poniedziałek, 30 stycznia 2023

30.01.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 58 dni.
 
WTOREK (24.01)
No i rano nie mogło wkraść się popublikacyjne rozprężenie, bo przecież wyjeżdżaliśmy do Uzdrowiska. 
 
Ale mimo tego wszystko działo się niespiesznie na tyle, że zamiast o planowanej 12.00 wyruszyliśmy w drogę o 13.17. Po prostu nic nas nie goniło.
Przed wyjazdem udało mi się wysłać kolejnego maila do zjazdowych koleżanek i kolegów. Przypominającego o terminie zjazdu, bo niektórzy albo do tej pory nic nie wiedzą, albo się dziwią oraz informującego, jaką kwotę i do kiedy należy ją wpłacić, żeby potwierdzić swoją chęć uczestnictwa. 
 
Podróż trwała "aż" 2 godziny i 5 minut, tylko dlatego, że przez połowę trasy towarzyszyła nam mgła i trzeba było się wlec za TIR-ami.
W Uzdrowisku natychmiast byliśmy w domu. Jeszcze za jasnego się zakwaterowaliśmy i natychmiast zrobiliśmy sobie spacer na "naszą" ulicę, żeby obejrzeć "nasz" klimatyczny dom. A potem wylądowaliśmy w Lokalu z Pilsnerem I, w którym w winie i w Pilsnerze Urquellu mogliśmy utopić nasze nostalgie i smutek. Dopadły nas w przewidywalny sposób, skoro pchaliśmy się, żeby "odwiedzić"...
Już w hotelu udało się nam na tyle uporządkować w Exelu listę zjazdowców, że mogłem ją wysłać bez żadnego obciachu do nowej pani menadżer. Oczywiście w tym sformułowaniu przemycona forma liczby mnogiej jest nieuprawniona.
Wieczorem postanowiłem nie czekać na mecz Linette z Garcią. Godzina 01.00 mnie wystarczająco wystraszyła. 

Dzisiaj zmarł mój/nasz profesor z metropolialnej politechniki. Miał blisko 95 lat. Był moim i Profesora Belwederskiego promotorem pracy dyplomowej, której temat brzmiał Zależność światłoczułości  kryształów halogenków srebra otrzymywanych metodą dwustrumieniową od ich wielkości. To był przełom lat 1972/73 i nikt wtedy chyba nie mógł przewidzieć, że za bez mała 20 pojawi się fotografia cyfrowa i całą duszność dotychczasowej fotografii trafi jasny szlag. 
Profesora, później szefa katedry, ceniłem bardzo, ale to bardzo i lubiłem go jako człowieka. W latach, gdy potrzebowałem jakichś opinii dotyczących Szkoły, nigdy mi nie odmawiał i często wystawiał mi laurki. Bedę musiał je odgrzebać, gdy już osiądziemy z Żoną gdzieś na stałe i się "ustatkujemy".
O jego śmierci dowiedziałem się dzisiaj od koleżanki ze studiów. Zadzwoniła, gdy jechaliśmy do Uzdrowiska. Było jasne, że na pogrzebie nie będę mógł być. Ale ustaliliśmy, kto komu dalej przekaże informację o tym fakcie i załatwiliśmy sprawę nekrologu.
 
Panie Profesorze, cześć Pańskiej pamięci! Dziękuję za wszystko!
 
ŚRODA (25.01)
No i po śniadaniu pojechaliśmy do Uzdrowiska IV na spotkanie z Laparoskopowym. 

Uzdrowisko IV "chodziło" za nami z dziesięć lat, to jest od czasu, gdy zawoziliśmy do niego do sanatorium Teściową. Wtedy wywarło na nas smutne wrażenie swoim zaniedbaniem, przede wszystkim części miejskiej, która mogłaby być perełką, ale nią nie była. Czterdzieści pięć lat  komuny, potem kontynuowanie wypaczonej sowieckiej mentalności i wreszcie nie najbardziej szczęśliwi gospodarze zrobiły swoje, a raczej nie zrobiły niczego. Wtedy w Rynku jakimś cudem znaleźliśmy kulinarny przybytek, który trudno było nazwać kawiarnią i w którym zjedliśmy we troje lody, bodajże w wafelku.
No, ale minęło 10 lat i w sposób naturalny mogliśmy mieć jakieś nadzieje. Żona ciągle powtarzała Pojedźmy wreszcie, żeby mieć to z głowy, żeby się przekonać i odfajkować. I właśnie nadarzyła się okazja. Żeby nie zostało samo pożyteczne (odebranie Teściowej z sanatorium), Żona wymyśliła też przyjemne. Udało się jej wypatrzeć jedną nieruchomość, a to nas zawsze wprawia w stan podekscytowania.
Nadzieje okazały się płonne. Wszystko znaleźliśmy tak, jak było. Smutek. Domy na ulicach dochodzących do Rynku w ruinie albo mocno zapyziałe, na dodatek Jedno skrzydło Rynku jest zamknięte, bo zawaliła się kamienica poinformował nas Laparoskopowy. Do tego nieruchomość, raczej ciekawa, ale w żadnym wypadku nie dla nas. 
Z pozytywów należałoby wymienić spotkanie z Laparoskopowym, niezmiennie sympatycznym, normalnym i uczciwym, z którym nie widzieliśmy się trzy lata, góry śniegu takie, że nie widzieliśmy podobnych od ponad 10 lat, a to przecież od Uzdrowiska w linii prostej mogło być raptem 25 km i sentymentalną w stosunku do czasów, w których rozwoziłem po tych terenach paczki, wycieczkę po części Uzdrowiskowego Powiatu. Na koniec zajrzeliśmy do tamtejszej mocno rozbudowanej galerii, gdzie w MediaExpert Żona mogła sobie kupić nowe słuchawki, bo stare złośliwie się rozsypały w czasie tego wyjazdu pozbawiając ją możliwości słuchania audiobooka, czytaj, prawie natychmiastowego błogiego zasypiania, gdy słucha w łóżku. Przy okazji pooglądaliśmy sobie, niczym dzicy z buszu, różne laptopy oraz telefony telefony(!). Takie małe, z zamykaną klapką, dużą klawiaturą i niedużym ekranem. Takie, z których można tylko zatelefonować, odebrać połączenie i załatwić smsa wte i wewte. Piękna sprawa. Powoli do tak prostego narzędzia dojrzewam.
Sumując nasz dzisiejszy wyjazd i wcześniejsze doznania - zostaliśmy kompletnie wyleczeni z Uzdrowisk II, III i IV. Pozostało bezwzględnie Uzdrowisko. Bo Uzdrowisko jest jedno.

Za dnia udało się do niego wrócić. I po załatwieniu pieskowych spraw z przyjemnością na cały wieczór wybraliśmy się do Lokalu z Pilsnerem II.
Po powrocie do hotelu Żona załatwiła z panią z recepcji jedną żywotną sprawę. Wczorajszej nocy bardzo źle spała, a to z racji świetlnej dyskoteki, która opanowała pokój, a zwłaszcza jej spalne miejsce, tuż przy oknie. 
- Czułam się, jak na jakiejś dyskotece!... - Co chwilę się budziłam, a gdy przysypiałam, to śniły mi się jakieś horrory, jakby z gwiezdnych wojen!... - poinformowała mnie, gdy już z panią załatwiła sprawę.
Hotel świątecznie, jak wszyscy w Święta Bożego Narodzenia, się udekorował i oblekł w różnego autoramentu świecidełka. Nam, na I piętrze, wzdłuż naszych dwóch pokoi, przypadł zestaw niebieski, taki policyjny, umocowany do balustrad naszych balkonów. Gdyby świecił normalnie, czyli tylko bezustannie, światłem ciągłym, to jeszcze  pal licho. Ale teraz o takie zestawy trudno. Elektronika poszła tak do przodu, że wszyscy producenci, zwłaszcza ci z Chin, stawiają sobie za punkt honoru, żeby lampki mrugały na dziesiątki sposobów, przygasały też na dziesiątki sposobów, albo wybuchały pełną świetlną mocą nagle po okresie chwilowej ciemności.
Nam przypadły w udziale takie, które nawet dość długą chwilę paliły się normalnie, ale zawsze, zaraz po tym, gdy akurat udręczona Żona zdążyła ponownie usnąć, gwałtownie się zapalały i konwulsyjnie, bez bliżej nieokreślonego rytmu, migotały. Ja to widziałem, Piesek w sąsiednim pokoju zapewne też, ale czy to nam  przeszkadzało? Kotkom jednak tak.
Młoda pani w recepcji okazała się bardzo wyrozumiała.
- To jak będę o 21.00 kończyć zmianę, to wyłączę. - Co prawda to jednocześnie wyłączy baner reklamowy z nazwą hotelu, ale czy przez to coś się stanie, zwłaszcza że to na jedną noc, kiedy i tak nikt już nie spaceruje?
Można? Można.
- Tylko proszę nic nie mówić mojemu koledze, który ma po mnie dyżur. - Nie można się z nim dogadać... Nawet chyba nie zauważy. - Gdyby jednak włączył z powrotem, proszę zejść na dół i samemu wyłączyć... - pokazała właściwy wyłącznik.
Byliśmy więc spokojni. Zwłaszcza Żona.
Jakiś czas potem, Żona położyła się do łóżka i słuchała uświęconego audiobooka. Ja zaś stwierdziłem, że obejrzę sobie mecz Magdy Linette z Czeszką, Karoliną Pliskovą, z którą w ćwierćfinale Magda sensacyjnie wygrała 2:0 wchodząc po raz pierwszy w swoim tenisowym życiu do półfinału Wielkiego Szlema. Oczywiście tego meczu w retrospekcjach jeszcze za darmo nie było, bo trzeba było zarobić, więc z równie wielką przyjemnością obejrzałem mecz o etap wcześniejszy, w którym Magda Linette wygrała 2:0 z Francuzką Caroliną Garcią.
Ledwo z pewnymi emocjami skończyłem oglądać, znalazłem się w znajomej mi dyskotece. A więc jednak zauważył i włączył pomyślałem w panice, zwłaszcza że z pokoju obok dobiegał mnie równy i głęboki oddech Żony. Jeszcze głębszym, Berty, tuż obok mnie, zupełnie się nie przejąłem. W te pędy na piżamę zarzuciłem czeski polar-baranek i zszedłem na dół.
W recepcji było ciemno choć oko wykol, więc zbliżałem się dość niepewnie.
- Czego trzeba?! - nagle usłyszałem z ciemnej czeluści.
Zbliżyłem się trochę.
- Piwo?...
Kiwnąłem przecząco głową.
- Wino?...
Dalej kiwałem głową, ale już dałem radę dostrzec postać wpół siedzącego, wpół leżącego mężczyzny i jednocześnie byłem ostatecznie przekonany ze sposobu kaleczenia polskiego, że to chyba Ukrainiec.
- Wódka?...
Wyraźnie było widać, że gość jest mocno obcykany w hotelowo-polskich realiach.
Oparłem się o blat i dalej niemo kiwałem przecząco głową.
- To co trzeba? - zapytał już z wyraźnym uśmiechem.
- Chodzi o to... - zacząłem od Chaosu - że wczoraj Żona w nocy nie mogła spać...
Sięgnąłem od razu do ciężkiego argumentu, który jest zrozumiały w całym męskim świecie i dla większości mężczyzn bez względu na wiek. No, może na pewno przez tych, którzy skończyli już 20 lat i mieli uruchomione właściwe procesy myślowe wynikające z obserwacji własnych rodziców lub rodziców kolegów i koleżanek. 
Najcięższym argumentem w różnych sprawach, które najczęściej nie mają z nią nic wspólnego, jest oczywiście "teściowa". Sam to wielokrotnie wykorzystywałem i dalej mam taki zamiar, zawsze z oczekiwanym przeze mnie skutkiem. W tym przypadku mogłoby pozornie wyglądać, że liczba rozumiejących zmniejszy się, ale tylko pozornie. Bo co prawda można liczyć dopiero na  trzydziestolatków i starszych, a nawet starych, jeśli nadal posiadają teściową lub ją posiadali i pamięć ich nie zawodzi, jednak nie ma już ograniczenia płci.
 
Facet patrzył na mnie nierozumiejącym wzrokiem na zasadzie No i co z tego?
- Bo miała w nocy dyskotekę...
Wyraźnie niczego już nie rozumiał.
- Dyskotekę? - upewniał się łamaną polszczyzną, czy aby dobrze zrozumiał.
- No tak! - Wie pan, takie mrugające świecidełka umocowane na naszym balkonie. - W obu pokojach dyskoteka!... - Pańska koleżanka kończąc dyżur ją wyłączyła na naszą prośbę. - A pan ją z powrotem włączył. - patrzyłem oskarżycielskim wzrokiem
- Aha!... - facet wreszcie zrozumiał i wyszedł na korytarz. Oczom moim ukazała się zwalista i masywna, dwumetrowa postać, na oko trzydziestolatka, trochę zaspana, o czarnych, kręconych i zmierzwionych włosach i brodzie w podobnym stylu. 
- Bo ja myślałem, że gdy przyszedłem, a nie palił się szyld hotelu, że to coś ja zrobiłem przez pomyłkę...
Wyraźnie był nadal zaspany i trochę gadał od rzeczy.
- A to ja wyłączę, nie ma problemu. - zagadał z wyraźnie... włoskim akcentem patrząc na mnie przyjaźnie z góry, nie nomen omen.
- A pan jest Włochem?
- Tak. - zaśmiał się szczerze.
- A skąd pan pochodzi?
- Z Bolonii.
- Aaa, z Bolonii?! - Byliśmy tam z Żoną. - Wie pan, tam są kilometry podcieni, że słońca nie widać.
Wiedział.
- Tam mieszka szef. - poinformował. - Ale woli mieszkać w innym mieszkaniu, ze swoim psem, niż z żoną! - wybuchnął śmiechem.
Tu drobne wyjaśnienie ode mnie. Żoną jest Polka, właścicielka hotelu, w którym mieszkaliśmy. 
- A wie pan, znam parę słów po włosku... - nie omieszkałem się pochwalić. - Buongiorno, grazie, buonnanotte, prego, arrivederci, si, no, parole, bella, parlare, mangiare, dolce far niente....
Za każdym razem podziwiał i chwalił wydobywając z siebie coś na kształt Uuuu!
- I jedno zdanie: Per favore quattro salsicce.
Wybuchnął śmiechem i zaczął mi tłumaczyć, że u nich salsicce to takie małe kiełbaski.
Gdy się rozstawaliśmy, moja "znajomość" włoskiego, upoważniła go, żeby mnie pożegnać swojskim ciao! To mu odpowiedziałem ciao!, ale będąc już na schodach usłyszałem dobranoc! Miłe.
I dlaczego młoda recepcjonistka twierdziła, że z nim nie idzie się dogadać?
Noc była spokojna i... ciemna.

 Dzisiaj o 13.54 napisał Po Morzach Pływający.
"To moje rozmiękczenie i rozmazanie zostało spowodowane przez Żonę.
- A czy Po Morzach Pływający musi z bloga się dowiadywać, że ty jego dobre chęci, ot tak, wyrzuciłeś w kosmos?! - Nie mógłbyś mu osobiście, miło podziękować?... - patrzyła na mnie, a w oczach czaiła się drobna udręka."
Podziękuj Żonie za troskę.
A tak w ogóle to nie przeszkadza mi Twój styl mówienia,pisania nawet jeżeli jest odrobinę sarkastyczny,humorystyczny lub obojętny.
Okazuje się, że Diabeł dołaczy do nas prawdopodobnie w czerwcu. Dobra pora ponieważ będę w domu i razem spróbujemy  go wychowywać.
Z nowości to bierzemy się za płot czyli wymianę ogrodzenia wokół - na razie - ogrodu, ale to dopiero na przełomie marca i kwietnia czyli kiedy mnie nie będzie w domu.
Nie znaczy to że zostawię Czarną Palącą z całym tym bałaganem. Wszystko już umówilem, a ona ma tylko zająć się koordynacją prac.
Sport ma to do siebie, że jest nieprzewidywalny jak pogoda. Nie oglądam/kibicuję więc nic mi w nim nie przeszkadza 
PMP (zmiany moje; pis. oryg.)
 
CZWARTEK (26.01)
No i Teściowa stanęła na wysokości zadania.
 
Jeszcze w trakcie naszego śniadania karnie zadzwoniła, że jest w pełni gotowa. Byliśmy po nią o 11.30. 
- I jak te trzy tygodnie w sanatorium? - zadaliśmy jej pytanie.
- Przeżyłam. 
Ale potem w czasie dwugodzinnej jazdy się rozkręciła i opowiadała o różnych sanatoryjnych smaczkach, z których czerpie chyba jakąś satysfakcję i masochistyczną przyjemność, bo inaczej, myślę, by nie jeździła. Ja bym na pewno ich nie czerpał chociażby ze względu na konieczność podporządkowania się systemowi polegającemu na "masowej obróbce kuracjuszy", nie nadawałbym się do takiego reżimu i nie mógłbym być pionkiem w sanatoryjnej machinie. O Żonie nie ma co nawet wspominać. 
 
