poniedziałek, 28 listopada 2022

28.11.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 360 dni.

WTOREK (22.11)
No i dzień po publikacji.

A ta bieżąca, nowa, będzie dopiero w następnym tygodniu? Diabli wiedzą. Postanowiłem niczego nie planować i nie składać sobie obietnic. Samo przyjdzie.
 
W niedzielę, 13.11, wstałem o 05.00. Od razu zabrałem się do zaległości. Poza tym wyjeżdżaliśmy na krótki, pięciodniowy urlop, pierwszy od bodajże dwóch lat. 
Plan był prosty - nocleg w Spale, trzy noclegi w Kazimierzu Dolnym i spotkanie z Zaprzyjaźnioną Szkołą, powtórny nocleg w Spale i w piątek powrót do Wakacyjnej Wsi. Trasę i ten system mieliśmy obcykane.
Dopiero o 10.00 zabraliśmy się  za pakowanie. Goście wyjechali wcześnie i trzeba było wstępnie po nich ogarnąć mieszkanie. No i zdjąć flagę oraz załatwić dziesiątki dupereli.
Wyjechaliśmy o 12.05, a już o 12.06 natknęliśmy się na Lekarkę i Justusa Wspaniałego. Wracali ze spaceru. Rozmowa była króciutka, bez naszego wysiadania z samochodu. Lekarka za chwilę też miała wyruszyć w powrotną drogę do domu.
- Jedziemy na krótki urlop. - poinformowaliśmy. - Z pierwszym noclegiem w Spale.
- Wiem, gdzie jest Spała! - Justus Wspaniały zaskoczył nas odpowiedzią, a może nie.
 
Na miejscu byliśmy po 2. godzinach i 50. minutach jazdy non stop. Do tej pory jadąc na wschód Polski zawsze w Spale zatrzymywaliśmy się w Dworze Carskim. Piękny, zabytkowy obiekt, ciekawie zaaranżowany, z pobliskimi zielonymi terenami, które załatwiały sprawę wychodzenia z Bertą na spacery. Tym razem musieliśmy odpuścić, bo właściciel podniósł ceny grubo powyżej "strategii gospodarczej" wyznaczanej przez pisowski rząd. Ale i bez niej miał prawo. Rynek. I tu muszę przyznać rację Prezesowi, który w świetle podwyżek stawek ZUS dla prowadzących działalność gospodarczą w 2023 roku się wypowiedział: Jak kogoś nie stać na płacenie wyższych stawek, to niech nie prowadzi firmy. Czyli w naszym przypadku Nie stać cię na Dwór Carski, to ... <spadaj, stary dziadu!>
Wszystko to bym rozumiał, gdyby nie perfidny, świadomy i cyniczny brak konsekwentnego postępowania. Bo w takim razie dlaczego wprowadza się głęboko socjalistyczny system gospodarczy z jego rozdawnictwem, ręcznym sterowaniem, zasiłkami, kolesiostwem, dodrukowywaniem pieniędzy i tym podobnym, rodem, na przykład, z Wenezueli? Oczywiście, że pytanie jest głupie, świadczące, że nie wyciągnąłem żadnych wniosków z mojego 72. letniego życia. Wygląda na to, że ja się na polityce nie znam. Mam tylko, a może aż, zdrowy rozsądek. Przypomnę więc cytat umieszczony we wPiSie  z 14.11: Zatem, jeśli okłamujemy rząd, to przestępstwo, ale jeśli rząd okłamuje nas, to polityka. - Bill Murray (amerykański aktor filmowy, pisarz, komik).
W tym kontekście zadziwia jej niespójność, co tylko potwierdza, że się na niej nie znam. W latach 1997-98, kiedy znaczna część Polski przeżywała koszmar powodzi i kiedy tysiące gospodarstw zostało przez żywioł zniszczonych a ludzie przeżywali tragedie tracąc często dorobek życia, oczywiście nigdzie nieubezpieczeni i żebrzący naiwnie o pomoc od państwa, to właśnie ówczesny premier, Włodzimierz Cimoszewicz, wypowiedział legendarne już zdanie Trzeba się ubezpieczać... Mocno kapitalistyczne i realistyczne. A przecież pochodził z ugrupowania SLD (Sojusz Lewicy Demokratycznej), partii nawet nie będącej pokłosiem PZPR (Polska Zjednoczona Partia Robotnicza), tylko, jako żywo, jej kontynuatorką, z Cimoszewiczami, Oleksami, Millerami i szeregiem innych, którzy byli prominentami w PRL-u i bez żadnej żenady również w kapitalizmie czerpali, i nadal czerpią, z tego faktu oczywiste osobiste korzyści. I teraz PiS z wypowiedzią swojego prezesa o składkach ZUS idealnie się wpisuje w podobną politykę jednocześnie programowo odżegnując się od komuny i jej spadkobierców niczym od czerwonego diabła. Żeby było śmieszniej, przypomnę, że to właśnie za czasów sld-owskich rządów, z Leszkiem Millerem jako ówczesnym premierem, został ratyfikowany konkordat z Watykanem, chociaż on sam, tenżesz Miller, twierdzi, że właściwie wszystko odbyło się za rządów Hanny Suchockiej (Unia Demokratyczna/Unia Wolności).
Można naprawdę zgłupieć. Ale gdy się przyjmie za wspólny mianownik pieniądz, to wszystko nagle staje się jasne.
 
Oczywiście Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Nocowaliśmy w Rezydencji Spalskiej. Te wszystkie nazwy po zaborach są oczywiście nadmuchane, ale to nam nie przeszkadzało, zwłaszcza że Rezydencja za znacznie mniejsze pieniądze zaproponowała nam lokum dwupokojowe. W Dworze Carskim raz mieliśmy pokój na tyle mały, że, żeby dostać się do łazienki, trzeba było przedostawać się nad legowiskiem Berty (nigdzie indziej nie dało się go upchnąć) z nią zalegającą. I gdy tylko stawiało się olbrzymi krok, Piesek się płoszył, zwłaszcza gdy byłem to ja, wstawał i usiłował czmychnąć, co nakazywało przechodzącemu stawiać krok jeszcze większy, ale przecież gdzieś granice anatomiczne musiały być, zwłaszcza u mnie, mężczyzny, któremu bozia zakłóciła proporcje i dała nieduży wzrost, a więc niezbyt długie nogi. Nocą zaś było szczególnie niebezpiecznie. Dla mnie, nie dla Pieska. Ciemność i moja nieprzytomność groziły, że na mordę wpadnę z hukiem do łazienki zahaczywszy o olbrzymie cielsko, wielkie, gdy leżało, a co dopiero mówić, gdy w panice się zrywało. Dla Żony również, bo wyrwana z głębokiego snu mogłaby z powodu łomotu, raz, dostać zawału, dwa, dostać zawału widząc męża leżącego we krwi. 
Na szczęście nigdy do tego nie doszło. Zawsze potem polowaliśmy na taki jeden większy, na I piętrze, ale i on przecież nie załatwiał sprawy donośnego i głębokiego chrapania Grubej Berty. A w Rezydencji wystarczyło tylko przymknąć drzwi do sypialni. Poza tym, wstając rano, mogłem bez specjalnego uwzględniania śpiącej Żony zrobić sobie kawę i nawet trochę poPiSać.
Ponadto, "dzięki" Rezydencji, odkryliśmy piękny teren spacerowy, idealny na wyjścia z Pieskiem. Cisza i spokój. Wokół rozlewiska tworzonego przez Gać, która za chwilę wpadała do Pilicy (ósma rzeka w Polsce pod względem długości), było mnóstwo trawiastej powierzchni i drzew, pod którymi zalegające liście, miło szeleszczące w trakcie robienia kupy, ewidentnie podwyższały standard.

Chcieliśmy zjeść w Zajeździe Spalskim, względem którego mamy dobre wspomnienia chociażby z powodu odkrycia dla mnie przez Żonę Stumbrasa. Ale w środku było Jak na razie to tu tak sobie. Tłum ludzi o charakterystycznej rubasznej, rodzinnej, polskiej, zawłaszczającej przestrzeń na kilka sposobów, proweniencji. Pośpiech pań kelnerek, w zasadzie zrozumiały, ale nie tworzący atmosfery, a raczej tworzący takiego baru szybkiej obsługi, muzyka z radia z reklamami o sposobach łagodzenia bolesnych menstruacji i o walce z prostatą, atmosfera swojska z dźwiękami telefonów nastawionych na maksymalną głośność i takimiż nieskrępowanymi rozmowami. Na dodatek nie było wina. Wyszło według pani kelnerki. My też wyszliśmy. Do hotelu Mościcki, gdzie w tamtejszej restauracji pod każdym względem była inna bajka. Nie będę wymieniał. Wystarczy w powyższym oPiSie użyć w każdym jego miejscu słów z przeciwległego bieguna lub stosownych zaprzeczeń.
Pan kelner reprezentujący spokój, fachowość, partnerstwo i profesjonalne doradztwo na koniec namawiał nas delikatnie i z wyczuciem na deser bez tego przykrego i dość agresywnego sformułowania Podać coś jeszcze?! Ale mu wyjaśniliśmy, że w związku z deserem to my musimy pójść gdzie indziej, do Carskiej Wieży, żeby zmienić miejsce, bo już tak mamy. Umówiliśmy się na jutro, na śniadanie.

Niestety w Carskiej Wieży było podobnie, jak w Zajeździe Spalskim. Po prostu kończył się polski weekend. Dodatkowo zrobiło się nam smutno, bo nie było tej "naszej", niezwykle specyficznej, pani sprzed dwóch lat, która miejscu dodawała kolorytu. Te obecne jakieś takie pospolite, bez wyrazu, śpieszące się, na dodatek sporo otłuszczone, mimo że młode. Zero kontaktu i filingu. Gość ma zamówić, spożyć i spadać bez zbędnego zawracania głowy, bo Ja tu pracuję!
Ale deser zjedliśmy, bo ciągle podają smaczne.
O 19.00 Żona już leżała w łóżku, Berta była po wieczornym sikaniu i chrapała, ja zaś siedziałem przy laptopie i czekałem na 20.00. O tej godzinie Szczecin powinien był wrócić po weekendzie do Wakacyjnej Wsi i dać nam znać, czy wszystko w porządku. Wrócił i dał znać o 20.30. Mogłem iść spać.

W poniedziałek, 14.11, wyjechaliśmy ze Spały o 11.30. Po śniadaniu w Mościckim. Obsługiwała nas pani, którą prowokowałem, żeby się uśmiechała, bo wtedy z sympatycznej stawała się mega sympatyczna, normalna, bez przykrywki swojej profesji, a przede wszystkim w oczach młodniała i stawała się dziewczyną.
Do Kazimierza jechaliśmy non stop 2 godz. i 50 minut. Nigdzie po drodze nie błądząc o co jest łatwo, bo w okolicach Piotrkowa Trybunalskiego S8 gwałtownie zmienia kierunek z północno-wschodniego na południowy stając się drogą A1. Raz już udało się nam ominąć zjazd na Piotrków i nie mogliśmy kontynuować dalszej jazdy S8, ponownie na kierunek północno-wschodni, do Tomaszowa Mazowieckiego, i jakieś 30 km, bo nie było zjazdów z racji remontu drogi, gnaliśmy do Katowic. Gdzie Rzym, gdzie Krym, gdzie karczmy babińskie? (były trzy, a historia powiedzenia jest bardzo ciekawa i nie taka oczywista na pierwszy rzut oka).
Stanęliśmy w Sercu Miasta przy ulicy Zamkowej. Minuta drogi do Rynku. Rok temu też tam byliśmy i z tej racji sympatyczny młody gospodarz nie oczekiwał od nas, jako stałych gości, zaliczki na pobyt. Tym razem zamieszkaliśmy na górze, równie komfortowej, co dół. W obu przypadkach ma się do dyspozycji dwa spore pokoje, wyposażoną kuchnię, przedpokój i łazienkę. Duży komfort i urok, bo nie dość, że piękny budyneczek, to wewnątrz klimatyczne wyposażenie, takie od Sasa do Lasa, co nam zawsze bardzo odpowiada, bo nie ma w tym hotelowego drylu, czysto, o bliskości Rynku wspomniałem, jest gdzie wyjść z Pieskiem, no i parking przy tej samej ulicy, trochę pod górę, w odległości 50. metrów.
Wypakowaliśmy się, Inteligentne Auto przeparkowałem i gdy wracałem, natknąłem się na dwóch facetów, lat około czterdziestu, idących pod górę i żywo dyskutujących po angielsku. Jednego z nich rozpoznałem natychmiast. Zastąpiłem mu prowokacyjnie drogę, więc się zatrzymali i stali zdezorientowani. Delektowałem się tą chwilą sztucznie ją przedłużając, by za chwilę wykrzyknąć imię mojego słuchacza, który skończył Szkołę 20 lat temu i od tego czasu się nie widzieliśmy.
- Dyrektooor! - wydarł się osłupiały rozpoznając mnie dopiero po głosie, po czym rzuciliśmy się sobie w ramiona. Jego towarzysz stał jeszcze bardziej ogłupiały nie rozumiejąc niczego, zwłaszcza że nie znał polskiego, bo był Amerykaninem z Tennessee.
Zrobiło mi się miło, skoro słuchacz mógł tak zareagować na widok dyrektora. Może dla niego wtedy byłem przyzwoitym dyrektorem, tzw. ludzkim, a może jakiekolwiek złe wspomnienia po 20. latach się zupełnie pozacierały, a może, a raczej na pewno, jako mężczyzna czterdziestoczteroletni miał zupełnie inny ogląd na życie i perspektywę.
Słuchacz w końcu wyjaśnił wszystko swojemu towarzyszowi i nas przedstawił. Okazał się nim być pastor, baptysta (jak Hel), lat 39, o co nie omieszkałem dopytać. Przyleciał do Europy, teraz do Polski, aby brać udział w szkoleniach (pastorów chyba, ale dyskretnie nie dopytywałem) i w spotkaniach, zebraniach, ceremoniach, ogólnie w zborach. A następnego dnia odlatywał do Bułgarii dalej głosić słowo boże! Ta moja ewidentna złośliwość powstała dopiero teraz, na blogu, bo w trakcie rozmowy byłem kulturalny, nie prowokowałem, nie szydziłem i się nie wyzłośliwiałem. Swoje stanowisko ateisty przedstawiałem za pomocą moich różnych historii związanych z Synem, Synową i Wnukami, co samo w sobie było humorystyczne i bawiło moich adwersarzy.
A skąd ta znajomość Słuchacza z Pastorem. Otóż jeszcze za czasów szkolnych Słuchacz udzielał się na różne sposoby w szeroko pojętych środowiskach chrześcijańskich animując i uczestnicząc w wielu przedsięwzięciach muzycznych (festiwale, pomniejsze działania) dotyczących muzyki i piosenki religijnej. Robił to ze swoją żoną, którą wtedy poznaliśmy, córką (jedną z trzech) polskiego artysty, twórcy muzyki, piosenek i wręcz rozbudowanych operowych utworów, którego opisanie słowami kultowy, ekstrawagancki, niespotykany, ekscentryczny, oryginalny, osobliwy, pionierski jest nie na miejscu i nie oddaje niczego, co wniósł do polskiej kultury. Chyba najtrafniejszym określeniem tego nieżyjącego już artysty byłoby określenie Człowiek-Instytucja. Ale i ono niewiele mówi. Jego dwie piosenki mam na swojej liście 100.
Słuchacz jeżdżąc z żoną po świecie i biorąc udział w wielu artystycznych przedsięwzięciach właśnie w ten sposób poznał amerykańskiego pastora. Teraz, po iluś przeprowadzkach, mieszkają z trójką dzieci gdzieś pod Stolicą.

