poniedziałek, 30 kwietnia 2018

30.04.2018 - pn
Mam 67 lat i 148 dni.

WTOREK (24.04)
No i martwimy się, jakbyśmy zmartwień mieli za mało.

Wczoraj, od razu, na wejściu, i Z  Życiem Pogodzona, i jej mąż, Dla Życia Stracony, stwierdzili, że te indiańskie imiona są sprzeczne z ich odczuciami. Stwierdziłem, że taki był nasz, z Żoną, sposób patrzenia na nich, do czego w ewidentny sposób sami swoim sposobem bycia się przyczyniali. Dodałem, że imiona mogę bez problemu zmienić.
Dla Życia Stracony, jako nie utożsamiający się z nadanym imieniem, był od razu zdecydowany, co chce, bo czyta bloga i wiedział, że prędzej czy później w nim "wystąpi". A ponieważ jest inżynierem, więc bardzo by mu pasowało imię Kolega-Inżynier.  Więc tak będzie.
Gorzej było z Z Życiem Pogodzoną. W czasie czterogodzinnej rozmowy i dyskusji, a trzeba dodać, że wybieranie imienia odbywało się mimochodem i nie stanowiło clou wieczoru, ale "po drodze" wybuchaliśmy ze śmiechu na skutek różnych propozycji, ostatecznie i o dziwo Z Życiem Pogodzona zaakceptowała imię Skrycie Wkurwiona!
Więc mamy "nową" parę!
Skrycie Wkurwioną bardzo lubimy, a Kolegę-Inżyniera...  bardzo lubimy. Za to ich oboje, jako parę, jako małżeństwo, nie! I to właśnie nas bardzo smuci i martwi!
Ich sytuacja jest z grupy tych, gdzie teoretycznie istnieją wszelkie podstawy, aby małżeństwo można było zaliczyć do udanych (ideału nie ma!).
Sensowna różnica wieku, taka XVIII-XIX - wieczna, gdzie ona dla niego zawsze będzie młoda, a on dojrzały, doświadczony mógłby stanowić oparcie i opokę. A z perspektywy XXI - wiecznej - oboje mają pracę, mieszkanie niczym nie obciążone i dwie super córki (wychodząc bardzo późno pozwoliłem sobie "rzucić" teorię, że starsza będzie niesamowitą laską, ale to młodsza pierwsza  zajdzie w ciążę, co nawet wstrzemięźliwą w okazywaniu uczuć Skrycie Wkurwioną wstrząsnęło! - jak to?!, moja mała dziewczynka?!).
Ale do udanych zaliczyć się nie da, nie rozumiemy tego, a nawet jeśli potrafimy to przeanalizować i tak nic nie możemy zrobić. Nawet ja, przy swoim hura optymizmie, pod koniec wizyty poddałem się wszechwładnemu odczuciu nic-niemożności. Taki cholerny, małżeński pat!

Ale chcemy się z nimi widywać, więc zaprosiliśmy ich ponownie do Naszego Miasteczka.  Pierwszy i ostatni raz byli tam u nas w lipcu ubiegłego rok. Potem widzieliśmy się jeszcze w sierpniu, w trakcie ich urlopu, i teraz, w sumie po ośmiu miesiącach. Należą do tych ludzi, z którymi zawsze czujemy się dobrze, nawet po długim nie widzeniu się.

"Przy okazji" uzmysłowiłem sobie, że tylko Wnuk-I, oprócz Żony i mnie oczywiście, był i widział mieszkanie  pradziadków w moim Rodzinnym Mieście, Naszą Wieś, Nasze Miasteczko, Dzikość Serca i Nie Nasze Mieszkanie        w Metropolii.
Czy coś z tego zapamięta i czy to będzie dla niego cokolwiek znaczyć?!

Żona cały dzień przeleżała w łóżku. Dopadł ją jakiś wirus, czy inna cholera, bo mdłości, ból głowy, brak apetytu na cokolwiek. Wiec się nią zajmuję, a to lubię robić, bo jest wtedy mocno osłabiona(!).                                                          Ale życie zawodowo-rodzinne lekko się skomplikowało.

ŚRODA (25.04)
No i Inteligentne Auto zostało "przejrzane"w serwisie.

Wszystko jest w porządku, tylko ponoć w komorze silnika jakieś bydlę (kuna?) podżera różne plastiki. Musiało się to chyba jeszcze stać w Naszej Wsi, zanim wyjechaliśmy do Naszego Miasteczka. Zamontować specjalny odstraszacz nie da rady ze względu na Sunię, która wszędzie z nami jeździ, bo ponoć wtedy żaden pies za diabła nie wsiądzie do takiego auta.

Przeczytałem dzisiaj newsa o Jezusie Chrystusie, Królu Wszechświata, ze Świebodzina.
Złośliwi dziennikarze odkryli, że ma pod koroną anteny przekaźnikowe, chyba radiowe i telewizyjne, a może jakiejś sieci telefonicznej. Nie wiem, czego się czepiają, bo naprawdę głupi by nie wykorzystał jego, nomen omen, wysokości (36m!).
Co innego niezmiennie mnie zadziwia.
Otóż ta inwestycja, jak i inne kościelne, powstała m.in. ze składek tzw. wiernych, podejrzewam, że również z dotacji państwa i różnych, "niejasnych" sponsorów. Z punktu widzenia biznesowego są oni akcjonariuszami, a nigdy nie słyszałem, żeby po każdym roku działalności wypłacane były im dywidendy z zysków.
Na przykład wierni wnoszą swoimi składkami, czyli różnymi datkami, w tym "na tacę", wkład w budowę danego kościoła. Po czym na jego bazie "lokalowej", np. Salezjanie, otwierają różnego rodzaju szkoły niepubliczne pobierając opłaty w postaci czesnego i otrzymując państwowe dotacje. Siedząc trochę w tym  środowisku, bo już jakieś 24 lata, trudno mi uwierzyć(!), że działają oni pro publico bono, czyli że czesne pokrywa tylko standardowe koszty działalności - płace, media, pomoce dydaktyczne, itp., a zysku, (fe!), nie ma!  
Oczywiście wierni... akcjonariusze  nie oczekują dywidend, bo główną, jaką otrzymują, jest obietnica, a nawet zapewnienie, jeśli to wyższa szarża kościelna, nieba, w najgorszym razie czyśćca. Iluż to możnych na przestrzeni dziejów za swojego życia je sobie dosłownie kupiło.
I na koniec taka oto fraszka:
"Tak myślę, że jednak, zgodnie z naukami, byłoby uczciwiej dzielić się zyskami."

Żona dalej cały dzień w łóżku, ale widać jakby lekkie oznaki poprawy.

CZWARTEK (26.04)
No i byłem u mojego lekarza urologa.

Jako "odpowiedzialny" i "dojrzały" mężczyzna chodzę od jakiegoś czasu na wizyty raz do roku. Płatne! (jakiż to piękny temat - morze...)
Pan doktor doktor! (ze stopniem naukowym, bardzo sympatyczny i empatyczny) się spóźniał, bo jak się okazało, miał jakąś pilną operację, więc wszyscy karnie czekali.
Ja byłem pierwszy. Ten szczegół jest o tyle ważny, że zawsze "uczestnicząc" we wszelakich kolejkach lubię obserwować zachowanie ludzi.
Kolejna osoba (a wcześniejsze również), która przychodzi, aktualnie "ostatnia",  najczęściej zadaje pytanie, "czy wszyscy do...?" i na tym się kończy. A potem, w trakcie czekania i "przesuwania" się kolejki, zaczynają się nieporozumienia, obrażanie się, fukanie, itp. Bardzo ciekawe!
Ciekawie jest również, gdy "ostatnia" osoba, zadaje sakramentalne, logiczne i oczywiste pytanie:
- Kto z państwa jest ostatni?
Wtedy, bardzo często, zapada cisza, jeśli wcześniej odbywały się standardowe kolejkowe rozmowy.
W końcu ktoś "pęka", nie wytrzymuje (ja, jak nie ja, milczę jak grób) i mówi pokazując palcem:
- Ten pan!
- Ja?! Nie, ta pani! - odpowiada delikwent wskazany palcem pokazując swoim kolejną ofiarę.
Pani się obrusza, odbija piłeczkę w kierunku delikwenta wskazanego uprzednio palcem, albo wskazuje swoim palcem jeszcze kogoś innego.
Jest zabawnie.
Za czasów komuny przeżyłem wysublimowaną sytuację kolejkową.
Przyszedłem w Metropolii do dyrekcji telekomunikacji w dniu przyjmowania petentów przez dyrektora tej instytucji (taki jeden z ówczesnych piców), aby kolejny raz zaapelować, udokumentować i wyżebrać konieczność założenia telefonu     w moim mieszkaniu (młodszym i jeszcze młodszym uzmysławiam, że były tylko telefony stacjonarne, a jeszcze młodszym, że wtedy nikomu się nie śniło coś takiego, jak telefon komórkowy).
Na schodach, z lewej i z prawej strony, tłum ludzi, bez ordnungu kolejkowego, w pełnym rozgardiaszu takim, że nie było wiadomo, komu zadać owo sakramentalne, logiczne i oczywiste pytanie. Podszedłem więc do głównych drzwi raju, gdzie stały dwie osoby i zapytałem:
- Kto z państwa jest pierwszy?
- Ja! - odparł mężczyzna oparty o lewą framugę.
- Nie! - Ja! - odparła kobieta oparta o prawą starając się zabić wzrokiem mężczyznę.
Odszedłem bez słowa, usiadłem na kamiennych schodach, wyciągnąłem czystą kartkę papieru formatu A4, pociąłem ją na malutkie kwadraciki, każdy ponumerowałem od 1 do 30 (na tyle oszacowałem liczbę oczekujących) i wróciłem pod drzwi.
W międzyczasie "para" ustaliła, kto jest pierwszy, więc zacząłem wręczać numerki. Zbiegli się do mnie wszyscy oczekujący, którzy po drobnych perturbacjach ustalali swoją kolejność i je otrzymywali.
Atmosfera, z nieprzyjemnej, wręcz wrogiej, zrobiła się sielankowa. Nagle pękło napięcie, część udała się "na papierosa", a i ja, jako "ostatni", mogłem spokojnie czytać sobie na schodach książkę. Tylko przez chwilę mój spokój został zakłócony przez pewną panią, która zdyszana przybiegła do mnie tłumacząc się, że ona stała w tej kolejce, bodajże jest piętnasta, ale była akurat "na papierosie", więc...
Numerek "15" czekał na nią, a jej wzrok spowodował, że przez chwilę poczułem się bogiem.
Ale ponieważ wszędzie jest hierarchia, nawet, a może przede wszystkim wśród bogów,  za jakiś czas usłyszałem od wyższego po raz piętnasty:
- Niestety nie możemy panu założyć telefonu, bo nie ma takich możliwości technicznych.
Szesnastego razu nie było, to znaczy był, ale inaczej, bo przyszedł kapitalizm i nagle możliwości techniczne były.

Więc czekaliśmy grzecznie na doktora doktora Doktora, gdy do rejestracji przyszedł starszy pan.
- Jestem zarejestrowany do doktora Doktora.
- A pamięta pan swój PESEL? - zapytała uprzejmie pani (pielęgniarka?) w recepcji.
- 37 10 06... - reszty nie usłyszałem mimo panującej względnej ciszy, ale szybko obliczyłem, że gość jest starszy ode mnie o 13 lat, a więc ma 81.
- Nie zgadza się, komputer odrzuca! - odparła pani.
- 37 09 07... - nadal reszty nie usłyszałem.
- Proszę pana, nie zgadza się! Ma pan dowód osobisty?!
- 37 10 08 ....
- A może mi pan dać jednak dowód osobisty?!
- 37 09 08 ...
- Proszę pana, będzie jednak lepiej, jak da mi pan swój dowód osobisty.
- 37...
I w końcu facet pojawił się "u nas", ale nie wiem, jak to zrobił.
- A państwo to wszyscy do pokoju 3?
WSZYSCY twierdząco, w milczeniu, pokiwali głowami.
- A to ja chyba będę ostatni.
I w poczuciu dobrze załatwionej sprawy nawet nie usiadł. Stał, szczupły, o świetnej sylwetce i na swój sposób przystojny.