Sporą strefę opowiadania zajął system sanatoryjnego wyżywienia. A był on niezwykle nieskomplikowany i posiadał trzy główne cechy: - mało, totalna dominacja pieczywa i bez smaku.
Mało, bo na śniadania i kolacje serwowano po jednym plastrze żółtego sera i po plastrze wędliny, ułomku masła i kawałku współczesnego, sprężystego pomidora, wszystko obficie uzupełnione chlebem z sugestią, żeby się nim dopchać bez możliwości jakiegokolwiek omaszczenia go, a na obiady rozcieńczoną zupkę o różnych nazwach, ale zawsze o jednakowym smaku i drugie danie często bezsmakowe, jak na przykład makaron ze szpinakiem, w którym udawało się czasami dostrzec pojedynczą szpinakową nić.
Nic więc dziwnego, że gdy raz w ciągu trzech tygodni zaserwowano w dużym kotle nierozcieńczoną owsiankę i można było nabrać sobie jej do woli, ustawiła się natychmiast długa kolejka. Upokarzające.
Ale myślę, że ci ludzie tak tego nie odbierali, bo większość swojego życia spędzili w komunie i kolejki stały się ich immanentną cechą. 
Gwoli sprawiedliwości muszę jednak przyznać, że ten system wyżywienia nie jest aż taki zły. Leżąc 11 dni w szpitalu w związku z moim rozharatanym prawym okiem miałem do czynienia z bardzo zbliżonym systemem, tu skierowanym do pacjentów. W pierwszych dwóch dniach na widok jakości i ilości potraw ogarniała mnie rozpacz pomieszana z pustym śmiechem, bo gdzieś na widnokręgu mojego pobytu widziałem swoją głodową śmierć. I marnym pocieszeniem był dla mnie fakt, że jednak jestem w szpitalu i cały medyczny sztab z całą swoją mocą chyba do tego nie dopuści.
Ale już po dwóch dniach pozbyłem się nieprzyjemnego ssania w żołądku między posiłkami i czekałem na nie sporo zrelaksowany. I bardzo szybko pozbyłem się wszelkich dolegliwości żołądkowo-jelitowych, a poza tym kompletnie nic innego przez cały pobyt mi nie dolegało, z wyjątkiem oka, oczywiście. Pod koniec pobytu ważyłem 7 kg mniej i czułem się świetnie.

Inną strefą poruszaną przez Teściową były zabiegi. Tu można by ten aspekt sanatoryjnego pobytu scharakteryzować jednym słowem - "masówka" lub innym "hurt", lub jeszcze innym "przerób". Jeśli, na przykład, teściowa miała wykupione(!) trzy różne zabiegi dziennie, to po pierwszym, wykończona, czego nie potrafiłem sobie wyobrazić, ale zapewne wylazło to moje gruboskórstwo, od razu była namawiana na drugi i trzeci Bo będzie miała pani już z głowy! Nie miało to oczywiście nic wspólnego z zabiegową sztuką, w której przerwy między, przecież w końcu różnymi, zabiegami powinny być na tyle długie, żeby dać wycieńczonemu organizmowi czas na odsapkę i regenerację. Tu jednak Teściowa potrafiła się postawić, nomen omen, i wywalczyć przerwy. Ale i tak nie była w stanie przewidzieć różnych "specyficznych" zachowań personelu. Na przykład wlazłszy z pewnymi trudnościami sama do wanny Bo nikt ci tam nie pomoże!, aby zakosztować kąpieli z perełkami (może coś przekręcam, ale wcześniej o czymś takim nie słyszałem), zanim na dobre się zorientowała, że woda jest po prostu zimna, pani sobie wyszła i zamknęła drzwi zostawiając biedną, samą Teściową w tej sanatoryjno-survivalowej rzeczywistości. (survival - sztuka przetrwania – rodzaj aktywności człowieka skierowanej na gromadzenie wiedzy i umiejętności związanych z przetrwaniem w warunkach ekstremalnych). A ponieważ zabieg został wykupiony, co stanowi świętość samą w sobie, Teściowa marzła. Skończyło się na przeziębieniu, 38 st., i tygodniowym wykluczeniu z sanatoryjnego życia. Ale może dobrze się stało, bo być może rzeczywiście dzięki temu przetrwała.
Słowem trzeba być naprawdę zdrowym, żeby móc wyjechać do sanatorium. Zresztą ta sama zasada dotyczy różnych innych aspektów życia, bo Trzeba być zdrowym, żeby chorować lub Trzeba być wypoczętym, żeby wyjechać na urlop i wypoczywać.
 
Zapakowanie Teściowej z jej bagażami i jej wypakowanie już na miejscu przebiegło całkiem sprawnie, bez żadnych komplikacji, których należało się spodziewać.
Natychmiast zaraz potem pojechaliśmy do Nie Naszego Mieszkania, wypakowaliśmy Bertę i bagaże i niezwłocznie wyjechaliśmy na spotkanie z Pasierbicą, aby oglądać z nią mieszkanie, które jest w kręgu zainteresowań Krajowego Grona Szyderców. Ono oglądało je wcześniej, ale przecież nie szkodziło pokazać je nam, starym nomadzkim wyjadaczom.
Mieszkanie było bardzo, bardzo nietypowe, klasycznie ze swoimi plusami i minusami. Już wcześniej, w Dniu Babci i Dziadka, Q-Zięć na dużym monitorze zaprezentował obecnym zdjęcia i schemat tegoż,  a Q-Wnuk sprzeczał się Ofelią i z rodzicami, które z nich zajmie ten, a nie inny pokój. Po tej prezentacji, gdzieś na uboczu, Ofelia na ucho powiedziała mamie, że ona już nie chce mieszkać w "starym" mieszkaniu. Czyżby zapatrzyła się genetycznie w swoją Babcię-Nomadkę? Mogę to zrozumieć, ale coś chyba za wcześnie?
Krajowe Grono Szyderców w ostatnich dniach zrobiło woltę i Berlin jest już passe. Nie dość, że  sposób zatrudnienia Q-Zięcia przez firmę, którą sobie upatrzył, jest dla niego i dla całej rodziny nie do przyjęcia, to i z innych względów jest ona podpadająca. A w tej obecnej, w której pracuje, nie dość, że poprawiły się międzyludzkie stosunki, co, zwłaszcza dla Q-Zięcia, jest istotne, to jeszcze go awansowali. Cała więc ich para (dwoje ludzi, jak również stan skupienia wody, jak również czynnik zwiększający moc działania) poszła w kierunku zmiany miejsca zamieszkania w Metropolii przy  szczególnym uwzględnieniu likwidacji dwóch godzin dziennie, a czasami i więcej, na różnego rodzaju sensowno-bezsensowne dojazdy. Poszukiwania nowego lokum skupiły się w promieniu koła, którego środek, tak się idealnie złożyło, jest usytuowany w miejscu szkoły Q-Wnuka, przedszkola Ofelii, pracy Pasierbicy, miejsca zamieszkania rodziców Q-Zięcia i Byłych Teściów Żony. Głupi by nie wykorzystał takiego zbiegu okoliczności.

Gdy się rozstaliśmy z Pasierbicą, na dworze było jeszcze całkiem jasno, więc przez moment zaświtała nam myśl, żeby jeszcze dzisiaj wracać do Wakacyjnej Wsi. Ale szybko wybiliśmy ją sobie z głowy. Skutecznie w drodze do Lidla pomogły nam metropolialne korki. A ja śmiem narzekać na dwa, w porywach na trzy cykle świetlne w Powiecie i/lub w Sąsiednim Powiecie. I na kolejki w sklepach w tych miastach. Lidl w Metropolii skutecznie zwrócił nam uwagę na właściwe kolejkowe proporcje.
Dobrze jest czasami pojechać do Metropolii.

Wieczorem chciałem obejrzeć retransmisję meczu Magdy Linette z Karoliną Pliskovą, ale nadal jej nie było, więc nie odważyłem się podejrzeć wyniku półfinałowego meczu z Aryną Sabalenką. Może uda mi się zobaczyć obie retransmisje. 
Ale i tak wieczór spędziliśmy wakacyjnie. Żona w łóżku z audiobookiem, ja za biurkiem przed laptopem i przy książce. Żadnych obciążeń.
 
PIĄTEK (27.01)
No i dzisiaj wstałem przed 07.00.
 
Bo życie wokół Nie Naszego Mieszkania toczyło się swoim tradycyjnym uświęconym rytmem. Szpilki, winda, sympatyczne sąsiedzkie rozmowy przy niej i pod oknami, a na koniec śmieciarze z całym swoim bezkompromisowym łomotem, którzy ostatecznie spowodowali, że niedługo po mnie wstała i Żona.
Czy narzekaliśmy? Nie.
 
Już przed 10.00 byliśmy w Wakacyjnej Wsi. Oboje bezgłośnie ogarnialiśmy sytuację - wypakowanie się, rozpalanie w trzech miejscach, by już o 12.00 jechać do Powiatu i do Sąsiadów.
Sąsiedzi wyzdrowieli na tyle, że można było do nich przyjechać i załatwić prowiant (jaja i masło), ale nie na tyle, żeby się zasiedzieć w tym bakteryjnym gnieździe. Więc całe spotkanie odbyło się na stojąco. To jednak wystarczyło, żeby usłyszeć smutną wiadomość.
- To już jest ostatnie masło. - Daliśmy ogłoszenie o sprzedaży krówki. - Nie mamy sił. - oznajmiła Sąsiadka Realistka.
Zrobiło się nam smutno. Może nie tak z powodu sprzedaży, ile z faktu, że Sąsiedzi powoli wycofują się z życia. A to dla nich wcale nie będzie dobre.

Główne zakupy zrobiliśmy w Kauflandzie w Sąsiednim Powiecie. Liczyliśmy się z tym, że jutro być może będziemy gościć u nas Lekarkę i Justusa Wspaniałego. Ale przyjazd Lekarki nie był pewny, bo to zależało od stanu jej córki, która specjalnie przyleciała z Turynu na okulistyczny zabieg. Dopiero pod wieczór okazało się, że jednak w ten weekend Lekarka nie przyjedzie i spotkanie przełożyliśmy na następny weekend.
Tak się szybko uwinęliśmy, że w domu byliśmy z powrotem już o 15.00. W kozach i w kuchni nie wygasło, więc można było nadrabiać ogrzewanie Domu Dziwa. Znalazł się jeszcze czas na drewno, a potem na spokojne przeflancowanie do nas Milki z jej legowiskiem. Szczecinianie dzisiaj wyjechali do Szczecina, więc z prawdziwą ulgą i wdzięcznością przyjęli naszą propozycję.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.
 
SOBOTA (28.01)
No i noc była urokliwa.
 
Milka, która została na dole, po jakichś dwóch godzinach snu, rozdarła mordę i nie miała zamiaru jej zamknąć. Rozumiem, że szczekałaby przez 5 minut intensywnie, po czym zapadłaby w zbawienną ciszę, ale nie. Upodobała sobie system pojedynczych szczeków, że sporymi przerwami pomiędzy jednym wydarciem się a drugim. Staraliśmy się przeczekać, ale się nie dało. Po jakiejś pół godziny mąk zabraliśmy ją wraz z legowiskiem na górę, żeby oddzielić ją od cholera wie czego?! Kota, kuny, sarny?
Spokój był znowu przez jakieś dwie godziny, ale nagle oba pieski zaczęły się krzątać skrobiąc pazurami o podłogowe deski i wyraźnie dając do zrozumienia, że właśnie teraz to one chętnie by wyszły na zewnątrz. Żona wykazała się heroizmem i wstała. Za jakiś czas Milkę zostawiła ryzykancko na dole, a Bertę zabrała z powrotem na górę. Do poranku był spokój.
 
Z tego wszystkiego wstałem o 07.30, powiedzmy w "miarę" wyspany. Stan mój jednak pozwolił mi na obejrzenie finału kobiet Australian Open Elena Rybakina - Aryna Sabalenka (1:2). Sabalenka po raz pierwszy sięgnęła po mistrzostwo w szlemie. Ta pierwsza po drodze wyrzuciła za burtę Igę Światek, ta druga zaś Magdę Linette.
Po meczu miałem sporo czasu na drewno i na pisanie.
Wczesny wieczór został wypełniony rozmową z Woźnym. Dostał maila tak jak wszyscy, ale ponieważ jest Woźnym, postanowił się do sprawy mojego ostatniego meldunku odnieść i porozmawiać. Wypełnienie wczesnego wieczoru polegało na tym, że rozmowa trwała ponad godzinę, co samo w sobie mnie wyczerpało, a poza tym w jej trakcie udało się koledze doprowadzić parę razy do wybuchów mojej wściekłości, którą ładnie wypełniały brzydkie wyrazy, na przemian z wybuchami mojego śmiechu. A wszystko przez to, że nie byłby sobą, gdyby w sposób akademicki, niezwykle spokojny i wyważony nie dzielił włos na 16 i to po kilka razy. Na dodatek nic nie robił sobie z moich diametralnie różnych stanów, co w sumie wyszło na dobre i ostatecznie nieźle mnie rozśmieszyło.
- Woźnisiu, rozmowa z tobą stanowi dla mnie prawdziwą przyjemność!... - zagadałem pod koniec.
- Eh, nie gadaj!...
Ale wyraźnie był zadowolony i podśmiechiwał się pod nosem.

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.

PONIEDZIAŁEK (30.01)
No i w przyszły tydzień muszę wejść z drobną zaległością.

Gdybym się zaparł, mógłbym jej nie mieć. Ale dobrze jest sobie samemu i Żonie, przede wszystkim, okazać kilka moich ludzkich cech, w tym słabość i lenistwo.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił sześć razy i wysłał jednego smsa z propozycją ułatwienia mi życia, a drugiego z  deklaracją pomocy. Głupio mi z tego powodu, ale problem polega na tym, że ja nie chcę, aby ktoś (osoba, instytucja) ułatwiał mi życie. Taka propozycja śmierdzi z daleka. Z tej samej bajki: nie chcę, aby coś było łatwiej, szybciej i lepiej, a takich propozycji jest mnóstwo i dla swojego dobra trzeba je umieć odrzucać lub skrupulatnie przesiewać. Bo też cuchną z daleka.
W tym tygodniu Berta zaszczekała wielokrotnie jednoszczekiem domagając się wejścia do domu. Zrobiła tak w sobotę, gdy chyba już miała dosyć Milki na dworze, i preferowała ciepło kozy oraz raz w poniedziałek w tej samej sprawie.
Godzina publikacji 19.46.

I cytat tygodnia:
Wykorzystuj takie talenty jakie posiadasz; lasy byłyby bardzo ciche, gdyby nie śpiewałyby w nich żadne ptaki oprócz tych, które śpiewają najlepiej. - Henry van Dyke (amerykański pastor, pisarz i pedagog, członek Amerykańskiej Akademii Sztuki i Literatury).

poniedziałek, 23 stycznia 2023

23.01.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 51 dni.

WTOREK (17.01)
No i od  rana pilnuję siebie, żeby nie wkradło się zdradzieckie rozprężenie. 

Wczoraj tuż przed godziną publikacji napisałem do Po Morzach Pływającego. Była 22.22.
 Po Morzusiach Pływający,
 przybliż mi, o co chodziło z tą książką, którą mi przesłałeś w załączniku. Nie mogłem jej otworzyć. Co to za tytuł, jaka tematyka, itp.
Dzięki za chęci i inicjatywę :) Trzymaj się zdrowo.
Emeryt
To moje rozmiękczenie i rozmazanie zostało spowodowane przez Żonę.
- A czy Po Morzach Pływający musi z bloga się dowiadywać, że ty jego dobre chęci, ot tak, wyrzuciłeś w kosmos?! - Nie mógłbyś mu osobiście, miło podziękować?... - patrzyła na mnie, a w oczach czaiła się drobna udręka.
Odpisał o 22.30.
Porąb i spal
Lars Mytting.
Przesłałem zły plik. Powinien być pdf, a nie EPUB. Jak znajdę to jeszcze raz podeślę.
PMP
(zmiana moja; pis. oryg.)
Rano znalazłem opis książki i bardzo mi się spodobała. Żona obiecała, że ją sprowadzi. Przy okazji uświadomiłem sobie językowo, że słowo "sprowadzić" weszło do języka zakupów, w których nie ma rzeczywistego miejsca transakcji i rzeczywistego, z krwi i kości, sprzedawcy. To znaczy są, ale za kurtyną wirtualnej rzeczywistości. Przedtem w zakupach po prostu się kupowało, a jeśli sprowadzało, to z zagranicy.
 
Na fali tego rozmiękczenia i rozmazania, które pojawiły się po wczorajszym spotkaniu z Justusem Wspaniałym i po kolejnej analizie, nawet nie krytyce, mojego charakteru przez Żonę, rano do niego zadzwoniłem. Usłyszałem jego justusowy głos, pełen werwy, przyjazny, i od razu zrobiło mi się lepiej.
Gdy go, również w imieniu Żony, zaprosiłem do nas na środę lub czwartek, wybuchnął śmiechem. Tedy z prawdziwą przyjemnością się spotkamy.
- Bo ty jakby nie widzisz drugiego człowieka po drugiej stronie. - A przecież wiem, że twoim celem nie jest sprawienie mu przykrości. - Musisz po prostu wsadzić kij w mrowisko, żeby podkręcić atmosferę.
Przyznałem jej rację.
I jeszcze wczoraj w rozmowie z Lekarką pojawiła się frapująca ciekawostka, która nie uszła mojej uwadze. Otóż ona i Justus Wspaniały skontaktowali się telefonicznie z Kolegą Inżynierem(!), aby omówić ich domowe problemy związane z ogrzewaniem i ściekami. Lekarka była zbudowana postawą i stosunkiem do sprawy Kolegi Inżyniera(!). Z jej relacji wynikało, że on, żeby sprawę zbadać poważnie i dogłębnie oraz omówić, przyjedzie, z noclegiem, ale musi sobie wszystko poukładać. Czyżby miał zamiar nocować u nas, co przecież byłoby oczywiste? Wprost nie mogę się doczekać!
 
