknęła tę informację spokojnie. Albo się przyzwyczaiła, albo popadła w stan rezygnacji.

Dzisiaj rano udało się zrobić wszystko, łącznie z I Posiłkiem, o pół godziny do godziny wcześniej niż wczoraj, co dobrze rokuje, jeśli chodzi o naszą adaptację do czasu letniego. Co nie przeszkodziło mi spać między 13.30 a 15.00, żeby dotrwać do wieczora.
Wstałem rześki z chęcią do pracy. Dla rozkręcenia się najpierw podszlifowałem dół listwy wymienionej swego czasu (mój Boże, kiedy to było - rok temu?) przez Nowego Fachowca i Pumę po moim włamie do klubowni, gdy było u nas Krajowe Grono Szyderców i kiedy nieopatrznie zatrzasnęliśmy sobie wówczas zewnętrzne drzwi (obecnie od dawna zamurowane) do naszej części i praktycznie w piżamach zostaliśmy w górnym gościnnym mieszkaniu, które demonstrowaliśmy. Fachowcy listwę przycięli na styk i w ostatniej fazie zamykania drzwi przy schodach już wtedy leciuteńko ocierała o jeden ze stopni. Oczywiście to niczemu nie przeszkadzało aż do teraz, kiedy na skutek chyba zmian temperatury i wilgotności coś się w drzwiach obsunęło i listwa zaczęła niemiłosiernie skrzypieć i piszczeć. A to miało fundamentalne znaczenie, kiedy o pierwszej, drugiej lub trzeciej w nocy udawałem się na zasrany sport i zamykałem drzwi, żeby móc na dole prowadzić w miarę normalne życie - rozpalać w kozie, włączać ekspres do kawy i blender i żeby te odgłosy w jak najmniejszym stopniu dochodziły do łóżka Żony.
A ponieważ działa prawo serii, tarcie musiało się również pojawić w furtce prowadzącej na zewnątrz posesji. Furtka zaczęła się ciężko otwierać i już oczami wyobraźni widziałem, jak walczy z nią pani-gość, która przyjeżdża do nas pojutrze na 9 dni i jak codziennie jestem wzywany, żeby coś z tym zrobić, czyli otworzyć, bo ona chce wyjść na spacer z pieskiem. A podejrzewam, że może chcieć nawet kilka razy dziennie.
Więc trące miejsce w furtce przeszlifowałem, wszystkie newralgiczne punkty przesmarowałem, żeby przynajmniej ten punkt zahaczenia się z panią wyeliminować. Ale i tak doświadczenie mi mówi, że ta pani, gość - samotna kobieta, będzie należeć do grupy najbardziej trudnej i że na pewno punkty zaczepienia się znajdą, zwłaszcza przy tak długim pobycie.
- Ale nie uprzedzaj się od razu. - Żona wzięła w obronę gościa - samotną kobietę.
Łatwo jej mówić, bo kto potem słyszy od Żony zawsze z jej specyficznym uśmieszkiem:
- Pani wysłała smsa i prosi o pomoc przy rozpaleniu w kozie...
albo
- Pani wysłała smsa, że brodzik się zatkał i prosi pomoc...
albo
- Pani wysłała smsa, że nie ma prądu w gniazdku i nie wie, co zrobić.
A to wszystko po naszych "na dzień dobry" informacjach i instruktażach.
Zawsze wtedy pada z ust Żony sakramentalne Pójdziesz?
 