Wieczorem skorzystaliśmy z dobrodziejstw Metropolii.
Żona, ponieważ już czuła się znacznie lepiej, zaproponowała obiad w Indyjskiej. Natychmiast zaakceptowałem, zwłaszcza że podają tam Pilsnera Urquella z beczki(!), pikantny hinduizm lubię (Żona często go serwuje), a zwłaszcza  chlebek naan, z którym mogę spożywać wszystko.
Żona, z racji swojego samopoczucia, nie podołała potrawie, więc resztę poprosiliśmy na wynos, tym bardziej że wieczorem miało się jeszcze odbyć, długo umawiane, spotkanie z Helowcami, więc siły należało zachować.

Helowców, jak sama nazwa wskazuje, poznaliśmy na Helu, a konkretnie w Helu.
Był środek wakacji. Siedzieli sobie spokojnie w knajpie, w ogródku, ze swoimi dwoma psami, gdy przyszliśmy my.
A my, jak to my. Byliśmy "akurat" w Pucku, a stąd niedaleko... A ponieważ lubimy się miotać...
Ni z gruszki, ni z pietruszki zagadałem siedząc przy sąsiednim stoliku (to jest wersja Heli, bo ja szczegółów nie pamiętam, ale takie zachowanie jest całkiem do mnie podobne):
- Przepraszam, a pani to przypadkiem nie przechodziła wczoraj przez Rynek w Pucku, bo widziałem taką podobną kobietę o rudych włosach.
Pani miło i sympatycznie odpowiedziała, że nie. Ale tak się zaczęło.
- A państwo to  tak z tymi pieskami... A można wiedzieć, skąd?
- Z Metropolii.
- Z Metropolii?! - Och,  my też z Metropolii, to znaczy z Naszej Wsi, ale w Metropolii prowadzimy szkołę.
- A jaką? - zainteresował się pan, "przyszły" Hel.
Okazało się, że Szkołę zna i nawet mamy wspólnych znajomych.
- Bo wiecie, państwo, my przyjmujemy w Naszej Wsi gości z psami!
I wtedy tak się skończyło.
A potem Helowcy po raz pierwszy przybyli ze swoimi psami do Naszej Wsi. Psy, jako stworzenia szczególnie istotne dla człowieka, dla nich okazały się SZCZEGÓLNIE ISTOTNE. Można powiedzieć, że dzięki nim, albo przez nie,  Helowcy się poznali na wspólnych, parkowych, psich wybiegach, a potem się pobrali.
Są małżeństwem.
Byli jeszcze chyba w Naszej Wsi ze dwa razy, a ostatnio napisali, że "już 15 minut po przyjeździe poczuliśmy dobrą energię i schodzą z nas miejskie napięcia i stresy". Ja wiem, że takiego stanu  można doświadczyć, ale bardziej na zasadzie rozumowej i z oczywistego przyzwyczajenia. Teraz jednak, po długiej nieobecności, poczułem magię każdego miejsca. W domu i na polu, jak mówią Polacy i Krakowiacy.

Siedzieliśmy  z Helowcami kilka godzin w knajpie, gdzie każde piwo jest czeskie (znakomicie!), wśród win zdarzały się czeskie (gorzej!), a z głośników puszczali same czeskie (świetnie!) piosenki lub różne międzynarodowe przeboje po...czesku, bez kompleksów, ale przy większości trudno było zachować powagę. Tak jak będąc z Żoną w Czechach przy okazji szkolnego pleneru usiłowałem w hotelu oglądać Batmana. Jak tylko usłyszałem "Ja sem Netoperek", dałem spokój i przerzuciłem na inny kanał. A tam Terminator i Szwarcuś mówiący po czesku! No nie da się, po prostu się nie da!

Atmosfera więc była znakomita, zwłaszcza że przebywanie z Helowcami (trzecie; dwa odbyły się w Naszej Wsi) jest dużą przyjemnością towarzyską i intelektualną. Mam nadzieję, że "analogicznie odwrotnie" jest tak samo, ale chyba jest coś na rzeczy, skoro wstępnie umówiliśmy się na kolejne spotkanie w maju. A ani jedna, ani druga strona do umartwiających się nie należą.
I co jeszcze istotne?!
Od razu, na początku spotkania, zaproponowałem przejście "na Ty", którą to wcześniejszą inicjatywę Hela dosyć brutalnie storpedowałem i wtedy niewątpliwie wyszedłem na nadętego buca.
Ale Helowcy przeszli nad tym bez urazy do porządku dziennego. 

PIĄTEK (27.04)
No i Żona, można powiedzieć, całkowicie wyzdrowiała.

Przed wyjazdem z Metropolii do Naszej Wsi trzeba było dzisiaj podomykać wiele spraw zawodowych, załatwić kilka naszych, osobistych i zrobić zakupy w świetle czekającego nas pobytu w Naszej Wsi.
Gdy udawałem się na pocztę, tę, z której swego czasu uciekałem po obfotografowaniu kalendarza z Janem Pawłem II,  Żona stwierdziła, że poczeka w aucie. Gdy wróciłem, popijała małego, swojego ulubionego, cyderka Lubelskiego Niefiltrowanego pod hasłem, gdy mnie ujrzała, "ale mi się chciało pić!"
Oboje, bez słów, wiedzieliśmy, że już całkowicie wyzdrowiała!

Dzisiaj otrzymaliśmy sygnały, że Zagraniczne Grono Szyderców zlądowało w Polsce.

Wieczorem Żona tradycyjnie umówiła się w knajpce, gdzie grają na żywo, z Problemów Nierobiącą.

NIEDZIELA (29.04)
No i niepotrzebnie martwiłem się, co będę robił w Naszej Wsi przez te cztery dni pobytu.

Jakbym jej nie znał.
Sprawy do załatwienia same przychodzą, a na niektóre, jak koszenie trawy, złakniony, sam się rzucam. Doszło do tego, że zaczynam się stresować, czy wszystko, co sobie zaplanowałem, zdążę zrobić.
Żona też weszła w wiejski rytm prac związanych z gośćmi, gotowaniem, praniem, itp.
Znajdujemy jednak wspólny czas, aby w trakcie posiłków chłonąć sielskość i magię Naszej Wsi oraz przyrody, która jest niczym z lipca - bujna roślinność, ciepło, burze.
A Sunia jest u siebie i strasznie burkuje. "Normalnie" byśmy ją hamowali, ale teraz niech ma.

PONIEDZIAŁEK (30.04)
No i Żona zrobiła wywar z mixa (miksa?).

Na swojej ukochanej wiejskiej kuchni opalanej drewnem.
Robiąc zakupy Żona zapytała panią:
- A z czego są te kości, bo chcę zrobić wywar?
- Te są ze schabu wieprzowego, a te są z mixa (miksa?). - odparła pani.
Już po powrocie do domu szukałem w internecie zwierzęcia o takiej nazwie, ale nie znalazłem, stąd niewiadomą jest pisownia.
Ale wywar był pyszny!


W tym tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy i przysłał trzy wzruszające listy. 

poniedziałek, 23 kwietnia 2018

23.04.2018 - pn
Mam 67 lat i 141 dni.

WTOREK (17.04)
No i byliśmy po raz pierwszy uczestnikami zebrania naszej wspólnoty mieszkaniowej.

Wreszcie poznaliśmy prawie wszystkich lokatorów, w sumie osiem rodzin. Taka Polska w dużym pomniejszeniu.          W sumie było sympatycznie, ale przez cały czas wisiało w powietrzu coś takiego nieprzyjemnego, gęstego, niedopowiedzianego. Jakieś sprawki z przeszłości, pretensje, niedomówienia, zawieszanie głosu, nie sprowadzanie spraw do konkretów, grymas stałego, przyklejonego do twarzy, niezadowolenia i klasyczne, nasze, szukanie wroga         i tworzenie barykadki "my i oni", w tym przypadku "ona", czyli nasza Zarządczyni. W sumie z Żoną mocno jej współczuliśmy, ale po cichu, między nami, bo jako nowym szarogęsić się i "podskakiwać" nie wypadało.
A może jesteśmy zwyczajnie przeczuleni?
Po zebraniu wszyscy wylegli do swoich ogródków, o które, trzeba to oddać sąsiadom, każdy dba, a nasz swoim niewymuskaniem, zakrzaczeniem, niedokoszeniem, zadrzewieniem wyraźnie odbiega od pozostałych. I my, zdaje się, też.  Ale, przy naszej "inności", już w Naszej Wsi potrafiliśmy ze wszystkimi, przecież bardzo różnymi mieszkańcami, świetnie się dogadywać utrzymując jednak dystans, co nie przeszkodziło w wypiciu kilku wódeczek. I tutaj też chyba nam się udaje.
Co prawda Żona się ze mnie nabija, że gdy z balkonu zagaduję (według niej drę się na całą okolicę) sąsiadki na ulicy albo w ogródku, to nawet modeluję głos na jarmarczno-pospolity i że się w tym odnajduję, wyżywam i że jestem            w swoim żywiole.
Do wieczora  z Sunią siedzieliśmy w ogródku, bo nie sposób było się oprzeć zaprosinom słońca.

Rano odstawiłem do warsztatu Terenowego.
Warsztatowiec, bo nie jest to zwykły mechanik samochodowy, odwiózł mnie tymże do domu.
Gdy on prowadzi, a zdarzyło się to już drugi raz, jestem pełen podziwu dla osiągów naszego staruszka, którego nie podejrzewałbym o taką zrywność, duże prędkości, zwłaszcza w terenie zabudowanym i umiejętność gwałtownego          i kończącego się sukcesem hamowania.
Zawsze jadę obok z duszą na ramieniu, kompletnie milcząc i nie analizując poczynań Warsztatowca, żeby nie robić sobie obciachu. Bo jest on mechanikiem docenianym sądząc po autach czekających na swoją "naprawczą" kolej            i parkujących tak, że szpilki nie można wcisnąć i mocno zajętym.
Więc nie mogłem się dziwić, że gdy z gwizdem wyjeżdżał z podporządkowanej wciskając się przed nadjeżdżające auto, akurat rozmawiał przez telefon z innym klientem. Mógłbym co najwyżej  podpowiedzieć mu, że gdyby trzymał telefon    w lewej ręce, to prawą mógłby, porzuciwszy na chwilę kierownicę przy ostrym skręcaniu, łatwiej zmieniać biegi, ale głos mi ugrzązł w gardle, a poza tym i tak było za późno. Obserwowałem tylko jak trzymając prawą ręką telefon przy uchu, lewą porzucał kierownicę i usiłował szybko zmienić biegi, co nie zawsze mu się udawało, bo akurat konstruktorzy auta dopasowali je do ruchu prawostronnego, a więc lewa ręka w tym przypadku była "za krótka". A ułamki sekund się liczyły w świetle nadjeżdżającego błyskawicznie auta.
Dopiero później do mnie dotarło,  że kto by się tam chciał zderzać z Terenowym i ta myśl mnie uspokoiła. Na tyle, że za chwilę obaj zgodnie puściliśmy kwiecistą wiązankę w stronę młodej dziewczyny,  która z dzieckiem nagle postanowiła przechodzić na "swoim" czerwonym świetle tuż przed pędzącym Terenowym.
Coraz bardziej przyzwyczajam się do Warsztatowca i zaczynam go lubić.

W cyklu przygotowań do wyjazdu do Torunia postanowiliśmy kupić mi książkę.
Właśnie skończyłem trzy o detektywie Strike'u i jego asystentce Robin napisane świetnym językiem przez Roberta Galbraith'a, pod którym to pseudonimem skryła się J.K.Rowling. Do Lema nie chciałem wracać, bo muszę trochę od niego "odpocząć", więc postanowiliśmy kupić "Testament", Remigiusza Mroza,  ostatnią z cyklu książkę o Chyłce            i Zordonie.
Kluczowe tu jest słowo "postanowiliśmy", bo w Naszym Miasteczku przy 1,5 księgarni wcale nie jest to proste, zwłaszcza że podstawowym asortymentem handlowym są  teraz wszelkiego rodzaju, stylu i wielkości "karty komunijne", oblepiające zresztą witryny "księgarń" od góry do dołu. W księgarni "0,5" książki nie było, za to w tej "1" był jeden egzemplarz!  Dla mnie 100%!