Dzisiaj
- dość późno cyzelowałem wpis. Uwzględniając uwagi Żony. Jak zwykle. Cenię je sobie, te stylistyczne, gramatyczne i oczywiście faktograficzne.
- przyszło pismo z ZUS-u informujące w tonie dość kategorycznym, że jest zadłużenie i że trzeba je w całości spłacić, bo.... Jakby jakaś komórka ZUS-u działała w innym, niezależnym obszarze, do której nie docierały informacje, że na przykład na nasz wniosek spłatę ZUS(!) rozłożył nam na raty. Wyraźnie ta słynna polska organizacja hołduje biblijnej zasadzie: Kiedy zaś ty dajesz jałmużnę, niech nie wie twoja lewa ręka, co czyni prawa. (Biblia Tysiąclecia)
Wypisz, wymaluj! Czy to nas dziwiło?
- pierwsi goście już zaczęli zapisywać się na majowy weekend. I to ze Stolicy, panie! Oboje z Żoną dość pogodnie stwierdziliśmy, że niezależnie od siebie nastawiliśmy się, że ten sezon spędzimy w Wakacyjnej Wsi. Bo latem jest tu fajnie! - dodała  śmiejąc się.
- sporo narąbałem i naukładałem się drewna. 

Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.

ŚRODA (18.01)
No i specjalnie wstałem o 06.00.
 
To znaczy 15 minut przed, żeby obejrzeć mecz Hurkacza. Według planu miał się rozpocząć o 05.00, ale ponieważ organizatorzy Australian Open mają kłopoty z pogodą (albo 40 st., albo deszcz), to wszystko się  poprzesuwało. Więc spokojnie włączyłem laptopa i ujrzałem komunikat, że mecz rozpocznie się o... 06.00. A tu ani widu, ani słychu. Kolejny komunikat mówił, że o 07.00, kolejny że o 08.00, a ostatni, który chciało mi się wyszukiwać, że o 08.30 Bo deszcz nie odpuszcza. Dałem sobie spokój z dociekaniem, nomen omen.
W międzyczasie błądziłem po innych transmisjach i natknąłem się na podsumowanie dzisiejszych, dotychczas rozegranych pojedynków, a w nim na ułamek sekundy, ale i tak było za późno, na Igę Świątek udzielającą po meczu wywiadu. A to oznaczało, że wygrała. No i bardzo dobrze, ale mój plan oglądania w ciągu dnia retransmisji bez wiedzy o wyniku spalił na panewce. Nie przejąłem się tym jednak, bo dzięki temu byłem spokojniejszy.  
 
Rano odpisałem koledze ze Stolicy. Na bazie naszej ostatniej długiej rozmowy telefonicznej przesłał mi mnóstwo materiałów o sobie, ze swojej fotograficznej i wydawniczej działalności na polu muzyki poważnej, opery i operetki oraz teatru. Doedukowałem się sporo, nawet geograficznie, ale nie byłem zaskoczony jego osiągnięciami, bo z wcześniejszych kontaktów wiedziałem, co jest jego pasją. Za to rozlicznymi nagrodami, które otrzymał za swoją działalność, już tak. Z dużą przyjemnością i satysfakcją złożyłem mu gratulacje.
Kolega przysłał mi również swoje zdjęcie z dwoma wnukami. Chłopcy - jeden 13 lat, drugi 10,5. Nie byłoby w tym nic szczególnego, bo chłopaki, jak to chłopaki w tym wieku, gdyby nie ich pochodzenie i fizjonomia. Otóż synowa jest czystej krwi Japonką. Od czasu zamążpójścia za Polaka (syn jedynak) mieszkają całą rodziną w Stolicy i tam pracują. Więc chłopcy są skośnoocy i mają czarne włosy, ale wpływ innych genów jest wyraźny. Ta japońskość została złamana. Każdy z nich ma podwójne imiona - polskie i japońskie.
Muszę przy okazji dopytać o relacje między dwiema rodzinami, tak różnymi kulturowo, i czy wnuki rozmawiają po japońsku.

Po I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu przede wszystkim załatwić sprawę odwołania się od dwunastoratowej decyzji ZUS-u. Złożyliśmy stosowne pismo i zobaczymy.
Z drobnymi zakupami się spieszyliśmy, żeby zdążyć na mecz Huberta "Hubiego" Hurkacza z Włochem Lorenzo Sonego. Po pięciosetówce, po sporych emocjach i zwrotach akcji, wygrał Hubi 3:2 i awansował do IV rundy. A potem udało mi się obejrzeć z retransmisji drugą połowę meczu Igi Świątek z Kolumbijką Camilą Osorio. Biedna, skądinąd sympatyczna dziewczyna, została przez Igę zmieciona z kortu.
Wieczorem obejrzałem mecz Polska - Hiszpania. Przegraliśmy 23:27 i na tym dla nas te Mistrzostwa Świata w Piłce Ręcznej się skończyły. Dla mnie też, chociaż przed nami będą jeszcze dwa mecze.
Z tego wszystkiego zrobił się taki "sportowy" dzień.
 
CZWARTEK (19.01)
No i ranek spędziliśmy spokojnie, cały czas jednak pamiętając, że przyjdzie Justus Wspaniały.
 
A to wiązało się z pewnym napięciem, bo w takich normalnych, domowych warunkach nie widzieliśmy się, będzie, ze trzy miesiące. Musiałbym sprawdzić w blogowych zapiskach.
Siedział u nas od 11.30 do 16.00, jak nigdy. Ale też trzeba było obgadać wiele niedomówień, powyjaśniać stanowiska, popodzielać włos na 8 lub 16 i porozcinać kilka gordyjskich węzłów. To wszystko razem plus nalewka z wiśniówki spowodowało, że zejść musiało.
Umówiliśmy się następnym razem u nas, gdy przyjedzie Lekarka. Jakby powiedziała Żona: Wracamy na tory.
W końcu musiałem go "wyrzucić", bo za jasnego chciałem ogarnąć sprawę drewna na dzisiaj i na jutro rano.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.

Dzisiaj o 23.05 napisał Po Morzach Pływający.
Teraz czytam niezbyt ambitne książki. Autor David Baldacci, seria z Amosem Deckerem. Policjant po przejściach z pewnymi niezwykłymi zdolnościami które wcale nie ułatwiają jemu życia. Skończyłem całą serię Leszka Hermana i najnowszy thriller sąsiadki Grety Drawskiej. Fajnie jest poczytać o Pomorzu zachodnim oraz o Poznaniu.
Wczoraj odebrałem książki/podręczniki które przesłał mi Admirał / taki prawdziwy Admirał z Marynarki Wojennej / do przeczytania i oceny przydatności podręczników do szkolenia. Napisał " że chciałby otrzymać/ usłyszeć opinię praktyka" .Nieskromnie dodam, że niedługo " stuknie" 38 rok mojej pracy na morzu. Kiedyś jak słyszałem, że ktoś pracował 40 lat na morzu to się śmiałem, ale już przestałem.
PMP (zmiana moja; pis. oryg.)
Gratulowałem mu Admirała, ale uprzedziłem, że gratulacje za służbę na morzu złożę, gdy osiągnie 40 lat.
 
PIĄTEK (20.01)
No i dzisiaj wstałem o 05.00.
 
Według informacji mecz Igi Świątek z Hiszpanką Cristiną Bucsą miał się rozpocząć o 04.30-05.00. Rozpoczął się o 06.30. Do tego czasu zrobiłem wszystko, a nawet więcej. Do tego stopnia, że gdy Żona zeszła na dół, to się przeraziła. W oczy kłuł ją garnek z jajkami, wszystko gotowe, żeby nastawić na kuchni i gotować na miękko oraz dwa talerze z twarogiem przygotowanym do jedzenia.
- Matko jedyna! - wydobyła z siebie wstrząśnięta. - Przecież ja ledwo wstałam!...
- Ja w zasadzie to mógłbym już skończyć dzień i kładłbym się spać. - podkręciłem atmosferę.
To Żonę rozśmieszyło i od razu się uspokoiła i mogła się zatopić w swoim 2K+2M widząc, że niczego w nią nie wmuszam i nie naciskam.
- Musiałem tak zrobić, bo właśnie skończył się mecz Igi, a za chwilę będzie Huberta Hurkacza... - Nie mogłem sobie pozwolić, aby czegoś z poranka nie zaniedbać. - wyjaśniałem.
Jedynie Piesek trochę pocierpiał, bo został brutalnie wyrwany z legowiska przez pana "już" o 08.30, czyli 1,5-2 godziny przed jego zwyczajowym czasem.
Iga wygrała 2:0, a Hubi również, z Kanadyjczykiem Denisem Shapovalovem, 3:2 po długim pojedynku.

O 12.00 mieli być Szczecinianie zaproszeni na Blogową, ale z powodu meczu przełożyliśmy spotkanie na jutro. Ale Milka, jako stwór nieokrzesany, była.
Po meczu nadrabiałem zaległości w drewnie, a potem, na spokojnie, nadgryzaliśmy plan C. Trzeba powiedzieć, że rozmowy, i to wielokrotne, z dwoma właścicielami i dwoma pośrednikami nieźle mnie wyczerpały. Ale ze wszystkimi umówiliśmy się na spotkanie i na oglądanie 2 lutego, w czwartek. Tedy...
Pod wieczór niespodziewanie zostaliśmy zaproszeni przez Krajowe Grono Szyderców na niedzielę, na Dzień Babci i Dziadka. Uważam, że jest to jedno z nielicznych fajnych "wymyślonych świąt". Może dlatego, że bez wyjątku wszyscy czują, jak są one naturalne i podszyte humorem. Naturalne, bo te relacje między dziadkami a wnukami są właśnie naturalne. Każda ze stron nigdy się sztucznie nie spina i nic nie musi. Bo już Dzień Matki lub Dzień Ojca są mocno nadęte i często podszyte nieprzyjemnym przymusem. O Dniu Kobiet, o Walentynkach i tym podobnych nawet nie chce mi się wspominać.

Wieczornego meczu Polska - Czarnogóra nie oglądałem. Mój stosunek do sprawy najlepiej wyjaśni sms do Konfliktów Unikającego:
Nie oglądam ani dzisiejszego, ani ostatniego meczu, nawet gdybym wiedział, że nasi zagrają ponadprzeciętnie, może najlepiej ze wszystkich drużyn w historii piłki ręcznej. To nie oznacza, że się na nich obraziłem. Dobranoc :)
A była 18.59. Konfliktów Unikający, zgodnie ze swoim blogowym imieniem, się znalazł:
Szanuję. Dobranoc Emerycie.
Odpowiedź w pisanym blogowym, zmienionym przeze mnie wydaniu mogłaby się wydawać lekko kpiąca, ale w "smsowym realu" taka nie była.   
W zamian wieczorem obejrzałem/-eliśmy kolejny odcinek Homeland.

SOBOTA (21.01)
No i dzisiaj wstałem o 06.30.
 
Tak wynikało z mojego dziewięciogodzinnego snu.
Ledwo się ogarnąłem, a zaczął padać śnieg. To śmieszne o tym wspominać. O czymś, co jeszcze 20 lat temu, ba nawet 15, było o tej porze roku normalnością. O swoim dzieciństwie i wieku późniejszym nawet nie ma co w tym względzie wspominać.
Według Justusa Wspaniałego miało napadać 15 cm, a skończyło się na dziesięciu. To jednak w zupełności wystarczyło, żeby zrobiło się urokliwie. Berta też to doceniła na swój psi sposób, bo na wspólnym spacerze dostawała szajby. Ale, gdy już o 12.00 odwiedziła ją Milka, wcale nie była taka chętna do zabawy. Bardziej ją nęciły w domu legowisko i ciepełko z kozy. Priorytety.
Szczecinianie też nie przybyli na Blogową, bo woleli z dziećmi pójść do lasu na spacer i sanki. Wszystkich wzięło.
Tak więc mogłem spokojnie obejrzeć mecz Magdy Linette z Ruską Jekateriną Aleksandrową, w którym ta druga była faworytką. Magda po wspaniałym meczu wygrała 2:0 i niezwykle mi zaimponowała. Grała fenomenalnie. W tej sytuacji w IV rundzie Australian Open będziemy mieli trzech Polaków. Rzecz dawno niespotykana.

Po południu zacząłem się szykować do niedzieli. 
A więc w związku z wyjazdem do Metropolii musiałem się sensownie i dogłębnie odgruzować, bo jako Q-Dziadek nie mogłem dać siary. A po odgruzowaniu postanowiłem położyć się spać o 18.00, żeby wstać o 03.00 na mecz Igi, po którym, na tym samym korcie, miałem obejrzeć mecz Hurkacza.
Żona przyoblekła dość cierpiętniczą minę, gdy usłyszała, że w nocy(!) (ja się upierałem, że nad ranem) będę się zrywał Bo przecież jutro musisz być w jakiej takiej formie!, ale, gdy sobie policzyła, ile będę spał, w miarę się uspokoiła.

Dzisiaj odezwał się z otchłani Świata Równoległego Kolega Inżynier(!). Ponieważ jutro przyjedzie do Justusa Wspaniałego w sprawie konsultacji i doradztwa dotyczącego nękających i Justusa, i Lekarkę problemów związanych z systemem ogrzewania i kanalizacji w ich domu, to zaproponował spotkanie i zwrot książek, które pożyczył ode mnie, będzie, ponad roku temu. W sytuacji naszego wyjazdu o 11.00 do Metropolii zasugerował, że się postara dotrzeć przed nim. Tak więc spotkanie będzie krótkie. Co zrobić?! Dobre i to!

NIEDZIELA (22.01)
No i dzisiaj wstałem o 02.30. 

Smartfona miałem nastawionego na 03.00, ale mój biologiczno-sportowo-kibicowski wewnętrzny zegar
męczył mnie już profilaktycznie wcześniej. 
Z powodu tak ewidentnego zakłócenia biologicznego rytmu organizmu od początku miałem ciekawie. 
Pominąwszy oczywistą nieprzytomność połączoną z lekkimi zawrotami głowy bardzo szybko zaczęło mnie coś mulić. Myślałem, że przejdzie po wypiciu wody z solą (solami), ale było tylko gorzej. Organizm wyraźnie domagał się jedzenia. To zjadłem, ot tak, prosto z noża, po męsku, kilka kawałków twarogu saute. Niby pomogło, ale i tak część meczu Igi, na szczęście niedużą, spędziłem w toalecie.
Gdy wróciłem do oglądania, mulić w zasadzie przestało, ale nadal byłem... głodny. Organizm mi podpowiedział, że dobrze mi zrobią dwa jajka na miękko, za przeproszeniem. To sobie ugotowałem w okolicach 03.30, bo w kuchni i w kozie już dawno się paliło.
Efekt był na tyle dobry, że spokojnie i bez odrzucania mogłem sobie wypić dwie Blogowe. Żona, gdy zeszła na dół akurat przy kończącym się super tie-breaku, była zszokowana relacją To o tej porze jadłeś?!, ale nie byłaby sobą, gdyby sprawy nie przeanalizowała.
- To musiała być ta wczorajsza duszona cebula do kurczaka. - Cała, chyba za dużo! - Na I Posiłek zrobię ci delikatną jajecznicę.
I od razu zaordynowała mi gorzkie krople. Znowu zrobiłem się głodny.
- Dziwisz się? - zapytałem, gdy Żona zaczęła się dziwić. - Przecież od 02.30 do 08.00 minęło już 5,5 godziny.
- Idź się prześpij z godzinkę! - Dobrze ci zrobi.
- Zobaczę... - odwlekałem, ile się dało.
Ostatecznie nie poszedłem.
Iga przegrała 0:2 z Kazaszką Ekateriną Rybakiną i pożegnała się z Australian Open. A Hubert Hurkacz za chwilę zrobił to samo. Również przegrał 2:3 z Amerykaninem Sebastianem Kordą. Została nam jeszcze Magda Linette.
Zasrany sport!!!
 
Gdzieś po 10.00 przyjechał Kolega Inżynier(!). Przed jego przyjazdem wiedliśmy taki dialog.
- Ale on przyjedzie jak po ogień, będzie się spieszył!... - Żona mi uświadomiła.
- Chcesz powiedzieć, że on stanie w progu tych drzwi ... - tu teatralnie pokazałem na drzwi tarasowe -... nawet ich nie przekroczy, wręczy mi książki i sobie pójdzie?! - podsumowałem zirytowany. - Może tylko zamieni z nami kilka zdawkowych zdań?!... - dodałem prowokacyjnie.
- Coś ty! - On nawet tu(!) nie dojdzie, tylko zadzwoni spod bramy!
A Kolega Inżynier(!) przyszedł zwyczajnie, pieszo, niczym Wiosna w wierszu Brzechwy. Normalnie wszedł do środka, dał się namówić na delikatną "moją" jajecznicę i nawet porozmawialiśmy z pół godziny. I to my byliśmy tymi, których gonił czas.
Na pożegnanie Żona zapytała, czy nie mógłby przynajmniej zdradzić zwykłego imienia Modliszki Bo mi nie pasuje ani tak myśleć, ani mówić.
- Zastanowię się. - usłyszeliśmy.
Stwierdziłem, że konkretnie ten czasownik zwrotny wypowiadany w pierwszej osobie liczby pojedynczej, to chyba jest słowo/zwrot, który w przeciągu ostatniego pół roku najczęściej pada z ust Kolegi Inżyniera(!). Taki się zrobił.
Rozstaliśmy się. My pojechaliśmy do Metropolii, on do Justusa Wspaniałego.
 