Żeby nie dołożyć mojemu organizmowi sprzątanie mieszkania tej pani podzieliłem na pół. Dzisiaj odkurzyłem, chociaż odkurzać nie było co, ale inaczej nie potrafię, a resztę zostawiłem na jutro. Zupełnie niezmęczony zjadłem II Posiłek, który znowu mnie nie osłabił, więc postanowiłem pokonferować z Profesorem Noblistą, jednym z czwórki organizatorów naszego zjazdu.
Wielki Woźny wymyślił, że dobrze byłoby spotkać się z panią menadżer w piątkę, w składzie: on, Profesor Noblista, Mineralog i my, czyli ja z Żoną. Nawet traktując nas jako jeden podmiot wyszłoby z tego od razu 5! <silnia> (w tym pani menadżer), czyli 120 przypadków, całe mnóstwo, aby nie mogło się powieść wobec pierwotnych 3! (my, Mineralog, pani menadżer), czyli już "tylko" 6 przypadków utrudniających życie.
Ale próbę ustalenia jednego momentu, bo miejsce było oczywiste, w którym moglibyśmy się spotkać, podjąłem. Zacząłem od Profesora Noblisty, najbardziej uwikłanego w swoich obowiązkach i to po całym świecie. Koniec kwietnia mu nie pasował, bo... Więc napisałem:
Z tym umawianiem się zdaje się, że będzie problem. Ty jesteś czynny zawodowo, Mineralog jeździ po Polsce i też ma swoje terminy, my wchodzimy ostro w sezon z gośćmi i to nas też wiąże. Jedynym luzakiem zdaje się pozostawać Wielki Woźny. A termin spotkania z różnych względów musi być ustalony wcześniej i trzeba tak zrobić, żeby nie kolidował z naszymi obciążeniami. I w tym trudność, bo nikt z nas nie jest w stanie przewidzieć, co nas ważnego dopadnie. Do tego dochodzi pani menadżer, która też ma swoje terminy.
Więc wstępnie proponujemy nowy termin zawarty między 9.(pn) a 13. (pt) maja, z taką uwagą, że im później, tym będzie jeszcze gorzej się umówić.
Podaj więc, proszę, czy i które dni w tym przedziale by Ci pasowały i zacznę układankę od Ciebie.
Gdyby i to nie wypaliło, trzeba będzie wrócić do sztywnego układu "binarnego", czyli umówię się na spotkanie tylko z Mineralogiem, bo to będzie najprostsze, a reszta, jeśli będzie mogła w "narzuconym" terminie dojechać, to ok.
To czekam :)
Odpowiedział: 
Emerytku, z dni 9-13 maja dla mnie pasuje tylko 9, bo 10-13 jestem w Białymstoku… Chyba jednak musicie to zrobić we dwójkę...
(wszelkie zmiany imion moje)
I tak trzeba zrobić, bo "inwazji na Normandię nie będzie nigdy". A Wielki Woźny, jeśli będzie chciał przyjechać, co z naszej strony będzie mile widziane, zmuszony zostanie do dogadania się z Mineralogiem w kwestii przywózki, bo sam nie może prowadzić auta ze względu na swoje serce. To znaczy mógłby, ale żona mu zabrania. 
 
O 20.00 byłem już w łóżku. Kilka razy uzmysławiałem Żonie, że tym razem wstanę przed trzecią nad ranem i że po meczu już nie wrócę do łóżka, bo nie będzie mi się opłacało i żeby mnie w łóżku nie szukała, tylko "spokojnie" spała.
- To co potem będziesz robił? - Żona zapytała z ciekawością pomieszaną z troską. 
- Pisał, a jeśli skończę, a ty nie wstaniesz, pójdę na dwór zatykać dziury po kamieniach przy ogrodzeniowej siatce. - Cicha praca.
- Ale przecież będzie ciemno?...
- O szóstej jest już jasno...
 
PIĄTEK (01.04)
No i dzisiaj wstałem o 02.45.
 
Taki wewnętrzny Prima Aprilis
Półprzytomny odpaliłem laptopa i wyczytałem, że mecz Igi zacznie się o 03.30. Potem komunikat zmienił się na 03.45, aż w końcu mecz rozpoczął się o 04.00.
Do tego czasu zdążyłem zrobić wszystko to, co zwykle rano robię i mogłem niczym nieodciągany, po raz pierwszy przy Idze, z emocjami oglądać mecz. Bo co prawda Iga wygrała 2:0, ale Amerykanka, Jessica Pegula, jej się postawiła, zwłaszcza w drugim secie. Stąd mecz trwał do 06.00 i miałem czas "tylko" na pisanie. 
W trakcie transmisji dowiedziałem się śmiesznej rzeczy, a mianowicie, że finał pań (Iga Świątek - Naomi Osaka) owszem zostanie rozegrany o 19.00 naszego czasu, ale w sobotę. A to będzie kolidować z naszą wizytą u Lekarki i Justusa Wspaniałego. Jakoś to muszę rozegrać, bo z finału na pewno nie zrezygnuję. Nie po to nie spałem po nocach, a wraz ze mną Żona.