W końcu zadzwoniła Żona nie potrafiąc zrozumieć faktu, że z kimś tak długo rozmawiam (słyszała mnie z ulicy), tu w Kazimierzu, więc dałem na głośność i była okazja, żeby w ten sposób mogli się przywitać i pozdrowić, bo jedno i drugie o sobie pamiętali.
Ze Słuchaczem wymieniliśmy się numerami telefonów Bo kto wie, co będzie w przyszłości, skoro tu, w Kazimierzu...
 
Przed tą całą "aferą" zadzwonił Mineralog (przypomnę - kolega ze studiów; we dwójkę organizujemy zjazd). Akurat złapał nas w momencie wypakowywania się. Obiecałem, że oddzwonię za 15 minut. Zadzwoniłem za godzinę i 15 minut i to dopiero po jego kolejnym telefonie. Zaskoczył mnie swoją irytacją w kierunku lekkiego obrażenia się. Bo to zupełnie nie było do niego podobne. Porozmawialiśmy o wszystkim, o zjeździe (nie wiedzieć dlaczego, bo nic się nie zmieniło w tej kwestii, po wstępnych wszelakich ustaleniach, panuje "sezon ogórkowy"), o naszym pobycie w Kazimierzu i oczywiście o zdrowiu. I tu chyba leży drobny problem. Mineralog, o czym przekonaliśmy się osobiście, gdy nocował razem ze swoją żoną w Wakacyjnej Wsi, ma problemy ze słuchem. Nie jest to głuchota, ale coś na rzeczy jest. Nie zauważyłem, żeby nosił aparat słuchowy (ja na pewno nie<!>, gdyby mnie taka starcza przypadłość dopadła), a to jest mocno uciążliwe dla otoczenia, a dla głuchego nie, bo skoro nie słyszy... Prostą drogą prowadzi to do nieporozumień, zwłaszcza gdy rozmawia się przez telefon. Ale skoro rozmawialiśmy vis a vis i tete-a-tete (prawie) i potem, po paru miesiącach Mineralog pyta o sprawy, jakbyśmy ich już kilkakrotnie nie wałkowali, to jest to zastanawiające i niepokojące. Rozmowę zakończyliśmy przyjaźnie.
 
Po takich niespodziewanych i szybkich wrażeniach o 16.00 spotkaliśmy się z Zaprzyjaźnioną Szkołą. Rzuciliśmy się w ramiona Żony Dyrektora i Męża Dyrektorki. Widzieliśmy się po roku. Przedostatni  raz był to również Kazimierz, gdzie odbyło się trójstronne spotkanie, aby ich poznać z Nowym Dyrektorem i z Otwartą Na Wyzwania, a ostatni, właśnie rok temu, gdy gościliśmy ich w Wakacyjnej Wsi.
Nie dało się zadekować w AKUKU, jak dwa lata temu, bo w poniedziałek i we wtorek mieli po weekendzie zamknięte. Wylądowaliśmy więc nieopodal, Pod Wietrzną Górą, dysponującą ciekawym menu i... Pilsnerem Urquellem, w którym gustuje również Mąż Dyrektorki. Nie tak maniacko jak ja, ale rozumiemy się bez słów. 
Przy chaotycznych rozmowach, przy monologach lub oddzielnych dialogach (Żona - Żona Dyrektora, ja - Mąż Dyrektorki), kiedy chcieliśmy błyskawicznie nadrobić ten rok, siedzieliśmy ze trzy godziny, by potem zmienić klimat i przenieść się do Rynku. Kolejne, ponad dwie,  przesiedzieliśmy U Radka. Obsługująca nas pani sobą dodatkowo tworzyła klimat miejsca. Była dziwna z wyglądu i z zachowania, ale inteligentna i intrygująca.
Z Zaprzyjaźnioną Szkołą rozstaliśmy się o 22.00. Sześć godzin i chyba nie byliśmy sobą nasyceni.
 
We wtorek, 15.11, śniadanie zjedliśmy Pod Wietrzną Górą. Ponieważ byli na nim również, a raczej przede wszystkim, hotelowi goście, więc bez problemów mieliśmy do dyspozycji stół szwedzki, bo przy takiej ilości śniadaniowiczów restauracji opłacało się uruchamiać kombajn. A to lubimy zwłaszcza wtedy, kiedy sami możemy zrobić sobie poranną kawę, nawet dwie, a czasami i trzy i celebrować bez pospiechu poranek.
Z Zaprzyjaźnioną Szkołą spotkaliśmy się przed ich lokum na Krakowskiej. Byli po śniadaniu serwowanym przez Willę Kazimierz Dolny, w której stanęli. 
Ustaliliśmy, że ten dzień spędzimy razem z kilkoma odsapkami od siebie. Żeby się nie przejadło i żeby nie pojawił się odruch wymiotny z przesytu. 
Tak więc najpierw zafundowaliśmy sobie spacer Krakowską komentując wszystko po drodze. Krakowska w Kazimierzu Dolnym jest bodajże najpiękniejszą, a na pewno najciekawszą ulicą, jaką udało mi się w życiu zobaczyć. Wyłączam z tej oceny mnóstwo ulic w większych lub olbrzymich miastach, czy też w metropoliach, bo to inna bajka.
Miejska, ale cicha, uśpiona, jakby wiejska, z brukiem na ulicy i z domami o niepowtarzalnej architekturze, wplecionymi w kazimierskie wzgórza, często przez to niewidocznymi w całości, ale widziane fragmenty tylko dodawały im i całej ulicy aury tajemniczości. Czy chcielibyśmy tam mieszkać, gdyby było nas stać? Nie. Zawsze tęsknilibyśmy za naszą architekturą, za "naszą" Polską z jednak mniejszym jej pisowstwem i kościółkowstwem. 
Potem dokładnie spenetrowaliśmy Rynek i okolice, i niczym niezrażeni, maniacko typowaliśmy miejsca z przesłaniem No zobacz, a tutaj, na przykład, to jakby się nam żyło?!
"Umęczeni" postanowiliśmy zrobić sobie odsapkę. A po niej spotkaliśmy się znowu i po kolejnym spacerze wylądowaliśmy w Agharcie (początek Krakowskiej, vis a vis Pod Wietrzną Górą) na "małe co nieco", jak to określił Mąż Dyrektorki. 
I znowu postanowiliśmy zrobić sobie przerwę od nas samych. Na 17.00 umówiliśmy się w Łaźni, której właścicielem od 2013 roku jest Stowarzyszenie Filmowców Polskich, by w restauracji Stara Łaźnia spędzić cały wieczór. To ta restauracja, w której dwa lata temu jednego dnia byliśmy na śniadaniu.  Zamówionego tatara popijałem wódką, co doskonale pamiętam. Pan kelner niczemu się nie dziwił. Zapewne nie takie rzeczy widział u filmowców.
- A potem poszedłeś spać... - przypomniała Żona, gdy wychodziliśmy ze Starej Łaźni upewniwszy się, że działa i że wieczorem można przyjść.
Tego elementu (emelentu) naszego pobytu w Kazimierzu już nie pamiętałem.
 
Wieczorne spotkanie było długie i bardzo sympatyczne. Trochę popsuły nam się humory, gdy jeden z kelnerów, niepotrzebnie, impulsywnie, nieprofesjonalnie, na zasadzie robienia pewnej afery i paniki, głośno w sali zakomunikował, że rakieta nieznanego pochodzenia zabiła dwóch polskich rolników w okolicach Hrubieszowa. Co to miało niby dać i co my wszyscy, tam obecni, mieliśmy z tą wiedzą niby robić?! I tak później byśmy się na tę informację natknęli, i tak wszyscy byśmy przeżywali śmierć dwóch, Bogu ducha, winnych ludzi.
Mieliśmy uciekać?! Łapać za karabiny?! Kopać naprędce tunele przeciwatomowe?! Odległość w linii prostej od tego miejsca do Kazimierza wynosiła mniej więcej 150 km. Dodając do tego drugie tyle (miejsce wystrzelenia), robiło się 300, którą to odległość atomowy pocisk balistyczny pokonałby w, powiedzmy, 50 sekund. Czyli nie zdążyłbym nawet poznać smaku drugiego łyka Pilsnera Urquella, który jest zasadniczy dla konsumpcji, kiedy pierdolnęłoby na amen. Piękna śmierć! W takim towarzystwie i w takich okolicznościach. Tylko po co, do kurwy nędzy, taki pocisk miałby uderzać w Kazimierz?! Do chuja pana miłego, nie dajmy się zwariować! Jeśli to zamierzał pan kelner, proszę bardzo, ale na pewno nie ja!

W tej sytuacji opis naszego spotkania mógłby się okazać nie na miejscu, niepoważny, to mało powiedziane, i bulwersujący. Ale, tak jak powiedziałem, postanowiłem nie dać się zwariować. Na większość spraw nie mamy wpływu, a na te, na które mamy, to najczęściej się nam tylko wydaje, że mamy. Więc co pozostaje? Zwyczajnie żyć.
Obsługiwała nas młoda kelnerka. Wprawnym uchem wyłapywałem drobne odstępstwa od akcentu i pewne dziwne sformułowania. Okazało się, że dziewczyna jest z... Ukrainy. Bardzo poukładana w kwestii swoich planów i pomysłów na życie tutaj, w Polsce. Spodobała się nam.
Wszyscy coś tam sobie powybierali do jedzenia i do picia.
- Poproszę Pilsnera Urquella, ale o temperaturze pokojowej. -  odezwałem się standardowo.
Za chwilę pani przyniosła butelkę tak zimną, że nie szło jej utrzymać. Zanim się zorientowałem, była otwarta.
- Ale ja prosiłem o Pilsnera Urquella w temperaturze pokojowej... - patrzyłem na nią wyczekująco.
Zabrała bez szemrania, ale odchodziła nieszczęśliwa. Jakaś kasa w plecy. Patrzyłem za nią również nieszczęśliwy. Taka strata, tyle dobra się zmarnuje, bo kto to teraz wypije? Raczej nikt z obsługi, a wywietrzałego nie podadzą kolejnemu gościowi. To nie PRL. Przez chwilę zmagałem się ze sobą, bo  z tyłu głowy tliła się myśl człowieka wychowanego w komunie No dobra, niech będzie!, ale ponieważ to nie był jednak PRL...
Za chwilę pani przyszła z kolejną butelką. Nie wierzyłem własnym oczom, a raczej zmysłowi dotyku. Była cieplutka.
- A to państwo podgrzewacie zimne piwo w mikroweli? - zapytałem delikatnie złośliwie, żeby jednak dziewczynę oszczędzić. Nie zdążyła zareagować, gdy akurat napatoczył się szef.
- Ale my w życiu piwa nie podgrzewamy! - kulturalnie się oburzył słysząc taką insynuację. - Nie ma takiej opcji!
- To proszę dotknąć butelkę! - spokojnie zareagowałem. Po drobnym śledztwie okazało się, że pani wzięła akurat tę, która cały czas stała nad ekspresem do kawy. Bardzo śmieszne.
W tej, wydawałoby się patowej sytuacji, zachowałem się, jak Salomon. 
- To proszę tę zostawić i przynieść mi poprzednią... - Będę sobie mieszał.

 Reszta spotkania przebiegła gładko, bez żadnych zgrzytów. Ale menu mnie nie powaliło. Nie wiedziałem, jak u pozostałej trójki, bo jakoś dziwnie na ten temat nie rozmawialiśmy. Może jednak trafili lepiej?
Ostatecznie podołaliśmy spotkaniu i zapobiegliśmy skiszeniu naszych nastrojów.
Przy rozstaniu umówiliśmy się, że jutro rano, po śniadaniu, koniecznie musimy pójść na górę Trzech Krzyży, skąd roztacza się piękny widok na Wisłę, na Kazimierz, zwłaszcza na jego Rynek.