Żeby odreagować cały dzień, relaksacyjnie pojechaliśmy do Sąsiedniego Miasteczka, do "naszej" kawiarni, na dobrą kawę i dobrą atmosferę. Dawno tam nie byliśmy.

Jutro wyjeżdżamy do Torunia na spotkanie z Zaprzyjaźnioną Szkołą z Bardzo Dużego Miasta II. Taki gwiaździsty zlot, spotkanie w połowie drogi. Zabieramy Sunię, bo musimy i chcemy.

SOBOTA (21.04)
No i wróciliśmy z Torunia.

Przyjęli nas tam z Sunią w "Retmanie" na Rabiańskiej. Stosunkowo cicha ulica, jak na to, co się dzieje turystycznie         w toruńskim średniowiecznym zespole miejskim wpisanym w 1997 roku na listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO. To cud, że w czasie działań wojennych ani Niemcy, ani sowieci nie dokonali praktycznie żadnych zniszczeń.
Wszędzie tłumy ludzi bez względu na porę roku i porę dnia.
Do wieczora niezliczone grupy dzieci i młodzieży szkolnej - klasyczna stonka bezwzględnie opanowująca każdy zakamarek terenu, wieczorem dorośli, w tym mnóstwo studentów i cudzoziemców. A w wakacje apogeum tego "turyzmu".
Z Żoną nie dziwimy się, bo atmosfera jest niepowtarzalna, a stare miasto i duże, i na rozmiar ludzki, tak że wszystko łatwo można ogarnąć, a jeśli go tego dodać setki(!) kawiarń, bistr(?) i restauracji, to można tam spędzić całe dni.
Wychodzenie więc z Sunią nad Wisłę, na Bulwar Filadelfijski (mam nadzieję, że kiedyś nie stanie się Bulwarem            O. Rydzyka?!, a jeśli się stanie, to tego nie doczekam!)  było prawdziwym wytchnieniem. Gdyby nie samochody jeżdżące tą "przelotówką", teren wzdłuż rzeki można by nazwać oazą ciszy i spokoju.

Z Zaprzyjaźnioną Szkołą umówiliśmy się w "Janie Olbrachcie-Browarze Staromiejskim" na Szczytnej, które to miejsce znam z  wcześniejszego pobytu, kiedy co wieczór doń biegałem, aby obejrzeć mecze naszej drużyny, gdy w siatkówce zdobywaliśmy w 2014 roku mistrzostwo świata (przypomnę: trenerem naszej reprezentacji był Francuz - Stephane Antiga, zawodnik, m.in. PGE Skry Bełchatów, który dość swobodnie posługiwał się językiem polskim mówiąc, np. "miś świata" albo "miś Europy").
Wszystkim się spodobało, więc spędziliśmy tam bite dwa popołudnia.
Piwo warzą na miejscu, więc z barmanem pierwszego dnia ustalałem, jakiego chciałbym się napić.
- No wie pan! Żeby było jasne, miało goryczkę, która "rozciąga się" w czasie, żeby w żadnym momencie nie dało się wyczuć nawet odrobiny słodyczy, no i żeby...
- ...nazywało się Pilsner Urquell! - dorzuciła Żona podchodząc do baru.
Atmosfera zrobiła się sympatyczna, pan dał mi do spróbowania od razu trafionego w punkt pilsa, przy którym pozostałem przez dwa dni. Kolega z Zaprzyjaźnionej Szkoły poszedł w moje ślady, a panie balansowały między ciemnym "irlandzkim" a "piernikowym", no trudno świetnie!
No i omawialiśmy nasze szkolne życia i nasze sprawy osobiste, podobne i różne względem naszych, i zbliżające nas mocno do siebie. Układ płciowo-wiekowy jest plus minus taki jak nasz, poczucie humoru, światopogląd i różne tam takie też, więc spotkanie okazało się być takim oczyszczająco-krzepiącym.

Chyba, wzajemnie dla siebie, jesteśmy jedynymi ludźmi w Polsce, którzy są w stanie w lot zrozumieć to, co czujemy, robimy i co nas przygniata. Bo nie są w stanie pojąć tego Najlepsza Sekretarka w UE, Kolega-Współpracownik czy wykładowcy, ani członkowie najbliższej rodziny, mimo szczerych chęci i empatii. Nie mogą, bo nie stoi za nimi, albo nie ciąży na nich specyficzne brzemię odpowiedzialności wynikające z działalności, pt. "prowadzenie szkoły", prowadzenie z ambicjami, uczciwie, wbrew wszelkim trudnościom. I nie chcę przez to powiedzieć, że cierpimy za miliony...

Drugiego dnia, już pod koniec spotkania, gdzieś o 23.00, musiałem zejść do toalety. Przede mną powoli i ostrożnie (schody zabiegowe!) szła starsza pani. Z charakterystycznej konstrukcji ciała oceniłem ją na jakieś 85 lat,                      a z zadbanego ubioru i fryzury oraz faktu, było nie było, późnej godziny oraz miejsca "spotkania", przyjąłem, że musi być Niemką.
Poziom niżej też była część restauracyjna, a oznakowanie wiodące do toalet się "skończyło".
Stanęła bezradnie trochę zdezorientowana, więc ją lekko dotknąłem i pokazałem, żeby szła za mną.
Wyraźnie ją rozśmieszyła ta moja "domyślność", bo z uśmiechem zaczęła dziękować po niemiecku, a na koniec dodała "ok!".
W czterdziestym piątym mogła mieć 12 lat, służyć w Hitlerjugend i być sanitariuszką, która opatrywała rannych rówieśników broniących w Berlinie do końca ostatniego bunkru Fuhrera.
Inaczej, widząc takich starych Niemców, myśleć nie potrafię.

Gdy wyjeżdżaliśmy, zaczynał się właśnie 18. Toruński Festiwal Nauki i Sztuki.
Motywem przewodnim musiał być czas, bo na różnych afiszach, tak o nim mówiono:
- "Znane są tysiące sposobów zabijania czasu, ale nikt nie wie, jak go wskrzesić." - Albert Einstein
- "Czas jest wspaniałym nauczycielem, ale niestety zabija wszystkich swoich uczniów." - Hektor Berlioz
- "Czas jest poza nami i przed nami, przy nas go nie ma." - Lew Tołstoj
(teksty i pisownia wzięte z oryginalnych afiszy)

Będąc w Toruniu dowiedziałem się jeszcze jednej rzeczy, o której nie miałem zielonego pojęcia.
1 października 1922 roku rozpoczęła w Toruniu działalność Oficerska Szkoła Marynarki Wojennej (Gdyni wtedy jeszcze "nie było"). W 1946 roku utworzono właśnie w niej  Akademię Marynarki Wojennej, która kontynuuje tradycję szkoły toruńskiej. Fakt ten upamiętnia Skwer Oficerskiej Szkoły Marynarki Wojennej w Toruniu przy Bulwarze Filadelfijskim.


 NIEDZIELA (22.04)
No i zaplanowałem nasz urlop.

Żona natychmiast się ożywiła i zarysy urlopowe zaakceptowała.
Musiałem uwzględnić szereg czynników osobistych i zawodowych i wziąć pod uwagę urlop Gospodarzy. Wyszło to całkiem zgrabnie i chyba wszystko udało się pogodzić.
Teraz jest kolej na Żonę, aby te ramy ubrała w odpowiednie treści, używając języka nauczycielskiego.
Po paru godzinach zapytałem, jak przebiega wypełnianie urlopu szczegółami. I okazało się, że się nie zrozumieliśmy.
- Ale ja to przecież potraktowałam wstępnie, a jak będzie, to zobaczymy!
Więc wzburzony uzmysłowiłem Żonie, że "nie zobaczymy!", bo z racji skomplikowania już teraz trzeba się decydować     i rezerwować terminy i miejsca, czym doprowadziłem Żonę do...łez! Ze śmiechu! (?)
A swoją drogą przez to skomplikowanie i konieczność planowania wszystkiego grubo wcześniej niż "normalnie",          to "Czas biegnie szybko, a czas...ami nawet szybciej." - Autor Bloga.
Może by się nadawało na Festiwal Nauki i Sztuki w Toruniu? Już widzę reakcję Żony...


PONIEDZIAŁEK (23.04)
No i jesteśmy w Metropolii.

Musimy zdążyć załatwić sprawy szkolne, dokonać rocznego przeglądu Inteligentnego Auta, być w różnych instytucjach   i spotkać się z Helowcami. Po czym na parę dni wyjechać do Naszej Wsi, wymienić się z Gospodarzami, wrócić do Metropolii, aby spotkać się z Zagranicznym Gronem Szyderców zjeżdżającym na długi weekend do Polski i wrócić do Naszego Miasteczka, aby po jednej nocy wyjechać do Pucka na urlopik z Teściową.
Czas...ami...

Przejechaliśmy 440 km składając po drodze w naszym ulubionym US roczne PITy, po czym, jakby nam było mało, wywróciliśmy do góry nogami cały nasz wieczorny plan i jutrzejszy poranek, kiedy to miałem stawić się w Szkole o 6.00 (dużo pracy!), i jedziemy taksówką do zaprzyjaźnionego małżeństwa, czyli do Z Życiem Pogodzonej i Dla Życia Straconego.


W ostatnim tygodniu Bocian zadzwonił cztery razy i wysłał jednego miłego smsa.

poniedziałek, 16 kwietnia 2018

16.04.2018 - pn
Mam 67 lat i 134 dni.

ŚRODA (11.04)
No i wracam do Naszego Miasteczka.

Jeszcze dzisiaj rano pojawiłem się w Szkole, ale już w stroju wyjazdowym - dżinsy, luźna koszula. W sumie rzadkość.

Firma Orange podeszła po raz drugi do sprawy podłączenia nas do światłowodu.
Pierwsze podejście  polegało na tym, że tydzień temu facet zadzwonił, że będzie w środę między 10.00 a 14.00. Nie zjawił się, nie zadzwonił, nie wysłał smsa. Nic!
Dzisiaj za to zjawiło się dwóch panów zgodnie z kolejną telefoniczną umową. Bardzo sympatyczni, ale niczego nie wiedzieli i wszystko ich zaskoczyło. W końcu zostali wyrzuceni przez zarządczynię budynku (kobieta!) reprezentującą właściciela tegoż.
Panowie chcieli kłaść "na dziko" nowy światłowodowy kabelek, w sytuacji gdy miesiąc wcześniej, przy ogólnej zadymie w cały budynku, właściciel zainwestował w porządne korytka, aby poprawić infrastrukturę.
Może by się i udało ten kabelek położyć, ale panowie nie mieli węży systemu Peschla, czyli nasze, swojskie peszele.
Pojawią się za tydzień z tymżesz, chyba we trzech, bo obserwując wnikliwie system pracy firmy Orange, wydaje mi się, że obowiązuje u nich postęp  arytmetyczny. Okazuje się, że dawno się o tym uczyłem, bo teraz to już nie jest postęp (zwłaszcza w tej firmie!), tylko ciąg arytmetyczny.
Ale reszta przez lata, na szczęście się nie zmieniła. Pozostała tzw. różnica ciągu, w tym przypadku +1 (dobrze że "+", bo matematycznie mogłoby być również "-").
 A wszystko oczywiście przez tych naukowców!
Taki, np. Karol Gauss. Urodził się w Brunszwiku (Braunschweig - przejeżdżamy zawsze tamtędy jadąc do Zagranicznego Grona Szyderców) i żył na przełomie XVIII i XIX wieku.
Jedna z wielu anegdot mówi, że w wieku 7. lat nauczyciel na lekcji matematyki, żeby mieć święty spokój i czas dla siebie, kazał zsumować wszystkie liczby od 1 do 100. Po kilku minutach Gauss podszedł do niego z gotowym wynikiem, zresztą jedynym, jak się okazało, dobrym w klasie.
Te parę minut potrzebował na "oczywiste" stwierdzenie, że każda następna liczba jest większa o "+1", stworzył ciąg arytmetyczny przy różnicy ciągu "+1, drugą połowę liczb, od 51 do 100 zapisał w odwrotnej kolejności i stwierdził, że takich par (50+51, 49+52, 48+53, itd.) dających sumę 101 jest...50, co daje wynik 5050.
Nauczył się sam pisać i liczyć. Liczyć ponoć wcześniej. Studiował na Uniwersytecie w Getyndze, po trzech latach opuścił uczelnię nie uzyskawszy dyplomu, co nie przeszkodziło być później w niej profesorem.
Ma niepodważalne osiągnięcia w wielu dziedzinach nauki, oprócz matematyki oczywiście, np. w kartografii i  geodezji.    Z takich "fajnych" jego twierdzeń zacytuję jedno:
"Krzywizna powierzchni jest niezmiennikiem wszelkich przekształceń, które nie zmieniają odległości mierzonych na tej powierzchni". A po polsku wynika z tego, że żadnego obszaru sfery nie można spłaszczyć zachowując jednocześnie odległości punktów, ponieważ krzywizna sfery jest różna od krzywizny płaszczyzny. Tak na zdrowy rozsądek...
A jeśli ktoś nie zna "krzywej Gaussa", to i tak, jak wszystko i wszędzie, jest przez nią opisany.