U Krajowego Grona Szyderców były cztery babcie, w tym dwie pra- i trzech dziadków, w tym jeden pra- . Do kompletu zabrakło dwóch babć, w tym jednej pra- i jednego dziadka. A i tak było co robić.
Najpierw Krajowe Grono Szyderców złożyło życzenia i wręczyło prezenty swoim dziadkom, a potem
Q-Wnuki swoim i pra-. 
Muszę powiedzieć, że Krajowe Grono Szyderców stanęło na wysokości zadania i, oprócz wzruszeń, które mnie dopadły, dopadł mnie również podziw nad ich pomysłem i realizacją połączoną z umiejętnym wciągnięciem w sprawę Q-Wnuków owocującym ich pełnym zaangażowaniem. Bo każda babcia i dziadek otrzymali płócienne torby zakupowe ze stosownymi, adekwatnymi do obdarowywanej osoby, napisami. Tak więc na żoninej torbie widniała w formie graficznej "uniwersalna" głowa babci i napis Babcia wie i widzi wszystko. Z własnego życia mogę się pod tym podpisać z pełnym przekonaniem. U Q-Wnuków sprawa zaś dotyczyła słodyczy, sposobu ich minimalnej dystrybucji, żmudnego tłumaczenia niewłaściwości ich spożywania oraz w ogóle jedzenia. Ale nie tylko. Ja zaś miałem napis Dziadek wszystko naprawi oraz graficzne rysunki młotka, śrubokrętu i płaskiego klucza. No, nie powiem, byłem dumny.
Q-Wnuk był tak rozemocjonowany z racji umiejętności czytania, że gdy wręczał prezent ledwo się powstrzymywał, żeby go natychmiast z powrotem nie wyrwać i samemu nie przeczytać dedykacji. I strasznie był zachwycony, gdy obdarowany/-na z racji oczywistej ślepoty nie mógł/-ła przeczytać i gdy  mógł to zrobić sam. Próbował taki numer powtórzyć u mnie, ale dałem mu odpór. Ale i tak był uśmiechnięty od ucha do ucha. Czy muszę dodawać, że w trakcie naszego pobytu rozegraliśmy cztery mecze? Wynik był 2:2.

Już po czterech godzinach od wyjazdu byliśmy z powrotem w Wakacyjnej Wsi. I prawie natychmiast, gdzieś w okolicach 17.00, zacząłem się słaniać. Po delikatnym II Posiłku, po wczesnym spacerze z Bertą, już o 18.30, osłabiony, zaległem w łóżku. Po kolejnym odcinku Homeland, który, o dziwo, przetrwałem, o 19.30 spałem głębokim snem. Smartfona nastawiłem na 06.00. Zasrany sport!

PONIEDZIAŁEK (23.01)
No i o 01.00 przestawiłem smartfona na 07.00.

Byłem ciężko zdziwiony, gdy wybudził mnie ze snu. Zasrany sport!
Ale od rana przy sporcie trwałem. Pełen głębokiego podziwu dowiedziałem się o wygranej 2:0 Magdy Linette z Francuzką Caroliną Garcią (noc z wczoraj na dzisiaj). Całkiem spokojnie zakładałem porażkę Polki jako rzecz oczywistą. A ona dokonała wielkiej rzeczy. Po raz pierwszy (za chwilę 31 lat) awansowała do ćwierćfinału Wielkiego Szlema i, jak na razie, awansowała na 28. miejsce w rankingu. Najlepiej w swojej historii. No, normalny szacun!
Wczoraj też Polska wygrała z Iranem 26:22. No cóż, już pisałem o moim stosunku do sprawy. Najlepiej cały problem opisał Tałant Dujszebajew, Kirgiz, obywatel Hiszpanii, trener Industrii Kielce i przez moment naszej reprezentacji. Wyglądało to w jego ustach mniej więcej tak: Polska jest trabantem. A Polski Związek Piłki Ręcznej miał oczekiwania, żeby się sprawował niczym mercedes...
 
Od rana czułem się świetnie. Wyspany, wypoczęty. Niczym nówka nieśmigana. Z pewnym rozbawieniem przeczytałem dwa wczorajsze późnowieczorne smsy od Syna i Wnuka-II, którzy usiłowali się do mnie dodzwonić. Rano smsem zaprosiłem ich do powtórki. Zadzwonił tylko Wnuk-III i złożył mi życzenia.
- A chyba tam koło ciebie słyszę Wnuka-IV?  - zapytałem dziękując.
- Nie, jego Dzień Dziadka nie interesuje. - Poleciał grać w piłkę z Wnukiem-II.
Tak więc wczoraj życzenia złożyła mi tylko, poza Q-Wnukami, Wnuczka, która do mnie "zadzwoniła" i słodkim głosikiem pędem wypowiedziała Wszystkiego najlepszego w Dniu Dziadka, po czym pędem uciekła od telefonu. No, ale ona ma dopiero trzy latka.
 
Przed południem zawitali do nas Szczecinianie razem z Milką. Psy bawiły się na zewnątrz, a my przy Blogowej omówiliśmy nasz jutrzejszy wyjazd po Teściową i ich wyjazd w piątek do Szczecina. A gdy psy wróciły do domu, Milka bezwstydnie kładła swój łeb na moich kolanach i domagała się smyrania, a gdy tego nie robiłem obrażony za śniadanie, które mi wyżarła, nadal bezwstydnie i z wielką siłą mordą podrzucała mi rękę dając do zrozumienia, jaki jestem niedomyślny. Oczywiście dopięła swego, bo trudno było się oprzeć i ręka sama leciała, gdy się miało przed oczyma taką wielką biało-czarną mordę zakończoną dużym wilgotnym czarnym nochalem.

Cały dzień pisałem, a wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił siedem  razy i wysłał jednego motywującego smsa. .
W tym tygodniu Berta zaszczekała kilka razy, a to jednoszczekiem, a to dwuszczekiem, wszystko w piątek i w poniedziałek, gdy domagała się z tarasu, aby ją wpuścić do domu. Bestia się wreszcie nauczyła, po dwóch latach i ośmiu miesiącach. W tym względzie, patrząc na inteligencję oraz grubość skóry, jest podobna do swojego pana. Też do niego z taką zwłoką, czasami nawet większą, docierają różne sprawy.
Godzina publikacji 18.58.

I cytat tygodnia:
Przy całym swoim oszustwie, znoju i niespełnionych marzeniach to wciąż jest piękny świat. ” Max Ehrmann (amerykański prawnik, ekonomista i pisarz)

poniedziałek, 16 stycznia 2023

16.01.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 44 dni.
 
WTOREK (10.01)
No i znów wkradło się rozprzężenie. 

W ogóle nie chciało mi się zaglądać do bloga. Żona twierdzi w takich razach, że jest to oznaka człowieczeństwa, a nie cyborgowania. Bardzo mi to pasuje.
Od razu spieszę do sprostowania. W sprawie wożenia drewna przeze mnie taczką w Naszej Wsi przez te dwie hopki przy ganku. Czyli, według radia Erewań, Czy to prawda, że...
Żona przeczytawszy moją wersję umieszczoną w poprzednim wpisie bardzo się oburzyła.
- To nie Konfliktów Unikający podsunął ci "pomysł", aby położyć deskę, tylko ja. - Ale kto by pamiętał o Żonie?! - I dlaczego mnie to nie dziwi?!...
No więc według wersji Żony, która na pewno jest prawdziwa, chociaż sformułowanie "według wersji Żony" mogłoby sugerować moje powątpiewanie, co nie jest prawdą, Żona właśnie widząc moje męki i słysząc złorzeczenia zasugerowała, abym ułatwił sobie życie i deskę położył. I ponoć (to "ponoć" wynika tylko z tego, że naprawdę nie pamiętam) zawsze potem tej deski używałem, do końca naszego pobytu w Naszej Wsi. A Konfliktów Unikający, gdy przyjechał, dowiedział się o mojej ociężałości umysłowej właśnie od Żony, która skwapliwie wszystko mu opisała. A, że Konfliktów Unikający, nie mógł uwierzyć w to, o czym usłyszał, to już jest góralska świnto prawda.
 
W piątek, 06.01, karnie wstałem o 03.00. Przypomnę, na mecz Igi Świątek z Amerykanką Jessicą Pegulą. Iga przegrała 0:2. Amerykanka ją zdominowała w każdym elemencie (emelencie). Zasrany sport! Co ciekawe, w tamtym roku ich wszystkie cztery pojedynki wygrała Iga. Zasrany sport! 
Plus krótkiego meczu był taki, że dość "wcześnie" mogłem ponownie położyć się spać. 
Po śniadaniu od razu pojechaliśmy do Uzdrowiska III. Chcieliśmy być wcześniej, żeby przypomnieć  sobie atmosferę tego miejsca. No i cóż? Nie umywa się pod żadnym względem do Uzdrowiska. Architekturą, zróżnicowaniem terenu i roślinnością. Nawet parkiem zdrojowym.
Ale skoro byliśmy, to o 12.00 spotkaliśmy się z właścicielem domu wystawionego na sprzedaż. No i znowu - nie ta bajka. Dom miał pewne podobieństwa do tego "naszego" z Uzdrowiska, ale na tym "pewne" bym zakończył. Facet, sympatyczny, był tak nawiedzony i tak mocno utożsamiał się ze wszystkim, czemu trudno było się dziwić, skoro sam to stworzył, że nie był w stanie w pokazywaniu pominąć żadnej duperelki. Więc już na poziomie parteru, po obejrzeniu piwnicy, byłem wykończony, a przed nami były jeszcze trzy półpiętra. Na zewnątrz też zachwycał się każdym zaworkiem, każdą lampką i roślinką. I nawet nas przymusił, żebyśmy po wszystkim pojechali za nim do jego nowego domu, który wybudował już w całkowicie innym stylu. Ale za to nas wyratował przed Świętem Trzech Króli i przed zbędnym wyjazdem do tutejszego powiatu.
- Czy pan się orientuje, czy w tamtejszej galerii są sklepy, w których można kupić męskie zimowe kurtki?
- Ale przecież dzisiaj jest święto i galeria jest zamknięta... - patrzył na nas, jak byśmy spadli z księżyca. - Radzę państwu jechać do Czech... 
I wszystko nam wytłumaczył.
Sytuacja nas trochę zaskoczyła, więc musieliśmy zatelefonować do najbardziej kompetentnej osoby. Trzeźwo Na Życie Patrząca, jako księgowa, a więc wiarygodna, podała nam aktualny kurs złotówki względem korony. 
Było pięknie. Za 583 zł kupiliśmy Żonie golf, a mnie kurtkę zimową, sztyblety zamszowe, takie bardziej na porę wiosenną i polar baranek.
- W tej kurtce wyglądasz młodziej. - skomplementowała mnie Żona, gdy dość późnym wieczorem wychodziliśmy do Lokalu z Pilsnerem II. - A mógłbyś tę starą od razu wyrzucić?
Tłumaczyłem jej, że jeszcze jest całkiem dobra i nada się do różnych mniej ważnych wyjść, na przykład do Pięknego Miasteczka lub nawet do Powiatu.
- Ale już tego typu masz dwie, to po co ci jeszcze ta? - westchnęła. Wyraźnie nie rozumiała.

Wieczorem usiłowaliśmy obejrzeć coś na Netflixie, ale system logowania i poszukiwania przerósł nawet Żonę. Po dłuższym bezskutecznym czasie skutecznie nas zniechęcił i wykończył, tedy skończyło się na słuchaniu i czytaniu książek w łóżku.

Dzisiaj o 17.09 napisał Po Morzach Pływający. Maila zatytułował Uzdrowisko IV.
Nieźle wymyśliłem, co? Wiem, że już tutaj próbowaliście, ale czemu nie spróbować jeszcze raz?
0730. Póki co nieosiągalna dla mnie godzina.
Czytam Roberta Galbraitha ( pseudonim Rowling , tej od Harrego Pottera) i nie mogę się powstrzymać. Kończę czytanie 0100, ale często i później, " dzięki" temu wstaję 0930 i znowu czytam.
W przerwach w czytaniu oglądam serial nakręcony na podstawie jednej z książek.
A potem znowu czytam.Niedawno wyszedł 6 tom i czekam, żeby go skądś skopiować lub kupić.
No to pomyślcie o Uzdrowisku IV.
PMP
(zmiany moje; pis. oryg.)
Wytłumaczyłem mu, dlaczego Uzdrowisko IV już nie może wchodzić w grę. I dodałem, że właśnie tę książkę Żona mi kupiła, tak jak wszystkie poprzednie części, które przeczytałem przez ostatnie kilka lat, ale nie mogę się do niej zabrać, bo najpierw muszę zakończyć całą serię Jussiego Adlera-Olsena o Departamencie Q.

W sobotę, 07.01, rano stwierdziliśmy, że bez sensu jest wydawać kasę na śniadanie, skoro o 10.00 mamy opuścić lokum i za niecałe dwie godziny będziemy w Wakacyjnej Wsi. Po drodze, nie zatrzymując się nawet przez chwilę, przejechaliśmy koło "naszego" domu. Stał pusty, bez życia.
Już przed południem byliśmy w domu. Tym prawdziwym - Domu Dziwie. Zaczęliśmy od równoległego rozpalania i robienia Blogowej. Stęskniliśmy się za nią. Dopiero potem się ogarnialiśmy. I żeby poczuć się u siebie przygotowałem drewno i zlikwidowałem nagromadzone krecie kopczyki.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.

W niedzielę, 08.01, od początku mieliśmy odczucie niedzieli. Chyba przez świadomość, że po powrocie byliśmy od rana w domu.
Berta też zasłużyła na niedzielę i w południe miała gościa. Milka od razu, bez pardonu, rzuciła się na nią i znowu mieliśmy teatr za darmo.
Starałem się dodzwonić do Sąsiadów. Żadne z nich nie odbierało, a telefon domowy również milczał. Chciałem się umówić na przyjazd po prowiant. Dopiero pod wieczór w końcu odebrała Sąsiadka Realistka. Jej głos mówił wszystko. Oboje zachorowali.
- Jutro wybieramy się do lekarza. - usłyszałem w krótkiej rozmowie.
Trzeba będzie się więc zaopatrzyć w podstawowe artykuły w "państwowych" sklepach.
Dzień był zdominowany przez pisanie.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland. Scenarzyści nieźle zabawiają się z widzami.

W poniedziałek, 09.01, po I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu na zakupy. Niestety, jajka, twarożek i masło, musiały być sklepowe.
Większość dnia pisałem. A przerwy robiłem sobie na drewno i na wystawienie segregacji. Dodatkową przerwę zrobiła mi nowa pani menadżer, która do mnie zadzwoniła po moim smsie. Przedstawiłem w nim pokrótce siebie i sprawę. Czy muszę mówić, kto podsunął mi ten "pomysł", zamiast kilkukrotnego bezskutecznego telefonowania przy moim złorzeczeniu i narastającej frustracji?
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.

Dzisiaj, we wtorek, 10.01, o 12.00 w Rybnej Wsi mieliśmy spotkanie z nową panią menadżer. Okazała się nią, była już, pani kelnerka z Gospody w Rybnej Wsi, która nas doskonale pamiętała, a my ją. Atmosfera więc na wejściu stała się od razu bardzo sympatyczna. I taka panowała przez całe spotkanie. Pani w stosunku do poprzedniczki była zdecydowanie bardziej naturalna, a jednocześnie kompetentna. Więc bez żadnych problemów wróciliśmy do pierwotnych ustaleń wnosząc jednocześnie nowe, aktualne. Przegadaliśmy jeszcze raz wszystko od nowa i pod koniec tego tygodnia mamy otrzymać aktualną wycenę.
Po spotkaniu wybraliśmy się do Gospody, żeby załatwienie sprawy jakoś zaakcentować. Żona to zrobiła zupą rybną, ja połową lokalnego piwa z opcją wynosu drugiej połowy do domu. W domu już tak nie smakowało, jak w Gospodzie, więc musiałem zapić Pilsnerem Urquellem. A zaraz po tym, jak trochę popracowałem fizycznie, dopadło mnie nieprzyjemne mulenie, a za jakiś czas mocne osłabienie.
Trzymało mnie długo. Wiedziałem, że muszę coś zjeść, bo w takich razach pomaga. Ale mimo II Posiłku stan się utrzymywał. Siedziałem na fotelu i dogorywałem przeczekując.
Gdy już jako tako doszedłem do siebie, poszedłem do salonu, do Żony, i odważyłem się jej przedstawić diagnozę i przyczynę mojego stanu. Ponieważ wiedziałem, że to będzie woda na jej młyn i że za chwilę natychmiast się rozkręci, zabroniłem się jej odzywać.
- Ani słowa komentarza! - zaznaczyłem. - Wiesz, co to znaczy ani słowa?!
Od razu zaczęła się dusić ze śmiechu, ale bezsłownie wytrzymała.
- Otóż - zacząłem z ciężkim sercem - ta kawa na spotkaniu była zupełnie niepotrzebna, to piwo w Gospodzie również, Pilsner Urquell też, a do wszystkiego dołożył się fizyczny wysiłek, który nie współgrał z tymi używkami.
Patrzyłem badawczo na bezsłowną Żonę i widziałem, że się z tym zgadza. Po czym przeszliśmy do przyjemniejszej części dnia/wieczoru. Zainicjowała go Żona. W ramach planu C pokazała mi dwie nieruchomości na sprzedaż w tej części Polski, w której wielokrotnie byliśmy, która się nam zawsze podobała, ale nie potrafiliśmy przebrnąć przez pewną barierę potencjału, to znaczy nie potrafiliśmy sobie sensownie wyobrazić naszego życia zarobkowego i pozasezonowego. Żona na tę okoliczność przejęła ode mnie powiedzenie Nic, tylko poza sezonem otworzyć sobie żyły!
A dzisiaj nagle potrafiliśmy sobie wyobrazić. Był to zapewne skutek oglądanych ofert. Ale, jak się potem przyznała, jej pozytywne myślenie zaczęło się od faktu, że być może (być może!) Krajowe Grono Szyderców przeprowadzi się prędzej czy później do Berlina, a z miejsca wynikającego z planu C byłoby do niego śmiesznie blisko. Od razu zaczęliśmy wszystko wałkować i dzielić włos na cztery. Na razie na cztery.