W środę, 16.11, znowu zjedliśmy śniadanie Pod Wietrzną Górą. Tym razem byliśmy tylko my, więc na kombajn nie było co liczyć. Z sympatyczną panią wynegocjowaliśmy, że nie będziemy brali śniadania z menu według tamtejszych cen, tylko bardzo chętnie zapłacilibyśmy tyle samo, co wczoraj, przy szwedzkim stole, ale śniadanie byśmy sobie sami skomponowali. Pani chwyciła w lot.
- A to ja w kasie nabiję, że państwo zamówiliście z karty i słucham...
Widać było, że swoją kelnerską karierę musiała rozpocząć w komunie.
Zamówiliśmy skromnie - Żona jajecznicę na bekonie i twarożek z miodem, ja sadzone na bekonie i twarożek z miodem. Kawy mieliśmy pod dostatkiem.
 
Od rana padało, więc wycieczkę na Górę Trzech Krzyży jasny szlag trafił. Co było robić? Umówiliśmy się o 12.30 w Agharcie.
Tym razem obsługiwała nas inna pani.
- Pani mówi takim pięknym polskim - zagadałem,  gdy przyniosła desery. - I opowiada pani ze swadą, że aż przyjemnie się słucha. - Pani jest po polonistyce?
- Po ekonomii. - A co to jest swada?
Wytłumaczyłem. Ponieważ nie było nikogo oprócz nas, opowiedziała nam historię miejsca. Frapującą.
Właścicielka i szefowa jednocześnie nie wtrąca się do pracy swoich pracownic i im ufa. A one na tyle utożsamiają się z miejscem, że pracują tutaj wiele lat i wykonują same z siebie prace znacznie odbiegające od standardowych obowiązków - sprzątają, prowadzą renowację mebli i sprzętu, same z sobą ustalają zastępstwa w ogóle tym nie zawracając głowy szefowej.
- A moglibyśmy zobaczyć część hotelową? - Żonę zawsze takie klimaty interesowały.
Mieliśmy wspaniałą wycieczkę. Wszystko, korytarze, pokoje, kuchnie i łazienki, było urządzone w stylu kolonialnym, przemyślane co do szczegółu. Robiło wrażenie, tym bardziej, że coś takiego widzieliśmy pierwszy raz w życiu. Czy chcielibyśmy tam mieszkać, jako goście? Nie! Zawsze wybralibyśmy Serce Miasta ze względu na nieskrępowanie i wolność, które oferowało.

No i Zaprzyjaźniona Szkoła wyjechała. Nagle zrobiło się pusto. 
Wiele razy dyskutowaliśmy, dlaczego lubimy się z nimi spotykać. I zawsze nieodmiennie Żona odpowiadała:
- Bo ja przy nich wypoczywam.
Ja oczywiście również, ale jako osobnik gruboskórny, pochodzenia robotniczo-chłopskiego, na pewno mam mniejsze wymagania, a raczej słabsze odczucia. Mógłbym dodać, że lubimy się z nimi spotykać z powodu wielu ich cech, z powodu pary, którą tworzą, z powodu wspólnych zainteresowań i wieku. Można by wymieniać jeszcze wiele, chociażby poczucie humoru. Nie mają w sobie agresji, napastliwości, nawet wtedy, gdyby była zrozumiała i uzasadniona. I znoszą, tolerują moją, a to jest ich duży plus niewątpliwie.

Osamotnieni, przed 17.00, byliśmy już w AKUKU. Tej, w której dwa lata temu "odkryłem" swoją łysinę. Niestety, to nie była ta aura, co poprzednio. Brakowało Zaprzyjaźnionej Szkoły i przecież ciągle gdzieś się plątały duchy Nowego Dyrektora i Otwartej Na Wyzwania. Więc tylko wspominaliśmy i wymienialiśmy się smsowymi wspomnieniami z Żoną Dyrektora i z Mężem Dyrektorki.

O 18.00 oglądałem już w Sercu Miasta towarzyski mecz Polska : Chile. Wygraliśmy w mocno rezerwowym składzie po nijakiej, słabej grze 1:0. I tutaj muszę sobie postawić retoryczne pytanie - czy chcę, żeby Polska grała słabo, ale wygrywała, czy żeby efektownie, ale przegrywała?
 
W czwartek, 17.11, wracaliśmy do Spały.

PONIEDZIAŁEK (28.11)
No i co mogę powiedzieć oprócz tego, że zaległości narastają.  
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił osiem razy. Widocznie dotarł do Egiptu i nabrał wigoru. Poza tym wysłał jednego miłego, przypominającego smsa.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.44.
 
I cytat tygodnia: 
Okazja jest często tracona przez rozważanie. - Publilius Syrus (żyjący w I wieku p.n.e., wyzwoleniec, ostatni wybitny przedstawiciel teatru Republiki rzymskiej, twórca aforyzmów oraz twórca, odtwórca, a także improwizator mimów literackich na scenie).


poniedziałek, 21 listopada 2022

21.11.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 353 dni.

WTOREK (15.11)
No i dzień po publikacji. 

Obejmującej co prawda idealnie cały tydzień, tyle że nie ten ostatni, tylko... przedostatni. Biorąc pod uwagę fakt, że do piątku jesteśmy w podróży może być ciężko z nadrobieniem zaległości.  Ale cień szansy jest, bo pierwszy mecz Polski, z Meksykiem, odbędzie się 22. listopada, we wtorek, a więc dopiero dzień po tej, bieżącej publikacji. O dziwo obejmie ona znowu tydzień przedostatni i bieżący, czyli ostatni. Taką mam nadzieję. To się nazywa przesunięcie w fazie.

We wtorek, 08.11, wstałem o 05.30, Żona zaś o 07.00. Mieliśmy jechać do Córci i stawić się u niej o 11.00. Wydawałoby się, że czasu jest  aż nadto, gdyby nie fakt, że musieliśmy jechać na obkoło (jak niektórzy mówią), przez Metropolię. Po długiej nieobecności trzeba było zajrzeć do Nie Naszego Mieszkania.
Kilka dni temu do Żony zadzwoniła pani ze spółdzielni. Okazało się, że wszystkie piony i wszystkie mieszkania były poddane dezynsekcji, czyli walce przeciwko karaluchom, prusakom, pluskwom, molom, mrówkom, może również pchłom i wszom. Oczywiście sprawa jest beznadziejna w wytworzonym przez cywilizację zsypowym systemie pozbywania się odpadków, budowaniu bloków i niezdrowej kumulacji ludzkiego gatunku. Został stworzony prawdziwy raj dla wyżej wymienionych. Nawet jak ów ludzki gatunek poszedł ostatnio w tej kwestii trochę po rozum do głowy i zlikwidował możliwość pozbywania się odpadków do zsypów poprzez brutalne, bo inaczej nie można z ludzką hołotą, przyśrubowanie lub przyspawanie włazowych klap, to przecież zsypy pozostały jako idealne ciągi komunikacyjne dla  wyżej wymienionych. 
Dodatkowo istnieje zachodnia ułomność organizacyjna, której przykładem jest Nie Nasze Mieszkanie. Ostatnio stoi praktycznie niezamieszkane, a ile może się trafić takich zamieszkanych, ale zamkniętych z różnych powodów akurat w czasie działania odpowiedniej firmy? Co innego kultura wschodnia, patrz Chiny. Skoro tam można odrutować kolczaście miasto i otoczyć je innymi zmyślnymi kordonami zamykając miliony jego mieszkańców, to jakie znaczenie miałoby takie zamknięte Nie Nasze Mieszkanko? Drzwi byłyby wyważone w trymiga i to nawet nie komisyjnie. To mógłby być jeden z przewrotnych dowodów wyższości Wschodu nad Zachodem, czyli Świąt Wielkiej Nocy nad Świętami Bożego Narodzenia, jak mawiał świętej pamięci "profesor mniemanologii stosowanej", Jan Tadeusz Stanisławski. I dowód na "wyższość" systemów totalitarnych nad durnowatą demokracją. I to byłoby na tyle, jak zawsze kończył swój wykład ów "profesor".

Logika nakazywała mniemać, że te wszystkie "robale" po opryskach będą spieprzać do Nie Naszego Mieszkania. Co prawda, te z wysokich pięter raczej nie miały szans, ale te z pierwszego lub drugiego jak najbardziej. Żona mieszkała z rodzicami w bloku aż do zamążpójścia i z powodu karaluchów nabawiła się ciężkiej traumy.
- Do dziś pamiętam, że, gdy zapalałam światło, one z chrzęstem uciekały! - przypomniała mi o tym kolejny raz. - Widok był koszmarny! - Potem wzięłam się na sposób i zanim zapaliłam światło, robiłam trochę hałasu, żeby zdążyły się pochować. - Okropne!
Nie doświadczyłem, to nie wiem. Ale wiem, że wytoczyłbym im wojnę. Znając swoje konsekwentne postępowanie dzień w dzień bym je tłukł zasadzając się na nie, tak żeby nie zdążyły się odrodzić. Ostatnio tak zrobiłem z molami. Jakaś para młodych gości musiała je przywlec wraz ze swoim jedzeniem. Rozpanoszyły się w naszej części domu okrutnie. Najpierw odciąłem je od pokarmu i od możliwości składania tam jaj. A potem tylko regularnie tłukłem. I wiele się przy tym nauczyłem. Nie dopuszczałem, żeby larwy się przepoczwarzyły, gdy utłukłem jednego latającego osobnika, to szukałem do skutku drugiego, wiedząc że musi być do pary, a gdy zdarzało mi się natrafić na dwie kopulujące się sztuki, satysfakcja była zdecydowanie większa. Po miesiącu takich działań sytuacja wróciła do normy. I teraz nie ma żadnego molowego ducha.
- To ty idź sam i zobacz, jaka jest sytuacja. - Żona wypchnęła mnie na pierwszą linię frontu wiedząc, że i tysiące karaluchów nie zrobią na mnie żadnego wrażenia. - A ja pójdę z Bertą na spacer. - I potem wyjdź przed blok i mi powiedz. - Muszę siusiu i jak będzie wszystko w porządku, to wejdę do mieszkania.
Było w porządku. Żadnego hałasu ani śladu. Latarką (przezornie wziąłem z Wakacyjnej Wsi, czym u Żony nabiłem mnóstwo punktów) oświetliłem wszelkie zakamarki, kąty, ciągi wentylacyjne i hydrauliczne. Nic. Aż chciało się mieszkać.
- Wracaj - zadzwoniłem do Żony, która gdzieś, w bezpiecznej odległości od bloku, błąkała się z Pieskiem. - Droga wolna, możesz wchodzić!
Mogliśmy spokojnie jechać do Córci.

Wizyta zaczęła się tradycyjnie, zwłaszcza że była piękna pogoda i świeciło słońce. Musieliśmy obejść cały teren. Co z tego, że go znamy i pamiętamy. Za każdym pobytem jest inaczej i zawsze pięknie. Wnuka-V (7 miesięcy) woziłem w wózeczku uważając tylko, żeby przy manewrach nie oślepiało go słońce, bo natychmiast zaczynał się komicznie krzywić i "uciekać" główką chcąc się pozbyć tego natręctwa. W domu dostał cyca, a potem, usadowiony na specjalnym krzesełku, talerz z różnymi warzywami saute.
- Musi się przyzwyczajać do różnych smaków. - wyjaśniła Córcia. - Oczywiście musi być właściwa kolejność. - Najpierw cyc, czyli najeść się, a potem eksperymenty. - Przy odwrotnej kolejności natychmiast zaczyna się wkurzać!
Trudno się dziwić. Jak można się najeść samą zieleniną, zwłaszcza, że kierowany instynktem i małpią chwytliwością, ucapiwszy marchewkę lub brokuła już za nic go nie wypuszczał. Więc udawało się mu zglamać bezzębnymi dziąsłami to, co  wystawało poza rączkę i koniec. Należało wtedy rączkę otworzyć i dane warzywo trochę wysunąć do dalszego glamania, co nie było łatwe, bo przeważnie w rączce zastawało się właściwie już samą papkę stworzoną przez niezły ucisk małej rączki. Ale co popróbował, to jego.
- Tato, ja dla Wnuczki nie gotuję oddzielnie. - Je to co my, oczywiście mniej pikantnie. - Ale, na przykład, wszelkie kwachy, ogórki, itp., wcina aż miło.
Wnukowi-V dałem pić wodę z ... kubka. Za każdym jego przybliżeniem otwierał hecnie dziób i glamiąc pił.
- Powiedz mi - odpowiedziała Córcia, gdy się dziwiłem przy tym kubku - jaki jest sens przyzwyczajać go do smoczka, żeby go potem odzwyczajać i uczyć pić normalnie?
Po jedzeniu przyszedł czas na spanie. Wyszliśmy z wózkiem na spacer.
- Ale musimy iść w lewo, bo tu jest wysypany szuter i fajnie trzęsie wózkiem. - Zasypia od razu. - A w prawo, gdzie jest gładko i nie trzęsie, nie zaśpi za cholerę. - Córcia przybliżyła nam kolejne niuanse codziennego życia. 
Potem, w dorosłym życiu, zastanawiamy się, dlaczego zasypiamy akurat na lewym boku lub na wznak, dlaczego nie przeszkadza nam albo przeszkadza jakikolwiek dźwięk lub światło, dlaczego kołdra musi być tak ułożona, a nie inaczej i dlaczego musimy odprawiać różne rytuały przed zaśnięciem?
 
Wnuk-V zasnął błyskawicznie. Ale w domu dość szybko się obudził. Nie trzęsło.
Mogłem go sobie potrzymać na kolanach i delikatnie namiażdżać. Nie sposób było się powstrzymać. Trzymałem więc w rękach obie tłuste, pofałdowane szynki lekko je uciskając albo stukałem o siebie dwiema stópkami, jeszcze giętkimi, małpimi lub wreszcie całą dłonią naciskałem na "olbrzymie" plecyki. Wszystko mu się podobało. Żona twierdziła widząc jego dziób, że cały czas się uśmiecha.
Zawsze w takich razach nie mogę się opędzić od myśli, że tym, co tak nas naprawdę odróżnia od innych zwierząt na początku rozwoju, a i później przecież też, to śmiech i poczucie humoru. Niestety potem często się okazuje, że obie te cechy u niektórych ludzkich osobników potrafią zaniknąć. Vide Ojciec.
Trzymając to małe ciałko musiałem też się nawdychać. Tak to już natura sprytnie urządziła. Ten zapach bezbronności. Kto wie, ten wie, o czym mówię.