Podróż zacząłem i skończyłem w Warsie.
Zanim zamówiłem mój podróżny standard, dowiedziałem się, gdzie pracuje drużyna, tym razem trzyosobowa - pan był  z Lęborka, jedna pani z Lublina, a druga z Białej Podlaskiej. Mieli trzy godziny przerwy - odpoczynku między jednym      a drugim pociągiem. 
- A pan gdzie mieszka, że się tak wypytuje? - w pytaniu nie było agresji, tylko autentyczna ciekawość.
Starałem się pokrótce i oględnie wytłumaczyć, gdzie "mieszkam", ale w ich oczach nie mogłem przecież znaleźć śladu zrozumienia, skoro ja sam nie umiem odpowiedzieć sobie na to pytanie. Oczywistość tego pytania, gdy już siadłem, na jakieś pół godziny wpędziła mnie kolejny raz w rozmyślania.
Kiedyś funkcjonowało proste równanie: Nasza Wieś = Nasz Dom.
Mały, odległy od Naszej Wsi, domek, do którego często jeździliśmy i który zamieniliśmy na mieszkanie w Naszym Miasteczku, był zupełnie czymś innym. Był Stanem Ducha.
Oba te podmioty, zupełnie inne, chociaż łączyła je wieś, tak mocno siedziały w mojej świadomości, że jadąc z jednego do drugiego, opuszczając jedno z nich, miałem poczucie zdrady.
Teraz weszliśmy, na skutek różnych naszych uwikłań, w okres jeszcze większego miotania się. I zapanowała pewna tymczasowość. Ona działa pierwotnie i narkotycznie, bo prowadzimy życie jak nomadzi (nomadowie).
Z fr. nomade, z łac. i gr. nomas dosłownie oznacza "wędrujący w poszukiwaniu pastwisk". Jakoś w naszym przypadku to byłoby adekwatne. A jeśli do tego dodać, że ostatnio myślimy o zamieszkaniu w Pucku?!
Jesteśmy na tyle dojrzali i doświadczeni, że nie idealizujemy żadnego miejsca, bo wiemy z Żoną, że prędzej czy później "coś wylezie". I nie zachowujemy się, jak w tym dowcipie:
Na Uniwersytecie Warszawskim profesor egzaminował studenta.
- Proszę pana, jaki ustrój polityczny obowiązuje w naszym kraju?
- Nie wiem. - po chwili zastanowienia.
- No to kto jest prezydentem Polski? - zapytał lekko zdziwiony profesor.
- Niestety nie wiem.
- A kto jest aktualnie premierem?
- Przykro mi, ale nie wiem.
- A skąd pan pochodzi?!
- Ja? - Z Pucka.
Skonsternowany profesor wstał, podszedł do okna i się zamyślił:
- A może pieprznąć to wszystko i wyjechać do Pucka?!

Pocieszające jest jeszcze to, co dalej  wyczytałem - Nomadowie planują życie zgodnie z prawami przyrody.
A może te moje "stany zamyśleń" to kolejna oznaka wiosny i kolejne, specyficzne osłabienie organizmu?

Ale do rzeczywistości najlepiej przywołuje ona sama.
Tuż obok rozsiadły się cztery panie. Zaczęły radośnie akurat najpierw o szarlotkach, potem oczywiście o dzieciach, galeriach, a nawet o mężach ("że to już jest naprawdę przegięcie!" - co, niestety nie dosłyszałem). Potem o Dużym Mieście, do którego jechały. Podsłuchując, mimo męczącego tembru głosu zwielokrotnionego x 4 i radosnych wybuchów śmiechu (ewidentny syndrom zerwania się ze smyczy), wytrzymałem i na swój użytek wytypowałem , że muszą to być nauczycielki, a niektóre z nich dyrektorki!
Zastosowałem blokadę na wysokie częstotliwości zakładając, że będą "ze mną" jechać długo, bo do Naszego Miasteczka i dalej, ale nie na ciekawe treści ciągle werbalizowane.
W końcu jednak wstały.
- A panie to już wychodzą?! - zagadnąłem fałszywo-przyjaznym tonem.
Natychmiast się zatrzymały chętne do rozmowy.
- Przyznam się, że przez całą drogę podsłuchiwałem i że panie musicie być nauczycielkami i dyrektorkami!  Wszystkie wybuchnęły śmiechem.
Okazało się, że są dyrektorkami państwowych przedszkoli i jadą do Dużego Miasta na konferencję pod wiodącym  tytułem "Przyjazne Przedszkole". Już na końcu języka miałem uwagę, że z tego logicznie wnoszę, iż są lub mogą być "nieprzyjazne" i pytanie, który typ każda z pań reprezentuje. Na szczęście w ostatniej chwili się powstrzymałem              i rozmowa dalej biegła w sympatycznej atmosferze. Żona na taką lub podobne sytuacje stworzyła własną definicję mojego zachowania: "Zanim twój mózg pomyśli i prześle odpowiednie sygnały, to jęzor już miele!"
No i rozmowa oczywiście zeszła na RODO. Kiedyś to byłby bajer, podryw, a teraz...
Panie stwierdziły, że wrócą, ale już się nie pojawiły...
A propos RODO!
Wyczytałem, że Unia Europejska z obowiązku ochrony danych osobowych, ze względu na tysiącletnią tradycję(?!), wyłączyła kościoły. Czyli że z ambony nadal będzie można z imienia i nazwiska wyczytywać tych, którzy "opuścili się"    w chodzeniu na msze i do spowiedzi, nie dają na tacę lub dają za mało, nie przyjmują księdza po kolędzie, nie uczestniczą w różnych akcjach "charytatywnych" organizowanych przez kościół, itd. i tych, którzy przed ślubem, dali na zapowiedzi.
Amen!

PIĄTEK (13.04)
No i Żona pod moją nieobecność odkryła Tajemniczy Teren.

Byliśmy tam wczoraj i dzisiaj z naszą Sunią. To są jej światy.
Sunia ma błękitną krew, stosowne rodowodowe dokumenty, chipa i adekwatny, szlachetny wygląd.
I to wszystko. Reszta jest całkowicie wiochmeńska, burkowa i pierwotna. Trudno się dziwić, skoro od najmniejszego szczeniaczka jej światem i jej żywiołem była Nasza Wieś z niezmierzoną przestrzenią, wszelaką zwierzyną i płotem, przy którym można było dowolnie burkować i szczególnie "nienawidzić" wszelkich rowerzystów, motocyklistów, listonoszy i takich różnych od liczników wody i prądu. Jej maniery więc od razu, na samym początku sczezły.
Tutaj, w Naszym Miasteczku, takich warunków nie ma i mimo że czeka na każdy spacer, to widać że  najszczęśliwsza nie jest.
A tu taka niespodzianka!
Tajemniczy Teren jest jakby z innego świata. Przestrzenie, lekkie pagórki i pustka. Można dowolnie wywąchiwać, tarzać się i stawać w pięknej pozie na nawietrznej i chłonąć to, co przynosi wiatr.
Od razu widać, że jest szczęśliwa.

Jutro jedziemy odwiedzić Czarną Palącą. Dawno nie widzieliśmy się z powodu naszego "miotactwa" po świecie.
Gdy się dowiedziałem, że chce nas podjąć obiadem z marokańskimi(!) młodymi ziemniakami, a Żona  zareagowała entuzjastycznie, odparłem, żeby je sobie obie jadły, a ja dla siebie przywiozę nasze, stare, polskie!

PONIEDZIAŁEK (16.04)
No i podjechaliśmy do Czarnej Palącej z fasonem.

W obłokach dymu i smrodu wydobywającego się z przedniego prawego koła. Nasz Terenowy nie lubi długo bezczynnie stać, bo mu się wtedy zapiekają różne rzeczy. Tym razem chyba były to zaciski.
To wystarczyło, żeby popsuć nam humor w kontekście powrotu. Nawet specjalnie nie pomogły polskie, stare ziemniaki.
Wracaliśmy do Naszego Miasteczka z duszą na ramieniu i przez całą drogę, jakieś 60 km, starałem się w ogóle nie używać hamulca, przewidywać sytuacje, hamować silnikiem i odpowiednio zmieniać biegi. W sumie depnąłem, i to lekko, tylko trzy razy (światła, ronda), po czym, po jakimś czasie, zatrzymywałem się i sprawdzałem, czy felga jest zimna.
I tak oto dojechaliśmy do domu.
Na jutro Terenowego  umówiłem w warsztacie.


W ostatnim tygodniu Bocian zadzwonił trzy razy.

poniedziałek, 9 kwietnia 2018

09.04.2018 - pn
Mam 67 lat i 127 dni.

WTOREK (03.04)
No i wróciliśmy do Naszego Miasteczka.

Rano się pakowaliśmy.
Jesteśmy w tym nieźle obcykani i wszystko praktycznie odbywa się bez słów.
Problem jest tylko jeden, a mianowicie że względem siebie (dotyczy to przede wszystkim poranków) jesteśmy przesunięci w fazie o jakąś godzinę.
Oznacza to, np. że ja już mógłbym wyjeżdżać, a Żona właśnie niespiesznym, relaksacyjnym(!) rytmem zaczyna pić kawę, a cała reszta, jak się można domyśleć, rozpocznie się później.
Jestem organizacyjnie i mentalnie do tego przyzwyczajony i potrafię "w czasie Jej kawki" wykonać różne niezbędne prace, nie angażując w to Żony.
Żeby czymś się zająć, postanowiłem wcześniej, niż wymagał to termin wyjazdu, podstawić nasze Inteligentne Auto pod Kamienicę Pod Złotym Lwem, chociaż pomysł śmierdział mi od samego początku.
Do tej pory, celem załadunku, auto parkowałem w uliczce dojazdowej do Rynku, ale Szefowa Lwa stwierdziła, że to dźwiganie bagażu tak daleko jest bez sensu, skoro mam od nich identyfikator i że mogę podjeżdżać pod same drzwi kamienicy.
Poszedłem więc po auto, które parkujemy na prywatnym, ogrodzonym terenie Szefowej Lwa, jakieś 250 m od Rynku. Sprawa jest o tyle upierdliwa, że za każdym razem, wjeżdżając lub wyjeżdżając, przed otwarciem lub zamknięciem bramy, muszę na chwilę zostawić auto na włączonym silniku połową na chodniku, ale tak żeby piesi mogli przejść,          a drugą połową na wąskiej ulicy, żeby kierowcy mnie nie "strąbili".
Kiedy już włączałem się do ruchu, kątem oka dostrzegłem po lewej stronie policjanta, który szedł w kierunku mojej jazdy i wyraźnie coś chciał ode mnie, ale widząc, że odjeżdżam, sobie odpuścił.
Ja się jednak zatrzymałem, otworzyłem okno i zapytałem chyba jednak dość zaczepnym tonem:
- Przepraszam, czy coś się stało?!
- Chce pan jechać dalej, czy zapłacić mandat 200 zł?! - odparł gość w polowym, policyjnym mundurze, z czterema gwiazdkami, jakaś policyjna szarża.
- To wolę pojechać! - przytomnie odparłem, ale po trzech metrach jazdy szlag mnie trafił, gwałtownie skręciłem w lewo na płatne miejsca parkingowe, na których on przed chwilą zaparkował swój radiowóz.
- Wie pan, ja jednak chciałbym wiedzieć, jakie wykroczenie popełniłem?!
- Proszę pana, kierowca powinien przestrzegać przepisów!
- To zrozumiałe, ale czy pan mógłby mnie pouczyć, żebym na przyszłość nie robił podobnych błędów?!
- Policja nie jest od pouczania! - Trzeba patrzeć na znaki, a poza tym jechał pan pod prąd!
- A to jest ulica jednokierunkowa?! - lekko zgłupiałem, bo zawsze była dwu, a ponadto przy nas samochody jechały dwoma przeciwnymi pasami.
- Ale włączał się pan do ruchu nie z tego pasa! - Ponadto blokował pan chodnik, a trzeba zostawić 1,5 metra dla pieszych.
- A to nieprawda! - odrzekłem. - Jestem na tym tle uczulony i specjalnie manewrowałem autem tak, żeby przy bramie piesi mieli swobodne przejście, tej szerokości. I dodałem:
- Proszę pana ja często przyjeżdżam do Pucka z Metropolii...
- Czy w Metropolii, czy w Pucku, czy, tu spojrzał nieprzychylnym wzrokiem na warszawskie numery rejestracyjne,         w Stolicy, przepisy obowiązują takie same! - przerwał mi natychmiast.
- Proszę pana, ok,  ale co panu szkodzi, poinformować mnie, jak powinienem się zachować?
- Dziwię się panu! - Widocznie ma pan dużo czasu! - Do widzenia! - i odszedł.
Chciałem jeszcze samobójczo, na zasadzie gwoździa do trumny, zapytać widząc jego radiowóz na miejskim, płatnym parkingu, czy policja też opłaca miejsca parkingowe, ale nie zdążyłem.