Żona wstała pół godziny wcześniej niż wczoraj. Idzie więc wraz ze swoim organizmem w dobrą stronę.
Ale przed kozą trochę sobie poziewała.
- Bo i tak nie spałam, dopóki ty nie wstałeś. - Cały czas byłam czujna. - W pewnym momencie spojrzałam na zegarek, a tam, Boże, druga! - Jeszcze cała godzina!...
O sobotnim finale powiedziałem jej dopiero, gdy wypiła drugą Blogówkę. Sprawę przyjęła dość łatwo. To od razu zadzwoniłem do Justusa Wspaniałego i okazało się, że Lekarka przyjechała już wczoraj i że możemy się spotkać dzisiaj o 18.00. Nie robiła żadnych problemów, mimo że Justus Wspaniały od razu od nich zaczął usłyszawszy z czym dzwonię. Nie żeby chciał, żebyśmy nie przyszli, tylko tak po prostu ma.
 
Po I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu na zakupy, a stamtąd do Sąsiadki Realistki i Sąsiada Filozofa. Dostaliśmy aż 60 jaj pocieszani informacją Kury wyraźnie idą w dobrą stronę, ale zasmucani, że przecież po drodze będą święta, te akurat mocno jajożerne. Wszystko poza tym było bez problemów. Bo krówka cały czas stoi na wysokości zadania, więc i twaróg, i mleko i masło były.
Po powrocie do domu zabrałem się za II etap sprzątania u gości. Liczyłem, że się wyrobię na tyle, że jeszcze przed spotkaniem z Lekarką i Justusem Wspaniałym trochę się zdrzemnę, żeby nie robić tego u nich, ale czasu ledwo starczyło na odgruzowanie się. A towarzyska wizyta była na tyle motywująca, że drzemkę odpuściłem. Bo druga taka motywacja byłaby dopiero przed świętami.
 