Po Wnuczkę pojechałem do przedszkola z Córcią i Wnukiem-V. Żona została pilnować domu i psów.
Wnuczkę chłonąłem. Trzyletnie, krasnoludkowe ciałko, burza kręconych włosów, jak u Córci, gdy była w tym wieku, ale zdecydowanie jaśniejszych, fafułki, no i przede wszystkim gadka. Słownictwo mnie zszokowało.
- Tato, my z nią rozmawiamy normalnie, jak z dorosłymi. - Oczywiście używamy zdrobnień, ale nie infantylizujemy. 
W czasie jazdy wypytaliśmy ją, co było na śniadanie i na obiad. Oczywiście przed jej odebraniem przestudiowaliśmy całe menu. Wszystko wyśpiewała i przyznawała się, co jadła, a co nie.
W domu clue programu była planszowa gra, którą przywieźliśmy. Jakiś pingwin i jakieś kostki lodu. Nie za bardzo jeszcze łapała zasady, więc wystarczyło, że raz ona, raz dziadek specjalnymi młoteczkami rozwalaliśmy kostki lodu robiąc ruinę, by po ponownym ułożeniu przeze mnie kostek robić kolejną.
To wszystko było nic wobec klasyki. Mam w niej blisko pięćdziesięcioletnie doświadczenie. Gonitwy, łapanie, szarpanie, wrzaski, przerażenie i tak bez końca. Wszystkie bez wyjątku dzieci, z którymi miałem do czynienia jako ojciec, wujek, przyszywany wujek, a w końcu dziadek, q-dziadek i przyszywany dziadek kupowały to w oka mgnieniu. Wnuczka tak samo. Była po prostu normalna. W którymś momencie, gdy siedziałem przy stole, stała przy nim odwrócona do mnie plecami. No wprost prowokacja ponad moje siły. Złapałem za koszulkę i lekko pociągnąłem do tyłu. Naturalną reakcją, chociażby z powodu, żeby złapać równowagę, była chęć zrobienia kroku do przodu. W tym momencie znowu szarpnąłem lekko do tyłu. I to wystarczyło. Ona do przodu, ja do tyłu. Oboje z coraz większą siłą. W końcu przy jej wrzaskach puściłem tak, żeby od razu nie zaryła dziobem o podłogę. Wystartowała jak z katapulty. Obiegła wokół kuchnię, przedpokój i z powrotem wpadła do salonu.
- Dziadku, szarpnij mnie jeszcze! - zaskoczyła mnie ustawiając się do mnie tyłem. 
No i mnie kupiła. Była pierwszą, która wobec mnie użyła wołacza i trybu rozkazującego do słowa "szarpać". Słowo daję, że ja jej tego nie uczyłem.
Czasami, gdy wracała, przezornie się ustawiała dalej, ale bez problemów podchodziła, gdy jej tłumaczyłem, że jest za daleko i nie będę mógł jej szarpać. Ale podchodziła pod strachem bożym. Zwłaszcza że kilka razy popędziłem za nią i wtedy wrzeszcząc w panice czuła mój oddech na plecach, a raz zrobiłem jej numer i zawróciłem. Z wrzaskiem wpadła w moje ramiona, jak śliwka w kompot. Uczyła się, że w życiu mogą się zdarzyć niespodzianki, często niemiłe.
Koniec zabawy był prosty, bez marudzenia. Koniec to koniec.
Wyjeżdżaliśmy od Córci nakarmieni. Na późne śniadanie przygotowała zapiekany ryż, a to niezbyt dobrze mi się kojarzyło jeszcze z czasów studenckich stołówek. Ale mi smakował i nawet poprosiłem o dokładkę. A przed wyjazdem zjedliśmy kaszotto. To znaczy zjadłem ja, bo Żona nie zdążyła zgłodnieć. Zbyt mała przerwa między jednym i drugim.
Córcia nie mogła zdzierżyć, że ciągle się dziwuję, że ona gotuje.
- Poprzednio, gdy byliście, dziwowałeś się dokładnie tak samo. - oburzała się.
Nic nie mogę poradzić na to, że mimo że niedługo skończy 39 lat, jest mężatką, ma dwoje dzieci, pracowała w wielu poważnych firmach, zrobiła papiery rolnicze, a teraz zapisała się na kurs pedagogiczny, że prowadzi dom i szereg innych przedsięwzięć, dla mnie jest małą dziewczynką - najpierw z kudłatymi czarnymi włosami, potem długimi warkoczami "na Indiankę" i później z końskim ogonem. Sam nie wiem, co mi się bardziej podobało.
 
Do Wakacyjnej Wsi wróciliśmy po dwóch godzinach jazdy, pod koniec po ciemku. Ale wtedy to były już nasze tereny.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Peaky Blinders.
 
W środę, 09.11, wstałem o 07.00. Poranek był mocno wyluzowany.
Z tego wyluzowania wyrwał mnie telefon od Sąsiada Od Drewna. 
- Będę za dwie godziny.
Rzuciłem się do drewutni i poprzerzucałem drewno robiąc miejsce dla gałęziówki, którą miał przywieźć.
Był za cztery. Znając Powiatowstwo nie czekałem z założonymi rękami, ale byłem też gotów w każdej chwili otwierać bramę. Czekałem na dworze rąbiąc szczapki i tnąc kartony. Sąsiad Od Drewna bez zbędnych tłumaczeń i moich zbędnych dociekań obrócił dwa razy zostawiwszy mi górę drewna do ułożenia.
 
Dzisiaj po raz pierwszy wykonaliśmy ze Szczecinianinem wspólnie dwie prace. Drobne, co prawda, ale wymagające dwóch par męskich rąk. Najpierw zdjęliśmy jedno metalowe skrzydło od zewnętrznej bramy i w zawiasie podłożyłem kawałek grubego drutu (mój patent, bo żadnej szajby, czyli stosownej podkładki nie miałem), aby bramę lekko podnieść do góry i żeby mechanizmy zamykające jednego i drugiego skrzydła do siebie pasowały. A potem na "jego" teren znad Stawu przewieźliśmy pień i siekierę, żeby niezależnie ode mnie mógł sobie rąbać drewno i się wykazywać przed swoją żoną. 

Ni z tego, ni z owego Żona napisała do Kolegi Inżyniera(!).
- Ale tak ogólnie, czy u Ciebie wszystko ok?
Ja bym się nie odważył.
Po obfitej wymianie smsowej, okazało się, że tak. Żona przekazała mi istotne informacje, chyba przefiltrowane, żebym w razie czego nie miał pożywki do kłapania dziobem lub rozpisywania się na blogu. Stąd od razu przypomniał mi się jeden z ulubionych przeze mnie dowcipów o radiu Erewań.       - Czy to prawda, że Wania w Moskwie wygrał Wołgę? - pyta jeden ze słuchaczy. - Prawda, prawda - odpowiada radio - ale nie Wołgę, tylko rower, i nie w Moskwie, tylko w Leningradzie, i nie wygrał, tylko mu ukradli.
Przytaczałem wiele razy.
Szczegółów wydobytych z oszczędnej informacji Żony nie podam, żebym pękł. Ale chyba rzeczywiście jest ok u Kolegi Inżyniera(!), skoro twierdzi, że bloga czyta i wszystko wie. Teraz ma gorączkowy czas - praca oraz zamykanie swoich spraw związanych z byłym już małżeństwem ze Skrycie Wkurwioną. A tu nie ma czego zazdrościć. No i na znajomość z Modliszką to, zdaje się, możemy sobie nadmuchać.

Po południu dalej się rozluźniałem. Czytałem, pierwszą z serii, książkę autorstwa duńskiego pisarza (Jussi Adler-Olsen), Kobieta w klatce, dobrze napisany, z poczuciem humoru, który lubię, i wciągający kryminał. Żona sprowadziła mi trzy z całej serii. I dziwić się, że na blogu powstają zaległości.
Wieczorem rozpoczęliśmy oglądanie trzeciego sezonu Peaky Blinders. I dziwić się, że na blogu powstają zaległości.

Przez cały dzień chodził za mną głosik "dziadku, szarpnij mnie!"

W czwartek, 10.11, wstałem o 06.00.
Jak na razie jest to optymalna dla mnie godzina biorąc pod uwagę późno jesienną aurę i zmianę czasu.
"Tylko " godzina porannej ciemnicy, a potem wschód słońca i nowy dzień. Gorzej z późnym popołudniem i z wczesną schyłkowością. Wczoraj właśnie o tej porze, gdy już o 17.00 było ciemno, kolejny raz na ten temat dyskutowaliśmy i kolejny raz dochodziliśmy do tego samego wniosku - trudno, trzeba się poddać rytmowi dnia i rytmowi przyrody. Co innego, gdybyśmy mieszkali w Metropolii. Tam od szóstej rano do osiemnastej, dziewiętnastej zupełnie nie czuć schyłkowości, a będąc w jakiejś handlowej galerii to i do 21.00. Ale to oczywiście jest sztuczne i niezdrowe.
 
Rano Córcia wysłała mi smsa:
... Wnuczka przedwczoraj w przedszkolu opowiadala jak to Dziadek ma takiego duzego psa jak ona tylko ze mniejszy :) (pis. oryg. z błędem faktograficznym, bo musiało to być wczoraj, świadczącym, jak szybko upływa czas, a dzień jest podobny do dnia; zmiana moja).
 
Po I Posiłku pojechaliśmy na zakupy do Powiatu. Zahaczyliśmy o DINO (jedno z trzech - city), w którym pani kasjerka nie prosiła mnie o końcówkę.
- Może twoje zdjęcie mają już wszystkie DINA?... - skomentowała Żona.
Pobyt w Powiecie uczciliśmy drobnym relaksem w Kawiarnio-Cukierni. Żona słuchała swojej książki, a ja czytałem swoją.
Gdy wróciliśmy do Wakacyjnej Wsi, Szczecin kończył przygotowywać na jutro górne mieszkanie i zaczynał się pakować do wyjazdu. Cała rodzina zamierzała spędzić weekend w swoim rodzinnym mieście.
Pospiesznie wywiesiłem flagę dając przykład młodym i dopytywałem wnikliwie Szczecinianina, czy zrobi tak samo, gdy znajdzie się na miejscu.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Peaky Blinders.
 
W piątek, 11.11, wstałem o 06.00. 
Święto Państwowe. Gdyby nie PiS i cała otoczka oraz fetor narodowy, z przyjemnością bym napisał NARODOWE ŚWIĘTO NIEPODLEGŁOŚCI. Odzyskaliśmy niepodległość 104 lata temu.
 
Po I Posiłku ogładzaliśmy górne mieszkanie. O 14.30 przyjechała para z dorosłym synem i z psem. Po standardowym wprowadzeniu nie dało się ich tak od razu rozszyfrować. Musiałem uzbroić się w cierpliwość.
Dzień, za jasnego, poświęciłem na symulowaniu prac (kretowiska i drewno) i pisania. Najlepiej mi wychodziło czytanie kryminału, zwłaszcza że akcja wchodziła w decydujące momenty.
- Nie mam serca do pisania... - nagle poskarżyłem się Żonie.
- To może zrób sobie półroczną przerwę. - zagadała łagodnie. Po czym zaczęła głośno analizować, jakby to mogło wyglądać. Byłem wstrząśnięty wizją oraz świadomością demoralizacji i rozprzężenia. I nadal nie wiedziałem, co ze sobą robić. To tak mnie osłabiło, że poszedłem na górę na drzemkę/niedrzemkę. Drzemkę, bo usnąłem, niedrzemkę, bo zrobiłem to na narożniku w klubowni, a to się nie liczyło do snu. Takie rozwiązanie podsunęła mi Żona, gdy się wzbraniałem przed pójściem do łóżka.
Gdy wstałem, dostałem względnego szwungu (energii, werwy, wigoru, zapału, entuzjazmu, porywu, animuszu, gorliwości, zacięcia, chęci) do pisania, ale dopiero po II Posiłku, kiedy ustaliliśmy, że dzisiaj nie oglądamy serialu i że ja wieczorem zostaję na dole.
- O, to nawet fajnie! - podsumowała Żona. - Chętnie pobędę sama na górze.
Może przeraziła mnie ta demoralizacja i rozprzężenie?...

Wieczorem rozmawiałem z Mądrym Leśnikiem.
Ostatnio, gdy był (byli?) u nas, tradycyjnie dostarczył kilka smolaczkowych pniaczków. Do tej pory, przez kolejne lata, specjalnie ich nie wykorzystywałem, ale teraz, po raz pierwszy od jego (ich?) pobytu, się przyłożyłem i rozpalałem wszędzie używając tylko dwóch smolistych, mocno żywicznych patyczków. To zrewolucjonizowało całe rozpalanie. Nie dość, że rozpalało się za każdym razem 100 na 100, to schodziła przy tym minimalna ilość gazet (jedna zamiast dotychczasowych dwóch lub trzech), kartonów (jeden zamiast pięciu) i szczap podstawowych (trzy zamiast sześciu). Nic więc dziwnego, że u Mądrego Leśnika żebrałem o kolejne żywiczne pniaczki. Okazało się, że sprawa wcale nie jest taka prosta, że nie leżą sobie one, ot tak na ulicy, i że będzie musiał pokombinować i że je dostanę nie wcześniej niż za trzy tygodnie. Ale i tak byłem zadowolony, bo wiem, że Mądry Leśnik, mimo że z Powiatowstwa, słowa dotrzyma.
 