Parę miesięcy wcześniej, także w tym samym miejscu, miałem również "scysję" z policją.
Wyprowadziłem auto i szarpałem się z wredną bramą, żeby ją zamknąć, gdy podjechał radiowóz.
- Czy coś się stało? - zagadnął ten obok kierowcy.
- A co się miało stać?!
- A bo pan się tak szarpie z tą bramą...
- A próbował pan ją zamknąć lub otworzyć?! - odparłem lekko zirytowany.
Policjant widząc, że traci grunt, stwierdził:
- Zablokował pan przejście dla pieszych!
- Nieprawda! - Zostawiłem 1,5 metra chodnika! - A przy okazji, chciałem panów zapytać...
- Do widzenia! - usłyszałem i radiowóz natychmiast odjechał.

Podstawiłem więc auto pod kamienicę, włączyłem światła awaryjne i poszedłem na górę.
Żona, co prawda, skończyła pić kawę, ale z "jej działki" niewiele było do znoszenia. Więc tylko pozorowałem czynności pakowania. W końcu, kiedy mieliśmy odjeżdżać, zobaczyłem za wycieraczką w foliówce (padał deszcz) wezwanie ze Straży Miejskiej.  A jej siedziba mieści się po przeciwnej stronie Rynku, jakieś 50 m, więc musieli mieć nas na oku, czyli na widelcu, zwłaszcza że okna mają na Rynek.
Młody i sympatyczny funkcjonariusz stwierdził:
- Proszę Pana, jak wyjeżdżaliśmy "na patrol", to pańskie auto stało. A jak wracaliśmy po godzinie(!) stało dalej. A tak długo nie można, bo to jest specjalna strefa ruchu!
- To co ja mam zrobić, jak jestem gotowy, a żona pije kawę, a pies...
Tu zawiesiłem głos pozwalając uruchomić wyobraźnię młodego funkcjonariusza.
Skończyło się na sympatycznym pouczeniu, że "następnym razem proszę podjechać, natychmiast zapakować bagaż     i odjechać!"
Następny raz, w maju,  gościmy w Pucku Teściową, więc będę musiał przy pakowaniu stanąć na wyżynach logistyczno-organizacyjnych.

Metoda "na żonę" w moim życiu sprawdziła się wielokrotnie, ale "na teściową" jest najskuteczniejsza!
Różni sprzedawcy, urzędnicy, policja i straż miejska wymiękają, gdy mówię, "że ja rozumiem i że chętnie, ale moja teściowa..."
Kiedyś rano w Metropolii zawiozłem przeziębioną Mamę do lekarza. A potem jeszcze mieliśmy razem zrobić spożywcze zakupy, żeby po powrocie mogła, w miarę komfortowo, wygrzewać się w łóżku.
Proces zakupów, w których uczestniczę, oczywiście jest mierzony za pomocą mojego Świętego Systemu Miar                i Jednostek (ŚSMiJ) w skali 0-10. Oczywiście "0" jest moim ideałem, nierobieniem zakupów, bytem wymarzonym, ale tak się nie da. Toteż, gdy robię zakupy sam, z przygotowaną wcześniej kartką, poza którą nie wykraczam, osiągam niezbędne minimum, czyli "1", góra "2" i to tylko wtedy, gdy wdam się w dyskusję o braku Pilsnera Urquella lub cydru dla Żony. Z nią z kolei osiągam stan "2" lub "3", rzadko kiedy "4", a więc nie jest źle. Gdy oboje wyczuwamy, że można się otrzeć o "5" lub "6",  ja zostaję przy kawie w jakiejś kawiarence, a Żona swobodnie buszuje. I albo wraca z niczym, albo prowadzi mnie w konkretne miejsce, żebym tylko pomógł w wyborze i decyzji.
Przy zakupach z Teściową od razu wchodzę na poziom "6" lub "7" i umieram, gdy stojąc obok niej, widzę, jak bardzo metodycznie, systematycznie i uważnie ogląda dany towar, wkłada go do kosza, żeby za chwilę zmienić decyzję, żeby...
Wiedziałem więc, że robienie zakupów z chorą Mamą spowoduje znaczne przekroczenie skali. Poprosiłem o "karteczkę zakupową" i zapewniłem, że wrócę, zanim ona wyjdzie od lekarza. Widocznie musiała naprawdę się źle czuć, bo nie protestowała.
Wpadłem do najbliższej Biedronki od razu kierując się do najbliższej pani.
- Proszę pani, właśnie zawiozłem Teściową(!) do lekarza i zaraz muszę być po nią z powrotem! - Czy może mi pani pomóc w zakupach?! - tu machałem karteczką z dziesięcioma pozycjami.
- Chodźmy! - rzuciła krótko.
Podstawiałem tylko koszyk, a pani patrząc na kartkę wrzucała doń niezbędne rzeczy.
Po pięciu minutach wychodziłem ze sklepu i jeszcze długo w poczekalni czekałem na Mamę.

Innym razem miałem "przygodę" ze szklarzem.
W ciężkich dla nas latach szkolnego kryzysu, będąc regularnie w Metropolii, tułaliśmy się po różnych miejscach noclegowych.
Trzy Siostry Mająca i Konfliktów Unikający, wówczas jeszcze małżeństwo, zaprzyjaźnione z nami, zaproponowali, abyśmy raz w tygodniu, gdy musimy być w Metropolii z racji zawodowych, nocowali u nich. Były to przeważnie dwie noce. Wymusiliśmy na nich symboliczną opłatę, bo nie chcieli żadnej.
Na początku atmosfera była fajna, ale krótko to trwało, bo nie wiedząc o niczym wcześniej, okazało się, że natrafiliśmy na koniec kryzysu małżeńskiego. Po dwóch miesiącach "naszej bytności" Konfliktów Unikający się wyprowadził. Atmosfera zrobiła się cholernie ciężka!
Chcąc ją trochę rozładować, trochę jako zobowiązany dłużnik, trochę, aby poprawić nastrój Trzy Siostry Mającej,           a trochę z racji swojego charakteru, podjąłem się różnych napraw.
Konfliktów Unikający miał do swojego domu specyficzny, nihilistyczno-minimalistyczny stosunek.
A więc przez całe lata, bo przed przeprowadzką do Naszej Wsi mieszkaliśmy w Metropolii na tym samym osiedlu, przy otwieraniu różnych drzwiczek mebli kuchennych w rękach zostawały gałki, tak że trzeba było stosować specjalny "myk", żeby dostać się do szafek, w przedpokoju niebezpiecznie wisiało gniazdko elektryczne wyrwane onegdaj                       z bebechami ze ściany, drzwi domu nie zamykały się zwyczajnie na klamkę, tylko od razu "na klucz",  z kranu w kuchni,  zakręconego do oporu, zawsze kapała woda, co najbardziej z tego wszystkiego wkurzało Trzy Siostry Mającą, a klamka przy furtce prowadzącej na posesję i system jej otwierania były prawdziwym "majstersztykiem".
Z wolna to wszystko naprawiałem, raz nawet przy pomocy sąsiada z naprzeciwka, który przecież moim sąsiadem nie był i przy aktywnym (lubi się wtrącać), intelektualnym (wielokrotnie się przekonałem, że ma niezłe techniczne pomysły - to te 50% męskich cech) i fizycznym udziale Żony.
W końcu dobrałem się do piwnicy.
Było tam kilka okienek, w tym jedno z wybitą szybą, wybitą "od zawsze". Na pewno pogarszało to, zwłaszcza zimą, jakość cieplną budynku i tak o marnej tej cesze. Wyjąłem więc to zapyziało-zasyfione-brudne okienko z resztką szyby     i zaniosłem do szklarza.
- Do odbioru za tydzień! - Będzie kosztować 25 zł.
- Proszę pana, ale ja nie mieszkam w Metropolii, jutro wyjeżdżam, a teściowa suszy mi głowę o to pieprzone okienko od roku.
- Przyjdź pan jutro, o wpół do czwartej!

Dobry jest jeszcze numer "na nauczyciela".  W różnych sytuacjach przedstawiałem się jako tenże, co wtedy było zgodne z prawdą.  Można się było naciąć, ale na policjantów, z jednym wyjątkiem, metoda ta działała w stu procentach  i czasami nawet unikałem mandatów, które się należały, jak psu zupa. Domniemywam, jako domorosły psycholog, że gdzieś w trzewiach organizmu powołanego do represjonowania, w momencie spotkania nauczyciela, postaci, było nie było z piedestału, tworzy się konflikt i budzą wyrzuty sumienia (widocznie taki organizm pamięta ze szkoły, z lekcji historii, że już Lenin powiedział: "Państwo, w którym pensja policjanta jest większa  niż nauczyciela,  jest państwem policyjnym!").  A wspomnianym wyjątkiem były patrole mieszane, czyli obecność kobiety-policjantki.  Żadna metoda nie była w stanie pomóc, żadne gadki, rżnięcie głupa, itp. Uważam, że znacznie mniej byłoby przestępstw, wykroczeń,  itp. gdyby w organach represjonowania występowały kobiety.  Ta 100.% bezkompromisowość! Ponoć wojskowe jednostki specjalne są tak szkolone, że jeśli dojdzie do bezpośredniego starcia z oddziałem wroga, to bezwzględnie najpierw trzeba w nim zlikwidować kobiety, jeśli są!

Podsumowując pobyt w Pucku - przebywanie z Nierobiącą Problemów było  strzałem w dziesiątkę. Przez cały czas zachowywała się adekwatnie do swojego indiańskiego imienia, a przy tym była sympatyczną i wiele wnoszącą we wspólny urlopik.

ŚRODA (04.04)
No i "...Wiosna przyszła pieszo..."

Ku mojemu zaskoczeniu przez cały dzień objawiała się na wiele sposobów.