U Lekarki i Justusa Wspaniałego siedzieliśmy od 18.00 do 22.00. Sami byliśmy zdziwieni, że tak długo i że przez ten cały czas ani razu nie ogarnęła mnie senność. Oczywiście był to wynik intensywności spotkania, energii, jaką zawsze emanują gospodarze i że z nimi czas spędzony jest wartością dodaną. A dodatkowo, chyba dosyć przypadkowo, udało mi się wjechać na tematy wiary, religii i kościoła, a to zawsze niezwykle mnie ożywia. 
Byłem w sporej opozycji do Lekarki, która jest osobą wierzącą i praktykującą, chociaż ostatnio zdaje się zdecydowanie mniej. Problem z nią jest jednak taki, że nawet gdybyśmy mieli diametralnie różne poglądy na dowolne tematy, to z nią się nie da pokłócić. Nie wiem, jak to robi, ale tak ma.
Co innego Justus Wspaniały. Z nim to można się posprzeczać lub pokłócić na dowolny temat, nawet na taki, o którym mamy takie samo zdanie i we wszystkim się zgadzamy. Tak ma. Nawet w kwestii wiary, religii i kościoła był wśród nas dwóch lepszy, bo on ateistą (W byciu ateistą jestem dobry!) jest od zawsze, z domu, niechrzczony i nieuwikłany w to bezwzględne pranie mózgu. A ja? No cóż, chrzczony, I komunia. Ten gorszy. Całe szczęście nie byłem u bierzmowania.
- To ty miałeś łatwiej!  - usiłowałem się bronić. - Od zawsze byłeś ateistą, a ja sam, własnymi siłami, musiałem do tego dojść.
- Tak?! - Łatwiej?! - A wiesz, jak dzieci potrafią być bezwzględne i wykluczać ze swego środowiska, gdy jest się innym?
Cholera, przekonał mnie, bo wiem, jakie potrafią być. Bezwzględne i brutalne.
Na dowód tego opowiedział mi historię swojego brata. On, również z tego samego domu, któregoś razu rzucił na forum klasy:
- Boga nie ma!
Więc od razu znalazło się kilku klasowych osiłków z już dobrze wypranymi mózgami, którzy stwierdzili, że bratu trzeba sprawić łomot, żeby go przekonać, że jednak Bóg jest. Czyli to co zwykle i to, co w historii powtarzało się tysiące razy - tak zwane nawracanie ogniem i mieczem.
Brat w obliczu zbliżającego się ewidentnie łomotu dał się o tyle "nawrócić", że stwierdził:
- Bóg jest, ale jest głupi.
To o tyle wyszło poza ciasnotę umysłów jego kolegów chcących sprawić mu łomot, że zdaje się nie wiedzieli, jak w takiej sytuacji się zachować. Kwestie do rozstrzygnięcia na ile Bóg jest mądry, a na ile głupi zdecydowanie przekraczały ich intelektualne możliwości i być może zostali usatysfakcjonowani fragmentem wypowiedzi brata Bóg jest, bo absurdu drugiej części wypowiedzi nie byli w stanie pojąć.
Ale ostatecznie nie dowiedziałem się, czy brat ten łomot dostał, czy nie. Nie dowiedziałem się też, czy brat  pozostał ateistą, czy też się "nawrócił". Będę musiał dopytać.
- A z kościoła się wypisałeś?! - Justus Wspaniały nie odpuszczał, bo nie zwykł, no chyba że sprawa dotyczyłaby Lekarki. Ale i tego nie byłbym do końca pewien. - To się nazywa apostazja! - dodał, bo "oczywiście" nie wiedziałem.
- Nie.
- No widzisz... - kiwnął lekceważąco głową.
- Ale się za to zabiorę! - starałem się zachować resztkę twarzy.
Doczytałem, jakie są skutki apostazji. Bardzo sympatyczne.
Skutki natury natury religijno-kanoniczno-obrzędowej
- kara ekskomuniki latae sententiae wiążąca mocą samego prawa, która następuje automatycznie po czynie (nie musi być ogłoszona oficjalnie)
-niemożność sprawowania i przyjmowania sakramentów (i tak nie przyjmowałem)
- nie można być ministrantem (to rzeczywiście dla mnie straszny cios)
 zakaz wykonywania funkcji w Kościele (m. in.: funkcji chrzestnego, świadka bierzmowania, świadka zawarcia małżeństwa) (jak wyżej)
- pozbawienie pogrzebu kościelnego (o, to jest dla mnie wielka sprawa i wielka łaska. Od dawna wszyscy wiedzą, że chcę mieć pogrzeb cywilny, bez żadnych pień księdza nad moją trumną i innych smutasów. Najlepiej z jakąś cygańską kapelą lub tym podobnym. A ponieważ wielokrotnie byłem świadkiem łamania przez rodzinę ostatniej woli zmarłego, więc tutaj takich zakusów, żeby tatusiowi sprawić piękny, porządny, katolicki pogrzeb, za pieniądze oczywiście, nie będzie być mogło. Bo przecież w życiu bywa różnie i mogę po śmierci wpaść w ręce rodziny, która może nie uszanować mojej woli. A tak pozamiatane - apostazja zlikwiduje takie zakusy. Chyba?!...)
- zakaz przynależności do publicznych stowarzyszeń, ruchów i organizacji kościelnych i katolickich
 niemożność wzięcia ślubu w kanonicznej formie zawarcia małżeństwa (tak jak między dwojgiem katolików). Możliwe jest wzięcie ślubu w formie przewidzianej dla pary mieszanej (jedno z małżonków jest wyznania katolickiego, a drugie nie).(całkowicie nie dotyczy)

Skutki społeczno-obyczajowe
Oprócz organizacyjnych sankcji ze strony Kościoła należy być też przygotowanym na społeczne sankcje ze strony swego otoczenia i rodziny. Różnorakie formy ostracyzmu nie muszą wystąpić, ale mogą i trzeba być tego świadomym. Konflikt rodzinny powinno się uprzedzić poważną i szczerą rozmową.(owszem rozmowy były i są, szczere i brutalne. Ale z ostracyzmem się nie spotkałem.)

Skutki w świetle prawa cywilnego
Jedną z ważnych zasad polskiego prawa jest bezstronność w sprawach przekonań religijnych. System prawny w jednakowy sposób traktuje ludzi, którzy należą do jakichś związków wyznaniowych i tych, którzy z nich wystąpili. W zasadzie jedynym prawnym aspektem formalnego wystąpienia jest to, że Kościół powinien zaprzestać przetwarzania niektórych danych osobowych (niezwiązanych z sakramentami) osób opuszczających tą organizację. (pięknie, ale przy PIS-ie już taki pewien nie byłbym).
 