W sobotę, 12.11, wstałem o 05.20.
Żeby nadrabiać zaległości. Wszystko mi mówiło, że to ostatni dzwonek. Cały czas pisałem i miałem tylko dwie nadprogramowe przerwy. Jedną, gdy zadzwonił Kolega Współpracownik, z czego byłem nad wyraz zadowolony, bo odciągnął mnie od pisania, ale godzina i osiem minut rozmowy na tyle skutecznie wybiła mnie z pisarskiego kieratu, że było mi trudno do niego wrócić, z czego zadowolony nie byłem.
Drugą przerwą była rozmowa z Synem. Ta z kolei, nie dość że była krótka, to praktycznie w całości dotyczyła obgadywania Wnuczki, na tle której Syn, czyli jej wujek, ma pierdolca. Klasyczny efekt posiadania czterech synów i żadnej córki.

Wieczorem obejrzeliśmy jeden odcinek Peaky Blinders. Mieliśmy ponownie nie oglądać, ale miałem serdecznie dosyć pisania.

PONIEDZIAŁEK (21.11)
No i jeszcze wczoraj miałem niepoprawne nadzieje, że może mi się uda opublikować wpis nawet bez żadnych zaległości. 
Ale zbyt bujne życie towarzyskie błyskawicznie ten pomysł i chęci(?) wybiło mi z głowy. A więc zaległości ciąg dalszy.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił raz i wysłał jednego przypominającego smsa.
W tym tygodniu Berta sobie poszczekała. Raz w sobotę wieczorem stojąc przy kozie w salonie (zaczął się sezon grzewczy nadmiaru skóry) fuknęła na coś patrząc się uważnie w kąt za kozą. Mysz? Dziwne, bo nigdy takiego maleństwa nie raczyła zaszczycić nawet najmniejszą uwagą. Drugi raz w trakcie zabawy z Milką, kiedy to wszystkich zaskoczyła prowokacyjnym w stosunku do koleżanki jednym dwuszczekiem.
Godzina publikacji 20.37.

I cytat tygodnia:
Statek jest bezpieczny w zatoce, ale nie po to buduje się statki. - John A. Shedd (amerykański pisarz i instruktor)




poniedziałek, 14 listopada 2022

14.11.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 346 dni.
 
WTOREK (08.11)
No i dzień po publikacji.
 
Tej ułomnej, ale nic sobie z tego nie robiłem. Szat nie darłem. Widocznie już się uodporniłem i po ludzku potrafię się pogodzić z moją niedoskonałością.
Przypomnę, że łącznikiem między poprzednim wpisem a obecnym stali się Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający.
 
We wtorek, 01.11, trwał długi poranny rozruch. Od dawna słyszałem ruch na dole, klasyczny, poranny kaszel Konfliktów Unikającego, szum ekspresu, a potem ciszę świadczącą o tym, że goście siedzą obok siebie z kubkami kaw w dłoniach i bezsłownie wpatrują się w hipnotyzującą przestrzeń Alei Brzozowej i sadu.
W końcu zwlokłem się na dół, żeby też poranno-kawowo się rozruszać. A za chwilę zrobiła to Żona. Dość jaskrawo wyszła, zresztą nie pierwszy raz, różnica między naszym sposobem dziennego funkcjonowania a gości lub też między dziennym sposobem funkcjonowania gości, a naszym. Przy czym w tym przypadku mieliśmy przewagę, bo byliśmy gospodarzami. Stąd I Posiłek (jajecznica na pomidorach) podałem o 12.15, czyli w ich porze prawie obiadowej. W stosunku do Trzeźwo Na Życie Patrzącej zastosowałem prostą psychologiczną technikę. A dlatego do niej, bo co jakiś czas coraz bardziej słabnącym głosem informowała mnie, że ona normalnie to śniadanie je wcześnie, bo inaczej źle się czuje. Więc najpierw obiecałem jej perfidnie, że, stosując jej nomenklaturę, śniadanie będzie o 11.00 (wtedy tylko dwie godziny czekania) wiedząc, że o tej godzinie, więc i wcześniej tym bardziej, nawet nie kiwnę palcem w tej sprawie, a potem obiecywałem finisz co 15 minut. I tak Trzeźwo Na Życie Patrząca dotrwała do 12.15. Była bardzo blada, ale trudno było sądzić, czy to z racji głodu, bo zawsze ma taką mylącą karnację. Może dlatego tak się nie przykładałem. Ale czy to moja wina?
Konfliktów Unikający z racji tego, że unika konfliktów, nie zajmował żadnego stanowiska w sprawie, chociaż musiał być na pewno głodny, skoro razem żyją, mieszkają i uczestniczą w tym samym systemie żywieniowym - śniadanie, obiad, kolacja. Ale co mogłem poradzić, skoro on nie pasował do naszego - I Posiłek i II Posiłek.
Wszyscy jednak nabrali na tyle sił, że niedługo po śniadaniu/I Posiłku w piątkę poszliśmy na spacer do lasu. Znowu czepiłem się Trzeźwo Na Życie Patrzącej. Już rano twierdziłem, że schudła ponad miarę, a jej widok na spacerze tylko mnie w tym utwierdził. Nie pomogły najpierw jej tłumaczenia, a potem Żony, że to z powodu spodni, luźnego dresu, który wisiał na udach ponad miarę.
- Zawsze przyjeżdżałam w obcisłych dżinsach i może dlatego masz takie wrażenie?... - sugerowała Trzeźwo Na Życie Patrząca.
Nie dałem się przekonać. Swoje wi(-e)działem.
 
Po powrocie z lasu Konfliktów Unikający zabrał się od razu za grilla widocznie nie chcąc przeżywać tego, co rano. Zresztą dla sprawiedliwości muszę wyjaśnić, że zawsze jest to jego domena, gdy są u nas z wizytą. Mnie to bardzo odpowiada, bo specjalnie nie przepadam za tym całym majdanem związanym z rozpalaniem. Płuca już nie te i nawet nie przekonuje mnie do tej czynności ostatnio kupiony miech.
Ledwo się nasyciliśmy kiełbasą i kaszanką, a już z całą swoją mocą zwalił się Szczecin - dwoje rodziców, trójka synów, duża sunia Milka i cały majdan. Była godzina 16.00. I tak od tego momentu zaczęliśmy liczyć czas w nowej naszej erze. 
W dolnym mieszkaniu zapanował armagedon. Ale przed wyjazdem naszych gości udało się ze Szczecinem omówić wszelkie warunki brzegowe przygotowane przez nas na kartce i nawet omówione z Trzeźwo Na Życie Patrzącą i chyba tylko z nią, bo Konfliktów Unikający unikał konfliktów, dotyczące pobytu Szczecina do końca marca przyszłego roku z oczywistą uwagą, że nas mogą wysiudać wcześniej. Oznaczałoby to dla nich i dla nas, że do tego czasu zdążą kupić Wakacyjną Wieś. I tylko nie było wiadomo, kto kogo wysiuda, jeśli termin 31. marca minie bezowocnie. Nie ukrywaliśmy, że do tego czasu wolelibyśmy my być wysiudani, ale oni też optowali za taką opcją.
Przez te ustalenia zrobiło się na tyle późno, że gości odwoziliśmy do Kolejowego Miasteczka ze świadomością lekkiego niedoczasu. Ale pedał gazu na tyle dociskałem, że nawet zdążyli kupić bilety i, jak cywilizowani ludzie, zdążyliśmy ich odprowadzić na peron. Pociąg do Metropolii przyjechał za trzy minuty.
Wracaliśmy powoli. W domu, przed meczem, położyłem się w salonie na godzinę, a w tym czasie Żona uciekła na górę. Specjalnie piszę "położyłem się", a nie "spałem", bo mimo że oczywiście spałem, to jednak śpię tylko na górze. To dziwne, bo na dole nawet mówię Żonie, żeby bez żadnych ograniczeń i zahamowań tłukła się w kuchni, na przykład, i nic mi nie przeszkadza, a gdy śpię na górze, rozbudza mnie każdy dźwięk z dołu. Oczywiście głowa i jej nastawienie na czuwanie. I oczywiste rozdzielenie funkcji dołu i góry.
Było mi łatwo otrzeźwieć, bo nie dość, że "nie spałem", to zaraz potem wyszedłem z Bertą na spacer.
Czas do meczu spędziłem nad książką. I dziwić się, że potem mam zaległości w pisaniu?
W oczekiwaniu na mecz skończyłem Jak zawsze Zygmunta Miłoszewskiego i zrobiło mi się smutno. Bo skończyła się świetna książka, bo jej zakończenie, na które liczyłem, że będzie hollywoodzkim zakończeniem, takim nie było, bo polski naród w przedstawionej historii alternatywnej okazał się równie głupi, jak w obecnej, rzeczywistej. Trochę dołujące.

Czekał mnie mecz Igi Świątek z Darią Kasatkiną (Ruska). Konfliktów Unikający smsem poinformował, że nie będzie oglądał.
- Iga wygra 2:0, ale nie gładko, tak 7:5 i 6:3.
- 6:2 i 6:3. - czyli gładko. - odpisałem.
Iga wygrała 6:2 i 6:3, czyli gładko.
 
W środę, 02.11, położyłem się spać o 01.00. Od rana czekał na mnie sms.
- Powinieneś obstawiać za pieniądze. 
I kciuk do góry. Wiadomo, że gdybym obstawił, natychmiast bym nie trafił. Inne wtedy myślenie, kalkulacje i brak luzu.
Wstaliśmy oboje o 08.00, na eins, zwei, drei, obudzeni telefonem ze spółdzielni w sprawie Nie Naszego Mieszkania. Pani dość zmartwionym głosem poinformowała, że w całym bloku była dezynsekcja, która nie objęła tego lokalu. Obiecaliśmy, że niedługo pojedziemy zobaczyć, jaka jest sytuacja.
- Jeśli wszystko będzie w porządku, proszę nie oddzwaniać. - poinformowała na do widzenia.
 
Po takiej pomeczowej sytuacji i porannej pobudce trudno było się nam dziwić, że poranny rozruch trwał ponad normatywną miarę. Gdyby na niego akurat trafiła Trzeźwo Na Życie Patrząca, mogłaby to być jej ostatnia u nas wizyta.
Po I Posiłku (13.00?) zabrałem się wreszcie za cyzelowanie ostatniego wpisu. Odkryłem ileś błędów
stylistycznych, nieliczne interpunkcyjne i jeden poważny - faktograficzny.
Po wszystkim wreszcie byłem gotów na spotkanie ze Szczecinianinem. Omówiliśmy zasady robienia kup przez Milkę, a raczej ich sprzątania, kwestię obrotu drewnem i żywotną dla Szczecinian sprawę, jaką był zakup pralki i jej montaż. Podsunąłem im faceta, który swego czasu dostarczył nam szafę do Pół-Kamieniczki i który był godny polecenia. Strzał okazał się być tym w dziesiątkę.
Do II Posiłku skończyłem układać  drewno od Pierdolło. Postanowiłem się trochę zarżnąć i ułożyć wszystko, żeby uniknąć układania w przyszłości w deszczu. Poza tym musiałem zrobić miejsce na gałęziówkę. Sąsiad Od Drewna miał mi ją przywieźć dwa tygodnie temu, więc zadzwoniłem. Okazało się, że jest chory, a jego młodszy mały synek ma wietrzną ospę i wraz ze swoją mamą przebywają w szpitalu w Metropolii. Powiatowstwo (nie zadzwonił z wyjaśnieniem) i samo życie.
No, a poza tym musiałem jakoś wypaść w oczach Szczecinian.

Wieczorem rozmawiałem z Córcią. Nasz przyjazd w związku z trzecimi urodzinami Wnuczki przesunęliśmy na przyszły tydzień. Trudno świetnie, ale wszelkie uwarunkowania związane z dniem 1. listopada i jego okolic mówiły, że tak będzie lepiej.

Oglądanie kolejnego odcinka Peaky Blinders zaczęliśmy wcześniej niż normalnie, ale i tak to nie zapobiegło nieuniknionemu. Bo w połowie Żona... Dzięki temu spałem już o...20.30. Potrzebowałem tego, jak kania dżdżu.

W czwartek, 03.11, wstałem o 06.00. Żona znacznie później, więc wszelkie poranne rytuały się odbyły.
Ale totalnego luzu nie było, bo wreszcie postanowiliśmy zająć się załatwieniem kilku urzędowych spraw, które czekały z miesiąc, a jedna nawet ze trzy lata. Stąd stosunkowo wcześnie jak na nas pojechaliśmy do Powiatu, by zdążyć w drugiej części dnia odwiedzić Sąsiadów i wrócić za dnia do Wakacyjnej Wsi.
Podstawowe dwie sprawy wiązały się z ZUS-em. Niby podchodziliśmy do nich jak pies do jeża, ale raczej nasze ociągactwo wynikało z lenistwa niż z wcześniejszych traum związanych z różnorakimi kontaktami z tą instytucją. Ale to było w Metropolii. Od dawna przekonaliśmy się, że Powiat to inna bajka. Placówka mała, niewielkie kolejki, bo naród niekumaty i z ciągłym brakiem zaufania do urzędów wyssanym z mlekiem matek z pokolenia na pokolenie od czasów zaborów i komuny, panie sympatyczne, miłe, kompetentne, życzliwe i pomocne. 
Gdy weszliśmy, ogarnęła nas sympatyczna pustka - żadnego petenta i trzy urzędniczki. Jedna z nich po przedstawieniu przez nas spraw powiedziała, co mamy nacisnąć w takim automacie wydającym numerki. To samo w sobie było zabawne, bo natychmiast po wypluciu dwóch małych karteczek (jedna sprawa firmowa, druga indywidualna) "pierwsza" pani nas przyjęła. Nie wiem, czy zrobiłaby to bez tego numerka. Tłumaczyłem sobie, że chyba chodzi tutaj o automatyczny system zliczania petentów i/lub spraw, ale do końca mi to nie grało, bo po załatwieniu pierwszej sprawy "kolejka" do drugiej się zdezaktualizowała (czasowo?) i trzeba było wyciskać numerek drugi raz. A to oczywiście fałszowało statystyki, jeśli dobrze założyłem i rozumowałem. Co innego w Metropolii - zawsze wściekły tłum, więc numerki miały sens i porządkowały kolejkowy ciąg, ale i tam przecież zdarzały się statystyczne zafałszowania. Dobrze o tym wiem, bo sam często mając numerek za jakiś czas rezygnowałem z czekania i decydowałem się przyjść później lub innego dnia. Więc tak naprawdę nie wiem, o co chodzi w tym numerkowym systemie.
 