Najpierw rano, w ciepłych promieniach słońca, zmierzałem z Sunią do parku. Po drodze, na chodnikach i ulicach (mały ruch!),  morze psich kup. Obawiam się o swoją reakcję, jeśli kiedyś   spotkam właściciela/właścicielkę, którzy akurat nie sprzątną po swoim psie.  Znając siebie przewiduję  różne swoje zachowania, ale niestety wszystkie są kryminogenne, bo ingerują na różne sposoby w cielesność i prywatność Buraka.
Wymyśliłem więc, że będę udawał, że nie widzę, jak czyjś pies rżnie kupę pod moimi nogami, przeskoczę lub ominę       i  pójdę dalej, po czym wrócę, sprzątnę "obcą" kupę  i będę śledził, dokąd zmierzają winowajcy. Po czym zawartość wytrzepię  na terenie ich posesji (dzielnica domków jednorodzinnych), a worek z konieczności, żeby nie śmiecić, zabiorę ze sobą. Mankament tej metody, oprócz tego, że potem z takim śmierdzielem muszę się "nosić", polega na tym, że jest anonimowa, więc chyba nieedukacyjna.
I tak idąc do parku wymyśliłem metodę  "klina klinem!"
Sunia, która jest największym psem "chodzącym" w tej okolicy, ogólnie rzecz biorąc, sadzi bardzo sążniste kupy, jakieś 5-10 razy większe od pozostałych. Pomyślałem, żeby je zostawiać! Może to wstrząśnie opinią publiczną i, przy okazji, wpłynie na Buraków.
Problem jest tylko taki, że Sunia jest bardzo kulturalna i wybredna. Nigdy prostacko nie zrobi kupy na chodniku lub ulicy, tylko wyczeka do jakichś fajnych krzaczków, zakamarków, kątów i oddaleń.
Nie umiem znaleźć rozwiązania.
Taka polska "obyczajowość" jest wszechobecna i objawia się na różne sposoby - przykłady polskich urlopów nad Bałtykiem, w Tatrach, w Chorwacji i gdziekolwiek, śmiganie autami po ulicach, pchanie się w sklepach na wyścigi do nowo otwieranych kas, straszliwe śmiecenie i palenie byle czym, prywatne i służbowe niedotrzymywanie terminów, umów, język polityki i ona sama, itd. itp.

Ostatnio na ten temat dyskutowałem z Synem, przy okazji różnych naszych negatywnych doświadczeń. Okazało się, że wcale tak bardzo nie denerwuje nas szereg tych zjawisk i wspólny ich obraz, tylko fakt, że nie możemy zrozumieć mechanizmu zachowań i postępowania!
Dlaczego?!
Czy to wynika, w skali makro, z historii - zaborów, sowietyzacji kultury, biedy i ciężkich doświadczeń, potężnych zmian migracyjnych ze wsi do miast w krótkim stosunkowo czasie, czy,  w skali mikro, z sobiepaństwa (jednak historia), bezmyślności, zwyczajnego braku kultury i nieumiejętności życia w społeczeństwie mikro i makro?

Drugą, klasyczną oznaką wiosny, był nieprzerwany świergot ptaków zaznaczających swoje tereny. Mnie to szczególnie dobrze nastraja, bo zdaję sobie sprawę, że one wiedzą najlepiej. Jeśli się pojawiają, nawet gdy leży śnieg, jest zimny wiatr i minus 10 stopni, wiosna tuż, tuż...
A żartów nie ma i czasu na pierdoły też. Trzeba znaleźć partnera-partnerkę, bzyknąć się, zbudować gniazdo, wysiedzieć jaja, wykarmić młode i wiele je nauczyć. A wszystko grubo przed kolejną zimą. Bo jeszcze czeka je długa, czasami mierzona w tysiącach kilometrów, wędrówka.
Obok domu, w którym mieszkamy w Naszym Miasteczku, stoi nieczynna wieża "wodociągowa". Na jej szczycie, jeszcze nie za "naszych" czasów,  bociany zbudowały potężne gniazdo.
Jest puste i chyba w tym roku nie pojawi się w nim żadna bociania rodzina. Robi się późnawo - w drodze powrotnej       z Pucusia widzieliśmy już wiele zasiedleń.
W tamtym roku odwiedzała je jednak bociania para. Była bezdzietna, w gnieździe nie nocowała (pocieszam się, że może miała gdzie indziej rodzinny dom z przychówkiem), ale przylatywała regularnie kilka razy dziennie. Swoją obecność i dominację nad terytorium obwieszczała donośnym klekotem, więc z Żoną rzucaliśmy wszystko i biegliśmy     z najodleglejszych kątów mieszkania do półokrągłego pokoju-oranżerii, skąd z pierwszego piętra i z odległości raptem 30. metrów mogliśmy je obserwować.
Raz ściągnął nas straszny harmider.
Jakiś natręt, trzeci bocian, usiłował za wszelką cenę wylądować w gnieździe, mimo że była w nim już nasza para. Nalatywał wielokrotnie z różnych stron z okrutnym sykiem, nogami wystawionymi do przodu, niczym dwie dzidy              i z nadmiernie rozpostartymi skrzydłami, żeby dodatkowo zwiększyć swój ogrom!
"Nasze" dawały mu solidny odpór. Równie zjadliwie sycząc podskakiwały w gnieździe rozpościerając szeroko skrzydła, a ruchy dziobów nie pozostawiały złudzeń.
W końcu natręt zrezygnował.
I rozległ się triumfalny bociani koncert. Oba kładły głowy z długimi dziobami mocno do tyłu, aż na ogony, po czym ruchem kolistym przesuwały je do przodu, na brzuch (jakieś 280 stopni?!) cały czas przy tym donośnie klekocząc. Widać było wyraźnie, jak górna i dolna część dzioba stukają o siebie.
Bojąc się, że możemy brutalnie przerwać ten spektakl, aby móc w nim mocniej uczestniczyć, tylko lekko uchyliliśmy jedno z okien.
W tym roku czekamy.

Trzecią oznaką wiosny był mój stan psycho-fizyczny, czyli banalne, tzw. osłabienie wiosenne.
Pewnym jego elementem jest  katar, który upierdliwie zniechęca do wszystkiego.
Musiałem się go nabawić w tej wiosennej zdradzie, kiedy w słońcu jest gorąco, a za chwilę w cieniu zimno i na dodatek w Pucusiu wietrznie.
Ale to osłabienie spowodowało, że naszło mnie na rozmowę z Żoną, ale na zasadzie tych moich 50.% cech kobiecych, czyli żeby, ot tak sobie pogadać i żeby z tego nic nie wynikało.
Ale z Żoną specjalnie tak się nie da, rozmowa zaraz schodzi na tory znajdowania rozwiązań, co w przeszłości często kończyło się kłótnią. Tym razem tak nie było i spokojnie przegadaliśmy parę spraw na tyle, że na koniec odważyłem się pytająco stwierdzić:
- To może ja jestem Twoim optymalnym facetem?
Żona uśmiechnęła się, jakbym ją na czymś przyłapał i odrzekła z namysłem:
- Chyba tak! - Możemy to przegadać w maju, w X rocznicę naszego ślubu (23!).
Fajnie jest być optymalnym facetem swojej Żony, a jednocześnie mieć pełną świadomość, jaką jest,  nie idealizować jej i być z nią z jej wszystkimi zaletami i wadami.
Ale trzeba cały czas uważać i być czujnym, bo jest to balansowanie na cienkiej linie i stąpanie po grząskim gruncie.
Ostatnio, widząc że Żona jest czymś mocno zaabsorbowana, zaskoczyłem ją pytaniem:
- A kochasz mnie?!
- Oczywiście! - towarzyszyły temu wesołe iskierki w oczach.
- A co to znaczy?!
- Yyyyy... - Weź mnie nie denerwuj! - a w oczach gradowe chmury.
Nie wolno naciskać, wymuszać, kazać, żądać! Mogę tak robić, jeśli chcę uzyskać odwrotny skutek.

CZWARTEK (05.04)
No i jadę do Metropolii.

Tym razem w pełni świadomie - z biletem klasy "2" i od razu w WARSie. I to co zwykle - kawa, piwo, obiad, blog.

Sielankę, w sposób lekko traumatyczny, zburzyły dwa drobne zdarzenia.
Ponieważ w wagonie barowym nie ma toalet dla podróżnych, więc udałem się do sąsiedniego. Teraz wszystkie drzwi otwierają się przy lekkim naciśnięciu zielonego guzika, by za chwilę same się zamknąć. To oczywiście uruchamia natychmiast powstawanie mechanizmu przyzwyczajeń i wyłączanie myślenia.
W nowych wagonach toalety są "niestandardowo" wielkie, przystosowane do niepełnosprawnych poruszających się na wózkach. I do takiej trafiłem.
Nacisnąłem zielony guzik, szerokie, przesuwne drzwi otworzyły się z lekkim szelestem, zrobiłem dwa pewne kroki i ku mojemu zaskoczeniu ujrzałem młodego faceta z fiutem na wierzchu zmierzającego panicznie w moją stronę przez wielką przestrzeń zawartą pomiędzy sedesem a drzwiami i usiłującego w kretyńskim odruchu zdążyć je przede mną zamknąć! W popłochu, ale też dosyć przytomnie, zdążyłem mu bez słów pokazać mechaniczne pokrętło i ruchem dłoni  zaakcentować, że należy je od wewnątrz przekręcić oraz oceniłem, że był całkiem pełnosprawny.
Poszedłem do innego wagonu, gdzie toalety nie były "aż tak" nowoczesne.
Jednak gdzieś po trzech godzinach, zapomniawszy całkiem o tamtym incydencie, znowu udałem się do tej nowoczesnej, jednak bliższej, niż ta mniej nowoczesna.
I znowu to samo, przy czym z głębszym zamyśleniem - zielony guzik, dwa pewne kroki i szokujący widok jakiejś starszej kobiety, która z opuszczonymi spodniami kicała gwałtownie w moją stronę przytrzymując je jedną ręką, a drugą usiłowała...
W swoim popłochu nawet nie pokazałem jej tego pokrętła oraz oczywiście niczego nie oceniałem.

W Stanach tylko dlatego, że kolej zaniedbała i nie wywiesiła informacji, że drzwi należy trwale zamykać, i ja i oni stalibyśmy się milionerami z powodu poniesionych poważnych strat moralnych, uszczerbku na zdrowiu psychicznym      i w konsekwencji fizycznym (senne koszmary, bezsenność, bezpłodność, ogólne wyczerpanie organizmu, niestrawność, bolesne zatrzymanie moczu i kału w miejscach publicznych - to śmieszna ilość powodów wobec tych, które by wymyślili i wynaleźli tamtejsi prawnicy, aby wyłudzić pieniądze od kolei i siebie również sowicie wynagrodzić; żeby się przed nimi obronić, np. na kubkach umieszczane są napisy "Uwaga! Przy piciu gorącej kawy istnieje ryzyko poparzenia organizmu!").
Dla celów dziennikarskich zastanawiałem się, czy ponownie nie pójść do tej "nowoczesnej", żeby sprawdzić, czy jednak nie ma tabliczki ze "stosowną-amerykańską" informacją, ale w końcu się nie odważyłem. Zdrowie ważniejsze!
Przy tej okazji, gdy ochłonąłem, zacząłem się zastanawiać nad fenomenem wytwarzania przez organizm w różnych sytuacjach mechanizmów obronnych. Szczycę się sam przed sobą tym, że znam swój  i słucham jego potrzeb. Toteż dużą przyjemność i ukojenie rozkołatanych nerwów przyniosła, w sumie irracjonalna myśl, wracająca jak mantra dająca ukojenie,  że "dobrze, że jeszcze jest taka pora roku i nie jest aż tak ciepło, bo przecież ta pani mogła do mnie kicać      z podniesioną sukienką lub spódnicą!".     

PONIEDZIAŁEK (09.04)
No i "...widziałem RODO cień".

Jak mógłby zaśpiewać Varius Manx i jego solistka Kasia Stankiewicz. Tylko nie wiem, czy utwór stałby się przebojem.
Na razie nikt nic nie wie, oczywiście z wyjątkiem firm, które nie znając specyfiki danego podmiotu gospodarczego oferują mu bzdurne szkolenia lub opracowanie stosownych dokumentów, które za chwilę mogą wylądować w koszu.      To wszystko oczywiście za niemałe pieniądze.
Najgorszy w tym wszystkim nie jest przymus wprowadzenia RODO, ale dowolność interpretacyjna, w tym przede wszystkim kontrolującego urzędnika, który według własnego widzimisię, może nakładać finansowe kary.