Wieczorem udało się mimo moich zdrowotnych perturbacji obejrzeć kolejny odcinek Homelandu.

ŚRODA (11.01)
No i dzisiaj wstałem o 06.00.
 
Bo jakżesz inaczej, skoro wczoraj usnąłem już o 20.30 z racji zmaltretowania organizmu. Żona też wstała pół godziny przed swoją zwyczajową porą.
Po II posiłku wróciliśmy do wczorajszego onanu dotyczącego planu C. A potem mój stan zdrowotny się powtórzył. Co prawda nie w takim natężeniu, jak wczoraj, ale jednak. Zaczęliśmy analizować. Wyszło nam, że dzisiaj wypiłem dwie kawy mniej, niż wczoraj, czyli dobrze. Pracowałem tyle samo fizycznie, co wczoraj, czyli normalnie. Wypiłem jedno piwo, wyłącznie Pilsnera Urquella, czyli bardzo dobrze. No i podejrzenie padło na kupny serek, który rano, i wczoraj, i dzisiaj jadłem zmieszany z wędzoną makrelą i dodatkami. A nigdy takich historii nie miałem z serkiem od Sąsiadki Realistki.
Z drugiej strony przypomnieliśmy sobie, że mnie muliło nawet przedwczoraj. A wtedy chyba serka jeszcze nie było. Ki diabeł?! Ratowałem się wtedy coca-colą, przeterminowaną o dwa miesiące, którą Żona wyciągnęła z zakamarków spiżarni. W przypadkach mulenia jest rewelacyjna. Nawet przeterminowana.
Postanowiłem II Posiłek wesprzeć świadomie jednym pepysem, chociaż na Stumbrasa nie miałem wcale ochoty. Wyraźnie przy jego haustowaniu się wzdrygałem i mną wstrząsało, ale dla zdrowotności wmusiłem w siebie jednak dwa. I do wieczora nic mi nie było. Więc spokojnie obejrzałem pierwszy mecz inaugurujący Mistrzostwa Świata w Piłce Ręcznej rozgrywane w Polsce i w Szwecji, w którym graliśmy z Francuzami. Francja w tej dyscyplinie to najbardziej utytułowana drużyna świata. I młóci nas równo. Dość powiedzieć, że w XXI wieku rozegraliśmy z nimi 14 spotkań, mistrzowskich i towarzyskich, i tylko jedno z nich wygraliśmy. W dzisiejszym, piętnastym, ponownie zwyciężyli Francuzi 26:24. Sądząc o grze naszych i po wyniku można by powiedzieć, że się im postawiliśmy, co chyba jest prawdą. Ale doskonale zdaję sobie sprawę, że gdybyśmy się im postawili jeszcze bardziej, to oni wrzuciliby wtedy wyższy bieg i wygraliby jakością i doświadczeniem. Wstydu jednak nie było.

CZWARTEK (12.01)
No i czuło się od samego rana, że ten dzień będzie fajny.
 
Bez żadnych nacisków i niepospieszny. 
Po I Posiłku odebrałem z paczkomatu szóstą już książkę Jusiiego Adlera-Olsena. Żona zamówiła kolejne. Będę mógł ją czytać w różnych momentach, w których lubię zasiąść z książką i odpoczywać.
Dzisiaj zamknąłem dwa drobiazgi, które od wielu tygodni kłuły mnie w oczy. Zwinąłem wreszcie hamak i schowałem go do Dużego Gospodarczego. Długo wisiał na dworze codziennie nasycany wilgocią, potem kilka tygodni sechł w podcieniach, po czym dosychał kilka dni w domu, by, doprowadzony do normalności, móc spokojnie czekać na następny sezon.
Długą kłującą rzeczą był Terenowy, a szczególnie jego sflaczałe koła. Zwłaszcza widoku jednego starałem się unikać, gdy przechodziłem obok. A to musiało się zdarzać kilka razy dziennie. W ruch poszedł kompresor, który przy dużym łomocie, nadał oponom ładny, kolisty kształt.
Reszta prac mieściła się w codziennych standardach. Niespodzianek jednak nie brakowało. Najfajniejsza była przy dolnym mieszkaniu dla gości. Gdy sprawdziłem stan po sprzątaniu Szczecinian (taki jest układ), świadomie zamknąłem tarasowe drzwi pamiętając, że ostatnio sprawiły one paniom spory kłopot, bo nie mogły ich otworzyć i dostać się do środka. Ja też nie mogłem, ale starałem się zachować zimną krew i nie złorzeczyć nawet wobec faktu, że jutro miała przyjechać para gości. Zamek, ni z tego, ni z owego, puścił po jakichś dziesięciu minutach, więc natychmiast zabrałem klucz, żeby nikogo nie kusiło go używać i żeby mieć spokojny weekend. Wystarczy sama ryglowa zasuwa.
Ale temat z Żoną przedyskutowaliśmy pod kątem pozbycia się w końcu tego debilnego ryglowego sposobu zamykania, a potem za jej namową pojechałem do Zaprzyjaźnionej Hurtowni, do pana, który się na tym znał i bodajże w zeszłym roku drzwi nam regulował. Pan już tam nie pracował, ale w sąsiedniej firmie zostawiłem jego żonie namiary do mnie z prośbą, żeby nam pomógł. Zafunkcjonowała więc jedna z wersji systemu zwanego Powiatowstwem.
Druga była związana z Pilsnerem Urquellem. Od czasu ostatniej akcji kupna 8. kartonów złożyłem je w dwóch słupkach tuż przy lodówce, ale tak, żeby oczywiście był do niej dostęp. Z zamiarem, że za jakiś czas, gdy będę miał wolne moce przerobowe połączone z chęciami, to kartony przerzucę na górę, do przedpokoiku przed łazienką, gdzie nikomu i niczemu nie przeszkadzają. I właśnie dzisiaj te moce i chęci poczułem.
- A nie mogłyby te kartony zostać tutaj? - Żona mnie  kompletnie zaskoczyła. Myślałem, że prowokacyjnie się wygłupia, ale nie. - Bo mi tak łatwiej wyciągać różne rzeczy z lodówki. - Jest gdzie odstawić...
Tak więc długo będę mógł paść wzrok tym widokiem, zwłaszcza, że na górze "zalegają" jeszcze dwa z poprzedniej akcji.
Odzyskane niespodziewanie moce  przerobowe wykorzystałem na drewno. Sporo rąbania i układania.

Po powrocie z uzdrowisk dzisiaj na ich temat porozmawiałem z Synem, a wczoraj z Córcią. Oboje są żywotnie zainteresowani naszymi planami i pomysłami. Syn z domieszką humoru, Córcia całkowicie serio Bo ja o nieruchomościach to mogę rozmawiać w nieskończoność. Dodatkowo kompletnie nas  zaskoczyła zainteresowaniem pewną nieruchomością w okolicach... Dzikości Serca. Nasz komentarz był krótki.
- Jeśli chcecie mieszkać  w tych terenach, które są piękne, to polecamy. - A jeśli chcecie tylko nieruchomość wynajmować i sterować tym z daleka, to odradzamy.
Temat, tak czy owak, przenicujemy, gdy się zobaczymy.

Późnym popołudniem Żona pomogła mi wyrzucać całkowicie lub przerzucać na pulpit laptopa te wiadomości z poczty, które chciałem zachować, a które potwornie ważyły. W tych wagach celował szczególnie Kapitan, który się nie szczypał, bo każda wiadomość przez niego wysyłana ważyła minimum 5 MB. Ale rekord popełnił Po Morzach Pływający. W ostatnim swoim mailu przesłał mi w załączniku książkę. Całość ważyła 32 MB. Na dodatek, żeby ten załącznik otworzyć, komputer mnie poinformował, że muszę zainstalować specjalny program. Więc z wielką przyjemnością wypieprzyłem natychmiast wszystko w kosmos i megabajty uleciały. I tu można przeczytać "między wierszami", że książki, owszem, bardzo lubię, szczególnie, gdy trafią w mój gust, ale takie, które mogę trzymać w ręce, ważyć je, nomen omen, obwąchiwać, obtłuszczać lub zalewać kawą lub Pilsnerem Urquellem, co zawsze stanowi dowód, że mi towarzyszą w różnych momentach mego życia na dobre i złe i że są elementem (emelentem) humanizmu. Więc i tę chętnie poznam, ale w  wersji przystępnej. Chyba że to jest fantasy. Wtedy dziękuję.
Sformułowanie "...Żona pomogła mi..." jest eufemizmem najczystszej postaci. Siedziała obok mnie i cały czas podpowiadała, na co mam kliknąć myszką. I czy prawym, w danej chwili, czy lewym klawiszem.
 
Wieczorem obejrzeliśmy ostatni odcinek pierwszego sezonu Homeland. Nie powiem, scenarzyści stanęli na wysokości zadania, bo emocje były duże. Miałem zimne stopy i spocone dłonie.
- Denerwujesz się? - w którymś momencie zapytała Żona lekko się podśmiechując.
- Tak!
Ta krótka odpowiedź, żeby niczego nie stracić z oglądania, tylko jeszcze bardziej ją rozbawiła.

PIĄTEK (13.01)
No i niby ten dzień był takim, w sensie atmosfery, jak wczorajszy.
 
Ale jednak od rana wkradła się drobna nerwowość. Bo otrzymaliśmy dwie wiadomości, a każda z nich kazała nam się jednak spiąć i zaplanować jutrzejszy dzień.
Najpierw Szczecin nas poprosił, czy jutro moglibyśmy się zająć Milką. Gdyby tak, to oni chętnie pojechaliby na cały dzień z noclegiem do znajomych ze Szczecina, którzy już od sporego czasu zamieszkali w naszych terenach. Chętnie się zgodziliśmy licząc się z tym, że Q-Zięć będzie miał używanie.
Potem pani z Metropolii, zainteresowana naszą nieruchomością, potwierdziła swój przyjazd właśnie jutro, żeby obejrzeć. Pomijając wszystkie inne oczywiste aspekty plus jest taki, że wstąpi w nas mobilizacja i motywacja do ogarnięcia Domu Dziwa.
Po I Posiłku pojechaliśmy do Powiatu na zakupy. Drobne, ale istotne. Żona stwierdziła, że musi kupić jakieś mięso bio, bo w weekend mogą być problemy z posiłkami, ja zaś skoncentrowałem się na odebraniu prania, socjalnej i Stumbrasie.
- A pamiętasz o Stumbrasie?! - usłyszałem z otwartych drzwi Inteligentnego Auta, gdy kroczyłem do sklepu ze skrzynką pustych butelek po Socjalnej.
Czy już coś wspominałem o Złotku?...
 
Gdy wróciliśmy, Żona uparła się, żebym przy tarasowych drzwiach dolnego apartamentu wykręcił dwa gniazda, dolne i górne, w które wchodziły trzpienie.
- W ten sposób pozbędziemy się problemu z zamykaniem drzwi, a raczej z niemożliwością ich otwarcia. - I pobyt gości będzie spokojny.
Optowałem za tym, żeby, broń Boże, teraz tego nie robić.
- Zostawmy to na czas, gdy już goście sobie pojadą. - Bo inaczej mogą być jaja. - Teraz niech zamykają bez użycia klucza.
Żona jednak była nieubłagana. Wykręcenie czterech śrub wydawało się łatwizną do momentu, gdy się przyjrzałem ich łbom. Potrzebny był specjalny"gwiazdkowy" śrubokręt. A takiego nie miałem, Gruzin też nie. Szczecinianin zszedł na dół ze swoją skrzynką narzędziową, ale na szczęście niczego nie napoczęliśmy. Bo w międzyczasie Żona przyjrzała się dolnej aluminiowej listwie, takiemu specjalnemu profilowi, który powinien był na całej swojej długości idealnie i szczelnie przylegać do dołu drzwi przy ich zamknięciu.
- Bo tutaj szpara jest normalna, a tu za ciasna... -  i pokazywała to ciasne miejsce. Więc je na chama odciaśniałem odginając profil śrubokrętem. I tak krok po kroku wskazane miejsca poprawiałem i za chwilę klucz w zamku chodził tak lekko w lewo i w prawo, że dziecko by otworzyło. Zamknięte drzwi nieodpychane przez listwę powodowały, że rygle lekko wskakiwały na swoje miejsce niczego nie blokując, zwłaszcza obrót klucza. A dlaczego listwa była odgięta?  Bo pomysłodawca wymyślił, że wchodzący i ci sami, ale wychodzący, będą ją przecież przechodzić, a nie nadeptywać i ją odkształcać. Ale wchodząco-wychodzący zdaje się o tym nie wiedzieli.
Patrzyłem z podziwem na Żonę.
- A bo zapamiętałam, gdy poprzednim razem ten pan z Zaprzyjaźnionej Hurtowni męczył się ponad godzinę z tymi drzwiami, że na samym końcu  dopiero wpadł na to, że listwa jest odkształcona na skutek stałego na nią nadeptywania.
Pędem wszyscy rzuciliśmy się do górnych, szczecińskich drzwi. Zrobiliśmy to samo z tym samym rewelacyjnym skutkiem. Za chwilę, gdy problem ciągle  dyskutowaliśmy, zobaczyliśmy, jak najmłodsza szczecińska latorośl (4,5 roku) stoi zadowolona w progu na listwie i patrzy się na nas.
Jak zwykle okazało się, że zespół Żona - ja jest nie do pobicia. Pomysł, wykonanie, skuteczność (patrz, między innymi, ostatnie wyrzucanie w kosmos megabajtów).

W dobrych więc nastrojach natychmiast zabraliśmy się za pracę. Po II Posiłku byłoby trudno. Rozpaliłem u gości i sprzątnąłem dół naszego mieszkania, Żona zaś górę.
Tuż po 19.00 przyjechali goście. Sympatyczna i kumata para. Mieli ciepło i niczego nie trzeba było im tłumaczyć i wyjaśniać w sprawie drzwi. Ale zapomniałem im powiedzieć, żeby nie chodzili po listwie.
Wieczorem obejrzeliśmy pierwszy odcinek drugiego sezonu Homeland.
 
SOBOTA (14.01)
No i o 10.00 Szczecin dostarczył Milkę, jedzenie, miski i legowisko.
 
Tak oto mieliśmy po raz pierwszy pod opieką dwa psy. 
Milki trzeba było się nauczyć. Proces ten przebiegł błyskawicznie. Na śniadanie z wielką przyjemnością i celebrą ugotowałem sobie, za przeproszeniem, na twardo cztery jaja, żmudnie je obrałem i pokroiłem w kosteczkę. Dodałem do nich wędzoną makrelę, sól, pieprz, oliwę i pokrojoną cebulę. Ślinka ciekła na samą myśl i na taki II Posiłek przy książce ostrzyłem sobie zęby. Wyszedłem tylko na chwilę do toalety, Żona zaś akurat nieszczęśliwie na taras, żeby go pozamiatać przed przyjazdem oglądaczki. Gdy wróciłem, w talerzu stojącym na kuchennym blacie tkwiły tylko nędzne resztki, a wokół niego rozbryzgi.
- Gdy tylko weszłam, Milka natychmiast zsunęła łapy z blatu i przyoblekła na pysk i oczy charakterystyczną skruszoną psią minę Tak, wiem, przeskrobałam, ale nie mogłam się oprzeć. Nos sam mnie zaprowadził... - wyjaśniła Żona, chociaż wyjaśniać nic nie trzeba było. Pyszne śniadanie miałem w plecy. Baliśmy się tylko, że po tej oliwie, pieprzu i cebuli będziemy mieli prędzej, czy później niezłą polkę, ale nic się nie działo aż do pójścia spać.
I tu ujawniła się w kontrze kolejna cecha naszej Suni. Co za cudowny Piesek! Pomijam taki drobny szczegół, że Berty nie ma nawet wtedy, gdy jest. Zawsze leży w rogach pomieszczenia, bezkolizyjnie. A Milka rozciągała swoje długie cielsko idealnie w centrum zwyczajowych domowych ciągów komunikacyjnych. Musiałem nawet raz Żonie uprzytomnić, że ma tuż za sobą kawał cielska i odwracając się zbyt gwałtownie może się przewrócić. 