Tak czy owak zaczęliśmy od sprawy indywidualnej. Wyłuszczyliśmy pani problem, że żona nigdzie nie jest ubezpieczona i chcielibyśmy, żeby zdrowotne miała z mężowskiej, emeryckiej puli.
- To pani nie odprowadzała żadnych składek? - urzędniczka chciała się umiejscowić w sytuacji.
- Odprowadzałam, ale ostatnie trzy lata temu. - poinformowała Żona.
- A to państwo jesteście małżeństwem od niedawna? 
- Nie, już czternaście lat! - poinformowaliśmy radośnie razem na trzy cztery. 
- No, ale w międzyczasie była pani gdzieś u lekarza? - wyraźnie pani nic nie grało.
- My nie chodzimy po lekarzach! - znowu radośnie razem i znowu na trzy cztery. - Nie chorujemy, odpukać! - Żona z refleksem natychmiast dodała widząc, że pani zaczyna wpadać w konsternację, a tłumaczenie jej naszej filozofii mogłoby tylko ją  zwiększyć i sprawę pokomplikować. A przecież na to nie było czasu, mimo że nadal nie było żywego petenckiego ducha.
To "odpukać" było kluczowe. Spowodowało, że odnalazła nas w standardach społecznych i w określonych schematach.
- Odpukać! - potwierdziła naturalnie i bardzo uprzejmie. - To proszę druk i proszę go wypełnić.
Byłem zachwycony. Mogłem wypełniać urzędowy druk po raz pierwszy od kwietnia tego roku, kiedy to dwa razy w US składałem PIT-28. Prawie zawsze zajmuję się tym ja, bo Żona tego nienawidzi. Bardzo szybko doznaje jakiejś dziwnej zaćmy umysłowej i ma problemy z przypomnieniem sobie swojej daty urodzenia, miejsca zamieszkania i tym podobnych oczywistości.
Pani widząc mój entuzjazm przy wypełnianiu bardzo szybko zaczęła mnie pilnować w sytuacji, kiedy pchałem się, aby wpisać cokolwiek nawet w tych kratkach, o których mówiła, że nie potrzeba. Robiła to w specyficzny, genialny sposób, który dodatkowo za każdym razem mnie rozśmieszał. Trzymała swój długopis przy moim i gdy tylko chciałem coś niepotrzebnie wpisać szturchała go swoim odpychając mój i dając jednoznaczny i bezsłowny emerytowi sygnał "nie trzeba!" Raz jednak zrobiła to trochę za późno i szturchając spowodowała, że mój zrobił na dokumencie taką chamską dużą kreskę.
- Mam parafować? - chciałem pani zaimponować.
- Nie trzeba! - Ale tu, gdzie się pan pomylił w adresie, tak.
Drukowy problem istnieje, gdy się mieszka na wsi. Jedna instytucja żąda, aby w miejscu "ulica", jeśli takowej nie ma, wpisać ponownie nazwę wsi, a inna zabrania wpisywania tam czegokolwiek. Skąd miałem wiedzieć, że ZUS należy do tej drugiej. Poza tym na samym początku, zanim pani się zorientowała w moim entuzjazmie ponad miarę w kwestii wypełniania, w jeden prostokącik wpisałem z rozpędu jednocześnie nazwę wsi i numer domu, chociaż druk wyraźnie mnie o to nie prosił. A tak szydzę z polecenia "czytać ze zrozumieniem"...
W końcu pani wzięła druk i zaczęła wklepywać dane do systemu.
- Ale tu mam w systemie miejsce zamieszkania Naszą Wieś, a pan wpisał Wakacyjną Wieś?!... - To gdzie państwo mieszkacie?... - zawiesiła głos i patrzyła na nas, a my wyraźnie widzieliśmy, że wszystko jej się w głowie układa i przed jej oczyma przewija się "no, normalne oszołomy".
- W Wakacyjnej Wsi. - odpowiedzieliśmy zgodnie z prawdą.
- To nie zmieniliście państwo?...
- Nie, a po co? - niefrasobliwie skomentowałem. - Tam listonosz przywozi mi emeryturę i mamy okazję odwiedzić naszych byłych sąsiadów.
- Poza tym - dodała Żona - nas często nie ma w domu, a oni nigdzie się nie ruszają. - U nas listonosz zostawiałby awizo i trzeba byłoby jechać na pocztę.
- A nie chcecie państwo na konto?
- Nie! - odpowiedzieliśmy jednocześnie, jakby nam proponowała coś zgniłego. - Ale może pani zmienić w systemie na Wakacyjną Wieś.
- O, to nie jest takie proste... - System przyjmie, ale nie od razu i trzeba by wypełnić inne druki.
Do tych akurat mi się nie paliło.
- Może prościej będzie, gdy pan zostawi jednak Naszą Wieś... - zaproponowała po dłuższym zastanowieniu się.
- To ja przekreślę "Wakacyjną Wieś", wpiszę "Naszą Wieś" i parafuję... - wyrwałem się ochoczo.
- Już się pan naprzekreślał i naparafował wystarczająco. - Proszę, tutaj, nowy druk i niech pan go wypełni od nowa.
- O, to fajnie! - rzuciłem z ciągle dużym entuzjazmem. - Będzie mi łatwiej, bo wystarczy przepisać.
Na koniec pani poinformowała nas, że pozytywna decyzja przyjdzie na piśmie, a my ją skomplementowaliśmy. Że taka miła i sympatyczna, uczynna i profesjonalna. I to genialne podejście do emerytów z użyciem swojego długopisu. Podziwialiśmy. Taka nowatorska i efektywna, a czasami efektowna metoda ich obsługi.

Musieliśmy pobrać nowy numerek do sprawy firmowej, bo czas tamtego widocznie się skończył, mimo że nadal nie było nowego petenckiego ducha. Przyjęła nas druga pani, równie sympatyczna, miła, uczynna i profesjonalna z tą różnicą, że przy moim entuzjastycznym wypełnianiu nie wspierała się swoim długopisem. Widocznie poprzednia miała na to patent.
Okazało się na nasze szczęście, że dobrze się stało, że działalność zamknęliśmy, a nie, na przykład, zawiesiliśmy.
- Bo wtedy trzeba byłoby wypełnić górę papierów... - tu sugestywnie tak pokazała ręką jaką, że od razu w takim przypadku mój entuzjazm wynosiłby -10, w skali 0-10 oczywiście.
Na szczęście do wypełnienia był tylko jeden dokument. Odważyliśmy się go wypełniać już przy stoliku, żeby pani nie siedzieć na głowie. Dyskutowaliśmy ilość i wielkość rat, które ZUS nam proponował chcąc odzyskać swoje pieniądze. Maksymalnie można było na 60 (pięć lat).
- To może policz tak, żebyśmy spłacali około trzystu złotych miesięcznie. - Powinniśmy dać radę. 
Żona podsunęła propozycję.
Trzy panie niewątpliwie słuchały. Wyszło 40 rat, to wpisałem. Trzeba było też opisowo wytłumaczyć, dlaczego chcemy zadłużenie spłacać w ratach. Tu Żona miała kilka propozycji. Wszystkie wypowiedziane teatralnym szeptem, a przypomnę, że ta placówka ZUS-u jest bardzo malutka.
- Abyśmy nie umarli z głodu... - i oboje wybuchnęliśmy teatralnym szepto-śmiechem.
W końcu wpisaliśmy ... rozłożenie na raty pozwoli mi na normalne funkcjonowanie znowu przy tym wybuchając szepto-śmiechem, bo co niby miałoby oznaczać "normalne funkcjonowanie"? U mnie, na przykład, dwa Pilsnery Urquelle dziennie.
Jednocześnie, jak durny, bezmyślnie i wyrywnie dopisałem Jednocześnie oświadczam, że za rok 2021 nie rozliczałam się z Urzędem Skarbowym i gdy tylko postawiłem kropkę, uświadomiłem sobie, że to przecież ja z końcem lutego byłem najpierw z Żoną, a potem sam, żeby złożyć PIT-28 za najem prywatny.
- A to może pan to zdanie przekreślić i parafować. - spokojnie wyjaśniła "druga" pani. - A ma pan ten PIT?
Nie miałem. Umówiliśmy się, że ze wszystkim przyjdziemy następnym razem. 
Wsiadaliśmy do Inteligentnego Auta, zaparkowanego prawie pod drzwiami placówki, co prawda sześcioipółletniego, ale gołym okiem pań z ZUS-u było widać, że wypasionego, na dodatek kłującego te gołe oczy swoim rzadkim bordowym kolorem. Wcale nieemeryckim.
Przez te 40 minut do zusowskiej instytucji nie przyszedł nikt. W Metropolii nie do pomyślenia.
 
Wypada wyjaśnić, co to za zadłużenie względem ZUS-u. Otóż w czasach wybuchu tzw. pandemii pracodawca mógł uzyskać różne ulgi, w tym w zusowskich składkach. Nie pamiętam, czy to ja, czy Księgowa I, czy oboje razem zbyt optymistycznie potraktowaliśmy te państwowe deklaracje, bo  płaciliśmy zgodnie z naszą interpretacją, która nie była zusowską. I zaległość urosła do 10 tys. zł.
Przez te lata chowaliśmy głowę w pasek licząc nie wiadomo na co.  I właśnie o tę kwotę pisemnie upomniał się ZUS jakiś miesiąc temu.
 
Na fali załatwiania urzędniczych spraw pojechaliśmy do wodociągów i ściekociągów. Pisałem o tym, że od stycznia tego roku dwie te firmy połączyły się w jedną. Oznaczało to między innymi dla nas, że zakończył się proceder polegający na tym, że jednego dnia przychodził inkasent z wodociągów, żeby spisać stan licznika, a drugiego ze ściekociągów, żeby zrobić to samo. Żeby chociaż przez tę jedną dobę zdążyło się coś zmienić we wskazaniach, ale niestety nie dawało rady, szczególnie przy dwuosobowej rodzinie. Nowa firma wodościekociągowa przysłała umowę do wypełnienia i podpisania z prośbą o dostarczenie do firmy. W załączeniu było 15 stron makulatury, z czego dwie strony sobie zostawiłem. Jedna dotyczyła taryfikatora opłat, a druga chemicznego składu dostarczanej wody. Reszta, jako bełkot, poszła w komin. Wyjaśniano tam, na przykład, Przez Zakład Wodościekociągowy rozumie się... albo Dłużnik to osoba lub firma,  która..., albo Brak dostawy wody może oznaczać...Paranoja unijna, niestety.
Gdy tak na miejscu wypełniałem umowę (w nienawiści Żony nic w międzyczasie nie zdążyło się zmienić), przyszło jakieś małżeństwo w sprawie ... węgla Bo mamy przydział na kartki.
- A pamiętasz, gdy ci mówiłam, że tylko patrzeć, a kartki wrócą? - Żona odezwała się szeptem, czym mnie zaskoczyła. Nie kartkami oczywiście, bo jej poglądy znam od dawna, ale faktem, że podsłuchiwała. A to przecież była moja domena.
Jednak nie kartki na węgiel wprawiły mnie w osłupieniu. Nie mogłem zrozumieć, po co ta para przyszła w sprawie węgla do Zakładu Wodościekociągowego. Śmierdziało mi to absurdami z komuny i filmami Barei.
 
Wreszcie mogliśmy zabrać się za  zakupy. Ze szczególnych należałoby wymienić pompkę do rowerów, prezent dla Szczecinianina z okazji ukończenia przez niego 44. lat życia. Czy coś wspominałem o rodzinnej paczworkowości?
W Biedronce wspólnie z Żoną wykazaliśmy się czujnością i dopytaliśmy o najbliższe promocje na piwo. Okazało się, że w najbliższą sobotę i tylko tego dnia będzie promocja 12+12. W aplikacji, zanim uprzejma pani zdążyła się zorientować, natychmiast ujrzałem charakterystyczną butelkę Pilsnera Pilsnera. Ciśnienie mi skoczyło. Będzie akcja.
U Sąsiadów uzupełniliśmy prowiant. Wzięliśmy więcej niż zwykle, bo o to poprosił Szczecin. Czy coś wspominałem o rodzinnej paczworkowości?
 
Po powrocie i po I Posiłku zaordynowałem sobie godzinną drzemkę. Wszystko po to, żeby dotrwać do meczu i go obejrzeć. Trochę po 23.00 rozpoczął się pojedynek Igi Świątek z Francuzką Caroline Garcia (Garcią?). Tym razem stawiałem 2:1 dla Igi. Ale nasza terminatorka wygrała 2:0. Na początku meczu trochę jednak drżałem widząc, jak dobrze gra Francuzka (wygrała ostatnio z Igą w Warszawie).