Na koniec tego wątku Justus Wspaniały nawet nas nie zaskoczył. Stwierdził, że wszelkie przekonania są sprawą osobistą I dopóki z tego powodu nie dzieje się krzywda drugiemu człowiekowi nikomu nic do przekonań danej osoby.
Zgodziliśmy się z tym całkowicie. Ale i tak nie mogłem zrozumieć Lekarki, jak można wierzyć w Boga, tak jak nie mogłem zrozumieć Justusa Wspaniałego, mężczyzny, że nie pije wódki. Nie ta skala, ale jednak. 
Tak więc czas spędziliśmy niezwykle sympatycznie wspierani nalewkami, winem i zapiekanką na ziemniakach i kiełbasie przygotowaną przez Lekarkę. 
 
Spać poszliśmy o 23.00. Późnawo, ale po raz pierwszy od wielu dni jak normalni ludzie. 
 
SOBOTA (02.04)
No i rano było mi ciężko zwlec się z wyra.
 
Mimo że była już 07.00.
Od razu rozpaliłem w kozie w dolnym gościnnym mieszkaniu. A potem cyzelowałem swoje porządki, a Żona robiła swoje.
Ledwo zjedliśmy I Posiłek, gdy panią przywiózł mąż. Pół godziny przed zapowiadanym czasem. Bo zgodziliśmy się na jej przyjazd wcześniej, czyli 12.00 - 13.00.
Oboje z Metropolii. Lat czterdzieści plus, oboje dziwni, on bardziej. Albo nieśmiały, albo nie chciał sobie zawracać głowy, skoro nie zostawał, moimi próbami przełamania pierwszych lodów. Trochę się tylko ożywił, gdy kulturalnie wypytałem go o profesję. 
Pani zostawała bez samochodu, więc z tego powodu wietrzyłem dodatkowe problemy, ale ona zapewniała nas, że przywiozła ze sobą zapas jedzenia na cały pobyt i że niczego nie potrzebuje oprócz, co było w delikatnym podtekście, świętego spokoju. 

Ponieważ nie mogłem ze sobą dojść do ładu, postanowiłem trochę się przespać. Zajęło mi to ponad godzinkę, ale zadziałało pozytywnie. A gdy dodatkowo, dla rozruchu, porąbałem partię drewna, wróciłem do normalnej formy.
Gdy pisałem, przyszedł mms od Lekarki. Znowu byli nad tym jeziorkiem w lesie, którego myśmy nie odkryli. I tak od słowa do słowa zaprosiliśmy ich do nas na wino i orzechówkę, na 18.00, Bo potem o 19.00 jest mecz Igi i w tym czasie towarzysko będę się udzielał na ćwierć gwizdka. Chyba obie strony po wczorajszym czuły niedosyt, bo się umówiliśmy.
W te pędy zlałem resztki orzechówki jeszcze z orzechów Dzikiej Ziemianki i Mądrego Leśnika. Nalewka w ilości 10 l była zrobiona przez mnie jakieś 6 - 7 lat temu, więc musiała się do tej pory świetnie przegryźć. Lekarce smakowała bardzo (kilka powtórek), Justus po pierwszej próbce podziękował. Ale on ma wyrafinowany nalewkowy smak, więc się nie przejąłem.
Całe towarzystwo bardzo się znalazło w kwestii oglądania przeze mnie meczu. Chciałem skromnie, na uboczu, przy stole, ale wszyscy zaproponowali, żebym z laptopem usiadł obok Justusa Wspaniałego, który też by podglądał. W ten sposób zrobiła się bezkolizyjna sytuacja, bo ja dźwięk wyłączyłem, transmisji słuchałem tylko na lewej słuchawce, a prawym uchem od czasu do czasu mogłem towarzysko się udzielać. Dodatkowo z Justusem Wspaniałym mogliśmy na gorąco komentować mecz, co było fajne. Oczywiście na tenisie to on się zna i w zasadzie mógłbym tę uwagę sobie darować jako bezsensowną, bo Justus Wspaniały zna się na wszystkim!
Iga Świątek wygrała w finale Miami z Naomi Osaką 2:0 (6:4, 6:0), co tylko kolejny raz pokazało jej moc i, jako czwarta w historii, dołączyła do elitarnego grona tenisistek, które zdobyły Sunshine Double.
 
Jak na ostatnie czasy położyliśmy się spać bardzo przyzwoicie, chyba przed jedenastą.

NIEDZIELA (03.04)

No i dzisiaj z wielkim trudem wstawałem.
 