Zrobiło się mało czasu do przyjazdu pani, więc Żona naprędce zrobiła sadzone na boczku z czterech, co było równie smaczną opcją względem pierwotnej.
Pani przyjechała z Metropolii. Długo nie mogła do nas trafić, chociaż starałem się telefonicznie ją naprowadzić. Było trudno, bo nie mogłem się z nią porozumieć i ustalić jakieś charakterystyczne punkty, do których mógłbym się odnieść. Z kierunkami stron świata też miała spore problemy mimo, że świeciło piękne słońce. Jeszcze chwila, a miałem już ją kierować "podle słońca". Na szczęście dotarła nie robiąc z całej sytuacji żadnych problemów.
- Ja po prostu tak mam. - wyjaśniła na dzień dobry. - Dodatkowo jak prowadzę auto, to nie mogę się skupić na niczym innym.
Oglądaliśmy i rozmawialiśmy 2 godziny i 40 minut. W trakcie dyskusji i wyjaśnień czasami wykazywała się bystrością i niespodziewaną znajomością rzeczy, a czasami niewytłumaczalną, ale na szczęście delikatną, kobiecą tępotą, co łagodziło mój wstrząs. 
- A może ona ma w sobie cechy autyzmu i w pewnych sprawach jest biegła, a w innych zupełnie nie... - broniła ją Żona, gdy się rozstaliśmy. - Ja tam bym się z nią mogła dogadać.
Ja chyba nie, zwłaszcza gdy widziałem jej manewry autem i sposób jazdy. Strach byłby siedzieć obok w charakterze pasażera. Już takie coś przeszedłem, gdy w dojrzałym wieku Kobieta Pracująca zrobiła prawo jazdy i zaczęła jeździć autem do Szkoły.
- Tam i z powrotem jeżdżę dokładnie tą samą trasą. - śmiała się, gdy zapytałem którędy jeździ, bo możliwości jest kilka. - Na metr nie zbaczam.
I któregoś razu, gdy w tym samym czasie wychodziliśmy ze Szkoły, poprosiłem ją, żeby mnie podrzuciła Bo to przecież w tym samym kierunku. Podróż nie była dla mnie łatwa, gdy z duszą na ramieniu obserwowałem jej manewry i sposób odnajdywania się w różnych sytuacjach drogowych. A jechaliśmy w godzinach szczytu, więc w zasadzie maksymalny bieg, który wrzucała, czyli dwójkę, był nawet usprawiedliwiony. Ale niczego nie komentowałem. Wiadomo, początki są zawsze trudne.
Gdy jednak ze świateł ruszyliśmy na długi, prosty most, na którym przed nami nie było żadnego auta, nie wytrzymałem.
- Wrzućżesz do jasnej cholery wreszcie tę trójkę! - wydarłem się nie mogąc znieść wysokich obrotów silnika i jego rzężenia, które czułem na plecach, oraz czekania, aż go rozsadzi.
Kobieta Pracująca bez słowa to zrobiła, była mi wdzięczna za podjęcie decyzji i nigdy się nie obraziła.

Po wszystkim zrobiłem trzy skrzynie. Ziemię przekopałem, wyplewiłem i zgrabiłem, i tak oto cztery są już gotowe do przyszłego siania i sadzenia. Ciekawe, kto to będzie robił i dla kogo?
 
Późnym popołudniem zadzwonił mój kolega ze studiów. Na początku był na moim roku, ale potem spadł o rok niżej biorąc urlop dziekański. Stąd spotykał się na zjazdach ze swymi "nowymi" kolegami, ze swoim drugim rocznikiem, z którym się utożsamiał. Nasza znajomość raczej brała się stąd, że kończyliśmy tę samą specjalizację, on rok później, ale ponieważ była ona niezwykle kameralna, hermetyczna, więc wszystkie roczniki znały się doskonale. 
Po studiach zamieszkał w Stolicy, nawet byłem u niego w domu, a on kilka razy u mnie w Szkole, ale ostatni raz widzieliśmy się ponad 10 lat temu. Dotarł do mnie przez innego naszego wspólnego kolegę.
Najpierw mailami przybliżyliśmy się sobie nawzajem, a dzisiaj w długiej rozmowie jeszcze raz przenicowaliśmy dokładnie ostatnie lata. Taka sentymentalna podróż. Kolega należy do tej nielicznej, można powiedzieć fascynującej grupy ludzi, dla których nie jest żadną przeszkodą czas. Rozmawialiśmy tak, jak byśmy się widzieli wczoraj. Do takich moich kolegów należy, na przykład, Kanadyjczyk I. W obu relacjach nie ma i nie było grama sztuczności i wysiłku. Obojętnie, czy po dwóch, czy pięciu, czy dziesięciu latach niewidzenia się.
Z kolegą ze Stolicy omówiliśmy najbliższe możliwości naszych spotkań.

Wieczorem obejrzałem drugi grupowy mecz Polaków w piłkę ręczną ze Słoweńcami. W żenujący sposób przegraliśmy 23:32. Konfliktów Unikający rozstał się ze mną smsowo długo przed końcem meczu widząc bezsens oglądania. 
- Wyłączam, na razie...
Ja dotrwałem do końca. Ciekawa rzecz, że kraj o powierzchni 20.273 km2 (woj. podlaskie 20.180 km2) regularnie leje nas w siatkówkę, piłkę ręczną, a i w nogę też się zdarza.
 
NIEDZIELA (15.01)
No i niedziela od samego początku była odczuwalna jako niedziela.
 
Nie było żadnych psich ekscesów - pisków i/lub szczekań z powodu rozłąki. I nie wyczułem żadnej sraczki po wczorajszym "moim" śniadaniu. Milka zachowała się klasycznie. Rano podeszła pod schody machając na mój widok ogonem, potem zrobiła z ziewaniem rozciąganie z wypinaniem dupska do góry, po czym wymogła głaskanie, smyranie za uszami i wyklepywanie. Później już tylko albo łaziła za mną, albo leżała na komunikacji utrudniając skutecznie moje poranne poruszanie się dodając od siebie opcję zabicia się, gdy kładła się przy mnie, ale tuż za mną, a ja tego oczywiście się nie spodziewałem i nie widziałem. Berta miała to wszystko w dupie i nadal spała u siebie na górze.
Gdy tylko po porannych Blogowych wstałem od laptopa, psy wszystko wiedziały. Berta ruszyła się z góry, a Milka czekała na nią na dole. Powąchały się nos w nos, żeby się upewnić who is who i obie, jak tylko potrafiły swoją radością, Milka rozbuchaną, Berta wyważoną, starały mi się "pomóc" w ubraniu i wyjściu z nimi na spacer.
Każda z nich miała swoje sprawy do załatwienia i dopiero po nich Milka napadła na Bertę. Było co oglądać. Berta niezwyczajna takich gwałtownych ruchów o świcie nawet parę razy warknęła na koleżankę, zwłaszcza że ta skutecznie powaliła ją na trawę. Kto by coś takiego wytrzymał o tej porze?! Berta i pani na pewno nie!
W domu patrzyliśmy na psie jedzenie w wersji stereo. Każda jadła swoją karmę ze swojej miski, ale było wiadomo, co nastąpi za chwilę. Elegancko, bez cienia agresji, spotkały się w połowie drogi do miski koleżanki, żeby sprawdzić, co też ona jadła. I tak pieski rozpoczęły dzień. Czyli spokojnie, bez ekscesów. Pamiętny wczorajszego za każdym zrobieniem kolejnej Blogowej chowałem masło, bo ani bym się obejrzał... Szkoda byłoby, bo irlandzkie, drogie i pyszne.

Goście wyjechali rano, wcześnie, więc jeszcze przed I Posiłkiem mogłem wstępnie ogarnąć ich mieszkanie i oddać się już zupełnie niedzielnej atmosferze. A więc przy muzyce pisałem, jadłem i czytałem.
Z obowiązku i z konieczności zasiadłem też nad materiałami przysłanymi przez nową panią menadżer, a dotyczącymi naszego zjazdu. Wszystko sprawdziłem i obliczyłem plus minus jednostkowe koszty. Jeszcze tylko powyjaśniam parę niejasności i będę pisał do koleżanek i kolegów, aby do końca lutego przesłali zaliczkę. To się zacznie...

O 18.00 przyjechał Szczecin i odebrał Milkę. Tak więc jej pobyt zakończył się bez specjalnych sensacji nie licząc pożartego mojego śniadania. Ale oprócz tego złego słowa powiedzieć nie mogę.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.
 
PONIEDZIAŁEK (16.01)
No i rozpoczął się wielkoszlemowy turniej Australian Open.
 
Stąd cały poranek był trochę zwichrowany względem normalnego, ale wszystko dało się pogodzić. 
Mecz Igi Świątek z monstrualnie rozbudowaną Niemką Jule Niemeier, która wpisywała się w niemieckie standardy kobiecości, rozpoczął się bardzo przyzwoicie dla kibiców polskich, bo zdaje się w okolicach 09.30. 
Łatwo nie było, ale Iga po ponad dwugodzinnym pojedynku wygrała 2:0 (6:4, 7:5).
 
Zaraz po meczu pojechaliśmy do Powiatu na drobne zakupy. I po drodze natknęliśmy się na Justusa Wspaniałego, który w przedogródku plewił chwasty. Zatrzymaliśmy się zakładając, że tak jak w ostatnich czasach powiemy sobie "cześć", usłyszymy "cześć", zapytamy "co słychać", usłyszymy "nic" i pojedziemy dalej. Ale Justus Wspaniały nas zaskoczył i się rozgadał jak za starych dobrych czasów. Niczego więcej nie napiszę, oprócz tego, że go zaprosiliśmy razem z Lekarką do nas, gdy ona mniej więcej za dwa tygodnie przyjedzie. Wtedy, na spotkaniu, omówimy dogłębnie nasze relacje (liczę na to), przenicujemy wszystko, co się tylko da i wyjaśnimy szereg nieporozumień wynikających oczywiście z braku podstawowej komunikacji. Wtedy dopiero to wszystko opiszę, ale również dokładnie zacytuję punkt widzenia Justusa Wspaniałego na sprawę, oczywiście za jego zezwoleniem.
W Powiecie swój pobyt uczciliśmy herbatą i sokiem w Kawiarnio-Cukierni. A gdy wróciliśmy, od razu zabrałem się za drewno, żeby się trochę rozruszać i żeby nie dopadła mnie dzienna dawka skapcanienia.
Dobrze się złożyło, że zbyt długo nie zabawiliśmy na zakupach, bo zaraz po naszym przyjeździe listonosz wręczył Żonie polecony z ZUS-u. Przyszła pozytywna decyzja o rozłożeniu na raty naszego zadłużenia. Prosiliśmy o 40 rat, dostaliśmy zgodę na... 12. Będziemy się odwoływać. 

Dzisiaj urodziny miała Lekarka i Trzeźwo Na Życie Patrząca. Pierwsza była ze swoim synem na Teneryfie, a druga, normalnie, w domu. Obie rozmowy był niezwykle sympatyczne i długie, i dotyczyły różnych sfer ich życia. Fajnie było podotykać różnych tematów.
 
Wieczorem obejrzałem mecz Polska - Arabia Saudyjska. Wygraliśmy 27:24 i przeszliśmy do drugiej rundy, ale z taką grą nie mamy co w niej szukać. I nie widzę znikąd możliwości poprawy.
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy i wysłał trzy troskliwe informacje, że usiłował się do mnie dodzwonić.
W tym tygodniu Berta zaszczekała raz, w czwartek rano, dopominając się wpuszczenia do domu.
Godzina publikacji 22.25.

I cytat tygodnia:
Możliwości są zwykle zamaskowane jako ciężka praca, więc większość ludzi ich nie rozpoznaje. - Ann Landers (1918–2002; amerykańska publicystka doradcza i ostatecznie ogólnokrajowa celebrytka medialna)


poniedziałek, 9 stycznia 2023

09.01.2023 - pn - dzień publikacji
Mam 72 lata i 37 dni.
 
WTOREK (03.01)
No i wróciliśmy na tory.
 
Ale na krótko. Bo w czwartek czeka nas kolejny wyjazd. Więc pospieszam.

W piątek, 30.12, wstałem o 06.00. Po to, żeby w miarę spokojnie przeprowadzić poranne rytuały i żeby wytwarzaną przeze mnie nerwową aurą spowodować, że Żona, sama z siebie, półprzytomna, wstanie wcześniej, zdąży wypić Blogową i zrobi mi jajecznicę. Udało się w punkt.
O 08.20 wyjechałem do Metropolii. Było po porannych godzinach szczytu, ale i tak się ciężko zdziwiłem, gdy na dworzec dotarłem po 55. minutach jazdy. W 90 % miałem zieloną falę. 
Pół godziny do przyjazdu pociągu, który miał zamiar się spóźnić 15 minut, o czym wtedy nie mogłem wiedzieć, wykorzystałem na przetarcie dworcowych szlaków parkingowych i toaletowych. Specjalnie pcham się w takie utrudnienia, żeby samodzielnie dać sobie radę z wszelkimi systemami dotyczącymi wniesienia opłat za parking lub za toaletę. A one wymagają za każdym razem rozkminienia, bo jeszcze nikt z wysokich urzędników nie nakazał, że wszędzie automaty parkingowe powinny być takie same, a system dostawania się do toalet również. Kiedyś te sprawy były niezwykle proste i zhumanizowane - na parkingach siedział parkingowy, a w toaletach babcia klozetowa. W tym drugim przypadku trochę głupio było wyjmować wacka i sikać przy krzątającej się babci, ale z przyrostem lat i nabierania doświadczenia udawało się w psychice ją odpłciowić i nie przeszkadzało, że taki byt krzątał się tuż obok.
Do rozkminiania potrzebny jest spory zapas czasu, bo system trzeba rozgryzać. W podziemnym dworcowym parkingu nie czułem żadnej presji, bo aut było jak na lekarstwo i przy kasie nikt nade mną nie stał. Bo gdyby stał, na pewno czułbym tego kogoś bezsłowne wyzywanie mnie od starych dziadów. Mogłem więc rozgryzać powoli i systematycznie, aż do skutku. I zapłacić kartą, bo stosownych monet nie miałem.
Gorzej było przy toaletach. Można było nie zdążyć za potrzebą. Bo należało żmudnie wykonywać kolejny krok nakazany przez automat, często go powtarzać przy nerwowym popełnianiu błędów wydłużając przez to czas, którego w takich razach, znowu jak na lekarstwo, a poza tym na plecach czuło się paniczny oddech kolejnych chętnych, których jeszcze przed chwilą nie było. A to nie sprzyjało koncentracji.
Szlak jednak dla koleżanek i kolegów przetarłem i miałem sporo satysfakcji, że nie zdziadziałem do końca i nie zdziczałem na tej wsi. Że ciągle jestem samodzielnym członkiem tej pieprzonej cywilizacji.
Po przejściu przez cywilizacyjne meandry byłem gotów na odbiór koleżanek i kolegów z naszej XI d.
Przyjechały dwie koleżanki i dwóch kolegów. Przeprowadziłem ich zgrabnie przez toalety i mogliśmy jechać na pogrzebową uroczystość po drodze wymieniając z Synem buty ku uciesze współpasażerów.

Sama uroczystość rozpoczęła się o godzinie 11.00 mszą świętą, po której żałobnicy udali się na dość odległy cmentarz. Ten sam, który zszedłem z Wnukiem-IV 30. października tamtego roku.
Nikt z naszych nie spodziewał się, że będzie nas aż dziesięcioro. Jeden z kolegów przyjechał pociągiem aż z Sopotu. Siła naszej klasy.
Uroczystość była całkowicie katolicka w tym sensie, że nie dopuszczono w niej żadnych elementów (emelentów) świeckich - jakichś wspomnień, podsumowań, itp. Wszystko, do bólu, było uduchowione, odczłowieczone, wyreżyserowane z kobiecym chórem już na samym końcu. Niestety nie mogłem tego strawić i nie mogłem sobie wytłumaczyć, że ponieważ Zbyszek był szafarzem, to widocznie tak powinno było być. Zrobiło mi się w dwójnasób smutno.

Po pogrzebie spotkaliśmy się w centrum Metropolii w galeryjnej kawiarni. Takie spotkania są nam potrzebne, dodają otuchy mimo okoliczności i przeciągają się ponad miarę. Nikomu się nie spieszy, żeby się rozstawać. 
Do Wakacyjnej Wsi w zasadzie wracałem po ciemku, czego nie cierpię prowadząc auto. Musiałem zapewnić Żonę, że będę jechał powoli i ostrożnie. Wiedziałem od niej, że dotarło już do nas Krajowe Grono Szyderców i że Q-Wnuk i Ofelia strasznie czekają na dziadka. Przy czym Q-Wnuk sowiał coraz bardziej w miarę ściemniania się, bo robił sobie apetyt jeszcze dzisiaj na kilka meczy. Ofelia czekała zaś z innego powodu.
- Bo ona chce wreszcie otworzyć prezenty! - zakablował uczynnie jej brat, gdy tylko się powitałem.
Oczywiście wszystko  musi być naraz, bo ledwo się rozpakowałem, a już przyjechały dwie gościny z pieskiem. Ale ponieważ to były nasze gościny stałe, więc szybko wróciłem.
Wieczór spędziliśmy na różnych grach i rozmowach. Przy czym te najważniejsze odbyły się, gdy dzieciaki poszły na górę do łóżek oglądać bajki. 
Tematem nr 1 była sytuacja Q-Wnuka w jego klubie, w którym trenuje i gra w turniejach. Chyba przez jego trenera wytworzyła się  taka sytuacja, że Q-Wnuk chodzi niechętnie, wyraźnie się stresuje i wydaje się, że to mu po prostu szkodzi. A w piłkę grać uwielbia, przy czym to określenie nie jest adekwatne do jego świrancji. Więc może trzeba będzie, póki nie jest za późno, zrezygnować z systemowych treningów nastawionych na wyniki, a dać mu bezstresową radość z grania w piłkę. Bo z nami grać uwielbia. Czuje się po prostu bezpiecznie. Nawet z Dziadkiem traktującym go bez pardonu. 
Tematem nr 2 była zmiana pracy przez Q-Zięcia, a co za tym idzie zmiana życia całej rodziny w sytuacji wyjazdu z Polski. Temat poważny i delikatny, chociaż ja namawiałem i namawiam, żeby wypieprzali z Polski póki czas.
Spać położyliśmy się o 01.00. W porze dla nas zabójczej.