W piątek, 04.11, położyłem się spać o 01.00. Wstałem o 08.15, Żona godzinę później, chociaż się rano, gdy wstawałem, zastrzegała, że tak długo w łóżku nie wyleży. Ale i ona widocznie słuchała swojego organizmu wybitego z torów przez zasrany sport.
Do południa nasz facet od szafy przywiózł Szczecinowi używaną pralkę w bardzo dobrym stanie. Szczecinianin od razu ją zamontował bardzo profesjonalnie. Nie wiem, dlaczego myślałem, że jest dwuleworęczny?
Dzisiaj sporo popracowałem fizycznie. Znowu przez ostatnie dni kretowiskowo zapuściłem cały teren i obiecałem sobie, że to ostatni raz. Po co mi harówa co jakiś czas i wywożenie ileś taczek ziemi, skoro codziennie sprzątając nawet tego nie odczuję. Podobnie, jak z kupami Berty.
Przygotowałem całą taczkę brzozowych szczap rąbiąc bierwiona, a na koniec skosiłem Brzozową Alejkę. Coś mnie tknęło, bo wieczorem się rozpadało. 
Wieczorem krótko rozmawiałem z Córcią. Ustaliliśmy nasz przyjazd do niej na najbliższy wtorek 
(świadomie użyłem takich okoliczników, zwłaszcza tu specyficznego - miejsca). Za to długo z Żoną rozmawialiśmy z córką właścicieli Polanicy. Ustaliliśmy, że ona nieruchomość wystawi ponownie na rynek, ale nawet gdyby w okresie do końca tego roku (dwa miesiące) znalazł się chętny, to i tak ją zarezerwuje dla nas przy istotnym czynniku, że zadatek wpłacony nie przepada. Ale kwota kupna trochę się zwiększy o dwie raty kredytu gotówkowego, który musiała wziąć, żeby rodzice mogli przeprowadzić się do Metropolii. Natomiast, gdybyśmy nie dali rady kupić w tym okresie, kwota zadatku i rat przepadają. Te informacje natychmiast przekazaliśmy Szczecinowi. Zaakceptowali.

Wieczorem obejrzeliśmy 1,5 odcinka Peaky Blinders. Nadgoniliśmy.
 
W sobotę, 05.11, wstałem o 06.00. Od razu wyjrzałem z podcieni na parking. Stał drugi samochód ze szczecińskimi rejestracjami. Przyjechała Szczecinianka ze swoimi teściami, ale wczoraj ich przyjazdu nie zarejestrowaliśmy. Widocznie już spaliśmy.
Szczecinianka kilka dni temu pojechała do Szczecina, żeby ostatecznie zamknąć temat swojej dotychczasowej pracy i żeby zdać służbowy samochód.
 
Grubo przed I Posiłkiem pojechałem do Powiatu. W dwóch Biedronkach przeprowadziłem precyzyjną wojskową operację 12+12. Wróciłem ze 120. butelkami Pilsnera Urquella. Mijając dom Lekarki i Justusa Wspaniałego zauważyłem ich, gdy stali na podjeździe, a z nimi jeszcze jakaś starsza pani, chyba mama Lekarki. Raczej mnie nie zauważyli, a ja nauczony doświadczeniem się nie zatrzymywałem.
I Posiłek zjedliśmy bardzo późno. On i chyba ta wojskowa akcja tak mnie zmogły, że musiałem się zdrzemnąć przez 0,5 godziny. Ale siły zregenerowałem na tyle, że mogłem wystawić w podcieniach cenne kartony, a potem narąbać taczkę szczap. 
- Dzień dobry. - usłyszałem zza płotu.
Nie było zwyczajowego Dzień dobry, sąsiedzie! A to o czymś świadczyło. Od ponad roku nasze stosunki sąsiedzkie się rozluźniły i nie za bardzo wiemy, z jakich powodów. Są poprawne na zasadzie "dzień dobry", "dzień dobry", ale to wszystko. Tłumaczymy to sobie faktem, że Sąsiad Muzyk zachorował (covid), przestraszył się i ograniczył wszelkie kontakty. A może nie chce się z nami zadawać, skoro dowiedział się, że się wyprowadzamy? Dzisiaj dodatkowo dało się zauważyć, że jest wkurwiony i ma nieczyste sumienie.
- A widział pan te dwa bojowe wozy straży pożarnej? - zagadałem licząc, że może rozmowa się rozwinie.
- Widziałem, bo sam ją wezwałem! - odparł wyraźnie wściekły i od razu odszedł. Usłyszałem jeszcze tylko Strasznie wysoki poziom jest w Rzeczce i woda nie odpływa! i było po rozmowie. Nie siliłem się na więcej.
Faktycznie w ciągu ostatnich dni w Rzeczce codziennie rano rejestrowałem, że poziom wody jest wyjątkowo wysoki, niewidziany przez nas wcześniej od kiedy mieszkamy w Wakacyjnej Wsi. Wyglądało to tak, jakby instytucje odpowiedzialne za gospodarkę wodną w stawach podjęły decyzję, żeby z nich wszystkich, z Całej Pięknej Doliny wodę spuszczać wyłącznie do Rzeczki. Dlatego myślałem, że z tego powodu w piwniczce pojawiła się woda, gdzieś na wysokość 10. cm, nie zalewając na szczęście złożonych tam na paletach jabłek.
Przyczyna była jednak inna. Sąsiad Muzyk ma trzykrotnie większy staw niż nasz, na dodatek przelewowy. Widocznie dawno temu uzyskał zgodę (nigdy go o to nie pytaliśmy), żeby jego był zasilany z Rzeczki, a nadmiar wody odpływał przepustem pod wyasfaltowaną naszą wsiową wewnętrzną drogą, dalej wykopanym rowem i skonstruowanym przepustem do Leniwej Rzeki. I chyba coś w tym przepuście się zatkało, bo za drogą utworzył się niespodziewanie nowy piękny, nieforemny, z zawijasami, staw. A woda, jak to woda. Znalazła sobie ścieżki i nie mogąc ujść do Leniwej Rzeki zaczęła wracać. Podejrzewam, że Sąsiad Muzyk też musiał mieć coś zalane i zdawał sobie sprawę, że sprawa może dotyczyć kilku okolicznych sąsiadów, stąd jego zachowanie i nieczyste sumienie.
Poszedłem nad nowy staw, który stał się natychmiast miejscową sensacją. A o to nietrudno w takiej dziurze. Wozy bojowe migały cały czas niebieskim światłem, na przeciwko naszej bramy stał strażak i nie wiadomo skąd nagle pojawiło się mnóstwo łepków na rowerach porzuconych na drodze i przed bramą bez ładu i składu.
- Dzień dobry! - zagadałem do strażaka. - Co się stało?
- Woda nie może ujść i zalewa piwnice. - Jak nie da się naprawić przepustu, wykopiemy obok rów i  zejdzie.
- A to panowie macie taką małą zgrabną kopareczkę?... - dociekałem zainteresowany.
Dawno chyba nic tak w pracy nie rozśmieszyło pana strażaka.
- Kopareczkę? - Zaraz wszyscy bierzemy szpadle i do roboty! - Idę ich pogonić.
Podziękowałem za informacje i uciekłem, żeby nie mógł zbyt długo na mnie patrzeć i żeby nie docierało do niego Widocznie sprowadził się tu z miasta!
Łepki wszystko chłonęły bez słowa.
 
Po południu się odgruzowałem. Na wieczór byliśmy zaproszeni do Szczecinian. Siedzieliśmy u nich do 22.00. Rodzice Szczecinianina bardzo sympatyczni i co ważniejsze, wszystko im się podobało. I dom i okolice. Mogli coś już o tym powiedzieć, bo cały dzień byli na wycieczce. A co by nie mówić, jest to istotne w sytuacji, gdy ich syn i synowa stawiają swoje życie na głowie.

Meczu Igi Świątek z Coco Gauff (USA) nie oglądałem, bo miał się rozpocząć o 01.00. Nie miał w tym turnieju WTA Finals w Forth Worth (USA) dla obu zawodniczek żadnego znaczenia, oprócz prestiżu. Iga już awansowała do półfinału, a Amerykanka pożegnała się z turniejem wcześniej.

W niedzielę, 06.11, rano, Trzeźwo Na Życie Patrząca wysłała uspokajającego smsa.
- Cześć! Uspokajająco - moja waga jest w normie, więc nie schudłam...  
W odpowiedzi czepiłem się słowa "norma", które trzeba było wyjaśnić. Trzeźwo Na życie Patrząca zrobiła to perfekcyjnie i na tyle dokładnie, że się uspokoiłem.
... Mogłam napisać że miałam na myśli moja wagę przy której dobrze się czuje i która z małymi wahaniami utrzymuje się u mnie od wielu lat. Jak to się wpisuje w normy i wskaźniki medyczne to nie wiem, za to stopień dopasowania moich ubrań "do pracy" mówi mi czy ta norma została przekroczona czy też nie 😉 (pis. oryg.)
No i było po sprawie. Ale zdrową zjebkę od Żony otrzymałem.
- Czy ty musisz się wszystkiego i wszystkich czepiać?! - Jeszcze tego brakowało, żeby Trzeźwo Na Życie Patrząca przestała cię lubić!
- To może ja do niej zadzwonię i wyjaśnię kontekst?
- Ani się waż! - Znając ciebie tylko się pogrążysz!

Rano o 09.30 gościliśmy cały Szczecin. Poczęstowaliśmy kawą i wybraliśmy się na oglądanie posesji. Gościom nadal wszystko się podobało. Przy okazji obejrzeliśmy psi teatr - można było oglądać bez końca to, co wyprawiały Berta i Milka.
Gdy Szczecin wyjechał na kolejną wycieczkę, zabrałem się za przygotowanie ogniska. O 12.00 mieli przyjechać rowerami Dzika Ziemianka i Mądry Leśnik z parą swoich dzieci. Do tego czasu z doskoków udało mi się obejrzeć wczorajszy/dzisiejszy mecz. Iga wygrała 2:0.
 
Dzika Ziemianka i Mądry Leśnik nie dość że zaprezentowali Powiatowstwo, to jeszcze ukazali sposób rozwiązywania sytuacji kryzysowych w swoim małżeństwie.
O 12.00 nikogo nie było, o 13.00 również. I żadnych wiadomości też. Sporo po 13.00 przyjechała rowerem sama Dzika Ziemianka, wkurwiona na maksa, a ponieważ się nie szczypie, to z delikatniejszych słów, które usłyszeliśmy było A mam to w dupie, żeby czekać w nieskończoność! Według jej relacji zaczęło się od tego, że dzieciom się odwidziało jeżdżenie na rowerach (było nie było 20 km w jedną stronę), a Mądry Leśnik musiał pilnie skończyć prace, które wczoraj zostały przerwane przez najazd irytującej rodziny. Relacja zaś Mądrego Leśnika, który przyjechał z dziećmi po godzinie, była oczywiście inna. 
Mimo całej afery udało się upiec kilka kiełbasek i porozmawiać. I pokazać Dom Dziwo, bo rok temu, gdy byli w maju, trwała jeszcze końcówka remontu. A ponieważ teraz robi się bardzo szybko ciemno, to wnet Dzika Ziemianka ruszyła w drogę powrotną, a my w domu mogliśmy sobie porozmawiać z Mądrym Leśnikiem. Tylko od czasu do czasu zdenerwowane dzieci przerywały:
- Tato, jedźmy już, bo mama nie ma kluczy do domu.
- Spokojnie! - odpowiadał za każdym razem ojciec. - Zdążymy.
Doszło do tego, że po kilku takich interwencjach dzieci nawet ja zacząłem się denerwować. Ale chyba rzeczywiście zdążyli przed mamą, bo ciąg dalszy afery do nas nie dotarł. 

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Peaky Blinders. Ale już półfinałowego meczu Igi Świątek z Aryną Sabalenko (Białoruś) nie oglądałem, bo miał się rozpocząć o 02.00 czasu polskiego. Nie czułem się na siłach zarywać nocy w obliczu minionych dni. Postanowiłem oglądać jutro retransmisję

W poniedziałek, 07.11, bardzo szybko, ledwo wstałem, mogłem obejrzeć mecz Igi z Aryną. Przerywany ze względu na poranny rytuał celebrowany przez Żonę i przeze mnie. Iga przegrała 1:2. Grała zdecydowanie gorzej. Chyba wypalenie pod koniec sezonu?

Zupełnie nie wiem, jak mi ten dzień przeleciał przez palce. Nawet się w jego środku nie przespałem.
Po jakiś drobiazg pojechałem do DINO, w którym pani kasjerka, ta z którą miałem scysję, nie poprosiła mnie o końcówkę, ale już od następnego dziada i owszem, trochę porąbałem drewna, wystawiłem worki z segregacją, trochę pisałem, ale przecież to nie mogło mi zająć całego dnia. Nie rozumiałem.
Jedyny pozytyw dnia to taki, że z piwnicy zeszła woda, bo strażacy udrożnili teren i dziki staw zniknął. 

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Peaky Blinders.

PONIEDZIAŁEK (14.11)
No i "udało" mi się opisać tydzień... przedostatni. 

O bieżącym nie mogło być mowy.

W tym tygodniu Bocian zadzwonił jeden raz i wysłał jednego smsa budzącego nadzieję i informującego, że w listopadzie trwa świetna akcja.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz, znowu cienkim głosem, domagając się wpuszczenia do domu.
Godzina publikacji 15.47. Tego jeszcze nie grali!

I cytat tygodnia:
Zatem, jeśli okłamujemy rząd, to przestępstwo, ale jeśli rząd okłamuje nas, to polityka. - Bill Murray (amerykański aktor filmowy, pisarz, komik)


poniedziałek, 7 listopada 2022

07.11.2022 - pn - dzień publikacji
Mam 71 lat i 339 dni. 

WTOREK (01.11)
No i dzień po publikacji.
 