Z racji niedzieli nastawiłem smartfona na 08.30, ale ledwo się zwlokłem przed dziewiątą. Obowiązki i obowiązkowość. Ale gdyby nie one, to bym spał i spał.
Żonie się zaś tak porobiło, że wstała dopiero o 09.30. Znowu nie wiedzieliśmy, kiedy wrócimy do normy. 
Całe rano mocowaliśmy się z problemem Uzdrowiska i ślęczeliśmy nad umową, której projekt przysłała nam Pani z Metropolii. Mocno to nas wypaliło, ale nakazało być ostrożnym. Bo żartów nie ma.
Żona była na tyle zgnębiona, że należało coś z tym zrobić. Ja na takie jej stany mam niezawodne sposoby. Zaprosiłem ją do Nowego Kulinarnego Miejsca, bo i niedziela, i dawno nie byliśmy. Ja zjadłem to co zwykle - sandacza, na  deser sernik i americano. Żona dość nietypowo, bo pysznego karpia i podwójne espresso.
Nastrój, jeszcze przed przyjazdem do restauracji, poprawił nam widok boćka stojącego na gnieździe. Taki klasyczny wypłoch. Musiał przylecieć niedawno, bo pióra miał zmierzwione, w ogólnym nieładzie, i brudne. Stał nieruchomo i wyraźnie odtajawywał po długiej i ciężkiej drodze.
Czyli wiosna w pełni.

Wieczorem obejrzeliśmy pilota amerykańskiego serialu Sposób na morderstwo. Stwierdziliśmy po obejrzeniu, że damy mu szansę i jutro obejrzymy kolejny odcinek lub może dwa, żeby poczuć klimat.
- Bo mi to pozwala wieczorem odciągnąć myśli i w ten sposób wypoczywam. - wyjaśniła Żona coś, o czym od dawna dobrze wiedziałem.

PONIEDZIAŁEK (04.04)

No i dzisiaj wstałem o 07.00.
 
W ramach powrotu do normalności. 
Ale było ciężko.
Pisałem, ale w końcu miałem dość i zabrałem się za pracę, z którą nosiłem się już od tygodnia. Od dłuższego czasu deszczów jak na lekarstwo. Więcej, nie było wcale. Susza. Postanowiłem więc dzisiaj uruchomić wiosenno-letni system podlewania. Gdyby było ciepło, byłoby łatwiej. Ale nie było. Wszystkie węże sztywne, pozgniatane i pozałamywane. Trzeba je było "prostować". Pompę po zalaniu wodą uruchomiłem bez problemu, ale system nie działał. Musiałem więc pałować się ponad miarę. Za radą Żony po kolei sprawdzałem poszczególne elementy (emelenty) połączeń i oczywiście na ten felerny trafiłem na końcu. Wąż nie był wsadzony w kolanko porządnie, do oporu, na siłę i przez niewidoczną nieszczelność pompa musiała zasycać powietrze i nie miała już sił, aby to robić z wodą. Ale w końcu zassała.
Inauguracyjnie więc podlałem klomb,  4 skrzynie, ogródek, trzy miejsca, w których w przyszłości mają rosnąć cukinie i dynia oraz 2 skrzynie z kompostem. Pewnie, że przy chłodzie i wietrze nie było to podlewanie, jak latem, ale satysfakcję miałem.
Nie spodziewałem się, że z tym będzie tyle zachodu, a potwierdzało to spore zmęczenie po niezłej gimnastyce.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił dwa razy.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz. Przy nas i oczywiście udało się jej nas zaskoczyć. Gdy Pani-gość przyjechała w sobotę ze swoim pieskiem, sunią i kundelkiem w jednym psie, wypuściliśmy Bertę, żeby miała towarzystwo i żeby patrzeć, co się będzie działo. Berta od razu wystartowała do zabawy, ale kundelek w ogóle nie reagował, tylko rozpaczliwie poszukiwał swego pana, który był odjechał. To widocznie było dla Berty za dużo, takie ignorowanie jej jako psa, więc szczeknęła, żeby zwrócić na siebie uwagę Bo przecież mogłybyśmy się tak fajnie pobawić. To nic nie dało, bo kundelek uparcie i do końca poszukiwał swego pana. Ale ubaw z naszej suni mieliśmy.
Godzina publikacji 18.38.
 
I cytat tygodnia: 
Bóg chrześcijański jest tak absurdalnym Bogiem, że powinien zostać zniesiony nawet jeśli istnieje. - Fredrich Nietzsche (niemiecki filozof, filolog klasyczny, prozaik i poeta)