Obciążony tym i innymi sprawami, miałem zamiar przez wszystkie dni pobytu w Metropolii siedzieć w Szkole                   i nadrabiać, nadrabiać, nadrabiać...
Jednak się załamałem i niedzielę odpuściłem.
A więc spałem wczoraj, od niepamiętnych czasów, do oporu,  wszystko robiłem niespiesznie, a po południu, z racji pięknej pogody, zapakowałem parę drobiazgów do plecaczka i poszedłem do osiedlowego parku.
Byłem ciekaw, czy będę bohaterem wydarzenia, często opisywanego w mediach, gdy funkcjonariusze straży miejskiej lub policji, aby "poprawić statystykę",  wlepiają mandat babci usiłującej na chodniku sprzedać pietruszkę, podczas gdy tuż obok, w bramie, specjalnie się nie kryjąc,  czterech dresiarzy opycha marychę lub amfę!
Niestety w mediach nie zjawi się dzisiaj lub jutro notka, że oto w pewnym parku osiedlowym, w Metropolii, podczas gdy w krzakach czterech meneli  piło piwo, wyrzucało butelki, gdzie popadło tłukąc je przy tym, dwuosobowy, "mieszany"(!) patrol policyjny wlepił mandat pewnemu staruszkowi, który spokojnie siedział na ławeczce, czytał książkę i popijał Pilsnera Uquella, bo moje "dolce far niente" niczym nie zostało zakłócone.

A wieczorem masochistycznie poszedłem do kina na "Twarz" Małgorzaty Szumowskiej, wiedząc z grubsza o czym jest ten film.
I mój spokój został zakłócony! Że też musimy żyć w takiej obyczajowości!


Bocian zadzwonił dwa(!) razy. Kolejna oznaka wiosny.

poniedziałek, 2 kwietnia 2018

02.04.2018 - pn
Mam 67 lat i 120 dni.

ŚRODA (28.03)
No i wracam do Naszego Miasteczka.

Dotarło do mnie, oczywiście trochę za późno, że w czasie tego mojego miotania się od października ubiegłego roku pomiędzy Naszym Miasteczkiem a Metropolią niepotrzebnie kupowałem bilety "pierwszej klasy", skoro i tak całą podróż spędzałem w WARSie. Wystarczyłaby "dwójka", żeby usankcjonować moje prawo do podróży.
Obliczyłem, ciężko przy tym wzdychając, że w ten bezmyślny sposób straciłem tylko w ciągu tych pięciu miesięcy jakieś 60 Pilsnerów Urquelli.

Toteż zadowolony z siebie kupiłem wczoraj przez Internet "dwójkę". Nie dokonywałem przy tym żadnych wyborów (wagon z przedziałem, czy bez, przy oknie, czy nie, itd.), bo nie było mi to do niczego potrzebne.
Na dworcu czekając na pociąg przestudiowałem porządny, papierowy, w kolorze żółtym rozkład jazdy i ze zgrozą odkryłem, że nie ma śladu ikonki oznaczającej obecność WARSu.
Bardzo mnie to zdrzaźniło, bo marzyłem o kawce a później o piwku, a potem o blogu. Ponadto niczego nie miałem ze sobą do jedzenia, a na głód nie jestem odporny (komunistyczni oprawcy chyba mogliby mnie złamać w więzieniu głodem, ale takich metod nie próbowali). Tak mi zostało z dzieciństwa.
Wkurzony więc, bo dodatkowo pociąg był opóźniony,  wsiadałem  z konieczności do "swojego" wagonu, który okazał się wagonem bezprzedziałowym,  za czym nie przepadam, pełnym ludzi i dobrze(!) ogrzewanym. W związku z tym             w powietrzu panował swoisty i charakterystyczny melanż zapachowy  domytych i niedomytych ciał. Jeśli domytych to dodatkowo z kakofonią różnych zapachów,  upiększających środków, podkreślających domycie, a jeśli niedomytych, to   z podobnymi środkami zapachowymi mającymi kamuflować niedomycie, co jest oczywiście najgorszym zestawem.
Miałem już dokupić u pani konduktor dopłatę do jedynki, ale na szczęście poinformowała mnie, że WARS jest. Radość?! Mało powiedziane - otworzyły się wrota niebios!
Natychmiast udałem się do tego mojego podróżniczego raju, gdzie poczułem się, jak u siebie w domu.
Znam już kilka "drużyn" (zawsze po dwie panie) pracujących na tej trasie. Wiem, z jakich części Polski pochodzą, gdzie mieszkają i jak specyficzna jest ich praca. Na przykład są w niej non stop przez tydzień, potem mają tydzień wolnego     i tak na okrągło. W pracy "tłuką" chyba, jakby tak zliczyć, miliony kilometrów, po drodze przesiadając się na kolejne, powrotne pociągi i  nocują w różnych miejscach. Czasami przerwa na odpoczynek wynosi 2 godziny, a czasami          1,5 dnia. Zależy od rozkładu jazdy i szefów.
Do tego muszą być miłe i schludnie wyglądać. Czy narzekają?  Nie! Ot taki kolejny live!

Rozsiadłem się więc i rozpanoszyłem, jak panisko.
Delektując się przestrzenią, brakiem zapachów i ciszą, nie pozwoliłem oczywiście, żeby ta została zakłócona przez parę nastoletniego rodzeństwa, które przybyło z mamą coś zjeść i się napić. Mama stała przy barze zamawiając,           a ukochane dzieci siedziały na drugim końcu wagonu drąc się do niej, co chcą. Dodatkowo co chwilę któreś                    w podskokach "leciało" radośnie do mamy, żeby jej coś przekazać i w takich samych radosnych podskokach wracało. Mama nie reagowała.
Ja siedziałem pośrodku, więc co chwilę mój mózg przeszywał dźwięk o wysokich częstotliwościach, albo byłem straszony zbliżającym się tętentem. W końcu słysząc z oddali kolejny zaczaiłem się i z refleksem zatrzymałem dziewczynkę, akurat.
- Proszę nie biegać i nie drzeć się, bo nie jesteście tutaj sami! - zwróciłem kulturalnie uwagę.
Dziewczynka, ze zrozumieniem wypisanym na twarzy,  nawet bez specjalnego zaskoczenia i lęku, kiwnęła głową.
I pomogło. Widocznie przekazała to bratu, bo zapanowała standardowa cisza.
Mama nadal nie reagowała, co trzeba jej zapisać na plus. Może należy do tych mądrych i nie oburzających się, które nie mają nic przeciwko, jeśli do wychowania jej dzieci wtrąci się ktoś obcy, nawet o mongoloidalnej facjacie. Wiadomo, dzieci słuchają obcych lepiej, a rodzicowi, aby podnieść swój autorytet wystarczy tylko wtedy powiedzieć - "A nie mówiłam!"

Myślami jestem już jednak w Naszym Miasteczku, chociaż to jeszcze kawałek drogi. Liczę na to, że skoro jest wiosna, to przywitają mnie dwa Słoneczka - jedno na niebie,  drugie na peronie. Nie wiem, dlaczego tak założyłem, bo choć żoninego słoneczka mogłem być pewien, to jeszcze w Mieście Przesiadkowym, a to już niedaleko, zachmurzone niebo nie napawało optymizmem.
A jednak, gdy wyszedłem na peron, były dwa, w pełnej krasie.

W szkole, przez  czas mojego pobytu w Metropolii, wspólnie z Najlepszą Sekretarką w UE i Kolegą-Współpracownikiem, wiele zrobiłem.
Ale kwiatuszkiem, wisienką na torcie rozrywającą monotonię pracy, było podpisywanie umowy na udostępnianie łączy światłowodowych przez Orange.
Ja do takich rzeczy się nie nadaję, wręcz ich nie cierpię. Moja domena to taczka, łopata, piła, młotek, wiertarka, gumówka, kosa, itp. Łącza internetowe, wi-fi, routery, podłączanie, instalowanie, programowanie, USB, switche, itp. to moja Żona. Ale na umowach to się znam.
Więc Żona wszystkie szczegóły techniczne ustaliła telefonicznie i mailowo z przedstawicielem Orange, młodym              i sympatycznym panem, a potem ja miałem "tylko" się z nim spotkać i podpisać umowę.
No i się zaczęło.
Kolejny raz, a w historii prowadzenia działalności gospodarczej, w tym szkół, przypadków tych nie zliczę, tzw. przedstawiciel handlowy, potem jego szef,  a w przypadku banków analityk (najgorszy sort, bo młode to, korporacyjne, ale wszystko to pal diabli, najgorsze, że niedouczone i butne,  bez cienia pokory), nie mógł zrozumieć, że chcę podpisać umowę ze Szkołą, gdy NIP jest Żony a REGON inny, niż Żony.
- Proszę pana - pytam młodego przedstawiciela firmy Orange - czy pan, jako osoba fizyczna, może prowadzić                10 różnych firm?!
- Tak!
- A sto?!
- Tak!
- To chyba jest oczywiste, że każda z tych firm będzie miała taki sam NIP, czyli NIP właściciela, osoby fizycznej, czyli pana!  Gdyby to była spółka, stowarzyszenie, itp., to oczywiste, że NIP byłby inny.
- No tak!
- A Szkoła ponadto jest w innym rejestrze niż CEIDGE, więc ma inny REGON. Proszę to sprawdzić! I w razie wątpliwości proszę dzwonić.
Wątpliwości były, bo i telefonów było kilka.  Ale w końcu umówiliśmy się na podpisanie umowy.
Wieczorem, całe szczęście że jeszcze nie jadłem obiadu, bo w kwestiach jedzenia i głodu reprezentuję klasyczne męsko-polskie stanowisko, zadzwonił ów młody człowiek i powiedział, że jego szef nie rozumie i że tak nie może być.
Zamilkłem i dopiero po "halooo!" zapytałem, co mogę jeszcze powiedzieć i jak mam udowodnić, że nie jestem wielbłądem?
- To czy szef może do pana zadzwonić?
- Proszę bardzo, tylko po pierwsze nie odbieram nieznanych numerów, a po drugie w stosunku do niego mogę już być niegrzeczny!
Pan mi jednak ten numer podał.
Nikt nie zadzwonił, a następnego dnia umowę podpisałem.

Drugą wisienką, która mnie nieźle "rozerwała", była utrata karty płatniczej.
Na konto firmowe wpłacałem we wpłatomacie gotówkę, ale w trakcie realizowania operacji, uzmysłowiłem sobie, że krwiopijcy mogą od tej operacji pobierać prowizję, więc znowu jakaś ilość Pilsnera Urquella byłaby w plecy.
Operację natychmiast przerwałem i podirytowany potencjalnym faktem wyłudzania pieniędzy przeszedłem na drugą stronę ściany, czyli do oddziału banku.  Pani poinformowała mnie, że żadnej prowizji nie będzie.
Wróciłem do wpłatomatu, ale karty w portmonetce, ani w żadnym innym miejscu nie było. W ferworze, pośpiechu            i złości karty po prostu nie wyjąłem, więc wpłatomat ją połknął.
Wróciłem do pani, która uprzejmie, ale dziwnie patrzyła, i poprosiłem żeby otworzyła urządzenie i kartę mi oddała.
- Niestety nie jest to możliwe, bo wpłatomat obsługuje firma zewnętrzna! - odrzekła wystudiowanym głosem.
- To kiedy mogę ją otrzymać?
- Będzie wysłana pocztą za tydzień, ale musi ją pan zastrzec!
- To ją zastrzegam, ale czy to będzie coś kosztować?
- Nie. - z uśmiechem.
Podpisałem decyzję, ale coś mnie tknęło.
- A gdzie państwo tę kartę wyślecie?
- No na adres zamieszkania, tu spojrzała na dowód, do Naszej Wsi.
- Ale ja tam będę dopiero za 1,5 miesiąca, więc czy można wysłać ją na adres Szkoły?
- Tak, proszę to wypełnić.
- Ale czy to będzie coś kosztować?
- Nie. - i kolejny uśmiech.
Kartę otrzymałem ostatniego dnia pobytu w Metropolii, więc całkiem nieźle.