O tyle nietypowy, że rano, ani później, nie miałem możliwości, aby wpis dopieścić. Miałem to zrobić dopiero w środę.
Wczoraj, w poniedziałek, 31.10, rano, zanim pojechałem po Trzeźwo Na Życie Patrzącą i Konfliktów Unikającego zostałem uwięziony przez Wnuka-IV, który wszystkich sterroryzował i zaszantażował emocjonalnie. A zaczęło się, gdy zapytał mnie, czy zagramy w warcaby. Więc przy śniadaniu zagraliśmy. Dostał łupnia i nie było problemu. Za chwilę napatoczył się Wnuk-I, który też chciał ze mną zagrać. Stawką było 20 zł, w jedną stronę, czyli w jego. Dosyć szybko uzyskał przewagę piona i sytuacyjną, ale doprowadziłem do równowagi i partia miała się zakończyć ewidentnym remisem.  Niestety pod sam koniec popełniłem sztubacki błąd i... przegrałem. Zgubiła mnie pewność siebie Dwadzieścia zł przeszło z ręki do ręki.
Wnuk-IV chciał ze mną zagrać ponownie, a Wnuk-I w trakcie "wisiał" nad nami i swojemu najmłodszemu bratu od czasu do czasu przypinał różne łatki. Młodszy się odcinał i wszystko rozeszłoby się po kościach, gdyby nie ostatnie, pogardliwe parsknięcie starszego. A zrobił to w momencie, gdy Wnuk-IV, który nie miał już szans na nic pozytywnego, zmuszony przeze mnie do bicia, za jednym zamachem stracił dwa ostatnie piony i przegrał.
W oka mgnieniu rozpętał się armagedon. Wnuk-IV dostał histerii, o co u niego bardzo łatwo, i jest z tego znany. Wyjąc pobiegł na górę do Synowej i wił się histerycznie na łóżku w sypialni. Poszedłem za nim proponując mu, że zagramy jeszcze raz. Nie reagował, ale bardzo dobrze wiedziałem, że mimo wycia świetnie słyszał. Na dole zaś wściekły Syn opieprzał Wnuka-I, który, jak przystało na 16-latka z niczym się nie zgadzał, by w końcu ostentacyjnie pójść na górę i tak pierdolnąć drzwiami, że schodząc ze schodów o mało z nich nie spadłem, tak mnie przestraszył. Jak to się mówi - cały dom zadrżał w posadach.
Nie pozostało mi nic innego, jak zbierać się do wyjazdu. Wnuk-IV w międzyczasie przeniósł się z wyciem i tarzaniem się, tym razem po podłodze, do gabinetu, w którym został zamknięty, bo akurat przyszedł facet do pomiarów zewnętrznych drzwi (będą wymieniane na nowe).
- Tato! - Syn wyjaśnił. - Gdy on się tak drze, nikt tego nie jest w stanie wytrzymać, zwłaszcza ja. - To wystawiam go na taras i zamykam drzwi. - Wiesz, co się wtedy dzieje?!
Nie wiedziałem.
- Wali pięściami i nogami w szyby i drze się "ratunku!!!" - Tylko patrzeć, gdy za którymś razem sąsiedzi zadzwonią po Opiekę Społeczną!
- W Norwegii taka hitlerowska instytucja na pewno by dziecko natychmiast zabrała, mimo że by wyło i tarzało się nadal, tym razem z powodu oddzielania od rodziny, zwłaszcza, gdyby przedstawiciele tej organizacji, zapewne ubrani w quasi-gestapowskie mundury, się dowiedzieli, że jest polska! - pomyślałem.
Słyszałem z wiarygodnego źródła, że pewna polska wielodzietna rodzina żyjąca w Norwegii od wielu lat zaczęła być nagabywana i nawiedzana przez odpowiednie "hitlerowskie" służby z przedszkola, czy ze szkoły, tylko dlatego, że któreś z dzieci coś chlapnęło, jak to dziecko, może A mój młodszy braciszek ciągle płacze albo Gdy tato wraca z pracy, zawsze pije piwo, albo że Mama ciągle gotuje na obiad mięso, a ja chciałbym/-łabym same warzywa. To wystarczyło, żeby dzieci świadomie wypytywać i wyciągać różne domowe sprawy, oczywiście zobrazowane podług wieku i pojmowania stanu rzeczy przez takie dziecko. Doszło do tego, że rodzice albo wpadli w manię, że są i oni, i ich dom obserwowani, albo tak było rzeczywiście, bo którejś nocy, tylko z podręcznym bagażem zostawiwszy dom i dorobek wielu lat pracy, w panice wrócili do Polski. Tutaj co prawda od razu zapewne wpadli w łapy kościoła, ale przynajmniej nikt im dziecka zabierać nie chciał. I znowu "zapewne", bo zapewne do czasu, aż PiS przez kolejne 17 lat swoich rządów w tym względzie doprowadzi do katolickiej norwegizacji rodzinnych spraw przenosząc "ciężar" wychowania młodego społeczeństwa na barki państwa i kościoła. Co na jedno będzie wychodzić.
 
- Ale tato! - Synowa zeszła na dół i patrzyła na mnie z przerażeniem. - Teraz nie możesz wyjechać! - Obiecałeś mu, że ponownie zagrasz! - Wiesz, co będzie się działo?!
Mogłem się tylko domyślać. Wymiękałem, ale nie do końca.
- Dziadek! - Ja szybko przyniosę na górę, do gabinetu, szachy! - usłyszałem Wnuka-III. - Ty nie wiesz, co się będzie działo! - On tak potrafi długo!
Pobiegł błyskawicznie po szachownicę, zaniósł ją na górę i jeszcze szybciej pędem wrócił po bierki. Byłem w szoku. Widocznie coś było na rzeczy i jednak nie wiedziałem, co się będzie działo, bo normalnie, gdybym Wnuka-III o to poprosił, to najpierw przez 20 minut musiałbym wysłuchać o wszelkich niemożnościach takiego kroku, a gdyby niechętnie w końcu taka możność się pojawiła, to proces przenoszenia szachów trwałby kolejne dwadzieścia i na pewno byłby rozłożony na wiele etapów ostatecznie mnie zniechęcających i skutecznie mi wybijających jakąkolwiek myśl o graniu.
 
Poszedłem na górę. Wnuk-IV nadal wył i się tarzał, a w jedynym zamkniętym pokoju na górze Wnuk-II w międzyczasie odbywał lekcję polskiego online.
- To zagrajmy jeszcze raz, ale o 20 zł, bo o 50 nie możemy, bo byś mnie puścił z torbami... - uśmiechnąłem się do leżącego i wijącego się, dodatkowo trzymającego się kurczowo obiema rękami za głowę. Założyłbym się o spore pieniądze, że ten gest wykonał ze sporym refleksem w momencie, gdy tylko ujrzał mnie w drzwiach.
Zapadła cisza, jak nożem uciął. Skądś się te powiedzenia wzięły.
Wnuk-IV się uśmiechnął, więc natychmiast przystąpiłem do losowania kując żelazo póki gorące. Miałem fuksa, bo wylosował czarne, a tak chciał.
Cały czas kontrolowałem sytuację grając na remis. Ostatecznie taki zapadł wynik, ale Wnuk-IV był bardzo usatysfakcjonowany, bo i tak miał przewagę nad dziadkiem. Mnie została tylko damka, jemu damka i pionek.
- Tato, dziękuję ci!... - wyszeptała Synowa, gdy zszedłem na dół, żeby wreszcie ruszyć w drogę.
Odprowadzali mnie Syn I Wnuk-I, już pogodzeni i po przybiciu "piątki".
- Dziadek, cały czas powtarzam rodzicom, żeby mnie zostawili w domu samego, tylko z nim, na tydzień. - Natychmiast oduczyłbym go tego szantażu! - Bo rodzice się dają!...
Pokiwałem tylko głową, bo jednak coś na rzeczy było. Ale - pomyślałem sobie - po takim tygodniu mógłbym mieć o jednego Wnuka mniej, i wcale nie musiałby to być ten najmłodszy. A mogłoby być nawet mniej o dwóch. I potencjalnie mógłbym stracić tych dwóch pomiędzy, bo Opieka Społeczna po czymś takim...
Wyjeżdżałem w sytuacji całkowicie opanowanej. W czasie spokojnej jazdy przeanalizowałem zachowanie Wnuka-III i chyba potrafiłem je sobie wytłumaczyć. On po ojcu ma najlepszy słuch z całej czwórki, a na dodatek podobną nadwrażliwość na dźwięki. Obaj więc znoszą katusze, gdy Wnuk-IV całą mocą i przeraźliwie wyje.
Postanowiłem też rozmyślając, że w przyszłości w przypadku mojej wygranej, Wnuk-I buli mi 5 zł. Ciekawe, gdy mu to zaproponuję, czy jego warcabowy zapał upadnie?
 
Przez całe to zamieszanie wpadłem w fizjologiczną pułapkę. Mózg nie wyłapał, że już w chwili wyjazdu chciało mi się mocno sikać i poinformował mnie o tym dopiero w połowie drogi, ale stanowczo. Zadzwoniłem do Konfliktów Unikającego podając godzinę przyjazdu i pytając, gdzie by tu się można na dole, może między blokami, a może w śmietniku, wyszczać (rozmowa dwóch mężczyzn).
Okazało się, że nigdzie, bo śmietnik zamknięty na klucz, a bloki są bardzo blisko siebie, mieszkania na parterze i sąsiedzi czujni. Kulturalnie i cywilizacyjnie zaprosił mnie do nich na górę, na IV piętro. Odmówiłem. Ledwo przyjechałem, dałem znać, żeby schodzili i zacząłem kombinować. Niestety wszystko się zgadzało z tym, o czym mówił Konfliktów Unikający. Śmietnik był ogrodzony i zamknięty na klucz, domy w pobliżu i w oknie na parterze od razu, lewo zaparkowałem Inteligentne Auto, pojawił się jakiś stary dziad i bacznie mnie obserwował. Natychmiast zadzwoniłem do Konfliktów Unikającego, że pędzę na górę i żeby nie schodzili. I całe szczęście, że to zrobiłem, bo sytuacja fizjologiczna z tych nerwów mocno się skomplikowała i groziła katastrofą. A tak w pięknych warunkach, przy całkowitym zrozumieniu gospodarzy, mogłem się delektować komfortem, piękną ubikacją i łazienką.
Wracałem do Wakacyjnej Wsi wyluzowany. Pasażerowie chyba też. Trzeźwo Na Życie Patrząca siedziała z tyłu i dziergała na drutach. Zupełnie jej z tej strony nie znaliśmy. Ponoć robi to od dawna Bo mnie to uspokaja. Konfliktów Unikający nie dociekał Dlaczego jedziesz tędy, a nie tędy?, nie analizował i nie komentował prędkości Inteligentnego Auta i sposobu poruszania się na esce i tylko raz zapytał, gdy "przewijając" ominąłem utwór Pearl Jam Jeremy  nie chcąc go słuchać Ale dlaczego?! Przecież to jest... i gdy usłyszał Bo nie!, zamilkł. Wzorcowi pasażerowie.

W Wakacyjnej Wsi byliśmy o 12.40. Był na wszystko czas.
Rozmowy przy Pilsnerze Urquellu i przy jakimś dziwie, które przywiózł Konfliktów Unikający, a które z obrzydzeniem spróbowałem, ciepło od kozy, ogień, wszystko to robiło atmosferę.
Żona podała wołowe ossobuco. Co tu dużo mówić - pychota. Aż się prosiło, żeby je sprofanować Stumbrasem. Naciskana Żona stawiała opór, aż w końcu zmiękła.
- Poczekaj chociaż aż się ściemni!
I jak tu nie kochać zmiany czasu na zimowy. Ściemniło się szybko i ossobuco zdążyło się spotkać z tym litewskim trunkiem na ziemniakach.
Ale wspólnie z Konfliktów Unikającym byliśmy rozważni i potrafiliśmy sobie powiedzieć dość wcześnie stop. On z nieznanych mi względów, ja zaś chociażby z takiego, że był to dzień publikacji. Profesjonalizm ponad wszystko.
W łóżkach byliśmy trochę przed północą.

PONIEDZIAŁEK (07.11)
No i nie dałem rady.
 
Jeszcze rano byłem pełen optymizmu i wiary, że opublikuję pełny wpis. Ale potem sprawy się tak potoczyły, że bardzo łatwo demobilizacja i demoralizacja wkradły się w mój starczy organizm. Otworzył im na oścież wrota bez mojej woli. 
Sam przed sobą udawałem, że przecież nic się nie stało i Nikomu i niczego nie muszę udowadniać! (powiedzenie, które kilka lat temu podsunęła mi Żona) i Do jasnej cholery, przecież jestem na emeryturze i coś mi się należy! (powiedzenie, które podsunąłem sobie sam). Na końcu zaś tłumaczyłem sobie, że za tydzień i później będę musiał uważać, żeby nie nastąpiło kompletne rozluźnienie dyscypliny, bo Mistrzostwa Świata w Katarze tuż, tuż i pokus będzie zbyt wiele. Pomijam, że my sami różne sobie wymyśliliśmy, ale o tym napiszę w przyszłości.
Elementem (emelentem) łączącym oba wpisy, ten i następny, będą Trzeźwo Na Życie Patrząca i Konfliktów Unikający.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy.
W tym tygodniu Berta zaszczekała kilka razy w dziwny sposób i w nietypowych okolicznościach. W niedzielę gościliśmy Dziką Ziemiankę i Mądrego Leśnika, którzy przyjechali z dziećmi i dwuletnią sunią, klasycznym kundelkiem, o imieniu Lusia.
Na początku Lusia ze strachu darła się piskliwym głosem na Bertę, ale szybko jej przeszło i psy przeszły do zabawy. Lusia cały czas prowokowała szczekając przed paszczą Berty i robiła wokół niej kilometry, a Berta w zasadzie po swojemu, wyćwiczona w kontaktach z różnymi psami, spokojnie stała wiedząc, że tamta przecież za chwilę przyleci. Ale Lusi w którymś momencie się znudziło i inicjatywę przejęła Berta. Jak jakaś idiotka zaczęła naśladować Lusię i zaczepiać ją szczekaniem, ale nie swoim niskim, ochrypłym, lampucerowatym, tylko piskliwym, dokładnie takim lusiowym. No nieźle jej odbiło!
Godzina publikacji 19.03.

I cytat tygodnia:
Zanim poślubisz daną osobę, powinieneś najpierw zmusić ją do korzystania z komputera z powolnym dostępem do Internetu, żeby zobaczyć kim naprawdę jest. - Will Ferrell (amerykański aktor, komik, scenarzysta i producent filmowy)