Cały wieczór towarzyszył mi pogrzeb Zbyszka. Dopadały mnie różne nastroje, a z nich wyłonił się jeden wniosek. Postanowiłem ostatni raz brać udział w mszach św., bo do tej pory uczestniczyłem w nich jako kto?! Chyba przez swoją nieobecność nie chciałem przeprowadzać ostentacji i brałem udział w ważnej dla rodziny, przyjaciół i znajomych uroczystości, ale ze szkodą dla siebie. Więc to koniec. Nie mam zamiaru dalej się frustrować i się męczyć zupełnie się z całą ceremonią nie utożsamiając. Jest mi obca, naiwna, wydumana przez ludzi. Nie mogę dalej patrzeć na nich w kościele myśląc, że może za 100 lat już takiego widoku nie będzie. Ale Q-Zięć słusznie zauważył, że proces zeświecczenia raczej może potrwać i 1000 lat. Straszne! Ale niestety, jestem w stanie w to uwierzyć patrząc na zachowanie ludzi i na ich potrzebę bezpieczeństwa, które jest ułudą. A wszystko podszyte hipokryzją i efektem stadnym.
 
W sobotę, 31.12, ranek charakteryzował się pośpiechem. Trzeba było zdążyć przed wyjazdem Krajowego Grona Szyderców rozegrać trzy mecze zaplanowane przez Q-Wnuka. Inaczej byłby nieszczęśliwy. Pierwszy udało się zagrać normalnie, do dziesięciu, ale już dwa kolejne na czas. Mecze obfitowały w emocje oraz dodatkowe atrakcje, jak wylądowanie Dziadka plecami na jednej ze skrzyń z zadarciem nóg do góry. Ku uciesze gawiedzi. Było mnóstwo bramek i nawet Pasierbica strzeliła jedną. Natomiast Babcia broniła na bramce w nieprawdopodobnych sytuacjach niczym Szczęsny na mistrzostwach w Katarze.
Czas nas gonił jeszcze z tego względu, że postanowiliśmy pojechać do Powiatu do Kawiarnio-Cukierni. A ona dzisiaj była czynna do 14.00. Manewr ten musieliśmy zrobić ze względu na Q-Wnuki, a przede wszystkim ze względu na Ofelię. Bo jak jej coś nie gra, czyli, gdy stroi fochy, to sto na sto przy wyjeździe rodziców daje się słyszeć Ja chcę wrócić do czerwonego domu! (kolor elewacji domu, w którym mieszkają w Metropolii). Dzisiaj nie grało jej, nomen omen, z Dziadkiem. 
- Bo Dziadek jest bardzo za mocny! - szepnęła Pasierbicy, a ta mi przekablowała.
Ale informacja, że pojedziemy do Kawiarnio-Cukierni zawsze działa na Ofelię ozdrowieńczo i wszelkie fochy natychmiast jej przechodzą. Tak było i tym razem.
Gdy wróciliśmy, rodziców już nie było, więc do północy wszystko szło gładko. Gry, bajki - Ofelia nieźle mnie rozmieszała, bo dwa razy wygrała w Sen. Nie mogłem nie dusić się ze śmiechu widząc to małe ciałko, które perfekcyjnie wszystko rozgrywało, kumało, kombinowało, a na dodatek tryskało humorem i rzucało dowcipami a propos gry, bardzo trafionymi i inteligentnymi.
A gdy potem brat bawił się jakąś zręcznościową, komputerową grą, pokazała swoje prawdziwe oblicze, z którego tak naprawdę będzie korzystać z pełnym sukcesem w swoim przyszłym dorosłym życiu.
- On jest w tym taaaki dooobry, że nie mooogłam odwrócić oczu! - skomentowała w którymś momencie wyczyny brata. 
Jaki chłop w przyszłości oprze się takiemu tekstowi popartemu wpatrzonymi tajemniczymi, ciemnymi oczami. Nawet się nie zorientuje, że właśnie został owinięty wokół najmniejszego palca.
 
Przed północą wyraźnie dało się zauważyć różnicę trzech lat między nią a bratem. Ofelia stała przy stole na ostatnich nogach i tylko chwili brakowało by padła i usnęła. A chciała przecież doczekać do "szampona" i do fajerwerków. Mądra Babcia po pierwsze kazała wcześniej otworzyć "szampon" dla dzieci, a po drugie puściła im bajki i wszystko poszło dobrze. Pokaz sztucznych ogni na dworze został jeszcze przez nią zaliczony, ale zimnych już nie, mimo że brat bardzo się starał zademonstrować ich piękno.
Gdy, po dosłownie kilku minutach, poszedłem za całą trójką na górę, na poduszce ujrzałem "rozrzuconą" Ofelię - każda jej rączka i nóżka były rozstrzelane na wszelkie kierunki. Jakby jakaś siła specjalnie je tak ułożyła. Dziecko musiało usnąć w pół ruchu. Babcia zaś, blada i słaniająca się na ostatnich nogach, z wielkim poświęceniem czytała jeszcze Q-Wnukowi książkę. Ja chyba padłem tak, jak Ofelia. W pół ruchu. 

Dzisiaj przez pewien przypadek związany z Powiatem rozmawialiśmy z Bojowym. Opowiedział nam dramatyczną historię związaną z Artystyczną. W ostatnim czasie wybrała się do lekarza, żeby profilaktycznie zrobić sobie kolonoskopię. Mógłbym powiedzieć Po jaką cholerę?! Następnego dnia dostała silnych bóli podbrzusza, więc wróciła do tego samego lekarza(?). On niczego złego nie stwierdził i dał jej skierowanie do lekarza rodzinnego. Następnego dnia trzeba było na gwałt Artystyczną operować, bo się okazało, że ma przebite jelito grube. Z operacji wyszła po czterech czy pięciu dniach śpiączki, by musieć za jakiś czas poddać się kolejnej. A teraz, w styczniu, czeka ją jeszcze trzecia. Scyzor się sam otwiera. 
Bojowy z Artystyczną zdecydowali się tak sprawy nie zostawić. Mają poszukać adwokata specjalizującego się w sprawach medycznych i chcą tego konowała podać do sądu. W Stanach by beknął straszliwie. A u nas? Wykręci się sianem.
Wniosek? Jak najdalej od lekarzy i służby zdrowia. Co też czynimy.
 
W niedzielę, 01.01, pobudka nastąpiła dopiero o 09.30. Całkiem przyzwoicie. Rozruch był powolny i całkowicie bezkonfliktowy. Ale z tyłu głowy cały czas mieliśmy nasz dzisiejszy wyjazd do Metropolii.
Stąd dla pań - gościn przygotowałem zapasową taczkę drewna, do skrzynki narzędziowej w przemyślany sposób spakowałem narzędzia tak, żeby nie dać się niczym zaskoczyć w pracach czekających mnie jutro u Teściowej i przygotowałem dla Szczecinian, którzy dzisiaj wracali po wywczasach świąteczno-końcoworocznych, kozę na jeden strzał zapałki.
Udało mi się noworocznie porozmawiać z Synem, który Nowy Rok rozpoczął od wszechobecnej histerii Wnuka-IV, która opanowała cały ich dom i z Córcią, która w Nowy Rok wraz z Zięciem wybrała się na długą wycieczkę rowerową. Wszyscy byli zadowoleni, i dzieci, i Rhodesian, i Córcia, i nawet Zięć, chociaż on musiał holować w specjalnej przyczepie sumarycznie 26 kg Wnuków.
I jeszcze przed wyjazdem udało się nam rozegrać mecz - Ja kontra Reszta Świata (Q-Wnuk, Ofelia i Babcia). Niestety przegrałem i to wyraźnie.

W Nie Naszym Mieszkaniu wypakowaliśmy się, zostawiliśmy Bertę i niezwłoczne pojechaliśmy do Krajowego Grona Szyderców. Czas spędziliśmy na grach i na różnorakich posiłkach. Takich od Sasa do Lasa, czyli czym kuchnia dysponowała. Nawet udało mi się zagrać w Rekiny, ale bez Ofelii, która programowo i konsekwentnie unika grania w tę grę z Dziadkiem Bo dziadek wszystkich zżera! Ciekawe, jak to dziecko zapamiętało te pierwsze gry, jakieś rok temu, i w jej opinii nic już nie jest w stanie się zmienić, mimo że od tamtego czasu zawiązuje się zawsze perfidna koalicja graczy, którzy zżerają Dziadka. Tak było i tym razem.
Czy muszę wspominać, że w przedpokoju zagrałem z Q-Wnukiem mecz i rewanż? Wynik 1:1.
Wieczorem, już w Nie Naszym Mieszkaniu, opanował nas luz. Żona słuchała w łóżku książki, a ja pisałem i czytałem.

No i jaki będzie ten Rok 2023? Diabli wiedzą! - jakem ateista! Nawet nie będę zaklinał niewiadomej rzeczywistości, wróżył z fusów i odprawiał gusła. I tak wszystko samo przyjdzie.
Za to mogę się wypowiedzieć o ubiegłym roku 2022. Mimo wielkich problemów geopolitycznych, problemów gospodarczych i tych związanych z PiS-em, jako oddzielnym problemowym bytem, naszych osobistych na wszelakich płaszczyznach, mimo niespełnienia marzeń, nie mogę złorzeczyć. Takie jest życie! I jak ktoś kiedyś powiedział: Uważaj na marzenia, bo mogą się spełnić!
Więc po uprzednim roku staramy się budować w sobie pokorę, co nie oznacza, że będziemy bezwolni.
Więc pokory i niebezwolności życzę w Nowym Roku 2023!

W poniedziałek, 02.01, postanowiłem wstać przed ósmą, ale już o 06.00 byłem na nogach. Nie dało się spać. Ta pora dobrze konweniowała z kawą z zaparzarki i z pisaniem.
Po wczesnym, jak na nasze standardy, I Posiłku, bo przed dziewiątą, już o 09.30 byłem u Teściowej.
Rozliczenia za ubiegły rok i nowe na rok bieżący z właścicielem mieszkania zajęły nam godzinę. A potem musiałem się wziąć do roboty.
Najpierw pojechałem do Castoramy po nową baterię kuchenną i po nową deskę sedesową. Stare się zużyły. Bateria ciekła na wszelkie możliwe sposoby, a deska latała po całym sedesie, że strach było na niej usiąść. 
Na zakupach przyjemny etap prac się zakończył. Z powodu dziwnego narożnego i dwukomorowego zlewu dostęp pod nim do jakiejkolwiek nakrętki był bardzo utrudniony. Dodatkowo sprawę utrudniały drzwiczki szafek, więc musiałem je zdemontować. Cały czas leżałem na plecach z głową pod zlewem, z nałożoną czołówką, z wbijającym się w plecy kantem podłogi szafki i modliłem się, żeby mi nie pękła pod naporem siły klucza jakaś śruba lub co gorzej zardzewiały zawór. Bo wtedy kaplica. O czasie tego mojego leżenia decydowała praca klucza - jednorazowo, gdy w końcu udawało mi się go odpowiednio do nakrętki przyłożyć, mogłem go obrócić raptem o jakieś 10 stopni. A obie śruby były długie. Kto montował lub demontował, ten wie, o czym mówię.
Z montażem było łatwiej, może ze względów psychologicznych. W końcu, gdy cały połamany, ale szczęśliwy wytarabaniłem się z mroku szafki, okazało się, że zamieniłem wężyki ciepłej i zimnej wody. Czyli leciała ona niezgodnie z oznaczeniami na baterii. Żeby to poprawić, żadna siła nie była mnie w stanie wepchać z powrotem w tę mroczną czeluść. Uprzedziłem o zmyłce Teściową, ale ona była i tak przeszczęśliwa. Mycie naczyń w łazience nad malutką umywalką lub nad wanną musiało jej dać nieźle w kość. Znaliśmy to z Domu Dziwa.
Montaż deski miał być pikusiem, ale ponieważ producenci muszą ciągle do każdego podobnego produktu wprowadzać nowe patenty i "usprawnienia", więc nowej deski z załączonymi śrubami do sedesu żadną miarą nie dało się przymocować. Musiałem użyć hybrydy - nowa deska, stare uchwyty z poprzedniej. Działało jak ta lala.

O 14.20 byłem już w Wielkiej Galerii. Żona na mnie czekała, żebym na miejscu zaakceptował jej nową kurtkę zimową, którą kupiła w przecenie. Ta stara, kupiona w latach świetności, była poprzecierana w różnych miejscach i natychmiast wylądowała w pierwszym kuble. Miałem podobną sytuację, ale na mnie kurtek z przeceny nie było. Musiałem pogodzić się z sytuacją i jeszcze trochę pochodzić w obecnej, takiej wyświeconej i oblazłej. W końcu jestem polski emerytem.
W trakcie zażywania wielkomiejskich przyjemności zadzwoniły do nas panie-gościny z informacją, że nie mogą dostać się do mieszkania, bo nie potrafią otworzyć drzwi.  
- Klucz się nie przekręca. - zakomunikowały dość spokojnie.
Bardzo śmieszne. Ciekawe, co mieliśmy z tym zrobić na odległość 60. km. Więc doradzałem i tak, i siak drżąc, że za chwilę pani złamie klucz i będzie niezła polka. Klucz się nadal nie przekręcał. To poprosiłem, żeby poszła na górę, do Szczecinian, ale tam nikogo nie było. Więc się rozłączyliśmy i postanowiłem zadzwonić do Zaprzyjaźnionej Hurtowni, do pana, który nam te zamki już raz regulował, z błaganiem o pomoc. I w tym momencie panie oddzwoniły, że już są w środku. Bez komentarza.

W Wakacyjnej Wsi byliśmy zaraz po 16.00. Rzuciliśmy się do rozpalania w trzech miejscach i staraliśmy się opanować sytuację. Bardzo szybko, gdy spadł poziom adrenaliny, dopadło nas zmęczenie. Więcej tego dnia nie byliśmy w stanie z siebie wykrzesać. Usłyszeliśmy jeszcze, jak przyjechał Szczecin, rodzina, jak skwapliwie szydzi Krajowe Grono Szyderców, zwłaszcza Q-Zięć, i poszliśmy na górę. Z dużą przyjemnością i w ciszy wylądowaliśmy w naszym łóżku i obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.

Dzisiaj, we wtorek, 03.01, znowu pojawiło się to zdradliwe rozprężenie. Ulga i złudna świadomość nieograniczonego czasu. I co z tego, że człowiek wie o tej zdradzie, skoro chętnie się jej poddaje...
Na szczęście zadzwoniła Teściowa. W sprawie czwartkowego wyjazdu do sanatorium. Niby nic specjalnego, ale trochę podniosło mi to ciśnienie. Chyba tak na wszelki wypadek, bo naprawdę w rozmowie nie działo się nic szczególnego, ale organizm wyćwiczony przez lata wolał być, niezależnie od mojej woli, w gotowości.
A potem na szczęście zadzwonił kolega ze studiów, ten główny puczysta i wichrzyciel. Jemu z kolei udało się doprowadzić mnie do takiej nerwacji, że aż rozbolała mnie głowa.
- Nie jedz teraz! - zabroniła Żona, gdy po wszystkim chciałem przystąpić do I Posiłku. - W takim stanie tylko sobie zaszkodzisz! - Lepiej napij się wódki!
No, złotko nie Żona. Ale już wcześniej, przed telefonem, miałem wszystko przygotowane do konsumpcji łącznie ze Stumbrasem. Bo posiłek miał być taki świąteczno-noworoczny - resztki sałatki, chrzan i wszelkiego rodzaju wędliny i mięsiwa. 
Kolega dzwonił kolejny raz, może już szósty, w sprawie Jak należy przygotować zjazd! i z nowością, ze swoją zgodą, No, to organizuj zjazd w tym miejscu, które wybrałeś! W tych sześciu przypadkach zawsze tłumaczył, co należy zrobić i jak postąpić, a każdy detal w każdej rozmowie omawiał po pięć-sześć razy i nie pomagały mu moje zapewnienia, że jest to zrobione, albo że wiem o czymś, ale na to jest jeszcze za wcześnie, albo że, jeśli będą konkrety, to adekwatnie do nich się ustosunkuję. Zawsze słyszałem, jeśli dał dojść do głosu, Tak, ale... i niczym niezrażony przystępował do doradztwa, do powtarzania. W końcu podniesionym głosem "uzmysłowiłem" mu, że mam 72 lata, że praktycznie całe zawodowe życie pracowałem na stanowiskach kierowniczych, gdzie organizacja była przypisana tej funkcji i że jakoś dawałem radę. Cisnęło się na usta dodać Kurwa mać!!!  Nie dodałem.
- Ale nie denerwuj się. - usłyszałem. I dalej, niczym niezrażony, kontynuował. Czyli doradzał i powtarzał. Taki typ bierno-agresywny, o co bym go nie podejrzewał.
W końcu, cały roztrzęsiony, wyłgałem się faktem, że właśnie przywieziono drewno, więc oddałem smartfona Żonie, która z kolegą jeszcze długo rozmawiała na luzie. I nic jej nie przeszkadzało, zwłaszcza że go lubi. Żeby była jasność. Ja też i to bardzo! 
Z Żoną ustaliliśmy, że następnym razem, gdy zadzwoni i nie będzie miał konkretów, przekażę jej mojego smartfona. Niech sobie porozmawia, bo rozmawiać w ogóle lubi, kolegę też i rozmawiać z nim również. A on chyba będzie bardziej zadowolony.