Na nudę w czasie pobytu w Metropolii, nie mogłem więc, jak zwykle, narzekać! W końcu to METROPOLIA!
Ale jeśli ktoś da się zwieść i sądzi, że w Naszym Miasteczku się nudzimy, to jest w grubym błędzie.
To tak, jak ze szkołą - o już macie wakacje! Lub z Naszą Wsią - o wy to tam macie ciągle labę, bo rolnik śpi, a wszystko mu samo rośnie.
Toteż, co prawda po wielu latach, nauczyłem się utożsamiać z dewizą - nic co wydaje się proste, takim nie jest!

CZWARTEK (29.03)
No i przyjechaliśmy do naszego ukochanego Pucusia.

Wszyscy od razu, łącznie z Sunią, byliśmy u siebie.
Na dole, w naszej restauracji, dowiedziałem się od Żony, że Po Morzach Pływający wypisał się z Facebooka.               W pierwszej chwili wyglądało to tak, jakby co najmniej wypisał się ze Świadków Jehowy (chociaż nigdy nim nie był), bo Żona po słowach "wypisał się z..." nieopatrznie na chwilę zawiesiła głos. Gdyby tak było (mówię o Świadkach Jehowy)  nawet bym się ucieszył, a do Facebooka nie mam stosunku, a raczej mam, skoro do tej "pory" się nie zapisałem. "Zapisywać się" w swoim życiu już parę razy się zapisałem, a teraz mam coraz mniejszą chęć do zapisywania się gdziekolwiek, no chyba że na kurs hiszpańskiego, włoskiego lub "z powrotem" niemieckiego, co jest w planach.
Pływającego Po Morzach ponoć to znudziło, chociaż znając go na tyle, na ile go znam, węszę tutaj drugie dno. Może     w rozmowie da się z niego wyciągnąć to i owo.
Dla nas korzyść jest taka, że nie będzie o 2-giej w nocy (różnica czasu,  nuda na wachcie, no i tęsknota za nami, czyli za Polską) wysyłał 20 radosnych i ciekawych wiadomości, w tym trzy filmy. Na jednym widać, jak statek przez 8 minut płynie przeszywany falami od prawej strony dzioba, na drugim od lewej, a na trzecim, o dziwo, fale rozbijają się o dziób centralnie.

Właśnie dostaliśmy mailem życzenia świąteczne od życzliwej nam osoby, cytuję: "...aby bóg zesłał na was wszystkie swoje laski..." i nie za bardzo wiemy, co powinniśmy z nimi zrobić?

PIĄTEK (30.03)
No i przyjeżdża do nas  z Metropolii nasza przyjaciółka, Problemów Nierobiąca.

Chciała przyjechać raptem na dwie noce ze swoim kotem, płci kotka, nie sterylizowana.
Gdy się o tym dowiedziałem, jeszcze w Metropolii, natychmiast do niej, Problemów Nierobiącej oczywiście, zadzwoniłem i powiedziałem, że po moim trupie biorąc na świadków, bo dzwoniłem ze Szkoły, Najlepszą Sekretarkę      w UE i Kolegę-Współpracownika. Nie wiedziałem, że są oni kotofilami i że natychmiast stworzą jednolity front.
Presji i różnym tłumaczeniom trzech osób, bo byliśmy "na nagłośnieniu",  jednak nie uległem i postawiłem na swoim.
Bo już widziałem nasz spacer po Monciaku i fajne wizyty w kawiarniach z kotem w klatce, który się przez cały czas drze, a ja, jako dżentelmen, musiałbym to "darcie" nosić ze sobą.
Bo plan jest taki, że Problemów Nierobiącą odbieramy w Sopocie, potem chłoniemy jego atmosferę i wracamy do Pucusia, wszystko przy pomocy pociągów.
Oczywiście moglibyśmy klatkę z kotką wsadzić do szafki na przechowanie bagażu, ale po powrocie na pewno czekałaby na nas straż miejska z gotowym, tylko do wpisania nazwiska, mandatem i oburzeni przedstawiciela Towarzystwa Ochrony Zwierząt, którzy by kotkę zabrali do schroniska.
Ponadto, gdybyśmy, chcąc gdzieś wyjść w Pucusiu, kotkę zostawiali w mieszkaniu, to po powrocie znajdowalibyśmy niezły kipisz - podrapane fotele, parapety, firanki, itp. To oczywiście spowodowałoby, że taką fajną, stałą metę stracilibyśmy bezpowrotnie.
Te sugestywne wizje skutecznie odstraszyły Problemów Nierobiącą od głupiego pomysłu.

Cała operacja odbioru w Sopocie Problemów Nierobiącej odbyła się w stylu wojskowym, czyli precyzyjnie, na tyle że koleżanka zdążyła jeszcze przed dworcem wypalić papierosa, niestety. Żona nie cierpi żadnych znamion wojskowości, zwłaszcza u mnie, ale ostatnio jakby na te moje cechy patrzy przychylniejszym okiem. Nic dziwnego, skoro mamy tak dynamiczne życie. Nawet ona wie, że żeby wszystko pogodzić i zrealizować, trochę elementów wojskowości zastosować trzeba. Ostatnio np., w natłoku czekających nas spraw, chętnie korzysta z mojego kalendarza, wcześniej lekko obśmiewanego, gdzie precyzyjnie jest wszystko rozpisane kilka miesięcy do przodu, i to w rożnych kolorach, strzałkach, podkreśleniach, odnośnikach, że niezorientowany dostaje oczopląsu.

Na razie, w pierwszym dniu pobytu,  Problemów Nierobiąca narobiła trzy obciachy.
Przyjechała z Metropolii z bagażem-torbą a' la handlarz - Ormianin, Gruzin, Wietnamczyk (uprzedzam, że nacje te lubię i podziwiam ich zaradność), taką z tworzywa, odporną na wszystko,  z której wystawały różne rzeczy osobiste, a którą musiałem nosić, na szczęście nie po Monciaku, tylko do najbliższego schowka. Wieczorem chciała zejść do "naszej" restauracji w kapciach, a do ryby nie smakowało jej nasze ulubione białe wytrawne wino, tylko wzięła półsłodkie. Ale skoro ma być szczęśliwa, a po to przyjechała...
Zobaczymy, co będzie dalej.

Do Gdyni wracaliśmy SKMem.
Kupując trzy bilety zagadnąłem sympatyczną panią:
- A w pociągu nie ma konduktorów? - Bo jak jechaliśmy w tę stronę, to nie było!
- Nie ma, bo przed wejściem do wagonu bilety trzeba skasować. - A widząc moją konsternację dodała:
- Kasowniki są przed wejściem na peron.
- Och, to ja tego jadąc tutaj nie zrobiłem.
- To miał pan szczęście, że nie było kontroli! - po czym przytomnie dodała. -To po co pan kupuje bilety, skoro je pan już ma?!
- Ale ja ich nie mam!
- Jak to ich pan nie ma?! - Pani nie była w stanie ukryć swojego zdumienia i niedowierzania.
- No nie mam, bo wyrzuciłem! - Pani nie mogła wiedzieć, że maniacko i natychmiast pozbywam się z kieszeń wszelkich zbędnych rzeczy.
- Gdzie pan wyrzucił?! - zaangażowanie pani rosło.
- No normalnie, pogniotłem i wyrzuciłem do kosza na śmieci.
- Do którego kosza?! - powiedziała pani podnosząc się z krzesła wyraźnie gotowa, żeby się zerwać i pobiec razem        z pół-debilem.
- Gdzieś po drodze! - Nie mam zielonego pojęcia!
Pani usiadła, a raczej oklapła z powrotem, oparła się łokciem o blat, wsparła na dłoni głowę i w ciszy kręciła nią w lewo  i w prawo.
- To ile chce pan tych biletów? - wyraźnie wyszła z szoku. Po czym wręczając mi je i widząc na stałe przyklejony, bez względu na sytuację, do mojej twarzy uśmiech głupka, dorzuciła, patrząc na mnie bez wiary:
- Kasowniki są przed peronem!
Ciągle uśmiechnięty pokiwałem głową, ale już po 50. metrach o tym zapomniałem. Tuż przed przybyciem pociągu musiałem gwałtownie rzucić się na dół do kasowników. I całe szczęście, bo tym razem była KONTROL! (kontrol jako sytuacja znacznie poważniejsza od zwykłej kontroli). Do wagonu weszło trzech panów w czarnych polowych mundurach, niczym specjalna formacja antyterrorystów.
Po sprawdzeniu biletów zapytałem jednego z nich:
- Proszę pana, co by było, gdybym nie posiadał biletu?
- Musiałby pan zapłacić mandat 40 zł.
- Od osoby?
- Tak.
- Czyli jadąc z Żoną musiałbym zapłacić 80 zł? - upewniałem się.
- Tak! - odparł z charakterystyczną dla wszelkich służb mundurowych zwięzłością.
- Bo wie pan, w tamtą stronę miałem przy sobie bilety, ale ich nie skasowałem, bo nie wiedziałem.
- Eee, nic takiego by się nie stało! Osoby powyżej 65. roku życia i niepełnosprawne traktujemy ulgowo! - rozgadał się. - Tylko byśmy panu wypisali bilet, bez mandatu. - dodał z sympatyczną szczerością.

Więc przez przypadek na żoninym mandacie, którego nie otrzymaliśmy, zaoszczędziłem 5 Pilsnerów Urquelli,               a mogłem, gdyby mnie traktowali "normalnie", dwa razy tyle.
Żona po całym incydencie wyraźnie mi zazdrościła i podejrzewam, że teraz nie może się doczekać 65. lat, tak jak kiedyś nie mogła się doczekać pięćdziesięciu.

Ta chwila szczerości pana kontrolera przypomniała mi inną.
Gdy urządzaliśmy się w mieszkaniu w Naszym Miasteczku, musieliśmy to i owo zrobić, np. przygotować łącza do pralki, której wówczas jeszcze nie mieliśmy, bo cały poważny dobytek został w Naszej Wsi.
Którejś niedzieli zadzwoniłem do hydraulika poleconego przez konserwatora pieca gazowego, którego polecił...
Facet pojawił się bardzo szybko i bez problemów, żeby ocenić i określić konieczne przeróbki. Taki okaz, z lekką wadą wymowy, co tylko dodawało mu charakteru. Bardzo się spieszył i ciągle zaznaczał, że nie ma czasu, więc po jakiejś 1,5 godzinie musieliśmy go siłą wyrzucać z domu, a Żona ostentacyjnie wyszła do  innego pokoju. Wzbudził od razu nasze zaufanie.
Ciągle się "strasznie" spiesząc, już wychodząc, już w drzwiach, nadal miał "gadane".
- A jakie rurki lepiej zamontować i które są trwalsze, miedziane czy stalowe? - zapytałem.
- Miedziane! - Na pewno przetrwają do mojej śmierci! - Bo do państwa tym bardziej! - po czym rzuciwszy wzrokiem na mnie dodał: - A do pańskiej to na pewno!
Tu się obśmiał szczerze  i głośno "cha, cha, cha!" i zniknął.
Też się obśmialiśmy, nawet ja. To miłe, pomyślałem, że "coś przeżyje twoją śmierć" (Budka Suflera - moja lista SETKI).
Mimo różnych trudności gość bez żadnego narzekania pralkę podłączył idealnie.

SOBOTA (31.03)
No i wyjaśniła się sprawa torby ormiańsko-gruzińsko-wietnamskiej.
Problemów Nierobiąca miała pięknie spakowaną walizeczkę. Tuż przed wyjściem z domu, kiedy przed nim czekała już taksówka, kotka precyzyjnie, z zemsty, że pani śmie wyjeżdżać bez niej, obsikała cziemodan i jego (młodszych informuję, że w rosyjskim jest to rodzaj męski)  zawartość. Stąd ostateczny, wstrząsający wzór torby, którą ujrzałem       w Sopocie i te różne z niej "wystawania" będące skutkiem pośpiechu.

PONIEDZIAŁEK (02.04)
No i Problemów Nierobiąca wróciła do Metropolii.

A mnie dopadł wredny katar, z którym Żona konsekwentnie walczy, ale ochoty do niczego nie mam, apetytu też nie        i nawet nie "ciągnie" mnie do Pilsnera Urquella.

Jutro wracamy do Naszego Miasteczka, a w czwartek znowu jadę sam do Metropolii. Może mi do tego czasu przejdzie?!


Przez ten tydzień Bocian zadzwonił raz.