Pierdolło przywiózł akację za jakieś 20 minut od chwili, gdy porzuciłem smartfona i przekazałem go Żonie. Ledwo zdążyłem zjeść. Ale cały incydent z kolegą kosztował mnie trzy pepysy. Mniej się nie dało.
- Wie pan, gdy pokazują Obajtka, to tak kłamie, że ledwo wyjdzie przed mikrofon, a już mu się kurzy z dupy! - Pierdolło od razu wszedł na swoje ulubione tematy.
Musiałem zrobić minę, że wiem, o czym mówi. Ale podobało mi się. Ostatnio stwierdziliśmy z Żoną, że człowiek jest niepospolity i inteligentny.
- A wie pan, że gdzieś o 20.03... - zawiesił głos i zrobił tajemniczą minę - przełączam na TVP1?...
Patrzył na mnie i obserwował, jaki to wywarło efekt. Wyraźnie musiał widzieć na mojej twarzy tępe niezrozumienie.
- Oglądam tam prognozę pogody... - Bo ta na TVP1 najlepiej się sprawdza!... - pospieszył z wyjaśnieniem. Po czym dostrzegłem jego leciuteńki uśmieszek.
W połowie stycznia facet ma kolejne badania lekarskie, pod koniec miesiąca kolejne A potem zobaczymy spointował. Albo złośliwy, albo nie. Prosta filozofia. Dowiedziałem się, że ma 60 lat.
Więc nie wiadomo, jak będzie, bo trzeba przyznać, że dostarcza drewno najlepszej jakości spośród 
wszystkich dostawców.

Po tych wszystkich doznaniach musiałem się położyć na godzinkę. Spałem jak zabity. Drewno pozwoliło mi się rozbudzić. Trochę układania akacji, trochę nawiezienia gałęziówki... Ale dalej wszystko działo się niespiesznie.
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland. I doszliśmy do wniosku, że tęsknimy za Kolegą Inżynierem(!).
 
ŚRODA (04.01)
No i cały dzień się wydawało, i Żonie, i mnie, że to niedziela.
 
Mimo, że działy się przecież zwykłe sprawy dnia powszedniego. 
Może przez fakt oglądanych przeze mnie meczów tenisowych, albo całych, albo skrótów, z cyklu Final Four turnieju United Cup rozgrywanego w Australii, w którym pokonaliśmy Włochów 3:2 i weszliśmy do najlepszej czwórki, a może dlatego, że pierwszy raz w nowym roku przyszli do nas na kawę Szczecinianie.
Gdy Żona wyszła ze swojego 2K+2M, podsunęła mi genialny i prosty, bo tak przeważnie bywa, pomysł. Bo zacząłem jej marudzić, że leży taka piękna góra akacji i że zanim ją zdążę ułożyć pod dachem, to na pewno będzie wiele razy lało i drewno zmoknie, podobnie, jak poprzednio gałęziówka. I że później z takim mokrym(!) mokrym(!) (o dostawie suchego to teraz można sobie pomarzyć - nie ma, a gdyby nawet było, to wyobrażam sobie cenę) to dopiero będę się pałował przy rozpalaniu. Wiedziałem, jak ostatnia partia gałęziówki, której w ogóle nie chowałem pod dachem, bo uważałem to za bezcelowe, dała mi w kość.
- A może byś je czymś przykrył? - Jakąś plandeką? - odezwała się Żona.
Osłupiałem! No, niestety czasami tak ze mną jest. Nie wpadnę na proste i oczywiste rozwiązania i to wtedy klasyfikuje mnie w ogólnej skali ilorazu inteligencji gdzieś na poziomie 60, co bodajże jeszcze nie zahacza o debilizm, ale o ociężałość umysłową jak najbardziej.
Pamiętam podobny przypadek w Naszej Wsi. Taczkami woziłem drewno robiąc zapas przy kuchni i przy kozie. Czasami i z sześć kursów naraz. Za każdym razem musiałem pokonywać dwa progi - jeden na granicy ziemia - prowizorycznie ułożony podest z cegieł (przetrwał całe 14 lat naszego mieszkania zapewne tylko dlatego, że został położony tymczasowo) przed wejściowymi drzwiami prowadzącymi na ganek i drugi, między tym podestem a progiem drzwi. Takie dwie hopki. One powodowały, że jeśli się dobrze nie rozpędziłem z ciężką taczką wypełnioną po brzegi drewnem, grzęzłem na drugiej hopce. Musiałem wtedy się cofnąć i ponownie taczkę rozpędzić. Gdy dobrze rozkręciłem to ciężkie zamachowe koło, to błyskawicznie znajdowałem się na ganku idealnie spoziomowanym z podłogą w domu. Jednak taka prędkość miała to do siebie, że jak w banku, na drugiej hopce taczka zdrowo podskakiwała i sporo bierwion spadało już na ganku. Zbierając je z powrotem zawsze złorzeczyłem, ale nigdy niczego w tym moim systemie nie zmieniłem. Bo był taki męski.
I niczego w tym względzie nie zmieniła uwaga zesłupiałego i niewierzącego własnym oczom i rozumowi Konfliktów Unikającego. Akurat był u nas, nie pamiętam, czy z Trzy Siostry Mającą, czy już z Trzeźwo Na Życie Patrzącą i natknął się na moje wyczyny.
- A dlaczego nie położysz sobie deski, takiej równi pochyłej?! - Byłoby ci łatwiej...
Ruchem głowy przyznałem mu rację i robiłem swoje. A bo to musi mi być od razu łatwiej? Wiadomo - lepsze jest wrogiem dobrego - trzeba by znaleźć deskę, dociąć na długość, żeby dopasować, a i tak na końcu by się złamała pod ciężarem, albo by spod taczki się ześliznęła i całe drewno by się wywaliło przy okazji czyniąc szkody na moich dolnych partiach ciała. Zbędna robota.
Teraz, gdy się spotykamy i wspominamy tamten moment, za każdym razem Konfliktów Unikający kręci niedowierzająco głową i patrzy na mnie uważnie analizując z kim w zasadzie ma do czynienia. I tak czas leci.
Do tego typu zdarzeń można by zaliczyć moje ostatnie działania związane z Kropelką. Wczoraj otrzymałem doradczo-szydzącego smsa od Kolegi Inżyniera(!).
...myślałem, że każdy chemik wie, że "Kropelkę" ze skóry zmywa się acetonem. Od biedy wystarczy zmywacz do paznokci pożyczony od okolicznej kobiałki.
Przyznaję, nie wiedziałem. Ale znowu, po co mi to, skoro ze względu na swoją lotność może podrażniać drogi oddechowe, powodując mdłości lub wymioty, ból głowy, senność, zmęczenie, zawroty głowy. Jeżeli dostanie się do oczu, powoduje ból, łzawienie, zaczerwienienie. Wylany na skórę prowadzi do jej wysuszenia i pękania. 
Skórę starłem sobie mechanicznie i nie było problemów. Natomiast dobrze o Koledze Inżynierze(!) świadczy jego prowokacyjna uwaga o "kobiałce". Widać, że nasza znajomość nie jest pobieżna i że wie, że ostatnią rzeczą, którą Żona mogłaby mieć w domu jest zmywacz do paznokci.

Wracając do meritum, czyli do plandeki. Oczywiście, że taką posiadałem. Spadek po Basie i Barytonie. Olbrzymia, sam ją spakowałem dwa lata temu i odłożyłem w Dużym Gospodarczym. I zapomniałem. Dopiero żoniny impuls spowodował, że "wróciłem na tory", że odtworzyły się odpowiednie neuronowe połączenia. Z wielką satysfakcją przykryłem drewno podwójną warstwą. I za jakieś pół godziny... zaczęło padać. Genialne. Syciłem wzrok spływającą warstwą wody.
 
Po południu wyjechały nasze dwie gościnie. Pożegnaliśmy się bardzo sympatycznie. 
Ogarnąłem tylko wstępnie po nich mieszkanie i rozpocząłem skromne przygotowania do jutrzejszego wyjazdu. Żeby wszystkiego nie zostawiać na napięty poranek.

Dzisiaj zostałem poważnie rozśmieszony. Dzwoniąc do Rybnej Wsi do Pani Menadżer dowiedziałem się, że ona już nie pracuje. A chciałem umówić się z nią na kolejny organizacyjny etap dotyczący naszego tegorocznego zjazdu. Zrobiło się śmiesznie, bo:
- trzeba będzie od nowa nowej pani wszystko tłumaczyć, 
- może okazać się ona jakąś dwudziestopięciolatką, wszystko znającą z wyjątkiem życia,
- nie odzywała się, gdy dzwoniłem do niej wielokrotnie na podany numer.
Powiało grozą.
 
Wieczorem obejrzeliśmy kolejny odcinek Homeland.

CZWARTEK (05.01)
No i dzisiaj wstałem o 05.30. 

O 10.00 musieliśmy już być u Teściowej i natychmiast ruszyć w dalszą drogę. Terminem krytycznym była godzina 13.00 - pora sanatoryjnego obiadu. Do tego czasu należało dotrzeć na miejsce i mieć czas na rozpakowanie się i na rejestrację. A to, sądząc z naszych sanatoryjno-teściowianych doświadczeń, mogło stać się przysłowiową piętą Achillesa w tak świetnie zorganizowanym przeze mnie terminarzu. Wystarczy przecież, że przed Teściową w kolejce ustawią się dwie babcie lub dwóch dziadków w moim wieku lub starszych (mikst też byłby niezły), a rejestracja będzie się ciągnąć i ciągnąć.
Obiad, jak i inne sanatoryjne stałe punkty programu, to dla Teściowej rzecz święta. Oczywiście we wczorajszej rozmowie za żadne skarby nie dało się z niej wyciągnąć odpowiedzi na moje proste pytanie O której chciałabyś być na miejscu, to ja dopasuję czasową resztę? w ramach znanego nam i całej rodzinie Nie chcę wam robić kłopotu...wczoraj zmodyfikowanego do Zrobisz, jak uważasz. Nie dałem się nabrać, ale wyciskanie z niej odpowiedzi nie było proste. Wiła się przy telefonie, po drugiej stronie, niczym piskorz. Nawet moje proste pytanie zadawane ze trzy razy Chcesz być już na tym obiedzie, czy nie?! nie dawało efektu. W końcu  za czwartym razem, gdy usłyszała moją wyraźną irytację, odpowiedziała w wersji soft Chciałabym.
Obecność Teściowej na pierwszym turnusowym obiedzie co prawda nie jest gwarantem naszego wyluzowanego pobytu w uzdrowiskach I,II i III, ale jakiekolwiek stany zapalne musimy likwidować w zanadrzu. Może ten pobyt będzie dla nas relaksujący i efektywny, mimo że Teściowa świetnie będzie zdawała sobie sprawę, że przez najbliższe dwa dni będziemy się kręcić  po terenie w promieniu zaledwie 10. km, a taka śmieszna odległość, jak na warunki metropolialne, może jej podsuwać różne pomysły. Oczywiście wszystkie w ramach i w wersji soft Bo ja nie chciałabym wam robić kłopotów.
 
Wyjechać udało się nam z piętnastominutowym opóźnieniem, tylko dlatego że pakując do torby jedzenie dla Berty, zahaczyłem nią, torbą, nie Bertą, o stojącą obok butelkę z nalewką z naszej aronii, którą zrobiło Krajowe Grono Szyderców i którą ostatnio nam ją przywiozło. Butelka zaczepiła się tak perfidnie, że dała się niepostrzeżenie donieść na sam środek kuchni, by tam spaść na kafle i się roztrzaskać. Mogłem tylko patrzeć, jak wszędzie rozlewa się czerwona kleista breja i podkasać rękawy. O dziwo nawet szpetnie nie kląłem ani nie złorzeczyłem.
Oczywiście uprzedziłem Teściową o zdarzeniu i o opóźnieniu. Niespodziewanie jednak na miejscu byliśmy o 10.02.
Samo pakowanie i prawie dwugodzinna jazda odbyły się bez żadnych problemów. A na miejscu, już w sanatorium, wszystko również poszło, jak z płatka. Dzięki oczywiście mojej żelaznej organizacji, lekkiemu sterowaniu Teściową i podzieleniu ról między mną a Żoną. 
Tak więc rejestracja przebiegła bez przeszkód i zdążyliśmy uniknąć kolejek, które zaraz za nami się pojawiły. Zakwaterowanie w jednoosobowym pokoju również się udało i nawet przydział stolika w sanatoryjnej stołówce, bo obiad był tuż, tuż. Nie udało się tylko przed nim być u pielęgniarek, aby rozpisać zabiegi. Dziesięć minut przed obiadem Teściowa się zaparła i wyruszyła w długą drogę ze stołówki do gabinetu pielęgniarek. I nie pomogły moje tłumaczenia, że przecież nie zdąży. Tylko słyszałem Ale w recepcji mówiono przecież, żebym najpierw poszła do pielęgniarek, a potem na obiad!
Nie komentowałem i odpuściłem. Dopiero pomogło, gdy pani, która przydzieliła stolik, wyskoczyła na korytarz i się wydarła Halo! Gdzie pani idzie? Przecież pani nie zdąży na obiad! Obie strony były w swoich rolach - pani, która zdawała sobie sprawę, że gdy się nie wydrze na kuracjusza/kuracjuszkę, to niczego nie wskóra, wszystko się rozlezie, a potem będą same kłopoty i Teściowa, która z niejednego sanatoryjnego pieca chleb jadła i była zwyczajna w takim traktowaniu.
Taki układ dobrze funkcjonujący. Ja bym się do tego nie nadawał jako pracownik sanatorium (jako kuracjusz tym bardziej!), zwłaszcza mając za kuracjuszkę Teściową.
Natychmiast, w tym momencie, czule się z nią pożegnałem i uciekłem. Mogliśmy spokojnie jechać do Uzdrowiska. 

Kwatera była bardzo komfortowa - pokój z aneksem kuchennym, sypialnia oraz łazienka. Wszystko przemyślane, ale w takim współczesnym stylu, który teraz panuje wszędzie - chłód.
Rozlokowaliśmy się i już o 14.15 oglądaliśmy nieruchomość - dwa mieszkania na I piętrze położone obok siebie. Co z tego, że świetna lokalizacja naprzeciw wejścia do parku zdrojowego? I co z tego, że oprowadzała nas pani z tego sympatycznego biura nieruchomości, nienadętego, w którym poznaliśmy kilka lat wcześniej Laparoskopowego. Wszystko nie było naszą bajką i niczego nam nie załatwiało.
Ale w normalnych nastrojach poszliśmy na wczesny Posiłek II do Lokalu z Pilsnerem I. Bo gdy jesteśmy w Uzdrowisku to jemy albo w nim, albo w Lokalu z Pilsnerem II. Naprzemiennie. Oba łączy wspólny właściciel i ...
Żona mi opowiedziała ze łzami w oczach, że parę dni temu odszedł Cezar. Dog Po Puszczy Chodzącej i Prawnika Gitarzysty. Wspominałem o nim, gdy się u nich pojawił, ale go nie poznaliśmy. Gdy odszedł im poprzedni dog, Grey, którego mieliśmy przyjemność poznać (o nim też wspomniałem), zdecydowali się właśnie na Cezara wiedząc, że jest chory i może pożyć kilka miesięcy. Żył trzy lata. 
Teraz mają nowego szczeniaka, Sofoklesa, doga płaszczowego. Widziałem na zdjęciu. Komedia, jak to ze szczeniakami dużych ras. Tak to już jest z psami i ich właścicielami. Mnóstwo radości i jeden smutek.

Wieczorem już o 18.00 byłem w łóżku. Zasnąłem o 19.00 przewalając się przez godzinę z racji nietypowości momentu. Jakiś taki czułem się słaby, a poza tym chciałem nad ranem, o 03.00, obejrzeć pierwszy półfinałowy mecz Final Four między Igą Świątek a Amerykanką Jessicą Pegulą.
- To jest nad ranem?! - Nie żartuj! - to był jedyny komentarz Żony.
 
PONIEDZIAŁEK (09.01)
No i co tu powiedzieć?...
 
 
 
W tym tygodniu Bocian zadzwonił osiem razy i wysłał jednego smsa z prośbą o kontakt.
W tym tygodniu Berta nie zaszczekała ani razu.
Godzina publikacji 19.18.

I cytat tygodnia:
Pozostać sobą w świecie, który nieustannie usiłuje zmienić Cię w coś innego, jest największym osiągnięciem. - Ralph Waldo Emerson (amerykański poeta i eseista <...>; jeden z najbardziej wpływowych myślicieli i pisarzy XIX wieku <...>)